Następnego dnia obaj rycerze z
Bogdańca wraz z Powałą udali się na ranną mszę do
katedry, tak dla nabożeństwa, jak i dlatego, by widzieć
dwór i gości, którzy schodzili się na zamek. Jakoż
po drodze już Powała spotkał mnóstwo znajomych, a
między nimi wielu rycerzy sławnych w kraju i za granicą, na
których z podziwem patrzył młody Zbyszko, obiecując sobie
w duszy, że jeśli sprawa z Lichtensteinem ujdzie mu na sucho, to
będzie się starał im wyrównać w męstwie i we
wszystkich cnotach. Jeden z tych rycerzy, Toporczyk, krewny kasztelana
krakowskiego, powiedział im nowinę o powrocie z Rzymu Wojciecha
Jastrzębca, scholastyka, który jeździł do papieża
Bonifacego IX z listem królewskim, zapraszającym na chrzciny do
Krakowa. Bonifacy przyjął zaprosiny, a jakkolwiek wyraził
wątpliwość, czy będzie mógł przybyć
własną osobą, upoważnił posła, aby w jego imieniu
trzymał do chrztu mające się narodzić dziecię, a
zarazem prosił, by w dowód osobliwszej jego miłości dla
obojga królestwa dziecku nadano imię Bonifacy lub Bonifacja.
Mówiono także o bliskim
przyjeździe króla węgierskiego Zygmunta i spodziewano się
go na pewno. Zygmunt bowiem przyjeżdżał i proszony, i
nieproszony, zawsze gdy zdarzyła się sposobność jakowychś
odwiedzin, uczt i gonitw, w których z zamiłowaniem brat
udział, pragnąc zasłynąć po świecie i jako
władca, i jako śpiewak, i jako jeden z pierwszych rycerzy.
Powała, Zawisza z Garbowa, Dobko z Oleśnicy, Naszan i inni podobnej
miary mężowie z uśmiechem wspominali sobie, jako za poprzednich
bytności Zygmunta król Władysław prosił ich po
cichu, aby na turnieju nie nacierali zbyt ostro i oszczędzali
"węgierskiego gościa", którego znana w świecie
próżność była tak wielka, że w razie
niepowodzenia wyciskała mu łzy z oczu. Lecz największe
zajęcie między rycerstwem budziły sprawy Witoldowe. Rozpowiadano
cuda o wspaniałości owej kolebki, ulanej ze szczerego srebra,
którą od Witolda i żony jego Anny przywieźli w darze
kniazie i bojarzyni litewscy. Potworzyły się, jako zwykle przed
nabożeństwem, gromadki ludzi opowiadające sobie nowiny. W jednej
z nich Maćko, posłyszawszy o kolebce, zabrał głos i
opisywał kosztowność daru, ale więcej jeszcze
opowiadał o zamierzonej ogromnej wyprawie Witolda przeciw Tatarom,
gdyż zarzucano go o nią pytaniami. Wyprawa była prawie gotowa,
albowiem ogromne wojska ruszyły już na wschód Rusi; gdyby
się zaś udała, rozciągnęłaby zwierzchnictwo
króla Jagiełły niemal na pół świata, aż
do nieznanych głębin azjatyckich, po granice Persji i brzegi Aralu.
Maćko, który poprzednio był blisko osoby Witolda i
mógł znać jego zamiary, umiał o nich rozpowiadać
dokładnie, a nawet i tak wymownie, że zanim zadzwoniono na mszę,
przed wschodami katedry utworzył się naokół niego
krąg ciekawych. Szło - mówił - po prostu o wyprawę
krzyżową. Sam Witold, chociaż go piszą wielkim kniaziem,
rządzi przecie Litwą z ramienia Jagiełły i jest tylko
wielkorządcą, zasługa więc spadnie na króla. I co za
chwała będzie dla nowo ochrzczonej Litwy i dla potęgi Polski,
gdy połączone wojska poniosą Krzyż w takie strony, w
których, jeśli wspominają imię Zbawiciela, to chyba
dlatego, by mu bluźnić, i w których nie postała
dotąd noga Polaka ni Litwina! Wypędzony Tochtamysz, gdy go polskie i
litewskie wojska posadzą na nowo na utraconym kapczackim tronie, uzna
się "synem" króla Władysława i jako
obiecał, wraz z całą Złotą Ordą pokłoni
się Krzyżakowi.
Słuchano z natężeniem tych
słów, lecz wielu nie wiedziało dobrze, o co chodzi, komu
Witold ma pomagać, przeciw komu wojować - więc niektórzy
poczęli pytać:
- Powiadajcie wyraźnie, z kim wojna?
- Z kim? Z Tymurem Chromym - odrzekł
Maćko. Nastała chwila milczenia. O uszy rycerstwa zachodniego
odbijały się wprawdzie niejednokrotnie nazwy Ord Złotych,
Sinych, Azowskich i rozmaitych innych, ale sprawy tatarskie i wojny domowe
między pojedynczymi Ordami nie były mu dobrze wiadome. Natomiast nie
znalazłbyś ani jednego człowieka w ówczesnej Europie,
który by nie słyszał o straszliwym Tymurze Chromym, czyli Tamerlanie,
którego imię powtarzano z niemniejszą trwogą niż
niegdyś imię Attyli. Był to przecie "pan świata"
i "pan czasów" - władca dwudziestu siedmiu zawojowanych
państw, władca Rusi Moskiewskiej, władca Sybiru, Chin po Indie,
Bagdadu, Ispahanu, Aleppu, Damaszku - którego cień padał przez
piaski arabskie na Egipt, a przez Bosfor na Cesarstwo Greckie - tępiciel
ludzkiego rodzaju, potworny budowniczy piramid z czaszek ludzkich,
zwycięzca we wszystkich bitwach, niezwyciężony w żadnej,
"pan dusz i ciał".
Tochtamysz przez niego posądzon jest na
tronie Złotej i Sinej Ordy - i uznan "synem". Lecz gdy
władztwo jego rozciągnęło się od Aralu do Krymu, przez
więcej ziem, niż ich było w reszcie Europy, "syn"
chciał być władcą niepodległym - za co "jednym
palcem" strasznego ojca pozbawion tronu uciekł do litewskiego rządcy,
wzywając go o pomoc. Jego to właśnie zamierzył Witold
wprowadzić na powrót na państwo, ale aby to uczynić,
trzeba się było wpierw zmierzyć ze światowładnym
Kulawcem.
Z tego też powodu imię jego silne
na słuchaczach sprawiło wrażenie - i po chwili milczenia jeden z
najstarszych rycerzy, Wojciech z Jagłowa, rzekł:
- Nie z byle kim
sprawa.
- A o byle co -
ozwał się roztropnie Mikołaj z Długolasu. – Bo czy tam za
dziesiątą ziemią będzie Tochtamysz. czy jakowyś
Kutłuk panował synom Beliala. cóż nam z tego przyjdzie?
- Tochtamysz
wiarę chrześcijańską by przyjął –
odpowiedział Maćko.
-
Przyjąłby albo nie przyjął. Żali można psubratom
wierzyć, którzy Chrystusa nie wyznawają?
- Lecz dla
imienia Chrystusowego godzi się polec - odparł Powała.
- I dla czci
rycerskiej - dodał Toporczyk, krewny kasztelana.
- Są
przecie między nami tacy, którzy pójdą. Pan Spytko
z Melsztyna
młodą ma żonę i umiłowaną, a dlatego już do
kniazia Witolda pociągnął.
- Bo i nie
dziwno - wtrącił Jaśko z Naszan - choćbyś miał
najbezecniejszy grzech na duszy, odpust za taką wojnę pewny i
zbawienie pewne.
- A sława
po wieki wieków - rzekł znów Powała z Taczewa.
