Już właśnie ksiądz
Bartosz z Kłobucka skończył jedną mszę, a Jarosz,
proboszcz kaliski, miał wkrótce wyjść z drugą i
król wyszedł przed namiot, aby rozprostować nieco zmęczone
klęczeniem kolana, gdy na spienionym koniu wpadł jak burza szlachcic
Hanko Ostojczyk i nim z siodła zeskoczył, zakrzyknął:
- Niemce, miłościwy panie,
idą!
Porwali się na te słowa rycerze,
król zmienił się na twarzy, zamilkł przez mgnienie oka,
po czym zawołał:
- Pochwalony Jezus Chrystus! Gdzieś ich
widział i ile chorągwi?
- Widziałem jedną chorągiew
przy Grunwaldzie - odpowiedział zdyszanym głosem Hanko - ale zza
wzgórza kurzawa szła, jakby ich więcej
ciągnęło!
-
Pochwalony Jezus Chrystus! - powtórzył król. A wtem Witold,
któremu za pierwszym słowem Hanki krew uderzyła do twarzy i
oczy poczęły się żarzyć jak węgle -
zwrócił się do dworzan i zawołał:
-
Odwołać drugą mszę i konia mi!
Król
zaś położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
-
Jedź ty, bracie, a ja ostanę i drugiej mszy wysłucham. Więc
Witold i Zyndram z Maszkowic wskoczyli na konie, lecz właśnie w
chwili gdy zawrócili ku obozom, przyleciał drugi goniec, szlachcic
Piotr Oksza z Włostowa, i z dala już począł krzyczeć:
- Niemce!
Niemce! Widziałem dwie chorągwie!
- Na koń!!
- ozwały się głosy między dworzany i rycerstwem. A jeszcze
Piotr mówić nie przestał, gdy znów rozległ
się tętent i przypadł trzeci goniec, a za nim czwarty,
piąty i szósty:
wszyscy widzieli
chorągwie niemieckie, nadciągające w coraz większej
liczbie. Nie było już wcale wątpliwości, że cała
armia krzyżacka zastępuje drogę wojskom królewskim.
Rycerze
porozjeżdżali się w mgnieniu oka do swoich chorągwi. Z
królem przy namiocie kaplicznym pozostała tylko garstka dworzan,
księży i pachołków. Ale w tej chwili rozległ
się dzwonek na znak, że proboszcz kaliski wychodzi z drugą
mszą, więc Jagiełło wyciągnął ramiona,
złożył pobożnie dłonie i wzniósłszy oczy
ku niebu, wolnym krokiem udał się do namiotu.
*
Lecz gdy po
skończonej mszy wyszedł znowu przed namiot, mógł już
własnymi oczyma przekonać się, że prawdę mówili
gońce, gdyż na krańcach wznoszącej się coraz bardziej
ku górze, rozległej równiny zaczerniało coś, jak
gdyby bór wyrósł nagle na pustych polach, a nad tym borem
grała i mieniła się w słońcu tęcza
chorągwiana. Jeszcze dalej, hen! za Grunwaldem i Tannenbergiem,
wznosił się ku niebu olbrzymi obłok kurzawy. Król
objął wzrokiem cały ten groźny widnokrąg, po czym
zwróciwszy się do księdza podkanclerzego Mikołaja,
zapytał:
- Jakiego
dziś patrona?
- Dzień
Rozesłania Apostołów - odrzekł ksiądz podkanclerzy.
A król
westchnął:
- Więc
dzień Apostołów będzie ostatnim życia dla wielu
chrześcijan, którzy się dziś na tym polu zetrą.
I wskazał
ręką na szeroką, pustą równinę, na
której w pośrodku tylko, w połowie drogi do Tannenberga,
wznosiło się kilka odwiecznych dębów.
Tymczasem jednak
przyprowadzono mu konia, a w oddali ukazało się
sześćdziesiąt kopii, które Zyndram z Maszkowic
przysłał jako straż osoby królewskiej.
*
Straży
królewskiej przywodził Aleksander, młodszy syn księcia na
Płocku, a brat tego Ziemowita. który, szczególną
"przemyślnością" do wojny obdarzon, zasiadał w
radzie wojskowej. Drugie po nim miejsce trzymał litewski synowiec monarchy
Zygmunt Korybut, młodzian wielkich nadziei i wielkich przeznaczeń,
ale niespokojnego ducha. Między rycerstwem najsłynniejsi byli:
Jaśko
Mążyk z Dąbrowy, prawdziwy olbrzym, postawą niemal Paszkowi
z Biskupic równy, a siłą niewiele samemu Zawiszy Czarnemu
ustępujący, Żóława, baron czeski, drobny i chudy,
ale sprawności niezmiernej, słynny na dworze czeskim i
węgierskim z pojedynków, w których kilkunastu rycerzy
rakuskich rozciągnął, i drugi Czech, Sokół,
łucznik nad łuczniki, i Wielkopolanin Bieniasz Wierusz, i Piotr
Mediolański, i bojarzyn litewski Sieńko z Pohosta, którego
ojciec Piotr, jednej chorągwi smoleńskiej przywodził, i krewny
króla, kniaź Fieduszko, i kniaź Jamont, a zresztą sami
polscy rycerze, "wybrani z tysięców", którzy wszyscy
zaprzysięgli do ostatniej krwi króla bronić i od wszelkiej
wojennej przygody go osłaniać. Zaś bezpośrednio przy osobie
królewskiej znajdował się ksiądz podkanclerzy
Mikołaj i sekretarz Zbyszko z Oleśnicy, młodzieńczyk
uczony, biegły w sztuce czytania i w piśmie, ale zarazem
siłą do dzika podobny. Nad zbroją pana czuwali trzej giermkowie:
Czajka z Nowego Dworu, Mikołaj z Morawicy i Daniłko Rusin,
który dzierżył łuk i sajdak królewski.
Dopełniało orszaku kilkunastu dworskich, którzy na
ścigłych biegunach mieli z rozkazami do wojska latać.
Giermkowie
przybrali pana w świetną błyszczącą zbroję, po
czym przywiedli mu również "wybranego z
tysięców" cisawego rumaka, który parskał nozdrzami
na dobrą wróżbę spod stalowego naczółka i
napełniając rżeniem powietrze, przysiadał nieco jak ptak,
który się chce zerwać do lotu. Król, gdy uczuł pod
sobą konia, a w ręku kopię, zmienił się nagle. Smutek
znikł mu z oblicza, małe czarne oczy poczęły
błyskać, a na twarzy zjawiły się rumieńce; lecz
była to chwila tylko, bo gdy ksiądz podkanclerzy począł go
żegnać krzyżem, spoważniał znów i pochylił
z pokorą przybraną w srebrzysty hełm głowę.
*
Tymczasem armia
niemiecka, zstępując z wolna z wyniosłej równiny,
minęła Grunwald, minęła Tannenberg i zatrzymała
się w zupełnym bojowym szyku w połowie pola. Z dołu, z
polskiego obozu, widać było doskonale groźną ławę
olbrzymich, zakutych w żelazne zbroje koni i rycerzy. Bystrzejsze oczy
odróżniały nawet dokładnie, o ile wiatr targający
chorągwie na to pozwalał, rozmaite znaki na nich wyszyte, jako:
krzyże, orły, gryfy, miecze, hełmy, baranki, głowy
żubrów i niedźwiedzi.
Stary Maćko
i Zbyszko, którzy wojując poprzednio z Krzyżakami, znali ich
wojska i herby, pokazywali swoim Sieradzanom dwie chorągwie mistrza, w
których służył sam kwiat i dobór rycerstwa, i walną
chorągiew całego Zakonu, której przewodził Fryderyk von
Wallenrod, i potężną świętego Jerzego, z krzyżem
czerwonym w polu białym, i wiele innych zakonnych. Nie znane im były
jeno znaki różnych gości zagranicznych, których
tysiące nadciągały ze wszystkich stron świata: z Rakuz, z
Bawarii, ze Szwabii, ze Szwajcarii, ze słynnej z rycerstwa Burgundii, z
bogatej Flandrii, ze słonecznej Francji, o której rycerzach
opowiadał ongi Maćko, że nawet leżąc już na
ziemi, jeszcze waleczne słowa mówią, z zamorskiej Anglii,
ojczyzny celnych łuczników, i nawet z dalekiej Hiszpanii, gdzie
wśród ustawicznych walk z Saracena-mi rozkwitło nad wszystkie
inne kraje męstwo i honor.
