Było już dobrze z południa,
gdy księżna wraz z orszakiem wyruszyła z gościnnego
Tyńca do Krakowa. Częstokroć ówcześni rycerze,
wjeżdżając do większych miast lub do zamków w
odwiedziny do znakomitych osób, przywdziewali na się pełny
rynsztunek bojowy. Był wprawdzie zwyczaj zdejmować go zaraz po
przebyciu bram, do czego w zamkach wzywał sam gospodarz
uświęconymi słowy: "Zdejmcie zbroję, szlachetny panie,
albowiem przybyliście do przyjaciół" - niemniej jednak
wjazd "wojenny" uważał się za okazalszy i
podnosił znaczenie rycerza. Gwoli tej to okazałości tak
Maćko, jak i Zbyszko przybrali się w wyborne pancerze i w
naramienniki zdobyte na rycerzach fryzyjskich -jasne, błyszczące i po
brzegach wpuszczoną nicią złotą ozdobne. Mikołaj z
Długolasu, który dużo świata i wielu rycerzy w życiu
widział, a był rzeczy wojennych znawcą niemałym,
poznał zaraz, iż są to zbroje kowane przez mediolańskich,
najsłynniejszych w świecie płatnerzy, takie, na jakie najbogatsi
tylko rycerze wspomóc się mogą i z których każda
za dobrą majętność starczy. Wnioskował z tego, że
owi Fryzowie musieli być znakomitymi ludźmi w swoim narodzie, i z tym
większym szacunkiem począł spoglądać na Maćka i
Zbyszka. Lecz hełmy ich, lubo także niepoślednie, nie były
tak bogate, natomiast olbrzymie ogiery, pięknie pokryte, wzbudziły
między dworzanami podziw i zazdrość. I Maćko, i Zbyszko,
siedząc na niezmiernie wysokich kulbakach, spoglądali z góry
na cały dwór. Każdy z nich dzierżył w ręku
długą kopię, każdy miał miecz przy boku i topór
u siodła. Tarcze oddali wprawdzie dla wygody na wozy, ale i bez nich obaj
wyglądali tak, jakby ciągnęli na bitwę, nie do miasta.
Obaj też jechali w pobliżu kolaski,
w której na tylnym siedzeniu siedziała księżna z Danusią,
na przodku zaś stateczna dworka Ofka, wdowa po Krystynie z
Jarząbkowa, i stary Mikołaj z Długolasu. Danusia
spoglądała z wielkim zajęciem na żelaznych rycerzy,
księżna zaś, dobywając od czasu do czasu z zanadrza
puszkę z relikwiami świętego Ptolomeusza, podnosiła ją
do ust.
- Ciekawam okrutnie, jak kości w
środku wyglądają - rzekła wreszcie - ale sama nie
otworzę, aby Świętego nie urazić. Niech otworzy biskup w
Krakowie.
Na co ostrożny Mikołaj z
Długolasu odrzekł:
- Ej, lepiej tego z rąk nie popuszczać,
zbyt to łakoma rzecz.
- Może i słusznie mówicie -
rzekła po chwili zastanowienia księżna, po czym dodała:
- Dawno mi nikt nie sprawił takiej
uciechy jak ów zacny opat, i tym podarkiem, i tym, że strach
mój przed krzyżackimi relikwiami uspokoił.
- Mądrze mówili i sprawiedliwie -
ozwał się Maćko z Bogdańca. - Mieli oni i pod Wilnem
rozmaite relikwie, a to tym bardziej że chcieli gości przekonać,
iż z poganami wojna. No i co? Obaczyli nasi, że byle w garście
splunąć, a od ucha toporem machnąć, to i hełm puszczał,
i łeb puszczał. Święci pomagają - grzech by
mówić inaczej - ale jeno sprawiedliwym, którzy wedle
słuszności w imię Boże do bitwy idą. Tak też i
myślę, miłościwa pani, że przyjdzie-li do wielkiej
wojny, to chociażby wszystkie Niemcy pomagały Krzyżakom, zbijem
ich na pował, bo większy jest nasz naród i Pan Jezus
większą moc spuścił nam w kości. A co do relikwii -
albo to u nas w klasztorze świętokrzyskim nie ma drzewa Krzyża
Świętego?
- Prawda, jak mi jest Bóg miły -
rzekła księżna. - Ale u nas ono w klasztorze zostanie, a oni
swoje ze sobą w potrzebie wożą.
- Wszystko
jedno! Dla mocy Bożej nie ma dalekości.
- Prawdaże
to? powiadajcie, jak jest? - pytała księżna, zwracając
się do mądrego Mikołaja z Długolasu, a on odrzekł:
- Temu i
każdy biskup przyświadczy. Do Rzymu też daleko, a papież
światem rządzi - coże dopiero Bóg!
Słowa
te uspokoiły do reszty księżnę, więc
zwróciła rozmowę na Tyniec i jego wspaniałości.
Dziwiła Mazurów w ogóle nie tylko zamożność
opactwa, ale i zamożność, a także piękność
całego kraju, przez który teraz przejeżdżali.
Naokół były wsie gęste, dostatnie, przy nich sady
pełne drzew owocowych, gaje lipowe, bocianie gniazda na lipach, a
niżej ule ze słomianymi nakrywkami. Wzdłuż
gościńca z jednej i drugiej strony ciągnęły się
łany zbóż wszelkich. Wiatr chwilami pochylał zielonawe
jeszcze morze kłosów, wśród którego gęsto
jak gwiazdy na niebie migotały głowy modrych chabrów i
jasnoczerwonych maków. Daleko, za łanami czerniał
gdzieniegdzie bór, gdzieniegdzie weseliły oczy dąbrowy i
olszyńce, skąpane w blasku słonecznym, gdzieniegdzie wilgotne
łąki, pełne traw i czajek krążących nad
mokradłami, i znów wzgórza obsiadłe przez chaty,
znów łany; widocznie ziemię tę zamieszkiwał lud
rojny i pracowity, rozmiłowany w roli - i dokąd wzrok
sięgnął, kraj wydawał się nie tylko mlekiem i miodem
płynący, ale spokojny i szczęśliwy.
-
Kazimierzowe to królewskie gospodarstwo - rzekła księżna
- ale też żyć tu i nie umierać.