- Jak
wojna, to wojna, a że nie byle z kim, to lepiej. Tymur świat
zawojował i ma dwadzieścia siedem królestw pod sobą.
Toż by była chwała dla naszego narodu, żebyśmy go
starli.
-
Dlaczegoby nie? - odrzekł Toporczyk - choćby i sto królestw
posiadał, niech się go inni boją, ale nie my! Godnie
mówicie! Skrzyknąć by jeno z dziesięć tysięcy
kopijników dobrych - to i świat przejdziem.
- A
któryż naród ma Chromego pokonać, jeśli nie
nasz?... Tak rozmawiali rycerze, a Zbyszko aż się zdziwił,
że przedtem nigdy nie przyszła mu ochota pociągnąć z
Witoldem w dzikie stepy... Ale za czasu pobytu w Wilnie chciało mu
się widzieć Kraków, dwór, wziąć udział w
gonitwach rycerskich, a teraz pomyślał, że tu znaleźć
może niesławę i sąd, tam zaś w najgorszym razie
znalazłby śmierć pełną chwały...
Lecz
stuletni Wojciech z Jagłowa, któremu ze starości
trzęsła się już szyja, ale który rozum miał
odpowiedni wiekowi, oblał zimną wodą ochotę rycerzy:
-
Głupiście - rzekł. - Żali to żaden z was nie
słyszał, że wizerunek Chrystusów przemówił do
królowej, a jeżeli sam Zbawiciel do takiej dopuszczają
poufałości, czemu by Duch Święty, który jest
trzecią Trójcy osobą, miał na nią być mniej
miłościw. Przez to ona przyszłe rzeczy widzi, jakoby się
przed nią działy, i mówiła tak...
Tu
zatrzymał się i przez chwilę trząsł głową, a
następnie rzekł:
-
Zapomniałem, co powiedziała, ale zaraz sobie przypomnę. I
począł się namyślać, oni zaś czekali w skupieniu,
albowiem powszechne było mniemanie, że królowa widzi
przyszłe zdarzenia.
- Aha! -
rzekł wreszcie - jużem się obaczył! Królowa
powiedziała, że gdyby wszystko rycerstwo tutejsze poszło z
kniaziem Witoldem na Chromego, tedy byłaby moc pogańska skruszona.
Ale to nie może być, dla niepoczciwości panów
chrześcijańskich. Trzeba granic pilnować i od Czechów, i
od Węgrzynów, i od Zakonu, bo nikomu ufać nie można. Gdy
zaś garść jeno Polaków z Witoldem pójdzie, pokona
go Tymur Kulawy albo jego wojewodowie, którzy ćmom nieprzeliczonym
przywodzą...
- Przecie
teraz jest spokój - ozwał się Toporczyk - i sam Zakon daje
podobno jakowąś pomoc Witoldowi. Nie mogą nawet Krzyżacy
inaczej uczynić, choćby dla wstydu - żeby Ojcu
Świętemu pokazać, iże z pogany walczyć gotowi.
Prawią też dworscy, że Kuno Lichtenstein nie tylko dla krzcim,
ale i dla narad z królem tu bawi...
- A oto i
on! - zawołał ze zdziwieniem Maćko.
- Prawda!
- rzekł, oglądając się. Powała. - Dalibóg on!
Krótko bawił u opata i musiał chyba do dnia z Tyńca
wyjechać.
-
Jakoś mu było pilno - odrzekł posępnie Maćko. Tymczasem Kuno
Lichtenstein przeszedł koło nich. Maćko poznał go po
krzyżu wyszytym na płaszczu, ale on nie poznał ni jego, ni
Zbyszka, gdyż widział ich poprzednio w hełmach, z hełmu zaś,
nawet przy otwartej przyłbicy, widać było tylko małą
część twarzy rycerza. Przechodząc, skinął
głową Powale z Taczewa i Toporczykowi. po czym wraz ze swymi
giermkami począł wstępować po schodach do katedry krokiem
poważnym i pełnym majestatu.
Wtem ozwały
się dzwony, płosząc stada kawek i gołębi
gnieżdżących się po wieżach, a zarazem
oznajmiając, iż msza niebawem się rozpocznie. Maćko i
Zbyszko weszli razem z innymi do kościoła, nieco zaniepokojeni
szybkim powrotem Lichtensteina. Lecz starszy rycerz niepokoił się
więcej, albowiem uwagę młodszego pochłonął
całkowicie dwór królewski. Zbyszko nigdy w życiu nie
widział nic równie świetnego jak ten kościół
i to zebranie. Na prawo i na lewo otaczali go najznakomitsi mężowie
Królestwa, słynni w radzie lub boju. Wielu, których rozum
przeprowadził małżeństwo W. Księcia Litwy z cudną
i młodziuchną królową polską, już pomarło,
ale niektórzy żyli jeszcze, i na tych spoglądano ze czcią
nadzwyczajną. Nie mógł się napatrzyć młody
rycerz wspaniałej postaci Jaśka z Tęczyna, kasztelana
krakowskiego, w której łączyła się
surowość z powagą i prawością; podziwiał
mądre i stateczne twarze innych rajców lub potężne
oblicza rycerskie, z włosami równo przyciętymi nad brwią,
a spływającymi w długich kędziorach z boków
głowy i z tyłu. Niektórzy nosili siatki na głowach,
niektórzy tylko przepaski utrzymujące w ładzie włosy.
Goście zagraniczni, posłowie króla rzymskiego, czescy,
węgierscy i rakuscy, oraz ich przyboczni dziwili największą
wykwintnością ubiorów; kniazie i bojarzynowie litewscy przy
boku króla zostający, pomimo lata i gorących dni, mieli na
sobie dla okazałości szuby podbite futrem kosztownym; kniazie ruscy w
szatach sztywnych a szerokich wyglądali na tle ścian i
złoceń kościelnych jak obrazy bizantyńskie. Lecz z
największą ciekawością oczekiwał Zbyszko wejścia
króla i królowej i tłoczył się, ile
mógł, ku stallom, za którymi w pobliżu ołtarza
widać było dwie poduszki z czerwonego aksamitu, królestwo
bowiem słuchali mszy zawsze na klęczkach. Jakoż nie czekano
długo: król wszedł pierwszy drzwiami od zakrystii i zanim
doszedł przed ołtarz, można mu się było dobrze
przypatrzyć. Włosy miał czarne, zwichrzone i rzedniejące
nieco nad czołem, długie, po bokach założone za uszy, twarz
smagłą, całkiem ogoloną, nos garbaty i dość
spiczasty, koło ust zmarszczki, oczki czarne, małe,
świecące, którymi rzucał na wszystkie strony, jakby
chciał, zanim dojdzie przed ołtarz, porachować wszystkich ludzi
w kościele. Oblicze jego miało wyraz dobrotliwy, ale zarazem i
czujny, człowieka, który wyniesion przez fortunę nad
własne spodziewanie, musi myśleć ustawicznie o tym, czy jego
postępki odpowiadają godności, i który obawia się
złośliwych przygan. Ale właśnie dlatego była w jego
twarzy i ruchach jakby pewna niecierpliwość. Łatwo było
odgadnąć, że gniew jego musi być nagły, straszny i
że jest to zawsze ten sam książę, który swego czasu,
zniecierpliwiony matactwami Krzyżaków, wołał do ich
wysłanników: "Ty do mnie z pergaminem, a ja do ciebie z
dzidą!"