A zaś onej
twardej szlachcie spod Sieradza, z Koniecpola, z Krześni, z Bogdańca,
z Rogowa i Brzozowej jak również z innych ziem polskich
poczęła burzyć się krew w żyłach na myśl,
że za chwilę przyjdzie im się związać z Niemcami i
całym tym świetnym rycerstwem. Twarze starszych stały się
poważne i surowe, ci bowiem wiedzieli, jak ciężka i okrutna
będzie to praca. Atoli serca młodych poczęły skowytać
tak właśnie, jak skowyczą trzymane na uwięzi psy
myśliwe, gdy z daleka dzikiego zwierza ujrzą. Więc
niektórzy, ściskając silniej w garściach kopie,
rękojeście mieczów i toporzyska, osadzali na zadach konie
jakby do skoku, inni płonili się na twarzach, inni poczęli
oddychać szybko, jakby stało im się nagle za ciasno w
pancerzach. Doświadczeńsi jednak wojownicy uspokajali ich,
mówiąc: "Nie minie was, a starczy dla każdego, daj
Bóg, by nie było nadto".
Lecz
Krzyżacy, spoglądając z góry na lesistą nizinę,
widzieli na krawędzi boru tylko kilkanaście polskich chorągwi i
wcale nie byli pewni, czy to jest cała armia królewska. Wprawdzie
na lewo, koło jeziora, widać było także szare gromady
wojowników, a w kuszczach błyszczało coś na kształt
grotów sulic, to jest lekkich dzid, których używali Litwini.
Mógł to być jednak tylko znaczny podjazd polski. Dopiero
zbiegowie ze zburzonego Gilgenburga, których kilkunastu sprowadzono
przed mistrza, zaświadczyli, iż naprzeciw nich stoją wszystkie
wojska polsko-litewskie.
Lecz
próżno mówili o ich potędze. Mistrz Ulryk nie
chciał im wierzyć, gdyż od początku tej wojny wierzył
tylko w to, co było mu na rękę i wróżyło
niechybne zwycięstwo. Zwiadów i gońców nie
rozsyłał, rozumiejąc, że i bez tego wszystkiego musi
przyjść do walnej bitwy, a bitwa owa nie może
zakończyć się inaczej, jeno straszliwą klęską
nieprzyjaciela. Dumy w siłę, jakiej żaden z mistrzów nie
wyprowadził dotąd w pole, lekceważył też przeciwnika,
a gdy komtur gniewski, który na swoją rękę czynił
wywiady, przedstawił mu, że jednak wojska Jagiełły są
liczniejsze - odpowiadał:
- Jakie tam
wojska! Jeno z Polaki przyjdzie się nieco wysilić, a reszta,
choćby ich było i najwięcej, pośledni to lud, lepszy do
łyżki niż do oręża.
I
dążąc wszelkimi siłami do bitwy, zapłonął
teraz wielką radością, gdy nagle znalazł się przed
nieprzyjacielem i gdy widok walnej chorągwi całego Królestwa,
ktorej czerwień spostrzeżono na ciemnym tle boru, nie pozwalał
już dłużej wątpić, że tkwi przed nim
główna armia.
Ale na
stojących pod lasem i w lesie Polaków nijak było Niemcom
uderzać, gdyż rycerstwo straszne tylko było w czystym polu, nie
lubiło zaś i nie umiało walczyć w gęstwinie drzewnej.
Zebrano się
więc na krótką naradę przy boku mistrza, jakim sposobem
wywabić z zarośli nieprzyjaciela.
- Na
świętego Jerzego! - zawołał mistrz. - Dwie mile
ujechaliśmy, nie spoczywając, i upał doskwiera, a ciała
oblewają się nam potem pod zbroją. Nie będziemże tu
czekali, póki nieprzyjacielowi nie spodoba się wystąpić w
pole.
A na to
hrabia Wende, mąż poważny wiekiem i rozumem, rzekł:
- Zaiste,
już wyśmiewano tutaj moje słowa - i wyśmiewali je tacy,
którzy bogdaj że umkną z tego pola, na którym ja
polegnę (i tu spojrzał na Wernera von Tettingen) - ale wżdy
powiem, co mi sumienie i miłość do Zakonu nakazuje. Nie serca
brak Polakom, jeno, jako wiem, król do ostatka spodziewa się
wysłanników pokoju.
Werner von
Tettingen nie odrzekł nic, tylko parsknął wzgardliwym
śmiechem, ale i mistrzowi niemiłe były słowa Wendego,
więc ozwał się:
- Zali
czas myśleć teraz o pokoju! Nad inną sprawą mamy
radzić.
- Czas zawsze na
dzieło Boże - odrzekł von Wende. Lecz okrutny komtur
człuchowski Henryk, który zaprzysiągł, że każe
nosić przed sobą dwa nagie miecze, dopóki ich w polskiej krwi
nie ubroczy - zwrócił do mistrza swe tłuste, spotniałe
oblicze i zakrzyknął z gniewem okrutnym:
- Milsza mi
śmierć od hańby! i choćby sam jeden, tymi mieczami na
całe wojsko polskie uderzę! Ulryk zmarszczył nieco brwi.
- Przeciw
posłuszeństwu mówisz - rzekł. A potem do komturów:
- Radźcie
jeno o tym, jak nieprzyjaciela z boru wyciągnąć. Więc
różni różnie radzili, aż wreszcie podobało
się i komtu-rom, i przedniejszym gościom rycerskim zdanie Gersdorfa,
aby wysłał dwóch heroldów do króla z
oznajmieniem, że mistrz przysyła mu dwa miecze i wyzywa
Polaków na bój śmiertelny, jeśli zaś mało im
pola, to ustąpi nieco z wojskiem, aby im go przyczynić.
*
Król
zjechał właśnie z nadbrzeża jeziora i udał się na
lewe skrzydło do polskich chorągwi, gdzie miał pasować
całą gromadę rycerzy, gdy nagle dano mu znać, iż
dwóch heroldów zjeżdża od krzyżackiego wojska.
Serce
Władysława zabiło nadzieją.
- Nuże ze
sprawiedliwym pokojem jadą!
- Daj
Bóg! - odrzekli duchowni.
Król
posłał po Witolda, ale ów zajęty już szykowaniem
swych wojsk nie mógł przybyć, a tymczasem heroldowie, nie
spiesząc się, zbliżali się do obozu.
W jasnym
świetle słońca widziano ich doskonale,
podjeżdżających na ogromnych, pokrytych kropierzami koniach
bojowych; jeden miał na tarczy cesarskiego czarnego orła na
złotym polu, drugi, który był heroldem księcia
szczecińskiego, gryfa na białym polu. Szeregi rozstąpiły
się przed nimi, oni zaś, zsiadłszy z koni, stanęli po
chwili przed wielkim królem i skłoniwszy nieco głowy dla
okazania mu czci, tak odprawili swoje poselstwo:
- Mistrz Ulryk -
rzekł pierwszy herold - wzywa twój majestat, panie, i księcia
Witolda na bitwę śmiertelną i aby męstwo wasze,
którego wam widać brakuje, podniecić, śle wam te dwa
nagie miecze.
To
rzekłszy, złożył miecze u stóp królewskich.
Jaśko Mążyk z Dąbrowy wytłumaczył jego słowa
królowi, ale ledwie skończył, wysunął się drugi
herold z gryfem na tarczy i tak przemówił:
- Mistrz Ulryk
kazał wam też oznajmić, panie, iż jeśli skąpo wam
pola do bitwy, to się z wojskami wam ustąpi, abyście nie
gnuśnieli w zaroślach.
Jaśko
Mążyk znów przełożył jego słowa i nastała
cisza, tylko w orszaku królewskim rycerze poczęli zgrzytać z
cicha zębami na takie zuchwalstwo i zniewagę.
Ostatnie
nadzieje Jagiełły rozwiały się jak dym. Spodziewał
się poselstwa zgody i pokoju, a tymczasem było to poselstwo pychy i
wojny.
Więc
wzniósłszy załzawione oczy do góry, tak odrzekł:
-
Mieczów ci u nas dostatek, ale i te przyjmuję jako
wróżbę zwycięstwa, którą mi sam Bóg
przez wasze ręce zsyła. A pole bitwy On także wyznaczy. Do
którego sprawiedliwości ninie się odwołuję,
skargę na moją krzywdę i waszą nieprawość a
pychę zanosząc - amen.
I dwie
wielkie łzy spłynęły mu po ogorzałych policzkach.
Tymczasem głosy rycerskie w orszaku poczęły wołać:
-
Cofają się Niemce. Dają pole!
Heroldowie
odeszli i po chwili widziano ich znowu jadących pod górę na
swych ogromnych koniach i błyszczących w świetle słonecznym
od jedwabiów, które po wierzchu zbroi nosili.
Wojska
polskie wysunęły się z lasu i zarośli w składnym szyku
bojowym. W przodku stał hufiec tak zwany "czelny",
złożony z najstarszych rycerzy, za nim walny - a za walnym piechoty i
lud najemny. Utworzyły się przez to między hufcami dwie
długie ulice, po których przelatywał Zyndram z Maszko-wic i
Witold. Ten ostatni bez hełmu na głowie, w świetnej zbroi,
podobny do złowrogiej gwiazdy lub do gnanego wichrem płomienia.