- I Pan
Jezus się do takiej ziemi śmieje - odrzekł Mikołaj z
Długolasu - i błogosławieństwo Boże jest nad nią;
ale jakoż ma być inaczej, kiedy tu, gdy zaczną bić dzwony,
to nie masz takowego kąta, do którego by odgłos nie
doszedł! Wiadomo przecie, że złe duchy, znieść tego
nie mogąc, muszą aż na granicę węgierską do
głuchych borów uciekać.
- To mi i
dziwno - ozwała się pani Ofka, wdowa po Krystynie z Jarząbkowa -
że Walgierz Wdały, o którym zakonnicy prawili, może
się w Tyńcu pokazować, gdzie siedem razy na dzień dzwony
biją.
Uwaga ta
zakłopotała na chwilę Mikołaja, który też
dopiero no pewnym namyśle odrzekł:
-
Naprzód, wyroki boskie są niezbadane, a po wtóre, to sobie
zauważcie, że on osobne pozwoleństwo za każdym razem
otrzymuje.
- A nich
ta będzie, jak chce, alem rada, że w klasztorze nie nocujemy.
Umarłabym chyba ze strachu, gdyby mi się taki piekielny wielkolud
pokazał.
- Hej! nie
wiadomo, bo mówią, że okrutnie wdały.
-
Choćby był i najurodziwszy, nie chcę ja pocałowania od
takiego, któremu siarką z gęby bucha.
- A
skąd wiecie, że zaraz chciałby was całować? Na te
słowa księżna, a za nią pan Mikołaj i obaj rycerze z
Bogdańca poczęli się śmiać. Śmiała się,
nie rozumiejąc dlaczego, za przykładem innych, i Danusia - zaś
Ofka z Jarząbkowa zwróciła zagniewaną twarz do
Mikołaja z Długolasu i rzekła:
-
Wolałabym jego niż was.
- Ej, nie
wywołujcie wilka z lasu - odpowiedział wesoło Mazur - bo
jędzon często i po gościńcu między Krakowem a
Tyńcem się włóczy, a szczególnie pod
wieczór; nuż was usłyszy i nuż się wam w postaci
wielkoluda ukaże!
- Na psa
urok! - odrzekła Ofka.
Lecz w tej
chwili Maćko z Bogdańca, który, siedząc na wyniosłym
ogierze, dalej mógł widzieć niż ci, którzy
siedzieli w kolasce, ściągnął lejce i rzekł:
- O, jak
mi Bóg miły, a to co?
- Co
takiego?
-
Wielkolud jakowyś zza wzgórza przed nami wyjeżdża.
- A
słowo stało się ciałem! - zawołała
księżna. - Nie powiadajcie byle czego!
Lecz
Zbyszko uniósł się na strzemionach i rzekł:
- Jako żywo
- wielkolud, Walgierz, nikt inny! Na to woźnica osadził ze strachu
konie i nie wypuszczając z rąk lejc, począł się
żegnać, albowiem i on dojrzał już z kozła na
przeciwległym wzgórzu olbrzymią postać jeźdźca.
Księżna
podniosła się - i zaraz usiadła z twarzą zmienioną
przez trwogę. Danusia pochowała głowę w fałdy sukni
księżnej. Dworzanie, dwórki i rybałci, którzy
jechali konno za kolasą, usłyszawszy złowrogie imię,
poczęli skupiać się koło niej. Mężowie niby
śmiali się jeszcze, ale w oczach mieli niepokój; panny
pobladły, jeno Mikołaj z Długolasu, który z niejednego
pieca chleb jadał - zachował pogodne oblicze i chcąc
uspokoić księżnę, rzekł:
- Nie
bójcie się, miłościwa pani. Toć słońce
jeszcze nie zaszło, a choćby była i noc, święty
Ptolomeusz da rady Walgierzowi.
Tymczasem
nieznany jeździec, wjechawszy na podługowaty grzbiet wzgórza,
zatrzymał konia i stanął nieruchomie. W promieniach
zachodzącego słońca widać go było doskonale - i
istotnie postać jego zdawała się przechodzić ogromem
zwykłe ludzkie rozmiary. Przestrzeń między nim a orszakiem
księżny nie wynosiła więcej nad trzysta kroków.
- Czego on stoi?
- rzekł jeden z rybałtów
- Bo i my
stoim - odpowiedział Maćko.
-
Spogląda ku nam, jakby sobie kogo chciał wybrać -
zauważył drugi rybałt - żebym wiedział, że
człowiek, a nie złe, tobym ku niemu podjechał i lutnią go
przez łeb zwalił.
Kobiety
przestraszyły się już całkiem i poczęły się
głośno
modlić.
Zbyszko zaś, chcąc się popisać odwagą wobec
księżnej i Danusi, rzekł:
- A ja i
tak pojadę. Co mi ta Walgierz! Na to Danusia poczęła
wołać na wpół z płaczem: "Zbyszku!
Zbyszku!", lecz on ruszył koniem i jechał coraz prędzej,
ufny, że choćby i prawdziwego Walgierza znalazł, to na
wskróś go kopią przebodzie.
A
Maćko, który miał wzrok bystry, rzekł:
- Wydaje
się wielkoludem, bo na wzgórzu stoi. Chłopisko jakieś
duże, ale człek zwyczajny - nic innego. O wa! pojadę i ja,
żeby do zwady między nim a Zbyszkiem nie dopuścić.
Zbyszko
tymczasem, jadąc rysią, rozmyślał, czy od razu kopię
nastawić, czy też wpierw z bliska obaczyć, jak wygląda
ów stojący na wzgórzu człowiek. Postanowił jednak
wpierw zobaczyć i zaraz przekonał się, że była to
myśl lepsza, albowiem w miarę jak się zbliżał,
nieznajomy począł tracić w jego oczach swoje nadzwyczajne
rozmiary. Mąż był ogromny i siedział na olbrzymim koniu,
roślejszym jeszcze od Zbyszkowego ogiera -ale miary ludzkiej nie przechodził.