Lecz już
teraz tę przyrodzoną zapalczywość hamowała wielka i
szczera pobożność. Nie tylko świeżo nawróceni
kniazie litewscy, ale i pobożni z dziada pradziada wielmoże polscy
budowali się widokiem króla w kościele. Często on,
odrzuciwszy poduszkę, klękał dla większego umartwienia na
gołych kamieniach; często, wzniósłszy ręce do
góry, trzymał je wzniesione dopóty, dopóki mu same
nie opadły ze zmęczenia. Słuchał najmniej trzech mszy
dziennie i słuchał ich niemal z chciwością. Odkrycie
kielicha i odgłos dzwonka na Podniesienie napełniały zawsze
duszę jego uniesieniem, zachwytem, rozkoszą i przestrachem. Po
skończonej mszy wychodził z kościoła jakby zbudzon ze snu,
uspokojony, łagodny, i dworzanie wcześnie zwiedzieli się,
że wówczas najlepiej jest go prosić czy o przebaczenie, czy o
dary.
Jadwiga
weszła przez drzwi od zakrystii. Ujrzawszy ją, rycerze bliżsi
stallów, jakkolwiek msza się jeszcze nie zaczęła,
poklękali natychmiast, mimo woli oddając jej cześć jak
świętej. Zbyszko uczynił to samo, albowiem w całym tym
zgromadzeniu nikt nie wątpił, że ma naprawdę przed
sobą świętą, której obrazy będą
zdobiły z czasem ołtarze kościelne. Szczególniej od kilku
lat surowe, pokutnicze życie Jadwigi sprawiło, że obok czci,
winnej królowej, oddawano jej cześć niemal religijną. Z
ust do ust między panami i ludem chodziły głosy o cudach
spełnianych przez królowę. Mówiono, iż
dotknięcie jej dłoni leczyło chorych: ludzie pozbawieni
władzy w rękach i nogach odzyskiwali ją po włożeniu
starych szat królowej. Wiarogodni świadkowie zapewniali, iż
słyszeli na własne uszy. jak raz Chrystus przemówił do
niej z ołtarza. Czcili ją na klęczkach monarchowie zagraniczni.
czcił i obawiał się ją obrazić nawet hardy Zakon
krzyżacki. Papież Bonifacy IX nazywał ją świątobliwą
i wybraną córką Kościoła. Świat patrzał na
jej postępki i pamiętał, że to dziecię domu
Andegaweńskiego i polskich Piastów, że ta córka
potężnego Ludwika, wychowanka najświetniejszego dworu, a
wreszcie najpiękniejsza z dziewic na ziemi, zrzekła się
szczęścia, zrzekła się pierwszej dziewiczej
miłości i poślubiła jako królowa "dzikiego"
księcia Litwy, aby wraz z nim skłonić do stóp Krzyża
ostatni pogański naród w Europie. Czego nie dokazały siły
wszystkich Niemców, potęga Zakonu, wyprawy krzyżowe, morze
przelanej krwi - tego dokazało jedno jej słowo. Nigdy chwała
apostolstwa nie opromieniła młodszego i cudniejszego czoła —
nigdy apostolstwo nie połączyło się z takim
poświęceniem – nigdy niewieścia piękność nie
zaświeciła taką anielską dobrocią i takim cichym
smutkiem.
Opiewali ją
też minstrele na wszystkich dworach Europy;
zjeżdżali
się do Krakowa rycerze z najodleglejszych ziem, by widzieć tę
polską królowę, kochał ją jak źrenicę oka
jej własny naród, któremu przez związek z
Jagiełłą przymnożyła potęgi i sławy. Jedna
tylko wielka troska zaciążyła nad nią i nad narodem - oto
tej wybrance swojej Bóg odmawiał przez długie lata potomstwa.
Lecz gdy
nareszcie i ta niedola minęła, radosna wieść o uproszonym
błogosławieństwie rozbiegła się jak błyskawica od
Bałtyku po Morze Czarne, po Karpaty i napełniła weselem
wszystkie ludy olbrzymiego państwa. Z wyjątkiem stolicy
krzyżackiej przyjęto ją radośnie nawet po dworach
zagranicznych. W Rzymie śpiewano "Te Deum". W ziemiach polskich
utrwaliło się ostatecznie mniemanie, że o co "święta
pani" Boga poprosi, to stanie się nieodmiennie.
Przychodzili
więc do niej ludzie błagać, by uprosiła im zdrowie,
przychodzili wysłańcy od ziem i powiatów, by w miarę
potrzeby modliła się to o deszcz, to o pogodę na żniwa, to
o szczęśliwą kośbę, to o pomyślne miodobranie. to
o obfitość ryby w jeziorach, to o zwierza w lasach. Groźni
rycerze z nadgranicznych zamków i gródków, którzy
przejętym od Niemców zwyczajem trudnili się zbójnictwem
lub wojną między sobą, na jedno jej napomnienie wkładali miecze
do pochew, puszczali jeńców bez okupu, zwracali zagarnięte
stada i podawali sobie dłonie do zgody. Wszelka niedola, wszelkie
ubóstwo cisnęło się do bram krakowskiego zamku. Czysty
duch jej przenikał w serca ludzkie, łagodził los
niewolników, dumę panów, surowość
sędziów i unosił się jak świt szczęścia,
jak anioł sprawiedliwości i spokoju nad całą krainą.
Wszyscy też
z bijącymi sercami oczekiwali dnia błogosławieństwa.
Rycerze pilnie
spoglądali na postać królowej, aby z jej kształtów
wywnioskować, jak długo przyjdzie im czekać na przyszłego
dziedzica lub przyszłą dziedziczkę tronu. Ksiądz biskup
krakowski Wysz, który był zarazem najbieglejszym w kraju, a
słynnym i za granicą lekarzem, nie zapowiadał jeszcze
rychłego połogu, jeśli zaś czyniono przygotowania, to
dlatego, że zwyczajem wieku było rozpoczynać wszelkie
uroczystości jak najwcześniej, a przeciągać je przez
całe tygodnie. Jakoż postać pani. lubo podana nieco
naprzód, zachowała dotychczas dawną wysmukłość.
Odzież nosiła aż nazbyt prostą. Niegdyś - wychowana na
świetnym dworze i piękniejsza od wszystkich współczesnych
księżniczek - kochała się w kosztownych tkaninach, w
łańcuchach, perłach, w złotych manelach i
pierścieniach, obecnie - a nawet od lat już kilku - nie tylko
nosiła szaty mniszki, ale przysłaniała nawet i twarz z obawy, by
myśl o własnej piękności nie wzbudziła w niej pychy
światowej. Próżno Jagiełło, dowiedziawszy się o
odmiennym jej stanie, polecił w uniesieniu radości, by
łożnicę przyozdobiła złotogłowiem, bisiorem i
klejnotami. Odpowiedziała, że wyrzekłszy się z dawna
okazałości, pamięta, iż pora złogów bywa częstokroć
porą śmierci, a więc nie wśród klejnotów, ale
w cichej pokorze powinna przyjąć łaskę, którą
ją Bóg nawiedza.
Złoto i
klejnoty szły tymczasem na Akademię lub na wysyłanie nowo
ochrzczonej młodzieży litewskiej do zagranicznych
uniwersytetów.
Królowa
zgodziła się tylko w tym zmienić zakonny pozór, iż
od czasu jak nadzieja macierzyństwa stała się zupełną
pewnością, nie przysłaniała więcej twarzy,
słusznie mniemając, że nie przystoi jej od tej chwili
strój pokutnicy...