Rycerze
nabierali tchu w piersi i osadzali się mocniej w siodłach.
Bitwa
miała tuż, tuż nastąpić.
*
Mistrz
spoglądał tymczasem na wojska królewskie, które
wysuwały się z boru.
Patrzał
długo na ich ogrom, na rozpostarte jakby u olbrzymiego ptaka
skrzydła, na poruszaną wiatrem tęczę chorągwi i nagle
serce mu się ścisnęło jakimś nieznanym, strasznym
uczuciem. Może ujrzał oczyma duszy stosy trupów i rzeki krwi.
Nie lękając się ludzi, może zląkł się Boga
trzymającego już tam na wysokościach niebios szale
zwycięstwa...
Po raz
pierwszy przyszło mu na myśl, jaki to okropny nastał dzień,
i po raz pierwszy uczuł, jaką niezmierną
odpowiedzialność wziął na swoje ramiona.
Więc
twarz mu pobladła, wargi poczęły drżeć, a z oczu
puściły się obfite łzy. Komturowie ze zdziwieniem
spoglądali na swego wodza.
- Co wam
jest, panie? - zapytał hrabia Wende.
- Zaiste
stosowna to do łez pora! - ozwał się okrutny Henryk, komtur
człuchowski.
A wielki komtur
Kuno Lichtenstein wydął wargi i rzekł:
- Otwarcie
naganiam ci to, mistrzu, bo ci teraz podnosić serca rycerzy, nie zaś
osłabiać przystoi. Zaprawdę, nie takiegośmy cię
przedtem widywali.
Lecz mistrzowi
wbrew wszelkim wysiłkom spływały tak ciągle łzy na
czarną brodę, jakby w nim płakał kto inny.
Wreszcie
pohamował się nieco i zwróciwszy surowe oczy na
komturów, zawołał:
- Do
chorągwi!
Więc
skoczyli każdy do swojej, bo bardzo potężnie
przemówił, a on wyciągnął rękę do giermka
i rzekł:
- Daj mi
hełm.
*
Już serca w
obu wojskach biły jak młoty, ale trąby nie dawały jeszcze
znaku do boju.
Nastała
cięższa może od samej bitwy chwila oczekiwania. Na polu
między Niemcami a armią królewską wznosiło się
od strony Tannenberga kilka odwiecznych dębów, na które
powłazili chłopi miejscowi, aby patrzeć na zapasy tych wojsk tak
olbrzymich, jakich od niepamiętnych czasów świat nie
widział. Lecz prócz tej jednej kępy całe to pole
było puste, szare, przeraźliwe, do obumarłego stepu podobne.
Chodził tylko po nim wiatr, a nad nim unosiła się cicho
śmierć. Oczy rycerzy zwracały się mimo woli na tę
złowrogą, milczącą równinę. Przelatujące
po niebie chmury przesłaniały od czasu do czasu słońce, a
wówczas padał na nią mrok śmiertelny.
Wtem wstał
wicher. Zaszumiał w lesie, oberwał tysiące liści,
wpadł na pole, chwycił suche źdźbła traw, wzbił
tumany kurzawy i poniósł je w oczy wojsk krzyżackich. W tej
również chwili wstrząsnął powietrzem
przeraźliwy głos rogów, krzywuł, piszczałek, i
całe skrzydło litewskie zerwało się na kształt
niezmiernego stada ptactwa do lotu. Poszli od razu wedle zwyczaju w skok.
Konie, wyciągnąwszy szyje i potuliwszy uszy, rwały ze wszystkich
sił przed siebie; jeźdźcy, wymachując mieczami i sulicami,
lecieli z krzykiem okropnym przeciw lewemu skrzydłu Krzyżaków.
Mistrz
właśnie znajdował się przy nim. Wzruszenie jego już
przeszło, a z oczu szły mu, zamiast łez, skry. Ujrzawszy
więc rozpędzoną ćmę litewską, zwrócił
się do Frydrycha Wallenroda, który na tej stronie dowodził, i
rzekł:
- Witold
pierwszy wystąpił. Poczynajcieże i wy w imię Boże! I
skinieniem prawicy ruszył czternaście chorągwi żelaznego
rycerstwa.
- Gott mit
uns! - zakrzyknął Wallenrod.
Chorągwie,
zniżywszy kopie, poczęły z początku iść krokiem.
Lecz równie jak skała stoczona z góry, spadając, coraz
większego pędu nabiera, tak i one: z kroku przeszły w
rysią, potem w cwał, i szły straszne, niepohamowane, jako
lawina, która musi zetrzeć i zdruzgotać wszystko przed
sobą.
Ziemia
jęczała i gięła się pod nimi.
*
Bitwa miała
lada chwila rozciągnąć się i rozpalić na całej
linii, więc polskie chorągwie poczęły śpiewać
starą bojową pieśń świętego Wojciecha. Sto
tysięcy pokrytych żelazem głów i sto tysięcy par
oczu podniosło się ku niebu, a ze stu tysięcy piersi
wyszedł jeden olbrzymi głos do grzmotu niebieskiego podobny:
Bogurodzica,
dziewica, Bogiem sławiona Maryja!
Twego syna gospodzina, Matko zwolena, Maryja,
Zyszczy nam, spuści nam... Kiryjelejzon!...
I wraz moc
zstąpiła w ich kości, a serca stały się na
śmierć gotowe. Była zaś taka niezmierna zwycięska
siła w tych głosach i w tej pieśni, jakby naprawdę grzmoty
poczęły się roztaczać po niebie. Zadrżały kopie w
rękach rycerzy, zadrżały chorągwie i chorągiewki,
zadrżało powietrze, zakolebały się gałęzie w
boru, a zbudzone echa leśne jęły odzywać się w
głębinach i wołać, i jakby powtarzać jeziorom i
łęgom, i całej ziemi jak długa i szeroka:
Zyszczy nam,
spuści nam. Kiryjelejzon!...
A oni
śpiewali dalej:
Twego
dzielą krzciciela, bożycze,
Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze,
Słysz modlitwę, jąż nosimy,
A dać raczy, jegoż prosimy,
A na świecie zbożny pobyt,
Po żywocie rajski przebyt.
Kiryjelejzon!
Echo
powtórzyło w odpowiedzi: "Kiryjelejzooon!" - a tymczasem
na prawym skrzydle wrzała już bitwa zacięta i zbliżała
się ku środkowi coraz bardziej.
Łoskot,
kwik koni, krzyki okropne mężów mieszały się z
pieśnią. Ale chwilami krzyki cichły, jakby tym tam ludziom
zbrakło tchu, i w jednej z takich przerw raz jeszcze można było
dosłyszeć grzmiące głosy:
Adamie, ty
Boży kmieciu,
Ty siedzisz u Boga w wiecu,
Domieściż twe dzieci,
Gdzie królują anieli!
Tam radość,
Tam miłość,
Tam widzenie Twórca, anielskie, bez końca...
Kiryjelejzon!
I znów
runęło echo po boru: "Kiryjelejzooon!" Krzyki na prawym
skrzydle wzmogły się jeszcze, lecz nikt nie mógł ni
widzieć, ni rozeznać, co się tam dzieje, albowiem mistrz Ulryk,
który patrzył z góry na bitwę, stoczył w tej
chwili pod wodzą Lichtensteina dwadzieścia chorągwi na
Polaków.
A zaś do
polskiego hufca "czelnego", w którym stali najprzedniejsi
rycerze, przypadł jak grom Zyndram z Maszkowic i ukazawszy ostrzem
zbliżającą się chmurę Niemców,
zakrzyknął tak donośnie, że aż konie
poprzysiadały w pierwszym szeregu na zadach:
- W nich! Bij!
Więc
rycerze, pochyliwszy się na karki końskie i wyciągnąwszy
przed się włócznie, ruszyli.
*
Lecz Litwa
ugięła się pod straszliwą nawałą Niemców.
Pierwsze szeregi, najlepiej zbrojne, złożone z możniejszych
bojarów, padły mostem na ziemię. Następne zwarły
się z wściekłością z krzyżactwem, lecz żadne
męstwo, żadna wytrwałość, żadna moc ludzka nie
mogła ich od zguby i klęski uchronić. I jakże mogło
być inaczej, gdy z jednej strony walczyło rycerstwo całkiem
zakute w stalowe zbroje i na koniach stalą osłonionych, z drugiej
lud, rosły wprawdzie i silny, ale na drobnych konikach i skórami
jeno okryty?... Próżno też szukał uporny Litwin, jak do
skóry niemieckiej się dobrać. Sulice, szable, ostrza
oszczepów, pałki nasadzane krzemieniem lub gwoździami
odbijały się tak o żelazne blachy jak o skałę lub jak
o mury zamkowe. Ciężar ludzi i koni gniótł
nieszczęsne Witoldowe zastępy, cięły ich miecze i topory,
bodły i kruszyły kości berdysze, tratowały kopyta
końskie. Kniaź Witold daremnie ciskał w tę paszczę
śmierci coraz nowe watahy, daremny był upór, na nic
zaciekłość, na nic pogarda śmierci i na nic rzeki krwi!