Był nadto bez zbroi, w czapce aksamitnej na głowie, mającej
kształt dzwona, i w białej płóciennej
osłaniającej od kurzu opończy, spod której
wyglądała zielona szata. Stojąc na wzgórzu,
głowę miał wzniesioną i modlił się. Widocznie
też zatrzymał konia dlatego, by skończyć wieczorne
pacierze.
"Ej, co mi
za Walgierz!" - pomyślał młody chłopak. Dojechał
już tak blisko, że mógłby był
dosięgnąć kopią nieznajomego; ów zaś,
widząc przed sobą wspaniale uzbrojonego rycerza,
uśmiechnął się do niego życzliwie i rzekł:
- Pochwalony
Jezus Chrystus!
- Na wieki
wieków.
- Zali to nie
dwór księżnej mazowieckiej tam w dole?
-Tak jest.
- To z
Tyńca jedziecie?
Lecz na to
nie było już odpowiedzi, albowiem Zbyszko zdumiał się tak,
że nawet nie usłyszał zapytania. Przez chwilę stał jak
skamieniały, oczom własnym nie wierząc, gdyż oto na
ćwierć stai za nieznanym mężem ujrzał kilkunastu
konnych żołnierzy, na czele których, ale znacznie
naprzód, jechał rycerz przybrany cały w
świecącą zbroję, w biały sukienny płaszcz z
czarnym krzyżem i w stalowy hełm z przepysznym pawim czubem w grzebieniu.
-
Krzyżak! - szepnął Zbyszko.
I na ten
widok pomyślał, że modlitwy jego zostały wysłuchane,
że Bóg w miłosierdziu swoim zsyła mu takiego Niemca, o
jakiego w Tyńcu prosił, że trzeba z łaski boskiej
korzystać, więc nie wahając się ani chwili - zanim to
wszystko przemknęło mu przez głowę, zanim miał czas
ochłonąć ze zdumienia, pochylił się w kulbace,
złożył glewię w pół końskiego ucha i
wydawszy rodowy okrzyk: "Grady! Grady!" - ruszył co koń
wyskoczy na Krzyżaka.
A tamten
zdumiał się także, gdyż wstrzymał konia i nie
pochylając kopii sterczącej w górę od strzemienia,
patrzył przed siebie jakby niepewny, czy w niego godzą.
- Pochyl
kopię! - wrzeszczał Zbyszko, wbijając żelazne końce
strzemion w boki końskie.
- Grady!
Grady!
Przestrzeń
dzieląca ich poczęła się zmniejszać. Krzyżak,
widząc, że napad wymierzony jest naprawdę ku niemu,
ściągnął konia, nadstawił broń i już,
już kopia Zbyszkowa miała się roztrzaskać o jego piersi,
gdy naraz jakaś potężna dłoń przyłamała
ją Zbyszkowi przy samym ręku jak zeschłą trzcinę,
potem taż sama dłoń ściągnęła cugle jego
konia z tak straszliwą siłą, aż rumak zarył się
wszystkimi czterema nogami w ziemię i stanął jak wkopany.
- Szalony
człecze, co czynisz? - ozwał się głęboki, groźny głos - w
posła godzisz, króla znieważasz!
Zbyszko
spojrzał i poznał tegoż samego olbrzymiego męża,
który poczytan za Walgierza przestraszył przed chwilą dworskie
niewiasty księżny.
- Puszczaj
na Niemca! Coś za jeden? - zawołał, chwytając za
rękojeść topora.
- Precz z
toporem! - na miły Bóg! precz z toporem - mówię - bo z
konia zwalę! - zawołał groźniej jeszcze nieznajomy.
-Obraziłeś majestat króla i pod sąd pójdziesz.
Po czym
zwrócił się ku ludziom, którzy jechali za
Krzyżakiem, i krzyknął:
- Bywaj!
Ale
tymczasem nadjechał Maćko z twarzą niespokojną i
złowrogą. Rozumiał i on jasno, że Zbyszko
postąpił jak szalony i że z tej sprawy zgubne dla niego
mogą wyniknąć skutki, ale jednak gotów był do bitki.
Cały orszak nieznanego rycerza i Krzyżaka wynosił zaledwie
piętnastu ludzi, uzbrojonych po części w dzidy, po
części w kusze - dwóch więc całkiem pokrytych
rycerzy mogło się z nimi potykać nie bez nadziei
zwycięstwa. Myślał też Maćko, że jeżeliby w
następstwie miał im zagrozić sąd, to może i lepiej
uniknąć go, przejechawszy przez tych ludzi, a potem pochować
się gdzie, póki burza nie przeminie. Więc twarz skurczyła
mu się zaraz jak paszcza wilka gotowego kąsać i wsparłszy
konia między Zbyszka a nieznajomego męża, począł
pytać, imając się jednocześnie miecza:
-
Coście za jedni? Skąd wasze prawo?
- Prawo
moje stąd - odparł nieznajomy - że król mi nad
przezpieczeństwem okolicy czuwać rozkazał, a zowią mnie
Powała z Taczewa.
Na te
słowa Maćko i Zbyszko spojrzeli na rycerza, a następnie
pochowali na wpół już wyciągniętą broń do
pochew i pospuszczali głowy. Nie strach ich obleciał, ale pochylili
czoła przed głośnym i dobrze sobie znanym nazwiskiem, albowiem
Powała z Taczewa, szlachcic znakomitego rodu i pan możny,
posiadający liczne ziemie wedle Radomia, był zarazem jednym z
najsławniejszych rycerzy w Królestwie. Rybałci opiewali go w
pieśniach jako wzór honoru i męstwa, sławiąc jego
imię na równi z imieniem Zawiszy z Garbowa i Farureja, i Skarbka z
Góry, i Dobka z Oleśnicy, i Jaśka Naszana, i Mikołaja z
Moskorzowa, i Zyndrama z Maszkowic. W tej chwili przedstawiał on przy tym
poniekąd osobę królewską, więc porwać się
na niego znaczyło tyle, ile oddać głowę pod topór
kata.
Maćko
też, ochłonąwszy, ozwał się pełnym poszanowania
głosem:
-
Cześć i pokłon wam, panie, waszej sławie i męstwu.
-
Pokłon i wam, panie - odpowiedział Powała - choć
wolałbym nie w tak ciężkiej przygodzie uczynić z wami
znajomość.
- Czemu
to? - spytał Maćko.