Jakoż
wszystkie oczy spoczęły teraz z miłością na tym cudnym
obliczu, któremu ni złoto, ni drogie kamienie nie mogły
przydać ozdoby. Królowa szła z wolna od drzwi zakrystii ku
ołtarzowi, mając oczy wzniesione do góry, w jednej ręce
książkę, w drugiej różaniec. Zbyszko ujrzał
liliową twarz, niebieskie źrenice, rysy po prostu anielskie,
pełne spokoju, dobroci, miłosierdzia, i serce poczęło mu
bić jak młotem. Wiedział on, że z rozkazania Bożego
powinien kochać i swego króla, i swoją królową, i
miłował ich po swojemu, ale teraz serce zawrzało mu nagle
miłością wielką, która powstaje nie z nakazu, ale
bucha sama przez się jak płomień, a jest zarazem i czcią
największą, i pokorą, i chęcią ofiary. Młody
był i porywczy rycerz Zbyszko, więc chwyciła go zaraz
chęć, by tę miłość i wierność poddanego
rycerza jakoś okazać, coś dla niej uczynić, gdzieś
lecieć, kogoś popłatać, coś zdobyć i samemu przy
tym karkiem nałożyć. "Pójdę chyba z kniaziem
Witoldem - mówił sobie - bo jakże świętej Pani
usłużę, skoro nie masz nigdzie blisko wojny?" Nie
przyszło mu nawet do głowy, by można inaczej
usłużyć niż mieczem, rohatyną lub toporem, ale za to
gotów był sam jeden na całą potęgę Tymura
Chromego uderzyć. Chciało mu się zaraz po mszy siąść
na koń i coś zacząć. Co? sam nie wiedział.
Wiedział tylko, że nie wytrzyma, że go palą ręce i
pali się w nim dusza cała...
Zapomniał
też znów całkiem o niebezpieczeństwie, które mu
groziło. Zapomniał nawet chwilowo i Danusi - a gdy przyszła mu
ona na myśl z powodu dziecinnych śpiewów, które nagle
ozwały się w kościele, miał poczucie, że "to co
innego". Danusi przyrzekł wierność, przyrzekł trzech
Niemców - i tego dotrzyma, ale przecie królowa jest ponad
wszystkie niewiasty - i gdy pomyślał, ilu by dla królowej
chciał zabić - ujrzał przed sobą całe zastępy
pancerzy, hełmów, piór strusich, pawich, i czuł,
że wedle chęci jeszcze by tego było za mało...
Tymczasem nie
spuszczał z niej oka, rozmyślając w wezbranym sercu, jaką
by ją uczcić modlitwą, sądził bowiem, że za
królową byle jak modlić się nie można. Umiał
powiedzieć: Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen Tuum -
tego bowiem wyuczył go pewien franciszkanin w Wilnie, ale być
może, że zakonnik sam więcej nie umiał, być może,
że Zbyszko reszty zapomniał, dość że całego
"Ojcze nasz" wyrecytować nie mógł. Teraz jednak
począł powtarzać w kółko tych kilka
słów, które w jego duszy znaczyły: "Daj naszej
umiłowanej pani zdrowie i życie, i szczęście - i
więcej o nią dbaj niż o wszystko inne". Że zaś to
mówił człowiek, nad którego własną
głową wisiał sąd i kara - przeto w całym kościele
nie było szczerszej modlitwy...
Po
skończonej mszy myślał Zbyszko, że gdyby mu wolno było
stanąć przed królową, upaść przed nią na
twarz i objąć jej stopy, to niechby potem nawet koniec świata
nastąpił, ale po pierwszej mszy wyszła druga, potem trzecia, a
następnie pani odeszła do swoich komnat, zwykle bowiem suszyła
aż do południa i umyślnie nie brała udziału w
wesołych śniadaniach, przy których dla uciechy króla i
gości występowali trefnisie i kuglarze. Natomiast przed Zbyszkiem
pojawił się stary rycerz z Długolasu i wezwał go do
księżny.
- Będziesz
posługiwał przy śniadaniu mnie i Danusi jako mój
dworzanin - rzekła księżna - a nuż zdarzy ci się
przypodobać królowi jakowymś krotochwilnym słowem albo
postępkiem, którym serce jego sobie zjednasz. Krzyżak, jeśli
cię pozna, nie będzie może się skarżył,
widząc, że przy stole królewskim mnie posługujesz.
Zbyszko
ucałował tedy rękę księżny, po czym
zwrócił się do Danusi i jakkolwiek przywykły więcej
do wojny i bitek niż do dworskich obyczajów, wiedział jednak
widocznie, co rycerzowi czynić przystoi, gdy rankiem zobaczy damę
swych myśli - gdyż cofnął się i przybrawszy wyraz
zdumienia, zawołał, żegnając się:
- W
imię Ojca i Syna, i Ducha!... A Danusia spytała, podnosząc na
niego modre oczki:
- Czego
się Zbyszko żegna, kiedy już po mszy?
- Bo przez
tę noc tyle ci, piękna panno, gładkości przybyło,
aże mi cudnie!
Lecz
Mikołaj z Długolasu nie lubił, jako człowiek stary,
nowotnych zagranicznych zwyczajów rycerskich, więc wzruszył
ramionami i rzekł:
- Co tam
będziesz po próżnicy czas tracił i o urodzie jej
prawił! Skrzat to, któren ledwie od ziemi odrósł.
Na to
Zbyszko spojrzał zaraz na niego zawzięcie:
- Warujcie
się nazywać ją skrzatem - rzekł, blednąc z gniewu - i
to wiedzcie, że gdyby wam było mniej roków, zaraz bym kazał
ziemię za zamkiem udeptać, i niechby przyszła wasza albo moja
śmierć!...
- Cichaj,
chłystku?... dałbym ci rady jeszcze dziś?
- Cichaj?
- powtórzyła księżna. - To zamiast o własnej
głowie myśleć, będzie tu jeszcze zwady szukał! Wolej
bym była stateczniejszego dla Danusi poszukała rycerza. Ale to ci
powiadam, że jeśli chcesz burzyć, chybaj sobie, gdzie chcesz, bo
tu takich nie trzeba...
Zbyszko
zawstydził się słowami księżny i począł
ją przepraszać. Pomyślał przy tym, że jeśli pan
Mikołaj z Długolasu ma doletniego syna, to tam kiedyś wyzwie go
na walkę pieszą lub konną, byle za skrzata nie darować.
Tymczasem jednak postanowił zachować się na pokojach
królewskich jak trusia i nie wyzywać nikogo, chybaby tego
koniecznie rycerska cześć wymagała...
Odgłos
trąb oznajmił, że śniadanie gotowe, więc
księżna Anna, wziąwszy za rękę Danusię,
udała się do komnat królewskich, przed którymi stali,
czekając na jej przyjście, świeccy dygnitarze i rycerze.
Księżna Ziemowitowa weszła już była pierwej, gdyż
jako rodzona siostra królewska wyższe brała miejsce za
stołem. Wnet zaroiło się w komnacie od gości zagranicznych
i zaproszonych miejscowych dygnitarzy i rycerzy. Król siedział u
wyższego końca stołu, mając przy sobie biskupa krakowskiego
i Wojciecha Jastrzębca, który chociaż niższy
godnością od infułatów, siedział jako poseł
papieski po prawicy króla. Dwie księżne zajęły
miejsca następne. Za Anną Danutą rozparł się wygodnie
na szerokim krześle były arcybiskup gnieźnieński Jan,
książę pochodzący z Piastów śląskich, syn
Bolka III. księcia opolskiego. Zbyszko słyszał o nim na dworze
Witoldowym i teraz, stojąc za księżną i Danusią,
poznał go natychmiast po niezmiernie obfitych włosach, które
pozwijane w strąki czyniły głowę jego podobną do
kościelnego kropidła. Na dworach książąt polskich
przezywano go też Kropidłem, a nawet Krzyżacy dawali mu
imię "Grapidla". Był to człowiek słynny z
wesołości i lekkich obyczajów. Otrzymawszy wbrew woli
króla paliusz na arcybiskupstwo gnieźnieńskie, chciał je
zająć zbrojną ręką, za co wyzuty z godności i
wypędzon, związał się z Krzyżakami, którzy dali
mu na Pomorzu ubogie biskupstwo kamieńskie. Wówczas dopiero,
zrozumiawszy, że z potężnym królem lepiej jest być w
zgodzie, przebłagał go, wrócił do kraju i czekał na
opróżnienie której ze stolic, spodziewając się.