Pierzchło naprzód tatarstwo, Besaraby, Wołochy, a
wkrótce pękła ściana litewska i dziki popłoch
ogarnął wszystkich wojowników.
Większa
część wojsk pierzchła w stronę jeziora Lubeń i za
nią pognały główne siły niemieckie, czyniąc
kośbę tak straszną, że całe pobrzeże pokryło
się trupami.
Druga atoli
część wojsk Witoldowych, mniejsza, w której było
trzy pułki smoleńskie, cofała się ku skrzydłu
polskiemu, parta przez sześć chorągwi Niemców, a
następnie i przez te, które wracały z pogoni. Lecz lepiej
zbrojni Smoleńszczanie skuteczniejszy stawili też opór. Bitwa
zmieniła się tu w rzeź. Potoki krwi okupowały każdy
krok, każdą niemal piędź ziemi. Jeden z pułków
smoleńskich wycięto niemal co do nogi. Dwa inne broniły się
z rozpaczą i wściekłością. Lecz zwycięskich
Niemców nic już nie mogło powstrzymać. Niektóre
ich chorągwie ogarnął jakby szał bojowy. Pojedynczy
rycerze, bodąc ostrogami i wspinając rumaki, rzucali się na
oślep ze wzniesionym toporem lub mieczem w największą
gęstwinę nieprzyjaciół. Cięcia ich mieczów i
berdyszów stały się niemal nadludzkie, cała zaś
ława, prąc i miażdżąc konie i rycerzy
smoleńskich, przyszła na koniec w bok czelnemu i walnemu hufcowi
polskiemu, albowiem oba od godziny już przeszło zmagały się
z Niemcami, którym Kuno Lichtenstein przywodził.
*
Nie poszło
tu tak łatwo Kunonowi, gdyż większa była
równość broni i koni, a jednakie ćwiczenia rycerskie.
Wsparły nawet Niemców "drzewa" polskie i odrzuciły
ich w tył, zwłaszcza że pierwsze uderzyły w nich trzy
straszne chorągwie: krakowska, gończa pod Jędrkiem z Brochocic i
nadworna, której Powała z Taczewa przewodził. Jednakże
bitwa rozgorzała najprzeraźliwsza dopiero wówczas, gdy po
strzaskaniu kopij chwycono za miecze i topory. Tarcza uderzała
wówczas o tarczę, mąż zwierał się z
mężem, padały konie, przewracały się znaki,
pękały pod uderzeniem brzeszczotów i obuchów
hełmy, naramienniki, pancerze, oblewało się krwią
żelazo, walili się z siodeł na kształt podciętych
sosen witezie. Ci z rycerzy krzyżackich, którzy już pod Wilnem
zaznali bitew z Polakami, wiedzieli Jaki to "nieużyty" i
"natarczywy" jest ten lud, lecz nowaków i gości zagranicznych
ogarnęło zrazu podobne do strachu zdumienie. Niejeden też
wstrzymywał mimo woli koma, spoglądał przed się niepewnie i
nim się namyślił, co czynić, ginął pod ciosem
polskiej prawicy. I równie jak grad sypie się niemiłosiernie z
miedzianej chmury na łan żyta, tak gęsto sypały się
ciosy okrutne i biły miecze, biły oksze, biły topory, biły
bez tchu i miłosierdzia, dźwięczały jak w kuźniach
żelazne blachy, śmierć gasiła niby wicher żywoty,
jęki rwały się z piersi, gasły oczy, a zbielałe
młodzieńcze głowy pogrążały się w noc
wiekuistą.
Leciały w
górę skry skrzesane żelazem, złamki drzewców,
proporce, pióra strusie i pawie. Kopyta rumaków obsuwały
się po krwawych leżących na ziemi pancerzach i trupach
końskich. Kto padł ranny, tego miażdżyły podkowy.
Lecz żaden
jeszcze nie padł z przedniej szych rycerzy polskich i szli przed się
w zgiełku i ciasnocie, wykrzykując imiona swych patronów lub
zawołania rodowe, jak idzie ogień po suchym stepie, który
pożera krze i trawy. Pierwszy tam Lis z Targowiska porwał mężnego
komtura z Osterody, Gamrata, któren straciwszy tarczę,
zwinął w kłąb swój biały płaszcz koło
ramienia i płaszczem się od ciosów zasłaniał.
Ostrzem miecza
przeciął Lis płaszcz i naramiennik, odwalił od pachy
ramię, drugim zaś pchnięciem przebił brzuch, aż ostrze
w kość pacierzową zgrzytnęło. Krzyknęli z trwogi
na widok śmierci wodza ludzie z Osterody, lecz Lis rzucił się
między nich jak orzeł między żurawie, a gdy Staszko z
Charbimowic i Domarat z Kobylan skoczyli mu na pomoc, poczęli ich we
trzech łuskać okropnie, tak jak niedźwiedzie łuszczą
strąki, gdy się na pole zasiane młodym grochem dostaną.
Tamże
Paszko Złodziej z Biskupic zabił sławnego brata Kun-ca
Adelsbacha. Kunc, gdy ujrzał przed sobą wielkoluda z krwawym toporem
w dłoni, na którym wraz z krwią przylepły kudły
ludzkie, zląkł się w sercu i chciał się oddać w
niewolę. Ale Paszko, nie dosłyszawszy go wśród wrzawy,
podniósł się w strzemionach i rozciął mu
głowę wraz ze stalowym hełmem, jakby ktoś rozciął
jabłko na dwoje. Wraz potem zgasił Locha z Meklemburgii i
Klingensteina, i Szwaba Helmsdorfa z możnego hrabiowskiego rodu, i
Limpacha spod Moguncji, i Nachterwitza też z Moguncji, aż wreszcie
poczęli się cofać przed nim przerażeni Niemcy, w lewo i w
prawo, on zaś bił w nich jak w walącą się ścianę
i co chwila widziano go, jak wznosił się do cięcia na siodle, po
czym widziano błysk topora i hełm niemiecki zapadający się
w dół między konie.
Tamże
potężny Jędrzej z Brochocic, złamawszy miecz na głowie
rycerza, który miał sowę na tarczy i przyłbicę w
kształt sowiej głowy wykutą, chwycił go za ramię,
skruszył je i wydarłszy mu brzeszczot, zaraz go nim życia
pozbawił. On również młodego rycerza Dynheima
wziął w niewolę, którego widząc bez hełmu,
pożałował zabijać, gdyż ów prawie był
dzieckiem jeszcze i dziecinnymi nań spoglądał oczyma.
Rzucił go tedy Andrzej giermkom swoim, nie odgadując, że
zięcia sobie bierze, albowiem rycerzyk ten córkę jego
wziął później za żonę i na zawsze w Polsce
pozostał.
Natarli atoli
teraz ze wściekłością Niemcy, chcąc odbić młodego
Dynheima, który z możnego rodu grafów nadreńskich
pochodził, lecz przedchorągiewni rycerze: Sumik z Nadbroża i
dwaj bracia z Płomykowa, i Dobko z Ochwia, i Zych Pikna, osadzili ich na
miejscu, jak lew osadza byka, i odepchnęli ku chorągwi
świętego Jerzego, szerząc wśród nich zgubę i
zniszczenie.
Zaś z
rycerskimi gośćmi starła się chorągiew
królewska nadworna, której Ciołek z Żelechowa
przywodził. Tam Powała z Ta-czewa siłą nadludzką
mający obalał ludzi i konie, kruszył żelazne hełmy jak
skorupy jaj, bił sam jeden w całe gromady, a obok niego szli Leszko z
Goraja, drugi Powała z Wyhucza i Mści sław ze Skrzynna, i
dwóch Czechów: Sokół i Zbysławek. Długo
toczyła się tu walka, gdyż na tę jedną chorągiew
uderzyły trzy niemieckie, lecz gdy dwudziesta siódma Jaśka z
Tarnowa przyszła w pomoc, siły zrównały się mniej
więcej i odrzucono Niemców prawie na pół strzelania z
kuszy od miejsca, w którym nastąpiło pierwsze spotkanie.