A
Powała zwrócił się do Zbyszka:
-
Cóżeś ty, młodzieniaszku, najlepszego uczynił? Na
publicznym gościńcu, pod bokiem królewskim porwałeś
się na posła! Zali wiesz, coć za to czeka?
-
Porwał się na posła, bo młody i głupi, przeto o
uczynek łatwiej mu niż o zastanowienie - rzekł Maćko. - Ale
nie osądzicie go surowie, gdy całą sprawę rozpowiem.
- Nie ja go
będę sądził. Moja rzecz jeno więzy mu nałożyć...
- Jakże to?
- ozwał się Maćko, obrzucając znów ponurym
wejrzeniem całą gromadę ludzi.
- Wedle
królewskiego rozkazania. Po tych słowach zapadło milczenie.
- Szlachcic jest
- rzekł wreszcie Maćko.
- To niech
zaprzysięże na rycerską cześć, że stawi się na
wszelki sąd.
-
Poprzysięgnę na cześć! - zawołał Zbyszko.
- To
dobrze. Jakoże was zowią? Maćko wymienił nazwisko i herb.
-
Jeśliście z dworu księżny Januszowej, to proście jej,
by się wstawiła za wami do króla.
- Nie z
dworu jesteśmy. Z Litwy od księcia Witolda jedziem. Bogdajeśmy
byli nijakiego dworu nie napotkali! Z tego to spotkania przyszło na
chłopa nieszczęście.
I tu
Maćko począł opowiadać, co się zdarzyło w
gospodzie, więc mówił o spotkaniu dworu księżnej i o
ślubowaniu Zbyszkowym, ale w końcu chwycił go nagły gniew
na Zbyszka, przez którego nierozwagę popadli w tak
ciężkie położenie, więc zwróciwszy się do
niego, zawołał:
- A
bodajeś ty był legł pod Wilnem! Cóżeś ty sobie,
warchlaku, myślał?
- Ba -
rzekł Zbyszko - po ślubowaniu modliłem się do Pana Jezusa,
by mi Niemców przysporzył - i dań mu obiecałem, więc
gdym pawie pióra, a przy nich opończę z czarnym krzyżem
ujrzał, zaraz jakowyś głos zawołał we mnie: "Bij
w Niemca, bo to cud!" No - i skoczyłem - kto by był nie
skoczył?
-
Słuchajcie - przerwał Powała. - Nie życzę ja wam
złego, bo to widzę jasno, że ów młodzianek
więcej przez płochość przyrodzoną wiekowi niźli
przez złość zawinił. Rad bym też zgoła na jego
uczynek nie baczyć i pojechać sobie dalej, jakoby się nic nie
stało. Ale mógłbym to tylko w takim razie uczynić, gdyby
ów komtur obiecał, że się królowi nie
poskarży. Proście go o to: może i jemu żal się uczyni
wyrostka.
-Wolej
pójdę pod sąd, niźlibym się miał
Krzyżakowi pokłonić! - zawołał Zbyszko. - Nie przystoi
to mojej czci szlacheckiej.
Na to
Powała z Taczewa spojrzał na niego surowo i rzekł:
- Źle
czynisz. Lepiej od ciebie starsi wiedzą, co przystoi, a co nie przystoi
czci rycerskiej. O mnie też ludzie słyszeli, a to ci powiadam,
że gdybym taki uczynek popełnił, nie sromałbym się o
darowanie winy prosić.
Zbyszko
zawstydził się, ale rzuciwszy wokół oczyma, odrzekł:
-Tu ziemia
równa, byle ją trochę udeptać. Niźli Niemca
przepraszać,
wolej bym się z nim potykał konną albo pieszą, na
śmierć
albo niewolę.
-
Głupiś! - przerwał Maćko. - Jakże to z posłem
będziesz się potykał? Ni tobie z nim, ni jemu z takim
chłystkiem!
Tu
zwrócił się do Powały:
-
Wybaczcie, szlachetny panie. Do reszty rozwydrzyło mi się
chłopisko przez wojnę, ale lepiej niech do Niemca nie gada, bo
jeszcze by go zwymyślał. Ja będę gadał, ja
będę prosił, a jeśliby po skończonym posłowaniu
chciał się ów komtur w ogrodzieńcu samowtór
potykać, to i ja mu stanę.
- Wielkiego rodu
to jest rycerz, który nie każdemu stanie -
odrzekł
Powała.
- Jakże?
Albo to ja pasa i ostróg nie noszę? Mnie choćby i
książę może stanąć.
- Prawda
jest, ale mu o tym nie mówcie, chybaby sam wspomniał, bo się
boję, żeby się na was nie zawziął. No, niech was tam
Bóg wspomaga.
-
Pójdę za cię oczyma świecić - rzekł do Zbyszka
Maćko - ale poczekaj!
I to
rzekłszy, zbliżył się do Krzyżaka, który
zatrzymawszy
się o
kilka kroków, siedział nieruchomie na swym ogromnym Jak
wielbłąd koniu, podobny do odlanego z żelaza posągu, i
słuchał z największą obojętnością
poprzedniej rozmowy. Maćko podczas długich lat wojny nauczył
się nieco po niemiecku, więc począł teraz
tłumaczyć komturowi w jego rodowitym języku, co się
stało, składać winę na młody wiek i porywczy
umysł chłopca, któremu wydawało się, że to sam
Bóg zesłał mu rycerza z pawim czubem, a wreszcie prosić o
darowanie Zbyszkowi winy.
A twarz
komtura ani drgnęła. Sztywny i wyprostowany, z podniesioną
głową, spoglądał na mówiącego Maćka swymi
stalowymi oczyma tak obojętnie, a zarazem i pogardliwie, jakby
spoglądał nie na rycerza i nawet nie na człowieka, ale na
kołek w płocie. Włodyka z Bogdańca dostrzegł to i lubo
słowa jego nie przestały być dworne, dusza poczęła
się w nim widocznie burzyć; mówił z coraz większym
przymusem, a na ogorzałych policzkach pokazały się mu
rumieńce. Widocznym było, że wobec tej zimnej pychy walczył
ze sobą, by nie zgrzytać zębami i nie wybuchnąć
okropnie.