że ją z rąk dobrotliwego pana otrzyma. Jakoż nie
zawiódł się w przyszłości, a tymczasem starał
się krotochwilami zaskarbić sobie serce królewskie.
Został mu jednak zawsze dawny pociąg do Krzyżaków. Nawet
i teraz, na dworze Jagiełłowym - niezbyt mile widziany przez
dygnitarzy i rycerstwo - szukał towarzystwa Lichtensteina i rad
sadowił się obok niego przy stole.
Tak
było i obecnie. Zbyszko, stojąc za krzesłem księżny,
znalazł się tak blisko Krzyżaka, że mógłby go
był ręką dosięgnąć. Jakoż palce
poczęły go zaraz swędzić i kurczyć się, lecz to
było mimo woli, gdyż pohamował swą
popędliwość zupełnie i nie pozwolił sobie na
zdrożną myśl. Nie mógł się jednak
powstrzymać od rzucania od czasu do czasu nieco łakomych
spojrzeń na łysiejącą nieco z tyłu płową
głowę Lichtensteina. na szyję, plecy i ramiona, pragnąc
zarazem wymiarkować, czyli też wiele miałby z nim do roboty,
gdyby się im spotkać przyszło bądź w bitwie,
bądź w pojedynczej walce. Wydawało mu się, iż niezbyt
wiele, bo choć łopatki Krzyżaka rysowały się
dość potężnie pod obcisłą, z szarego cienkiego
sukna szatą, był on jednak chuchrakiem w porównaniu do takiego
Powały, do Paszka Złodzieja z Biskupic, do obu przesławnych
Sulimczyków, do Krzona z Kozichgłów i do wielu innych
rycerzy siedzących przy stole królewskim.
Na nich to
z podziwem i zazdrością spoglądał Zbyszko, lecz
główną uwagę Jego zwrócił sam król,
który rzucając spojrzenia na wszystkie strony, zagarniał co
chwila palcami włosy za uszy, jakby zniecierpliwiony tym, że
śniadanie się jeszcze nie rozpoczęło. Wzrok jego
zatrzymał się przez mgnienie oka i na Zbyszku, a wówczas
młody rycerz doznał pewnego uczucia strachu, i na myśl, że
pewno przyjdzie mu stanąć przed gniewnym obliczem królewskim,
opanował go okrutny niepokój. Pierwszy to raz pomyślał
naprawdę o odpowiedzialności i karze, jaka nań spaść
mogła, dotychczas bowiem wydawało mu się to wszystko dalekie,
niewyraźne, zatem nie warte troski.
Ale
Niemiec ani się domyślał, że ów rycerz, który
natarł na niego zuchwale na gościńcu, znajduje się tak
blisko. Rozpoczęło się śniadanie. Wniesiono polewkę
winną, zaprawną jajami, cynamonem, gwoździkami, imbirem i
szafranem tak silnie, że zapach rozszedł się po całej
izbie. Jednocześnie trefniś Ciaruszek siedzący we drzwiach na
zydlu począł udawać śpiew słowika, co widocznie
weseliło króla. Po nim drugi
obchodził stół wraz ze służbą
obnoszącą potrawy, stawał nieznacznie za gośćmi i
naśladował bliskie brzęczenie pszczoły tak dokładnie,
że jaki taki kładł łyżkę i poczynał
oganiać czuprynę. Na ten widok inni wybuchali śmiechem. Zbyszko
pilnie usługiwał księżnie i Danusi, lecz gdy z kolei i
Lichtenstein począł się klepać w łysiejącą
głowę, zapomniał znów o niebezpieczeństwie i
począł śmiać się aż do łez, a stojący
blisko niego młody kniaź litewski Jamont, syn namiestnika
smoleńskiego, pomagał mu w tym tak szczerze, że aż
ronił potrawy z półmisków.
Lecz
Krzyżak, spostrzegłszy wreszcie pomyłkę,
sięgnął do kalety, a jednocześnie zwróciwszy
się do biskupa Kropidły przemówił do niego kilka
słów po niemiecku, które biskup zaraz po polsku
powtórzył:
-
Szlachetny pan mówi ci tak: - rzekł, zwracając się do
błazna
-
Dostaniesz dwa skojce, ale nie brzęcz za blisko, gdyż pszczoły
się odpędza, a trutniów się bije...
Na to
trefniś pochował dwa skojce, które mu podał Krzyżak,
i korzystając z przysługującej błaznom na wszystkich
dworach wolności, odrzekł:
-
Dużo miodu w ziemi dobrzyńskiej, dlatego ją trutnie
obsiadły. Bijże ich, królu Władysławie!
-
Naści i ode mnie grosz, boś dobrze powiedział - rzekł
Kropidło -jeno pamiętaj, że gdy leziwo się urwie, to
bartnik kark skręci. Mają żądła te malborskie trutnie,
które Dobrzyń obsiadły, i niebezpiecznie leźć na ich
barć.
- O wa! -
zawołał Zyndram z Maszkowic, miecznik krakowski - można ich
wykurzyć!
- Czym?
- Prochem!
- Albo
toporem barć ściąć! - rzekł olbrzymi Paszko
Złodziej z Biskupic.
Zbyszkowi
rosło serce, sądził bowiem, że takie słowa
zapowiadają wojnę. Ale rozumiał je i Kuno Lichtenstein,
który, przebywając długo w Toruniu i Chełmnie,
wyuczył się polskiej mowy - i nie używał jej tylko przez
pychę. Teraz jednak, podrażnion słowami Zyndrama z Maszkowic,
utopił w nim swoje szare źrenice i odrzekł:
-
Zobaczymy.
- Widzieli
ojce nasi pod Płowcami, a i my widzielim pod Wilnem - odpowiedział
Zyndram.
- Pax
vobiscum! - zawołał Kropidło. - Pax!, pax! Niech jeno
ksiądz Mikołaj z Kurowa ustąpi z biskupstwa kujawskiego, a
król miłościwy mnie po nim naznaczy, powiem wam tak
piękne kazanie o miłości między chrześcijańskimi
narodami, iż was do cna skruszę. Cóż to jest bowiem
nienawiść, jeśli nie ignis, a do tego ignis
infernalis... ogień tak okrutny, że woda mu nie poradzi - i chyba
winem trzeba go zalewać. Wina dawajcie! Pojedziemy na ops! jak mawiał
nieboszczyk biskup Zawisza z Kurozwęk!
- A z opsu
do piekła, jak mówił diabeł! - dodał trefniś
Ciaruszek.
- Niechże
cię porwie!
- Cudniej
będzie, jeśli was porwie. Nie widziano jeszcze diabła z
Kropidłem, ale tak myślę, że wszyscy będziemy mieli
tę uciechę...
- Wpierw ciebie
jeszcze pokropię. Wina dajcie i niech żywie miłość
między chrześcijany!
-Między
prawdziwymi chrześcijany! - powtórzył z naciskiem Kuno
Lichtenstein.
- Jakże? -
zawołał, podnosząc głowę, biskup krakowski Wysz
-żali to nie w odwiecznie chrześcijańskim królestwie
przebywacie? żali nie starsze tu kościoły niż w Malborgu?
- Nie wiem -
odpowiedział Krzyżak.
Król
szczególniej drażliwy był, gdy szło o
chrześcijaństwo. Zdawało mu się, że Krzyżak
może jemu właśnie chce przymówić, więc
wystające policzki pokryły mu się zaraz czerwonymi
piętnami, oczy poczęły błyskać.
- Co to! -
odezwał się grubym głosem. - Nie chrześcijański ja
król? co?
-
Królestwo powiada się chrześcijańskim - odparł zimno
Krzyżak - ale obyczaje są w nim pogańskie...