Lecz jeszcze
dalej odrzuciła ich wielka krakowska chorągiew, której sam
Zyndram przywodził, a na czele między przedchorągiewnymi
szedł najstraszniejszy ze wszystkich Polaków Zawisza Czarny herbu
Sulima. W pobok walczyli: brat jego Farurej i Florian Jelitczyk z Korytnicy, i
Skarbek z Gór, i właśnie ów sławny Lis z
Targowiska, i Paszko Złodziej, i Jan Nałęcz, i Stach z
Charbimowic. Pod okropną ręką Zawiszy ginęli bitni
mężowie, jakby w tej czarnej zbroi sama śmierć szła im
naprzeciw, on zaś walczył z namarszczoną brwią i
ściśniętymi nozdrzami, spokojny, uważny, jakby
zwykłą odbywał robotę; czasem równo poruszał
tarczą, odbijał cios, lecz każdemu błyskowi jego miecza
odpowiadał krzyk straszny porażonego męża, a on nie
oglądał się nawet i szedł, pracując, naprzód
jak czarna chmura, z której co chwila piorun wypada.
Poznańska
chorągiew, mająca w znaku orła bez korony, walczyła
też na śmierć i życie, a arcybiskupia i trzy mazowieckie
szły z nią w zawody. Ale i wszystkie inne przesadzały się
wzajem w zawziętości i natarczywym męstwie. W sieradzkiej
młody Zbyszko z Bogdańca rzucał się jak dzik w najgęstsze
tłumy, zaś przy boku jego szedł stary, straszny Maćko,
walcząc rozważnie, jak walczy wilk, który inaczej niż na
śmierć nie ukąsi.
Szukał on
wszędy oczyma Kunona Lichtensteina, ale nie mogąc go w tłoku
dostrzec, upatrywał tymczasem innych, takich, którzy
świetniejsze mieli na sobie stroje, i nieszczęsny był każdy
rycerz, któremu się z nim potkać przyszło. Niedaleko od
obu rycerzy bogdanieckich ciskał się nieznośnie złowrogi
Cztan z Rogowa. Po pierwszym spotkaniu rozbito mu hełm, więc
walczył teraz z gołą głową, strasząc swą
zakrwawioną włochatą twarzą Niemców, którym
się zdało, że nie człowieka, ale jakąś
poczwarę leśną mają przed sobą.
Jednakże
setki, a potem tysiące rycerzy zaległy z obu stron ziemię,
aż wreszcie pod razami zaciekłych Polaków poczęła się
chwiać niemiecka nawała, gdy wtem zaszło coś takiego, co
losy całej bitwy mogło w jednej chwili przeważyć.
Oto
wracając z pogoni za Litwą, rozgorzałe i upojone
zwycięstwem chorągwie niemieckie uderzyły w bok polskiego
skrzydła.
Sądząc,
że wszystkie wojska królewskie już rozbite i bitwa stanowczo
wygrana, wracały one w wielkich, bezładnych gromadach z krzykiem i
śpiewaniem, gdy nagle ujrzały przed sobą srogą rzeź i
Polaków prawie już zwycięskich, ogarniających
zastępy niemieckie.
Więc
Krzyżacy, zniżając głowy, spoglądali ze zdumieniem
przez kraty przyłbic na to, co się dzieje, a potem, jak który
stał, wbijał koniowi ostrogi w boki i puszczał się w
zamęt bojowy.
I tak gromada
uderzała po gromadzie, aż wkrótce tysiące ich
zwaliły się na znużone walką chorągwie polskie.
Krzyknęli Niemcy radośnie, widząc przybywającą pomoc,
i z nowym zapałem poczęli bić Polaków. Okropna bitwa
zawrzała na całej linii, ziemia spłynęła potokami
krwi, zachmurzyło się niebo i odezwały się głuche
grzmoty, jakby sam Bóg chciał mieszać się między
walczących.
Lecz
zwycięstwo poczęło chylić się ku Niemcom... Już,
już zaczynała się zamieszka w ławie polskiej, już
rozszalałe w boju zastępy krzyżackie poczęły jednym
głosem śpiewać pieśń tryumfu:
Christ ist
erstanden!...
.......................................................................................................
A wtem
stało się coś jeszcze okropniejszego. Oto jeden leżący
na ziemi Krzyżak rozpruł nożem brzuch konia, na którym
siedział Marcin z Wrocimowic trzymający wielką,
świętą dla wszystkich wojsk chorągiew krakowską z
orłem w koronie. Rumak i jeździec zwalili się nagle, a wraz z
nimi zachwiała się i padła chorągiew.
W jednej chwili
setki żelaznych ramion wyciągnęło się po nią, a
ze wszystkich piersi niemieckich wyrwał się ryk radości.
Zdało im się, że to koniec, że strach i popłoch
ogarną teraz Polaków, że przychodzi czas klęski, mordu i
rzezi, że już uciekających tylko przyjdzie im ścigać i
wycinać.
Ale oto
właśnie czekał ich straszny i krwawy zawód.
Krzyknęły wprawdzie z rozpaczą jak jeden mąż wojska
polskie na widok upadającej chorągwi, lecz w tym krzyku i w tej
rozpaczy był nie strach, ale wściekłość.
Rzekłbyś, żywy ogień spadł na pancerze. Rzucili się
jak lwy rozżarte ku miejscu najstraszniejsi mężowie z obu armii
i rzekłbyś, burza rozpętała się koło
chorągwi. Ludzie i konie zbili się w jeden wir potworny, a w tym
wirze śmigały ramiona, szczękały miecze, warczały
topory, zgrzytała stal o żelazo, łomot, jęki, dziki wrzask
wyrzynanych mężów zlały się w jeden przeokropny
głos, taki, jakby potępieńcy odezwali się nagle z
głębi piekła. Wstała kurzawa, a z niej wypadły tylko
oślepłe z przerażenia konie bez jeźdźców, z
krwawymi oczyma i rozwianą dziko grzywą.
Lecz trwało
to krótko. Ni jeden Niemiec nie wyszedł żywy z tej burzy i po
chwili powiała znów nad polskimi zastępami odbita
chorągiew. Wiatr poruszył ją, rozwinął i
rozkwitła wspaniale jak olbrzymi kwiat, jako znak nadziei i jako znak
gniewu Bożego dla Niemców, a zwycięstwa dla polskich rycerzy.
Całe wojsko
powitało ją okrzykiem tryumfu i uderzyło z taką
zapamiętałością w Niemców, jakby każdej
chorągwi przybyło w dwójnasób sił i
żołnierzy.
A Niemcy, bici
bez miłosierdzia, bez wytchnienia, bez takiej nawet przerwy, jakiej
piersiom trzeba dla złapania oddechu, parci ze wszystkich stron,
naciskani, rażeni nieubłaganie ciosami mieczów, siekier,
toporów, maczug, poczęli znów chwiać się i
ustępować. Tu i owdzie ozwały się głosy o
litość. Tu i owdzie wypadał ze skrzętu jakiś
zagraniczny rycerz z twarzą zbielałą ze strachu i zdumienia i
uciekał w zapamiętaniu, gdzie go niósł niemniej
przerażony rumak. Większość białych
płaszczów, które na zbrojach nosili bracia zakonni,
leżała już na ziemi.
Więc
ciężki niepokój ogarnął serca
przywódców krzyżackich, gdyż zrozumieli, że
cały ich ratunek tylko w mistrzu, który dotychczas w pogotowiu
stał na czele szesnastu odwodowych chorągwi.
On zaś,
patrząc z góry na bitwę, zrozumiał także, że
chwila nadeszła, i ruszył swe żelazne hufce, tak jak wicher
porusza ciężką, niosącą klęskę chmurę
gradową.
Lecz wcześniej
jeszcze, przed trzecią linią polską, która dotąd nie
brała udziału w boju, zjawił się na rozhukanym rumaku,
czuwający nad wszystkim i baczny na przebieg bitwy, Zyndram z Maszkowic.
Stało tam
wśród polskiej piechoty kilka rot zaciężnych
Czechów. Jedna z nich zachwiała się jeszcze przed spotkaniem,
ale zawstydzona w porę, została na miejscu i rzuciwszy swego
dowódcę, płonęła teraz żądzą bitwy,
aby wynagrodzić męstwem chwilową słabość. Lecz
główne siły składały pułki polskie,
złożone z konnych, ale nie pancernych, ubogich włodyków,
z piechot miejskich i najliczniejszych kmiecych, zbrojnych w rohatyny, w
ciężkie oszczepy i w kosy, osadzone sztorcem na drągach.
- Gotuj
się! gotuj! - wołał ogromnym głosem Zyndram z Maszkowic,
przelatując jak błyskawica wzdłuż szeregów.
- Gotuj
się! - powtórzyli mniejsi przywódcy. Więc kmiecie,
zrozumiawszy, że przychodzi na nich czas, po-opierali drągi od dzid,
cepów i kos o ziemię i przeżegnawszy się krzyżem
świętym, poczęli popluwać w pracowite, ogromne dłonie.