Powała
zaś spostrzegł to i mając dobre serce, postanowił mu
przyjść w pomoc. I on szukając za młodych lat na dworach:
węgierskim, rakuskim, burgundzkim i czeskim, różnych
rycerskich przygód, które szeroko rozsławiły jego
imię, wyuczył się był po niemiecku, więc teraz
ozwał się w tym języku do Maćka głosem pojednawczym i
umyślnie żartobliwym:
-Widzicie,
panie, że szlachetny komtur mniema, że cała sprawa nawet i
słowa jednego niewarta. Nie tylko w naszym Królestwie, ale i
wszędzie wyrostkowie bywają niespełna rozumu, ale taki rycerz z
dziećmi nie wojuje ni mieczem, ni prawem.
Na to
Lichtenstein wydął swe płowe wąsy i nie rzekłszy ani
słowa, ruszył koniem przed siebie, pomijając Maćka i
Zbyszka.
A im gniew
szalony począł podnosić włosy pod hełmami, a ręce
drżały im ku mieczom.
- Czekaj,
krzyżacka mać - mówił przez zaciśnięte
zęby starszy rycerz z Bogdańca - teraz ja ci będę
ślubował i znajdę cię, byłeś posłować
przestał.
Lecz
Powała, któremu serce poczęło również
zapływać krwią, rzekł:
- To
potem. Niech teraz księżna przemówi za wami, bo inaczej gorze
chłopcu.
To
rzekłszy, pojechał za Krzyżakiem, zatrzymał go i przez czas
jakiś
rozmawiali z ożywieniem. I Maćko, i Zbyszko zauważyli, że
rycerz niemiecki nie spoglądał jednakże na Powałę z
twarzą tak dumną jak na nich - a to ich do większej jeszcze
złości przywiodło. Po chwili Powała
zawrócił ku nim i poczekawszy chwilę, by się Krzyżak
oddalił, rzekł im:
-
Mówiłem za wami, ale to nieużyty człek. Powiada, że
tylko w takim razie się nie poskarży, jeśli uczynicie to, czego
będzie chciał...
- Czego
chce?
-
Powiedział tak: "Ja zatrzymam się, by księżnę
mazowiecką powitać; niech, prawi, nadjadą, niech zlazą z
koni, niech zdejmą hełmy - i z ziemi, z gołymi głowami mnie
proszą, wówczas odpowiem".
Tu
spojrzał Powała bystro na Zbyszka i dodał:
-
Ciężko to ludziom szlachetnego rodu... rozumiem- ale muszę
cię przestrzec, że jeśli tego nie uczynisz, kto wie, co cię
czeka: może katowski miecz.
Twarze
Maćka i Zbyszka uczyniły się jakby kamienne. Nastało
znów milczenie.
- No i co?
- spytał Powała.
A Zbyszko
odrzekł spokojnie i z taką powagą, jakby mu przez tę
jedną chwilę dwadzieścia lat przybyło:
- A
cóż! Moc boska nad ludźmi!
- Jak to?
- Tak,
że chociażbym miał dwie głowy i choćby mi kat obydwie
miał uciąć -jedną mam cześć, której mi
pohańbić nie wolno.
Na to
spoważniał Powała i zwróciwszy się do Maćka,
spytał jeszcze:
- A wy co
powiadacie?
- Ja
powiadam - odrzekł posępnie Maćko - żem tego chłopa od
małości wypiastował... Na nim też stoi nasz ród. bom
stary - ale tego on uczynić nie może, choćby miał
sczeznąć.
Tu sroga
twarz poczęła mu drgać i nagle miłość do bratanka
wybuchnęła w nim z taką siłą, że chwycił go
w swoje okute żelazem ręce i począł wołać:
- Zbyszku!
Zbyszku!
A
młody rycerz aż zdziwił się i oddawszy stryjcowi
uścisk, rzekł:
- Aj! Tom nie
wiedział, że mnie tak miłujecie!...
- Widzę,
żeście prawi rycerze - rzekł wzruszony Powała -a skoro
młody przysiągł mi na cześć, że się stawi,
to go nie będę więził; takim jak wy ludziom można
zaufać. Bądźcie też dobrej myśli. Niemiec w Tyńcu
z dzionek zabawi, więc ja króla prędzej obaczę i tak mu
sprawę opowiem, żeby go jak najmniej rozsierdzić.
Szczęście, żem zdążył kopię
przyłamać - wielkie szczęście!
Lecz Zbyszko
rzekł:
- Jeśli
już koniecznie mam głowę dać, to niechbym miał
przynajmniej tę uciechę, żem Krzyżakowi gnaty
połamał.
- Ze też to
swojej czci potrafisz bronić, a tego nie rozumiesz, że na cały
nasz naród hańbę byś ściągnął! -
odparł niecierpliwie Powała.
- Rozumieć,
to ja rozumiem - rzekł Zbyszko - ale dlatego mi i żal...
Powała
zaś zwrócił się do Maćka:
- Wiecie, panie,
jeśli temu wyrostkowi uda się jakowym sposobem wykręcić,
powinniście mu kaptur na głowę założyć, jako
czynią sokołom. Inaczej nie skończy on własną
śmiercią.
- Udałoby
się mu wykręcić, gdybyście wy, panie, chcieli zataić
przed królem to, co się przygodziło.
- A z Niemcem
cóż uczynim? Języka mu przecież na węzeł nie
zawiążę.
- Prawda!
Prawda!...
Tak
rozmawiając, ruszyli z powrotem ku dworowi księżny. Słudzy
Powały, którzy przedtem pomieszani byli z ludźmi
Lichtensteina, jechali teraz za nimi. Z daleka widać było
wśród mazowieckich czapek chwiejące się w powiewie pawie
pióra Krzyżaka i jego jasny, świecący w słońcu
hełm.