Na to
podnieśli się groźni rycerze: Marcin z Wrocimowic, herbu
Półkoza, Florian z Korytnicy, Bartosz z Wodzinka, Domarat z
Kobylan, Powała z Taczewa, Paszko Złodziej z Biskupic, Zyndram z
Maszkowic, Jaksa z Targowiska, Krzon z Kozich-głów, Zygmunt z
Bobowy i Staszko z Charbimowic, potężni, sławni, zwycięscy
w wielu bitwach, w wielu turniejach, i to płonąc z gniewu, to
blednąc, to zgrzytając zębami, poczęli wołać
jeden przez drugiego:
- Gorze nam! bo
gościem jest i nie może być wyzwan! A Zawisza Czarny, Sulimczyk,
najsłynniejszy między słynnymi, "wzór rycerzy",
zwrócił zmarszczone czoło do Lichtensteina i rzekł:
- Nie
poznaję cię, Kunonie. Jakże możesz, rycerzem
będąc, hańbić wspaniały naród, gdy wiesz,
że jako posłowi żadna ci za to kara nie grozi?
Lecz Kuno
wytrzymał spokojnie groźne spojrzenia i odrzekł z wolna,
dobitnie:
- Nasz Zakon,
zanim do Prus przybył, wojował w Palestynie, ale tam nawet i Saraceni
postów szanowali. Wy jedni ich nie szanujecie - i dlategom obyczaj wasz
nazwał pogańskim.
Na to gwar
uczynił się jeszcze większy. Naokół stołu
ozwały się znów okrzyki: "Gorze, gorze!"
Ale
uciszyły się, gdy król, na którego obliczu wrzał
gniew, klasnął obyczajem litewskim kilkakroć w dłonie.
Wówczas wstał stary Jaśko Topór z Tęczyna,
kasztelan krakowski, sędziwy, poważny, postrach dostojnością
urzędu budzący, i rzekł:
- Szlachetny
rycerzu z Lichtenstemu, jeśli was jakowaś obelga jako posła
spotkała, mówcie, a srogiej sprawiedliwości wartko stanie
się zadość.
- Nie
przygodziłoby mi się to w żadnym innym chrześcijańskim
państwie - odrzekł Kuno. - Wczoraj na drodze do Tyńca
napadł mnie jeden wasz rycerz, i choć z krzyża na płaszczu
łacnie mógł poznać, ktom jest - na życie moje
godził.
Zbyszko,
usłyszawszy te słowa, pobladł mocno i mimo woli spojrzał na
króla, którego twarz była wprost straszna. Jaśko z
Tęczyna zdumiał się i rzekł:
-
Możeż to być?
- Zapytajcie
pana z Taczewa, któren był świadkiem przygody. Wszystkie oczy
zwróciły się na Powałę, który stał przez
chwilę mroczny ze spuszczonymi powiekami, po czym rzekł:
-Tak jest!...
Usłyszawszy
to, rycerze poczęli wołać: "Hańba! hańba! Bog-daj
się ziemia pod takim zapadła!" l ze wstydu jedni uderzali
się pięściami w uda i piersi, drudzy skręcali w palcach
cynowe misy na stole, nie wiedząc, gdzie oczy podziać.
- Czemuś ty
go nie ubił? - zagrzmiał król.
- Bo głowa
jego do sądu należy - odparł Powała.
-
Uwięziliście go? - spytał kasztelan Topór z Tęczyna.
- Nie, bo na
cześć rycerską poprzysiągł, że się stawi.
-I nie stawi
się! - zawołał szyderczo Kuno, podnosząc głowę.
Wtem jakiś
młody, smutny głos ozwał się niedaleko za plecami
Krzyżaka:
- Nie daj
Bóg, abych ja hańbę od śmierci wolał. Jam to
uczynił: Zbyszko z Bogdańca.
Po tych słowach
porwali się rycerze ku nieszczęsnemu Zbyszkowi, lecz
powstrzymało ich groźne skinienie króla, który,
powstawszy z zaiskrzonymi oczyma, począł wołać zdyszanym od
gniewu głosem, podobnym do turkotu, jaki wydaje wóz toczący
się po kamieniach:
-
Uciąć mu szyję! Uciąć mu szyję! Niech
Krzyżak głowę jego odeśle do Malborga mistrzowi!
Po czym
krzyknął na stojącego w pobliżu młodego kniazia
litewskiego, syna namiestnika smoleńskiego:
- Trzymaj go,
Jamont!
Przerażony
gniewem królewskim Jamont położył drżące
dłonie na ramionach Zbyszka, który, zwróciwszy ku niemu
pobladłą twarz, rzekł:
- Nie
ucieknę...
Lecz
białobrody kasztelan krakowski, Topór z Tęczyna,
podniósł rękę na znak, że chce mówić - i
gdy się uciszyło, rzekł:
-
Miłościwy królu! Niechże się ów komtur
przekona, że nie twoja zapalczywość, ale nasze prawa karzą
śmiercią za porwanie się na osobę posła. Inaczej
słusznie by mógł mniemać, że nie masz praw
chrześcijańskich w tym Królestwie. Sąd nad winowajcą
sam odprawię!
Ostatnie
słowa wyrzekł głosem podniesionym i widocznie nie
dopuszczając nawet myśli, aby ów głos mógł
być nie wysłuchanym, skinął na Jamonta:
-
Zamknąć go do wieży. Wy zaś, panie z Taczewa,
świadczyć będziecie.
- Opowiem
całą winę tego wyrostka, której żaden
źrzały mąż między nami nigdy by się nie
dopuścił - odpowiedział Powała, spoglądając
posępnie na Lichtensteina.
- Słusznie
prawi! - powtórzyli zaraz inni - pacholę to jeszcze! za
cóż nas wszystkich z jego przyczyny pohańbiono?
Nastała chwila
milczenia i niechętnych spojrzeń na Krzyżaka, a tymczasem Jamont
wiódł Zbyszka, by oddać go w ręce łuczników
stojących na zamkowym dziedzińcu. Czuł on w młodym sercu
litość dla więźnia, którą potęgowała
wrodzona mu nienawiść do Niemców. Ale jako Litwin,
przywykły ślepo spełniać wolę wielkiego księcia i
sam przerażony gniewem królewskim, począł po drodze
szeptać do młodego rycerza sposobem życzliwej namowy:
- Wiesz, co ci
rzekę: powieś się! najlepiej od razu powieś się.
"Korol" rozsierdził się, i tak ci głowę
utną. Czemu byś go nie miał uweselić? Powieś się,
druhu! u nas taki zwyczaj.
Zbyszko, na
wpół przytomny ze wstydu i strachu, zdawał się z
początku nie rozumieć słów kniazika, ale wreszcie
zrozumiał je i aż zatrzymał się ze zdumienia:
- Coże ty
prawisz?
- Powieś
się! Po co cię mają sądzić. Króla uweselisz! -
powtórzył Jamont.
-
Powieszę się sam! - zawołał młody rycerz. - To
cię niby ochrzcili, a skóra została na tobie pogańska, i
tego nawet nie rozumiesz, że grzech chrześcijaninowi taką rzecz
czynić.
A
kniaź ruszył ramionami:
- Toż
nie po dobrej woli. I tak ci głowę utną. Zbyszkowi
przemknęło przez myśl, że za podobne słowa
wypadałoby zaraz wyzwać bojarzynka na walkę pieszą lub
konną, na miecze albo na topory, ale stłumił w sobie tę
chęć, wspomniawszy, że już mu czasu na to nie stanie.
Więc spuścił smutnie głowę i w milczeniu pozwolił
się oddać w ręce przywódcy pałacowych
łuczników.
A w sali
tymczasem uwaga powszechna zwróciła się w inną
stronę. Danusia, widząc, co się dzieje, przelękła
się z początku tak, iż dech zaparło w jej piersi.