I dało
się słyszeć przez całą linię to złowrogie
popluwanie, po czym chwycił każdy broń i nabrał tchu. W tej
chwili przyleciał do Zyndrama pachołek z rozkazem od króla i
szepnął mu coś zdyszanym głosem do ucha, a on,
zwróciwszy się do piechurów, machnął mieczem i
zakrzyknął:
-
Naprzód!
-
Naprzód! ławą! równo! -rozległy się
wołania przywódców.
- Bywaj!
Na psubraty! W nich!
Ruszyli.
By zaś iść krokiem równym i nie łamać
szeregów, poczęli wszyscy razem powtarzać:
- Zdro -
waś - Ma - ry -ja - Łas - kiś - peł - na - Pan - z To -
bą!...
I szli jak
powódź. Szły pułki najemne i pachołkowie miejscy,
kmiecie z Małopolski i Wielkopolski i Ślązacy, którzy
przed wojną schronili się do Królestwa, i Mazury spod
Ełku, którzy od Krzyżaków uciekli. Zajaśniało
i rozbłysło od grotów na oszczepach i od kos całe pole.
Aż
doszli.
- Bij! -
zakrzyknęli dowódcy
- Uch!
I
stęknął każdy jako krzepki drwal, gdy się pierwszy raz
toporem zamachnie, a potem jął walić, ile mu sił i pary w
piersiach starczyło.
Wrzask i
krzyki wzbiły się aż ku niebiosom.
*
Król,
który z wyniosłego miejsca zawiadował całą
bitwą, rozsyłał pachołków i aż ochrypł od
dawania rozkazów, gdy ujrzał wreszcie, że już wszystkie
wojska pracują, począł i sam rwać się do boju.
Nie
puszczali go dworzanie, bojąc się o świętą osobę
pańską. Żóława chwycił za cugle konia i
choć król uderzył go włócznią po ręku,
nie puścił. Inni zastąpili też drogę, prosząc,
błagając i przedstawiając, że i tak losów bitwy nie
przeważą.
A tyczasem
największe niebezpieczeństwo zawisło nagle nad królem i
nad całym jego orszakiem.
Oto
mistrz, idąc za przykładem tych, którzy wrócili po
rozgromie Litwy, i chcąc także zajechać z boku Polakom,
zatoczył koło, skutkiem czego jego szesnaście wyborowych
chorągwi musiało przechodzić właśnie nie opodal
wzgórza, na którym stał Władysław
Jagiełło.
Spostrzeżono
wraz niebezpieczeństwo, ale nie było czasu się cofać.
Zwinięto tylko znak królewski, a jednocześnie pisarz
królewski Zbigniew z Oleśnicy skoczył co siły w koniu do
najbliższej chorągwi, która gotowała się
właśnie na przyjęcie nieprzyjaciela, a której rycerz
Mikołaj Kiełbasa przywodził.
-
Król w obierzy. Na pomoc! - zawołał Zbigniew. Lecz
Kiełbasa, straciwszy poprzednio hełm, zerwał całą
mokrą od potu i pokrwawioną myckę z głowy i pokazując
ją gońcowi, zakrzyknął z gniewem okrutnym:
- Patrz,
jeśli tu próżnujem! Szalony! Zali nie widzisz, że na nas
idzie ta chmura i że właśnie naprowadzilibyśmy ją na
króla; za czym ruszaj precz, bo cię tu mieczem przebodę.
I
niepomny, z kim mówi, zziajany, uniesion gniewem, zmierzył się
istotnie na gońca, ów zaś, widząc z kim sprawa, a co
większa, że stary wojownik ma słuszność, skoczył
na powrót do króla i powtórzył mu, co
usłyszał.
Więc
straż królewska murem wysunęła się naprzód,
aby pana piersiami zasłonić. Tym razem jednak król nie
dał się powstrzymać i stanął w pierwszym szeregu. Lecz
ledwie się ustawili, chorągwie niemieckie były już tak
blisko, że herby na tarczach można było doskonale
odróżnić. Widok ich dreszczem mógł
przejąć najodważniejsze serca, był to bowiem sam kwiat i
wybór rycerstwa. Przybrani w świetne zbroje, na ogromnych jak tury
koniach, nie uznojeni w boju, w którym dotychczas nie brali
udziału, wypoczęci, szli jak huragan z tętentem, z hukiem, z
szumem chorągwi i chorągiewek, a sam wielki mistrz leciał przed
nimi w białym szerokim płaszczu, który rozpuszczony na wiatr
wyglądał jak olbrzymie skrzydła orła.
Mistrz
minął już orszak królewski i biegł ku
głównej bitwie, bo co mu tam znaczyła jakaś garstka
rycerzy stojących na uboczu, między którą nie
domyślał się i nie rozpoznał króla! Ale spod jednej
chorągwi oderwał się olbrzymi Niemiec i czy to poznawszy
Jagiełłę, czy też znęcony srebrzystą zbroją
królewską, czy wreszcie chcąc popisać się
odwagą rycerską, schylił głowę,
wyciągnął kopię i skoczył wprost na króla.
Król
zaś spiął ostrogami konia i nim go zdołano zatrzymać,
skoczył także ku niemu. I byliby się niechybnie starli
śmiertelnie, gdyby nie ten sam Zbigniew z Oleśnicy, młody
sekretarz królewski, zarówno biegły w łacinie, jak i w
rycerskim rzemiośle. Ten, mając ziomek kopii w ręku,
zajechał Niemca z boku i grzmotnąwszy go w łeb, skruszył mu
hełm i zwalił na ziemię. "W tej chwili sam król
uderzył go ostrzem w odkryte czoło i własną ręką
zabić go raczył".
Tak
zginął sławny rycerz niemiecki, Dypold Kikieritz von Dieber.
Konia jego pochwycił kniaź Jamont, a on sam leżał
śmiertelnie porażon, w swej białej jace na stalowej zbroi i w
pozłocistym pasie. Oczy zaszły mu bielmem, lecz nogi kopały
jeszcze czas jakiś ziemię, póki największa ludzka
uspokoicielka, śmierć, nie pokryła mu nocą głowy i nie
uspokoiła go na zawsze.
Skoczyli
rycerze spod chełmińskiej chorągwi, chcąc pomścić
śmierć towarzysza, lecz sam mistrz zabiegł im drogę i
krzycząc:
Herum!
herum! - zaganiał ich tam, gdzie miały rozstrzygnąć się
losy tego krwawego dnia, to jest do głównej bitwy.
I
znów zdarzyła się rzecz dziwna. Oto najbliżej od pola
stojący Mikołaj Kiełbasa poznał wprawdzie
nieprzyjaciół, ale w kurzawie nie poznały ich inne polskie
chorągwie i myśląc, że to Litwa wraca do boju, nie
pośpieszyły na ich przyjęcie.
Dopiero
wyskoczył Dobko z Oleśnicy naprzeciw pędzącego w przedzie
wielkiego mistrza i poznał go po płaszczu, po tarczy i po złotym
wielkim relikwiarzu, który on nosił na piersiach, na pancerzu. Ale
nie śmiał uderzyć kopią polski rycerz w relikwiarz,
choć niezmiernie siłą mistrza przewyższał, więc
ów podbił mu ostrze do góry, zranił nieco konia, po
czym, minąwszy się, zatoczyli koło i rozbiegli się,
każdy ku swoim. - Niemce! Sam mistrz! - zakrzyknął Dobko.
Usłyszawszy to, kopnęły się z miejsca największym
pędem ku wrogom chorągwie polskie. Pierwszy uderzył ze swymi
Mikołaj Kiełbasa i znów rozgorzała bitwa.
Lecz czy
to, że rycerstwo ziemi chełmińskiej, między którymi
wielu było ludzi polskiej krwi, nie uderzyło szczerze, czy też,
że zaciekłości Polaków nic już nie mogło
powstrzymać, dość że ten nowy napad nie wywarł takiego
skutku, jakiego się mistrz spodziewał. Zdawało mu się
bowiem, że to będzie ostatni cios zadany potędze
królewskiej, a tymczasem spostrzegł wkrótce, że to
Polacy prą, idą naprzód, biją, rażą, biorą
jakoby w żelazne cęgi te hufce, a jego rycerstwo raczej się
broni, niż naciera.
Próżno
zachęcał głosem, próżno zapędzał mieczem w
bój. Bronili się wprawdzie i bronili mocno, ale nie było w
nich ni tego rozmachu, ni tego zapału, który porywa wojska zwycięskie
i którym rozgorzały serca polskie. W zbrojach potłuczonych, we
krwi, w ranach, z poszczerbioną bronią, bez głosu w piersi,
rwali się jednak w zapamiętaniu polscy rycerze ku najgęstszym
kupom Niemców, a ci poczęli to zdzierać konie, to
oglądać się za siebie, jakby chcąc wiedzieć, czy nie
zamknęły się jeszcze te żelazne cęgi, które
obejmowały ich coraz okropniej, i ustępowali z wolna, ale
ciągle, jakby pragnąc wydostać się nieznacznie z
morderczego skrętu. A wtem od strony lasu zagrzmiały naraz nowe okrzyki.