- Dziwna to jest
natura krzyżacka - ozwał się jakby w zamyśleniu rycerz z
Taczewa. - Gdy z Krzyżakiem źle, będzie ci wyrozumiały jak
franciszkanin, pokorny jak jagnię i słodki jak miód - tak
że lepszego na świecie nie znajdzie. Ale niech jeno poczuje za
sobą moc - nikt ci się więcej nie napuszy i u nikogo nie
znajdziesz mniej zmiłowania. Widać Pan Jezus dał im krzemienie
zamiast serc. Przypatrywałem ja się przeróżnym narodom i
nieraz widziałem, jako prawy rycerz oszczędzi drugiego, który
jest słabszy, mówiąc sobie: "Nie przybędzie mi czci,
skoro leżącego potratuję". A Krzyżak wtedy
właśnie najzawziętszy. Dzierżże go za łeb i nie
puszczaj, bo inaczej gorze ci! Oto i ów poseł! - zaraz chciał
nie tylko waszego przeproszenia, ale i waszej hańby. Ale rad jestem,
że tego nie będzie.
- Niedoczekanie
jego! - zawołał Zbyszko.
- Miarkujcie
też, żeby frasunku po was nie poznał, bo zaraz by się
ucieszył.
Po tych
słowach dojechali do orszaku i połączyli się z dworem
księżny. Poseł krzyżacki, ujrzawszy ich, przybrał
natychmiast wyraz pychy i wzgardy, lecz oni zdawali się go wcale nie
widzieć. Zbyszko stanął od strony Danusi i jął
wesoło mówić jej, że ze wzgórza widać
już dobrze Kraków, Maćko zaś opowiadał jednemu z
rybałtów o nadzwyczajnej sile pana z Taczewa, który
przyłamał kopię w ręku Zbyszka jak suchy badyl.
- A po coże
ją przyłomił! - spytał rybałt.
- Bo się
chłopak do Niemca złożył, ale jeno dla śmiechu.
Rybałtowi, który był szlachcic i człek obyty, nie
wydał się taki żart zbyt przystojnym, ale widząc, że
Maćko mówi o nim lekko, nie brał go także do serca. Tymczasem
Niemca poczęło takie zachowanie się korcić. Raz i drugi
spojrzał na Zbyszka, potem na Maćka: wreszcie zrozumiał, że
z koni nie zsiędą i że umyślnie na niego nie
zważają. Wówczas błysnęło mu coś w oczach
jakby stalą - i zaraz począł się żegnać...
W chwili
zaś gdy ruszył, pan z Taczewa nie mógł się
powstrzymać i rzekł mu na rozstaniu:
- Jedźcie
śmiele, mężny rycerzu. Kraj to spokojny i nikt na was nie
napadnie, chyba jakowy dzieciak krotofilny...
- Choć
dziwne są obyczaje w tym kraju, nie obrony, ale towarzystwa waszego
szukałem - odparł Lichtenstein - jakoż tuszę, że
się jeszcze spotkamy i na tutejszym dworze, i gdzie indziej...
W ostatnich
słowach brzmiała jakby ukryta groźba, dlatego Powała
odrzekł poważnie:
-Bóg to
da...
To
powiedziawszy, skłonił się i odwrócił, po czym
wzruszył ramionami i rzekł półgłosem, tak jednak,
aby go najbliżsi słyszeli:
- Chuchraku!
Zdjąłbym cię z kulbaki ostrzem kopii i przez trzy pacierze
dzierżył w powietrzu!
I
począł rozmawiać z księżną, którą
znał dobrze. Anna Danuta pytała go, co robi na gościńcu, on
zaś oznajmił jej, że jeździ z królewskiego
rozkazania, by utrzymać bezpieczeństwo w okolicy, w której z
powodu wielkiej liczby gości ściągających zewsząd do
Krakowa łatwo jakowaś zwada zdarzyć się może. I na
dowód przytoczył to, czego przed chwilą sam był
świadkiem. Pomyślawszy jednak, że o orędownictwo
księżny za Zbyszkiem dość będzie czasu prosić
wówczas, gdy okaże się tego potrzeba, nie nadawał
zajściu zbyt wielkiego znaczenia, nie chcąc psuć
wesołości. Jakoż księżna śmiała się
nawet ze Zbyszka, że mu tak pilno było do pawich czubów - inni
zaś, dowiedziawszy się o przyłamaniu kopii, podziwiali pana z
Taczewa, że tak łatwo to jedną ręką uczynił...
On zaś
chełpliwym nieco będąc, cieszył się w sercu, że
go sławią, i sam wreszcie począł opowiadać o swoich
czynach, które głośnym uczyniły imię jego
szczególniej w Burgundii, na dworze Filipa Śmiałego. Raz on
tam w czasie turnieju chwycił, po skruszeniu kopii, pewnego rycerza
ardeńskiego wpół, wywlókł go z kulbaki i
wyrzucił na wysokość kopii w górę, chociaż
Ardeńczyk cały był w żelazo zakuty. Filip Śmiały
ofiarował mu za to złoty łańcuch, a księżna
aksamitny trzewiczek, który on odtąd na hełmie nosi.
Słysząc
to, wszyscy wpadli w wielkie zdumienie, z wyjątkiem Mikołaja z
Długolasu, który rzekł:
- Nie ma
już w dzisiejszych zniewieściałych czasach takich
mężów, jacy bywali za mojej młodości, albo takich, o
jakich ojciec mój mi opowiadał. Zdarzy się teraz szlachcicowi
rozedrzeć pancerz, naciągnąć kuszę bez korby albo
skręcić między palcami tasak żelazny, to się już
mocarzem powiada i nad innych się wynosi. A drzewiej czyniły to i
dziewki.
- Nie
przeciwię ja się temu, że dawniej byli ludzie tężsi -
odpowiedział Powała - ale znajdą się i dziś
chłopy krzepkie. Mnie Pan Jezus siły w kościach nie
poskąpił, wszelako nie powiadam się najmocniejszym w tym
Królestwie. Widziałeś waść kiedy Zawiszę z
Garbowa? Ten by mnie zmógł.
-
Widziałem. Bary u niego tak szerokie jak wał od krakowskiego dzwonu.
- A Dobko z
Oleśnicy? Raz on na turnieju, który Krzyżacy w Toruniu
wyprawili, rozciągnął dwunastu rycerzy z wielką
chwałą dla siebie i dla naszego narodu...
- Ale nasz
Mazur Staszko Ciołek tęższy był, panie, i od was, i od
Zawiszy, i od Dobka. Powiadali o nim, że wziąwszy w garść
świeży kołek, sok z niego wyciskał.