Twarzyczka jej pobladła jak płótno, oczki stały się
okrągłe z przerażenia - i patrzała na króla bez
ruchu jak woskowa figurka w kościele. Lecz gdy wreszcie
usłyszała, że jej Zbyszkowi mają głowę
uciąć, gdy go zabrali i wyprowadzili z izby, wówczas
chwycił ją żal niezmierny; usta i brwi poczęły jej
się trząść; nie pomógł nic ni strach przed
królem, ni przygryzanie ząbkami ust - i nagle wybuchnęła
płaczem tak żałosnym i donośnym, że wszystkie twarze
zwróciły się ku niej, a sam król spytał:
- Co to
jest?
-
Królu miłościwy! - zawołała księżna Anna.
- To jest córka Juranda ze Spychowa, której ów
nieszczęsny rycerzyk ślubował. Ślubował ci jej trzy
pawie czuby z hełmów zedrzeć - i ujrzawszy czub taki na
hełmie tego komtura, mniemał, że go mu sam Bóg
zesłał. Nie ze złości on to czynił, panie, jeno przez
głupstwo, przeto bądź mu miłościw i nie karz go, o co
cię na kolanach prosimy.
Tak
rzekłszy, wstała i chwyciwszy Danusię za rękę,
podbiegła z nią do króla, który widząc to,
począł się cofać. Ale one obie uklękły przed nim
i Danusia objąwszy rączynami nogi pańskie, poczęła
wołać:
- Daruj
Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi! I z uniesienia, a zarazem ze strachu,
pochowała swą jasną główkę w fałdy szarej
szaty królewskiej, całując mu przy tym kolana i dygocąc
jak liść. Księżna Aleksandra Ziemowitowa klękła z
drugiej strony i złożywszy ręce, patrzyła błagalnie na
króla, w którego twarzy odbiło się wielkie zakłopotanie.
Cofał się wprawdzie wraz z krzesłem, ale nie odpychał
przemocą Danusi, machał tylko obu rękoma, jakby
opędzając się od much.
- Dajcie
mi spokój! - wołał - zawinił, całe Królestwo
pohańbił! niech mu głowę utną!
Lecz
małe rączyny zaciskały się coraz silniej wokół
jego kolan, a dziecinny głosik wołał coraz
żałośniej:
- Daruj
Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi! Wtem ozwały się rycerskie:
- Jurand
ze Spychowa, rycerz sławny, postrach na Niemców!
- I
ów wyrostek wielce się już pod Wilnem zasłużył
- dodał Powała.
Lecz
król bronił się dalej, lubo sam widokiem Danusi wzruszony:
- Dajcie mi
spokój! Nie mnie zawinił i nie ja mogę mu darować. Niech
mu poseł Zakonu daruje, to i ja daruję, a nie, to niech mu
głowę utną.
- Daruj mu,
Kunonie! - rzekł Zawisza Czarny, Sulimczyk -sam mistrz ci tego nie
przygani!
- Daruj mu,
panie! - zawołały obie księżne.
- Daruj mu,
daruj! - powtórzyły głosy rycerskie. Kuno przymknął
powieki i siedział z podniesionym czołem, jakby rozkoszując
się tym, że i obie księżne, i tak znamienici rycerze
zanoszą do niego prośby. Nagle zmienił się w mgnieniu oka:
spuścił głowę, skrzyżował ręce na piersiach,
z dumnego stał się pokorny i ozwał się przyciszonym,
łagodnym głosem:
- Chrystus,
Zbawiciel nasz, przebaczył łotrowi na krzyżu i
nieprzyjaciołom swoim...
- Prawy to
rycerz mówi! - ozwał się biskup Wysz.
- Prawy! prawy!
- ...Jakżebym
ja nie miał przebaczyć - ciągnął dalej Kuno -
którym jest nie tylko chrześcijaninem, ale i zakonnikiem? Przeto
przebaczam mu z duszy serca jako Chrystusowy sługa i zakonnik!
- Sława mu!
- huknął Powała z Taczewa.
- Sława! -
powtórzyli inni.
- Ale -
rzekł Krzyżak -jestem tu posłem między wami i noszę w
sobie majestat całego Zakonu, który jest Chrystusowym Zakonem. Kto
więc mnie jako posła ukrzywdził, ukrzywdził Zakon, a kto
obraził Zakon - obraził samego Chrystusa, i takiej krzywdy ja wobec
Boga i ludzi darować nie mogę -jeśli zaś prawo wasze
ją daruje, niech się dowiedzą o tym wszyscy panowie
chrześcijańscy.
Po tych
słowach zapadło głuche milczenie. Po chwili tylko ozwały
się gdzieniegdzie zgrzytania zębów, ciężkie oddechy
tłumionej wściekłości i łkanie Danusi.
Do wieczora
wszystkie serca przechyliły się ku Zbyszkowi. Ci sami rycerze,
którzy z rana byliby go gotowi na jedno skinienie króla
roznieść na mieczach, wysilali teraz umysły, jakim by sposobem
przyjść mu z pomocą. Księżne postanowiły
udać się z prośbą do królowej, by skłoniła
Lichtensteina do zupełnego odstąpienia od skargi lub w razie potrzeby
napisała do mistrza Zakonu, prosząc, by ten rozkazał Kunonowi
zaniechać sprawy. Droga zdawała się pewna, gdyż
Jadwigę otaczała cześć tak nadzwyczajna, że wielki
mistrz ściągnąłby na siebie gniew papieża i
naganę wszystkich chrześcijańskich książąt, gdyby
jej takiej rzeczy odmówił. Nie było też to prawdopodobnym
i dlatego, że Konrad von Jungingen był człowiekiem spokojnym i o
wiele od swoich poprzedników łagodniejszym. Na
nieszczęście, biskup krakowski Wysz, który był zarazem
głównym lekarzem królowej, zakazał najsurowiej
wspominać jej choćby jednym słowem o całej sprawie.
"Nigdy ona o śmiertelnych wyrokach rada nie słucha -
mówił - i choćby o prostego zbója chodziło, zaraz
to do serca bierze, a cóż dopiero, jeśli o szyję
młodzianka idzie, któren słusznie jej miłosierdzia
mógłby wyglądać. Ale wszelka turbacja łatwo do
ciężkiej niemocy może ją przywieść, zdrowie
zaś jej więcej dla całego Królestwa znaczy niżeli
dziesięć głów rycerskich". Zapowiedział
wreszcie, że gdyby kto ośmielił się wbrew jego słowom
turbować panią, na tego on ściągnie straszny gniew
królewski, a w dodatku klątwą kościelną go
obłoży.
Zlękły
się tej zapowiedzi obie księżne i postanowiły milczeć
przed królową, a natomiast póty błagać
króla, póki jakowej ś łaski nie okaże. Cały
dwór i wszyscy rycerze stali już po stronie Zbyszka. Powała z
Taczewa zapowiadał, iż wyzna szczerą prawdę, ale że
złoży świadectwo dla młodzieńca przychylne i
całą sprawę przedstawi jako chłopięcą
zapędliwość. Z tym wszystkim każdy przewidywał, a
kasztelan Jaśko z Tęczyna głośno oświadczał,
że jeśli Krzyżak się zatnie, to srogiemu prawu musi
się stać zadość.
Burzyły
się więc tym bardziej przeciw Lichtensteinowi rycerskie serca i
niejeden myślał lub nawet mówił otwarcie:
"Posłem jest i w szranki powołań być nie może,
ale gdy do Malborga wróci, nie daj Bóg, aby swoją
własną sczezł śmiercią". I nie były to
próżne groźby, albowiem rycerzom, którzy nosili pas,
nie wolno było jednego słowa na wiatr uronić, kto zaś co
zapowiadał, musiał tego dokazać lub zginąć.
Groźny Powała okazał się przy tym najzawziętszym,
albowiem miał w Taczewie umiłowaną córuchnę w wieku
Danusi - skutkiem czego łzy Danusine całkiem skruszyły w nim
serce.