To właśnie Zyndram wprowadził i puścił kmieciów
do boju. Zazgrzytały wnet po żelazie kosy, zagrzmiały pod cepami
pancerze, trup jął padać coraz gęstszy, krew lała
się strumieniem na zdeptaną ziemię i bitwa stała się
jak jeden płomień niezmierny, gdyż Niemcy, poznawszy, że
tylko w mieczu ratunek, poczęli się bronić rozpaczliwie.
*
I zmagali
się tak jeszcze w niepewności zwycięstwa, dopóki
olbrzymie kłęby kurzawy nie wzbiły się niespodzianie po
prawej stronie bitwy.
- Litwa
wraca! - huknęły radośnie głosy polskie. I odgadli. Litwa,
którą łatwiej było rozbić niż
zwyciężyć, wracała teraz i z wrzawą nieludzką
pędziła jak wicher na swych ścigłych koniach do boju.
Wówczas
kilku komturów, a na ich czele Wemer von Tettingen, przyskoczyło do
mistrza.
- Ratuj się,
panie! - wołał pobladłymi usty komtur Elbląga. -Ratuj
siebie i Zakon, póki się koło nie zawrze.
Ale
rycerski Ulryk spojrzał na niego ponuro i wzniósłszy
rękę ku niebu, zawołał:
- Nie daj
Bóg, abym ja opuścił to pole, na którym tylu
mężnych poległo! Nie daj Bóg!
I
krzyknąwszy na ludzi, aby szli za nim, rzucił się w war bitwy.
Nadbiegła tymczasem Litwa i stał się taki zamęt, taki wir i
kotłowanie, że oko ludzkie nic już w nich
rozróżnić nie mogło.
Mistrz,
uderzon ostrzem litewskiej sulicy w usta i dwukrotnie raniony w twarz,
odbijał przez jakiś czas mdlejącą prawicą ciosy;
wreszcie, pchnięty rohatyną w szyję, zwalił się jak
dąb na ziemię.
Mrowie
przybranych w skóry wojowników pokryło go zupełnie.
*
Wemer
Tettingen z kilku chorągwiami pierzchł, lecz naokół wszystkich
pozostałych chorągwi zamknęło się żelazne
koło wojsk królewskich. Bitwa zmieniła się w rzeź i
w klęskę krzyżacką tak niesłychaną, że w
całych dziejach ludzkich mało zdarzyło się podobnych. Nigdy
też w czasach chrześcijańskich, od walki Rzymian i Gotów
z Attylą i Karła Młota z Arabami, nie walczyły z sobą
wojska tak potężne. Ale teraz jedno z nich leżało już
po większej części jak zżęty łan zboża.
Poddały się te chorągwie, które ostatnie wprowadził
do boju mistrz. Chełmińczycy pozatykali w ziemię proporce. Inni
niemieccy rycerze pozeskakiwali z koni na znak, że chcą iść
w niewolę, i poklękali na obluzganej krwią ziemi. Cała
chorągiew świętego Jerzego, pod którą
służyli goście zagraniczni, uczyniła razem ze swym
dowódcą to samo.
*
Lecz bitwa
trwała jeszcze, albowiem wiele chorągwi krzyżackich wolało
umierać niż błagać o litość i o niewolę.
Zbili się teraz Niemcy wedle swego wojennego zwyczaju w ogromne kolisko i
bronili się tak, jak broni się stado dzików, gdy je gromady
wilków otoczą. Pierścień polsko-litewski opasał owo
kolisko, jak wąż opasuje ciało byka, i zacieśniał
się coraz bardziej. I znów śmigały ramiona, grzmiały
cepy, zgrzytały kosy, cięły miecze, bodły oszczepy,
chlastały topory i oksze. Wycinano Niemców jak bór, a oni
marli w milczeniu, posępni, ogromni, nieustraszeni.
Niektórzy,
popodnosiwszy przyłbice, żegnali się z sobą, dając
sobie ostatni przed śmiercią pocałunek; niektórzy rzucali
się na oślep w ukrop bojowy jakby zdjęci szaleństwem, inni
walczyli jak przez sen, inni na koniec mordowali się sami, wbijając
sobie w gardło mizerykordię lub porzuciwszy naszyjniki, zwracali
się do towarzyszów z prośbą: "Pchnij!"
Zaciekłość
polska rozbiła wkrótce wielkie kolisko na kilkanaście
mniejszych kup i wtedy znów łatwiej było wymykać się
pojedynczym rycerzom. Ale w ogóle i te rozbite gromady biły
się ze wściekłością i rozpaczą.
Mało
kto klękał, prosząc o litość, a gdy straszny
zapęd Polaków rozpłoszył wreszcie i mniejsze kupy, nawet
pojedynczy rycerze nie chcieli oddawać się żywcem w ręce
zwycięzców. Dzień był dla Zakonu i dla wszystkiego
zachodniego rycerstwa największej klęski, ale i chwały
największej. Pod olbrzymim Arnoldem von Baden otoczonym przez
piechotę kmiecą utworzył się wał polskich trupów,
on zaś, potężny i niezwalczony, stał nad nim, jak stoi
słup graniczny wkopany na wzgórzu, i kto zbliżył się
do niego na długość miecza, marł jakby piorunem
rażony.
Najechał
go wreszcie sam Zawisza Czarny Sulimczyk, lecz widząc rycerza bez konia i
nie chcąc przeciw rycerskiemu prawu z tyłu nań uderzać, zeskoczył
także z rumaka i począł nań wołać z daleka:
-
Zwróć, Niemcze, głowę i poddaj się alibo spotkaj ze
mną!
A Arnold
zwrócił się i poznawszy Zawiszę po czarnej zbroi i po
Sulimie na tarczy, rzekł sobie w duszy:
"Śmierć
idzie i moja godzina wybiła, albowiem jemu nikt nie odejmie się
żywy. Gdybym jednakże go zwyciężył, zyskałbym
chwałę nieśmiertelną, a może i życie
ocalił".
To
rzekłszy, skoczył ku niemu i starli się jak dwie burze na ziemi
trupami zasłanej. Lecz Zawisza tak okrutnie siłą nad wszystkimi
górował, że nieszczęśni to byli rodzice,
których dzieciom wypadło się z nim spotkać w boju.
Jakoż pod cięciem jego miecza pękła kuta w Malborgu tarcza,
pękł jak gliniany garnek stalowy hełm i mężny Arnold
padł z rozciętą na dwoje głową...
*
Henryk,
komtur człuchowski, ten sam najzawziętszy wróg polskiego
plemienia, który zaprzysiągł, że póty dwa miecze
każe przed sobą nosić, póki obu w krwi polskiej nie
ubroczy, wymykał się teraz chyłkiem z pola, jako lis wymyka
się z otoczonego przez myśliwców ostępu, gdy wtem
zajechał mu drogę Zbyszko z Bogdańca. Krzyknął komtur,
widząc nad sobą wzniesiony brzeszczot:
Erbarme dich
meiner!
(oszczędź mnie) - i złożył z przestrachu ręce, co
usłyszawszy, młody rycerz nie zdołał już wprawdzie
wstrzymać ręki i rozmachu, ale zdołał jeszcze
przekręcić miecz i płazem tylko w spasły, spotniały
pysk komtura uderzył. I rzucił go potem swemu giermkowi, który
założywszy mu powróz na szyję, powlókł go jak
wołu tam, dokąd spędzano wszystkich jeńców
krzyżackich.
A stary
Maćko szukał wciąż na krwawym pobojowisku Kunona
Lichtensteina - i szczęsny we wszystkim dnia tego los dla Polaków
wydał go wreszcie w jego ręce w zaroślach, w których
przytaiła się garść uchodzących ze strasznego pogromu
rycerzy. Blask słońca, który odbił się w zbrojach,
zdradził ich obecność przed pościgiem. Padli wraz wszyscy
na kolana i poddali się natychmiast, lecz Maćko, dowiedziawszy
się, iż wielki komtur Zakonu znajduje się między
jeńcami, kazał go stawić przed sobą i zdjąwszy
hełm z głowy, zapytał:
- Kunonie
Lichtensteinie, zali poznajesz mnie? A on zmarszczył brwi i utkwiwszy oczy
w oblicze Maćka, rzekł po chwili:
- Widziałem
cię na dworze w Płocku.
- Nie -
odpowiedział Maćko - widziałeś mnie przedtem.