- Sok ja
też wycisnę! - zawołał Zbyszko.
I nim go
kto poprosił o próbę, skoczył na brzeg drogi, udarł
sporą gałąź z drzewa, a następnie
ścisnął ją za koniec w oczach księżny i Danusi
tak silnie, że sok począł istotnie kapać kroplami na
drogę.
- Aj,
Jezu! - zawołała na ten widok Ofka z Jarząbkowa - nie chadzaj
że na wojnę, bo szkoda by była, żeby taki zginął
przed ożenkiem...
- Szkoda
by! - powtórzył, zasępiwszy się nagle, Maćko. Lecz
Mikołaj z Długolasu począł się śmiać, a z
nim i księżna. Inni wszelako wychwalali w głos siłę
Zbyszkową, że zaś w owych czasach żelazną
rękę ceniono nad wszystkie inne przedmioty, więc panny
wołały na Danuśkę: "Raduj się!" - ona zaś
rada była, chociaż nie rozumiała dobrze, co jej
przyjść może z tego kawałka wyciśniętego drzewa.
Zbyszko, zapomniawszy całkiem o Krzyżaku, spoglądał tak
górnie, iż Mikołaj z Długolasu, pragnąc
przywieść go do pomiarkowania, rzekł:
-
Próżno byś puszył siłą, bo są lepsi od
ciebie. Jam tego nie widział, ale ojciec mój był
świadkiem czegoś lepszego, co przygodziło się na dworze
Karola, cesarza rzymskiego. Pojechał do niego w odwiedziny nasz
król Kazimierz z wielu dworzany, między którymi był
właśnie i ów słynny z mocy Staszko Ciołek, syn
wojewody Andrzeja. Pocznie się tedy raz chełpić cesarz, że
ma między swoimi ludźmi pewnego Czecha, który
niedźwiedzia wpół obłapiwszy, na miejscu go udusi.
Dopieroż wyprawili widowisko i Czech dwóch niedźwiedzi po
kolei udusił. Bardzo się tym zafrasował nasz król,
żeby ze wstydem nie odjechać, i rzeknie: "Ale mój Ciołek
nie da mu się pohańbić". Naznaczyli, że za trzy dni
będą się zmagać. Nazjeżdżało się
pań i rycerzy znacznych, a po trzech dniach chycili się Czech z
Ciołkiem na zamkowym dworzyszczu; ale niedługo tego było, bo
ledwie się objęli, przełomił Ciołek Czechowi
krzyż, pokruszył wszystkie żebra i dopiero nieżywego, z
wielką chwałą królewską, z rąk
wypuścił. Tenże, przezwan od tej pory Łomignatem, raz dzwon
wielki na wieżę sam jeden zaniósł, którego
dwudziestu mieszczan z miejsca ruszyć nie mogło.
- A ile mu
było roków? - pytał Zbyszko.
-
Młody był!
Tymczasem
Powała z Taczewa, jadąc po prawej stronie przy księżnie,
pochylił się wreszcie do jej ucha i powiedział całą
prawdę o ważności przygody, a zarazem prosił ją, by go
poparła, gdy się będzie wstawiał za Zbyszkiem, który
ciężko może za swój postępek odpowiadać.
Księżna, której się Zbyszko podobał,
przyjęła tę wiadomość ze smutkiem i zaniepokoiła
się bardzo.
- Biskup
krakowski rad mnie widzi - rzekł Powała - to może go
uproszę i królowę też, ale im więcej będzie orędowników,
tym będzie dla młodziaszka lepiej...
- Byle
królowa za nim się ujęła, włos mu z głowy nie
spadnie - rzekła Anna Danuta - bo król ją i za
świątobliwość, i za wiano czci wielce, a
szczególniej teraz, gdy zdjęta jest z niej hańba
bezpłodności. Ale jest przecie w Krakowie umiłowana siostra
królewska, księżna Ziemowitowa - do niej się udajcie. Ja
też uczynię, co będę mogła, ale ona mu rodzona, a ja
stryjeczna.
- Kocha
król i was, miłościwa pani.
- Ej, nie
tak - odrzekła z pewnym smutkiem księżna - dla mnie ogniwko, dla
niej cały łańcuch; dla mnie liszka, dla niej soból.
Nikogo z rodzonych nie miłuje król tak jak Aleksandrę. Nie ma
takiego dnia, żeby z próżnymi rękoma odeszła...
Tak
rozmawiając, zbliżyli się do Krakowa. Gościniec, rojny od
samego Tyńca, zaroił się jeszcze bardziej. Spotykali ziemian
ciągnących do miasta na czele pachołków, czasem w
zbrojach, czasem w letnich szatach i słomianych kapeluszach.
Niektórzy jechali konno, niektórzy koleśno, z żonami i
córkami, które chciały widzieć zapowiadane z dawna
gonitwy. Miejscami cały gościniec zawalony był przez wozy
kupców, którym nie wolno było omijać Krakowa, by nie
pozbawić miasta licznych opłat. Wieziono na tych wozach sól,
wosk, zboża, ryby, skóry bydlęce, konopie, drzewo. Inne
szły z miasta ładowne suknem, beczkami piwa i przeróżnym
miejskim towarem. Kraków było już widać dobrze: ogrody
królewskie, pańskie i mieszczańskie, otaczające
zewsząd miasto, za nimi mury i wieże kościołów. Im
było bliżej, tym ruch czynił się większy, a przy
bramach trudno było wśród ogólnego skrzętu
przejechać.
- To
miasto! nie masz chyba takiego drugiego na świecie -rzekł Maćko.
- Zawsze
jakoby jarmark - odrzekł jeden z rybałtów. - Dawnoście tu
byli, panie?
- Dawno. I
dziwuję się, jakobym je pierwszy raz widział, gdyż z dzikich
krajów przyjeżdżamy.
-
Mówią, że Kraków okrutnie urósł od
króla Jagiełły. Była to prawda: od czasu wstąpienia
na tron wielkiego księcia Litwy niezmierzone kraje litewskie i ruskie
otwarte zostały dla krakowskiego handlu, wskutek czego miasto z dnia na
dzień porastało w ludność, w dostatki, w budowle - i
czyniło się jednym ze znaczniejszych w świecie...