Widziałeś mnie w Krakowie, gdym cię błagał o
życie mego bratanka, który za nierozważny napad na ciebie na
utratę gardła był skazan. Wówczas to ślubowałem
Bogu i zaprzysiągłem na rycerską cześć, iż
cię odnajdę i spotkam się z tobą śmiertelnie.
- Wiem -
odparł Lichtenstein i wydął dumnie usta, chociaż zarazem
pobladł mocno - ale jeńcem twoim teraz jestem i
zhańbiłbyś się, gdybyś miecz na mnie
podniósł.
Na to twarz
Maćka ściągnęła się złowrogo i stała
się zupełnie do paszczy wilczej podobna.
- Kunonie
Lichtenstein - rzekł - miecza na bezbronnego nie wzniosę, ale to ci
powiadam, że jeśli mi walki odmówisz, tedy cię
każę jak psa na powrozie powiesić.
- Nie mam
wyboru, stawaj! - zawołał wielki komtur.
- Na
śmierć, nie na niewolę - zastrzegł raz jeszcze Maćko.
- Na
śmierć.
I po chwili
starli się z sobą wobec niemieckich i polskich rycerzy. Młodszy
i zręczniejszy był Kunon, lecz Maćko tak dalece siłą
rąk i nóg przeciwnika przewyższał, że w mgnieniu oka
obalił go na ziemię i kolanem brzuch mu przycisnął.
Oczy komtura
wyszły z przerażenia na wierzch.
- Daruj!
-jęknął, wyrzucając ślinę i pianę ustami.
- Nie! -
odpowiedział nieubłagany Maćko.
I
przyłożywszy mizerykordię do szyi przeciwnika, pchnął
dwukrotnie, a tamten zacharczał okropnie; fala krwi buchnęła mu
ustami, drgawki śmiertelne wstrząsnęły jego ciałem, po
czym wyprężył się i wielka uspokoicielka rycerzy
uspokoiła go na zawsze.
*
Bitwa
zmieniła się w rzeź i pościg. Kto nie chciał się
poddać, zginął. Wiele bywało w owych czasach na
świecie bitew i spotkań, ale nikt z żywych ludzi nie
pamiętał tak straszliwego pogromu. Padł pod stopami wielkiego
króla nie tylko Zakon krzyżacki, ale i całe Niemcy,
które najświetniejszym rycerstwem wspomagały oną
"przednią straż" teutońską,
wżerającą się coraz głębiej w ciało
słowiańskie.
Z siedmiuset
"białych płaszczów" przodujących, jako wodzowie
tej germańskiej powodzi, zostało ledwie piętnastu.
Czterdzieści przeszło tysięcy ciał leżało w
wiekuistym śnie na onym krwawym boisku.
Rozliczne
chorągwie, które w południe jeszcze powiewały nad
niezmiernym wojskiem krzyżackim, wpadły wszystkie w krwawe i zwycięskie
ręce Polaków. Nie ostała, nie ocaliła się ani jedna
i oto rzucali je teraz polscy i litewscy rycerze pod nogi Jagiełły,
który wznosząc pobożnie oczy ku niebu, powtarzał
wzruszonym głosem: "Bóg tak chciał!" Stawiano
też przed majestatem pana przedniej szych jeńców. Abdank
Skarbek z Gór przywiódł szczecińskiego księcia
Kazimierza, Trocnowski, rycerz czeski, księcia na Oleśnicy Konrada, a
Przedpełko Kopidłowski, herbu Dryja, mdlejącego z ran Jerzego
Gersdorfa, który pod chorągwią świętego Jerzego
wszystkim gościom rycerskim przywodził.
Dwadzieścia
dwa narody uczestniczyły w tej walce Zakonu przeciw Polakom, a teraz
pisarze królewscy spisywali jeńców, którzy
klękając przed majestatem, błagali o miłosierdzie i o
powrót za okupem do domu.
Cała armia
krzyżacka przestała istnieć. Pogoń polska zdobyła
też ogromny obóz krzyżacki, a w nim, prócz
niedobitków, nieprzeliczoną ilość wozów
wyładowanych pętami na Polaków i winem przygotowanym na
wielką ucztę po zwycięstwie.
*
Słońce
chyliło się ku zachodowi. Spadł krótki, obfity deszcz i
potłumił kurzawę. Król, Witold i Zyndram z Maszkowic
gotowali się właśnie zjechać na pobojowisko, gdy
poczęto zwozić przed nich ciała poległych wodzów.
Litwini przynieśli skłute sulicami, pokryte kurzem i posoką
ciało wielkiego mistrza Ulryka von Jungingen i położyli je przed
królem, a ów westchnął żałośnie i
spoglądając na ogromne zwłoki leżące na wznak na
ziemi, rzekł:
- Oto jest ten,
który jeszcze dziś rano mniemał się być wyższym
nad wszystkie mocarze świata.
Za czym łzy
poczęły mu spływać jak perły po policzkach i po chwili
ozwał się znowu:
- Ale że
śmiercią walecznych poległ, przeto sławić będziem
jego męstwo i godnym chrześcijańskim uczcimy go pogrzebem.
Jakoż zaraz
wydał rozkaz, by ciało obmyto starannie w jeziorze, by przybrano je w
piękne szaty i przysłoniono, nim trumna będzie gotowa, zakonnym
płaszczem.
Tymczasem
przynoszono coraz nowe zwłoki, które rozpoznawali jeńcy.
Przyniesiono wielkiego komtura Kunona Lichtensteina, z gardłem okropnie
mizerykordią rozciętym, i marszałka Zakonu Fryderyka Wallenroda,
i wielkiego szatnego, grafa Alberta Szwarc-berga, i wielkiego skarbnika Tomasza
Mercheima, i grafa Wendego, który legł z ręki Powały z
Taczewa, i przeszło sześćset ciał znakomitych komturów
i braci. Czeladź kładła ich jednego przy drugim, a oni
leżeli na kształt zrąbanych pni, ze zwróconymi ku niebu i
białymi jak ich płaszcze twarzami, z otwartymi szklanymi oczyma, w
których zastygł gniew, duma, wściekłość bojowa
i przerażenie.
Nad ich
głowami pozatykano zdobyte chorągwie - wszystkie!! Wieczorny powiew
to zwijał, to rozwijał barwne płótna, one zaś
szumiały jakby do snu poległym. Z dala pod zorzą widać
było oddziały litewskie ciągnące zdobyte armaty,
których po raz pierwszy użyli Krzyżacy w bitwie polnej, ale
które nie przyczyniły żadnej szkody zwycięzcom.
Na
wzgórzu koło króla skupili się najwięksi rycerze i
dysząc utrudzonymi piersiami, spoglądali na te chorągwie i na te
trupy leżące u ich stóp, jak spoglądają uznojeni
żeńcy na zżęte i powiązane snopy. Ciężki
był dzień i straszny plon tego żniwa, ale oto nadchodził
wielki, Boży, radosny wieczór.
Więc
niezmierne szczęście rozjaśniło twarze
zwycięzców, bo rozumieli wszyscy, że to był
wieczór kładący koniec nędzy i trudom nie tylko dnia
tego, ale całych stuleci.
A król,
chociaż zdawał sobie sprawę z ogromu klęski, jednakże
patrzył jakby w zdumieniu przed siebie i w końcu spytał:
- Zali cały
Zakon tu leży?
Na to
podkanclerzy Mikołaj, który znał przepowiednie
świętej Brygidy, rzekł:
- Nadszedł
czas, iż wyłamane są ich zęby i odcięta jest ich
ręka prawa!!...
Po czym podniósł dłoń i
począł żegnać nie tylko tych, którzy leżeli
najbliżej, ale i całe pole między Grunwaldem a Tannenbergiem. W
jaskrawym od blasku zorzy i oczyszczonym przez deszcz powietrzu widać
było doskonale olbrzymie, dymiące, krwawe pobojowisko, zjeżone
ułamkami włóczni, rohatyn, kos, stosami trupów
końskich i ludzkich. Wśród których sterczały do
góry martwe ręce, nogi, kopyta - i ciągnęło się
owo żałosne pole śmierci z dziesiątkami tysięcy
ciał dalej, niż wzrok mógł sięgnąć.
Czeladź uwijała się na tym
niezmiernym cmentarzu, zbierając broń i zdejmując zbroje z
poległych.
A w górze, na rumianym niebie,
wichrzyły się już i zataczały koła stada wron,
kruków i orłów, kracząc i radując się
rozgłośnie na widok żeru.
I nie tylko przeniewierczy Zakon
krzyżacki leżał oto pokotem u stóp króla, ale
cała potęga niemiecka zalewająca dotychczas jak fala
nieszczęsne krainy słowiańskie rozbiła się w tym dniu
odkupienia o piersi polskie.
*
Więc tobie, wielka, święta
przeszłości, i tobie, krwi ofiarna, niech będzie chwała i
cześć po wszystkie czasy!
|