-
Krzyżackie miasta też zacne - ozwał się znów gruby
rybałt.
- By jeno
się do nich dostać - odpowiedział Maćko. - Byłby
łup godny!
Lecz
Powała myślał o czym innym, mianowicie, że młody
Zbyszko, który tylko przez głupią zapalczywość
zawinił, idzie jednak jak wilkowi w gardziel. Pan z Taczewa, srogi i
zawzięty w czasie wojny, miał jednak w swych potężnych
piersiach prawdziwie gołębie serce - że zaś lepiej
rozumiał od innych, co winowajcę czeka, więc zdjęła go
nad nim litość...
-
Waguję się i waguję - rzekł znów do
księżny - czy mówić królowi, co się
stało, czy nie mówić. Jeśli Krzyżak się nie
poskarży, to i nijakiej sprawy nie będzie, ale jeśli się ma
skarżyć, to może by lepiej wszystko pierwej powiedzieć, by
pan nagłym gniewem nie zagorzał...
-
Krzyżak jak może kogo zgubić, to zgubi - odrzekła
księżna - ale ja przedtem rzekę młodzieńcowi,
żeby do naszego dworu przystał. Może też król nie
tak srodze dworzanina naszego ukarze.
To
rzekłszy, zawołała Zbyszka, który dowiedziawszy się,
o co idzie, zeskoczył z konia, podjął ją pod nogi i z
największą radością zgodził się być jej
dworzaninem, nie tyle dla większego bezpieczeństwa, ile dlatego,
że w ten sposób mógł blisko Danusi pozostać...
Powała
zaś spytał tymczasem Maćka:
- A gdzie
zamieszkacie?
- W
gospodzie.
- W
gospodach z dawna me masz żadnego miejsca.
- To
pójdziem do kupca znajomka, Amyleja, może nas przenocuje...
- A ja wam
powiem tak: pójdźcie w gościnę do mnie. Bratanek wasz
mógłby z dworzany księżny na zamku zamieszkać, ale
lepiej mu będzie nie być królowi pod ręką. Co
się w pierwszym gniewie uczyni, tego się w drugim nie uczyni. Pewnie
się przy tym rozdzielicie dostatkiem, wozami i służbą, a na
to potrzeba czasu. Wiecie! - dobrze wam u mnie będzie i przezpiecznie.
Maćko,
lubo zaniepokoił się trochę tym, że Powała tak o ich
bezpieczeństwie myśli, podziękował z wielką
wdzięcznością i wjechali do miasta. Lecz tu obaj ze Zbyszkiem
zapomnieli znów na chwilę o troskach na widok cudów,
które ich otoczyły. Na Litwie i na pograniczu widzieli tylko
pojedyncze zamki, a z miast znaczniejszych jedno Wilno - źle pobudowane i
spalone, całe w popiele i gruzach, tu zaś kamienice kupieckie
częstokroć okazalsze były od tamtejszego
wielkoksiążęcego zamku. Wiele domów było wprawdzie
drewnianych, ale i te dziwiły wyniosłością ścian i
dachów oraz oknami ze szklanych gomółek pooprawianych w
ołów, które odbijały tak blaski zachodzącego
słońca, że można było mniemać, iż w domu
jest pożar. W ulicach bliższych rynku pełno było jednak
dworzyszcz z czerwonej cegły albo zgoła kamiennych, wysokich,
ozdobionych przystawkami i czarnym krzyżowaniem po ścianach.
Stały jedne obok drugich jak żołnierze w szyku, niektóre
szerokie, drugie wąskie na dziewięć łokci, ale strzeliste,
ze sklepionymi sieniami - często ze znakiem Bożej Męki lub z
obrazem Najświętszej Panny nad bramą. Były ulice, na
których widać było dwa szeregi domów, nad nimi pas
nieba, na dole drogę całkiem wymoszczoną kamieniami, a po obu
bokach, jak okiem dojrzeć, składy i składy - sowite - pełne
najprzedniejszych, częstokroć dziwnych albo zupełnie nieznanych
towarów, na które przywykły do ciągłej wojny i
brania łupu Maćko spoglądał jednak nieco łakomym
okiem. Lecz w jeszcze większy podziw wprowadziły obydwóch
gmachy publiczne: kościół Panny Marii w Rynku, sukiennice,
ratusz z olbrzymią piwnicą, w której sprzedawano piwo
świdnickie, dżinghus, toż inne kościoły, toż
składy sukna, toż ogromne mercatorium przeznaczone dla
kupców zagranicznych, toż budynek, w którym zamykano
wagę miejską, toż postrzygalnie, łaźnie, topnie
miedzi, topnie wosku, złota i srebra, browary, całe góry
beczek koło tak zwanego Schrotamtu - słowem, dostatki i bogactwa,
których nie obyty z miastem człowiek, choćby zamożny
właściciel "grodku", wyobrazić sobie nawet nie
umiał...
Powała zaprowadził Maćka i
Zbyszka do swego domostwa przy ulicy Św. Anny, kazał im dać
izbę obszerną, polecił ich swym giermkom, sam zaś udał
się na zamek, z którego wrócił na wieczerzę
dość późną nocą. Wraz z nim przybyło kilku
jego przyjaciół - i używając obficie na winie i
mięsie, ucztowali wesoło, sam tylko gospodarz był jakiś
zatroskany - a gdy wreszcie goście porozchodzili się do domów,
rzekł do Maćka:
- Gadałem z jednym kanonikiem,
biegłym w piśmie i w prawie, któren powiada, że zniewaga
posła to sprawa gardłowa. Proścież tedy Boga, by się
Krzyżak nie skarżył...
Usłyszawszy to, obaj rycerze, lubo przy
uczcie przebrali nieco miarę, jednakże udali się na spoczynek
nie z tak już wesołym sercem. Maćko nie mógł nawet
zasnąć i po niejakim czasie, gdy się już pokładli,
ozwał się do bratańca:
- Zbyszku?
- A co?
- Bo tak pomiarkowawszy wszystko,
myślę wszelako, że ci głowę utną.
- Myślicie? - spytał Zbyszko sennym
głosem. I obróciwszy się do ściany, zasnął
smaczno, gdyż był utrudzon drogą...
|