Jakoż
jeszcze tego samego dnia odwiedził Zbyszka w podziemiu, kazał mu
być dobrej myśli i opowiedział o prośbach obu
księżn i o łzach Danusi... Zbyszko, dowiedziawszy się,
iż dziewczyna rzuciła się dla niego do nóg
królewskich, rozczulił się tym uczynkiem aż do łez i
nie wiedząc, jak swoją wdzięczność i
tęsknotę wyrazić, rzekł, obcierając wierzchem
dłoni powieki:
- Hej!
niechże ją Bóg błogosławi, a mnie jako
najprędzej zezwoli jakową walkę pieszą albo konną za
nią stoczyć! Za mało ja jej Niemców obiecał - bo takiej
trzeba ich było tylu ślubować, ile ma roków. Byle mnie
Pan Jezus z tej obierzy wybawił, juże ja jej nie poskąpię!
I
podniósł pełne wdzięczności oczy ku górze...
- Naprzód
kościołowi jakiemu co obiecuj - odrzekł pan z Taczewa - bo
jeśli się twoja obietnica Bogu spodoba, pewnikiem wnet wolny
będziesz. A po wtóre, słuchaj: poszedł do Lichtensteina
twój stryk, a potem pójdę jeszcze i ja. Nie hańba ci
będzie przeprosić go za winę, boś zawinił - i nie
żadnego Lichtensteina, ale posła będziesz przepraszał. Gotówże
jesteś?
- Skoro mi taki
rycerz jak wasza miłość mówi, iż się to godzi -
uczynię! ale jeśli będzie chciał, żebym go tak
przepraszał, jako żądał na drodze z Tyńca, to
niechże mi głowę utną. Stryk ostanie i stryk mu
odpłaci, gdy się jego poselstwo skończy...
- Obaczym, co
powie Maćkowi - rzekł Powała. A Maćko rzeczywiście
był wieczorem u Niemca, ale ten przyjął go wzgardliwie:
światła nawet nie kazał zapalić i w zmroku z nim
gadał. Wrócił więc stary rycerz od niego posępny jak
noc i udał się do króla. Król przyjął go
dobrotliwie, bo się już był całkiem uspokoił, i gdy
Maćko klęknął, kazał mu zaraz wstać,
pytając, czego by żądał.
-
Miłościwy panie - rzekł Maćko - była wina, musi
być kara, bo inaczej nie byłoby nijakiego prawa na świecie. Jeno
jest i moja wina, iżem przyrodzonej zapalczywości tego wyrostka nie
tylko nie hamował, alem mu ją jeszcze chwalił. Takem go to
hodował, a potem od małości hodowała go wojna. Moja wina,
miłościwy królu, bom mu nieraz powiadał: wpierw tnij, a
potem obaczysz, kogoś rozciął. I dobrze z tym było na
wojnie, źle zasię przy dworze! Ale to chłop jak szczere
złoto, ostatni z rodu -i żal mi go okrutny...
- Mnie
pohańbił, Królestwo pohańbił - rzekł
król - mam-li go za to miodem smarować?
A
Maćko umilkł, gdyż na wspomnienie o Zbyszku żal
ścisnął go nagle za gardło, i dopiero po długiej
chwili jął mówić wzruszonym jeszcze i przerywanym
głosem:
- Anim ja
wiedział, że go tak miłuję - i dopiero teraz się
pokazało, jak bieda przyszła. Aleja stary, a on z rodu ostatni. Nie będzie
jego - nie będzie nas. Królu miłościwy i panie,
ulitujże ty się nad rodem naszym!
Tu
klęknął znowu Maćko i wyciągnąwszy przed się
spracowane na wojnach ręce, mówił ze łzami:
-
Broniliśmy Wilna: łupy Bóg dał godne, komu ja to
ostawię? Chce Krzyżak kary, panie - niech będzie kara, ale
pozwólcie, abych ja swoją głowę oddał. Co mi tam po
żywocie bez Zbyszka! Młody jest, niech ziemię wykupi i potomstwo
płodzi, jako Bóg człowiekowi przykazał. Nie zapyta
się nawet Krzyżak, czyja głowa spadła, byle spadła.
Hańba też z tego nijaka na ród nie spadnie. Ciężko
człowiekowi iść na śmierć, ale pomiarkowawszy, to
lepiej, żeby człek zginął, niż żeby ród
miał zginąć...
I tak
mówiąc, objął nogi królewskie, król
zaś począł mrugać oczyma, co było u niego oznaką
wzruszenia, a wreszcie rzekł:
- Nie
będzie tego, żeby ja opasanemu rycerzowi głowę kazał
niewinnie ucinać! nie będzie, nie będzie!
- I nie
byłoby w tym sprawiedliwości - dodał kasztelan. -Prawo winnego
przyciśnie, ale nie smok ci to żaden, który nie patrzy,
czyją krew chłepce. A wy uważcie, że właśnie
hańba by na wasz ród spadła, bo jeśliby bratanek wasz
przystał na to, co mówicie, tedyby i samego, i jego potomstwo za
bezecnych wszyscy mieli... Na to Maćko:
- Nie
przystałby on. Ale gdyby się to bez jego wiadomości stało,
toby mnie potem pomścił, jako i ja jego pomszczę...
- Ha! -
rzekł Tęczyński - wskórajcie u Krzyżaka, by skargi
zaniechał...
- Jużem u
niego był.
- I co? -
spytał, wyciągając szyję, król - co powiedział?
-
Powiedział mi tak: "Trzeba było na tynieckiej drodze o darowanie
prosić - nie chcieliście, to teraz i ja nie chcę".
- A wy czemu nie
chcieli?
- Bo
przykazał nam z koni zsiąść i na piechotę
przepraszać.
Król
założył włosy za uszy i chciał coś
odpowiedzieć, gdy wtem wszedł dworzanin z oznajmieniem, iż
rycerz z Lichtensteinu prosi o posłuchanie.
Usłyszawszy
to, Jagiełło spojrzał na Jaśka z Tęczyna, potem na
Maćka, lecz kazał im pozostać, może w nadziei, że uda
mu się przy tej sposobności załagodzić sprawę
swoją powagą królewską.
Tymczasem
Krzyżak wszedł, skłonił się królowi i
rzekł:
-
Miłościwy panie! Oto jest spisana skarga o zniewagę, jaka mnie w
królestwie waszym spotkała.
- Skarżcie
się jemu - odpowiedział król, ukazując na Jaśka z
Tęczyna.
Krzyżak
zaś rzekł, patrząc wprost w twarz króla:
- Nie znam
waszych praw ni waszych sądów, wiem jeno, że poseł Zakonu
przed samym tylko królem skarżyć się może.
Małe oczki
Jagiełły zamigotały z niecierpliwości,
wyciągnął jednak rękę, wziął skargę i
oddał Tęczyńskiemu.
Ten zaś
rozwinął ją i począł czytać, ale w miarę jak
czytał, twarz stawała mu się coraz więcej frasobliwa i
smutna.
- Panie -
rzekł wreszcie - tak nastajecie na życie tego mło-dzianka, jakby
on całemu waszemu Zakonowi był straszny. Żali wy. Krzyżacy,
już się i dzieci boicie?
My,
Krzyżacy, nie boim się nikogo - odparł dumnie komtur.
A stary
kasztelan dodał z cicha:
- A
zwłaszcza Boga.
Powała
z Taczewa czynił nazajutrz przed sądem kasztelańskim wszystko,
co było w jego mocy, aby winę Zbyszka umniejszyć. Lecz
próżno uczynek przypisywał dzieciństwu i
niedoświadczeniu, próżno mówił, że nawet i
ktoś starszy, gdyby trzy pawie czuby ślubował i o zesłanie
ich się modlił, a potem ujrzał nagle taki czub przed sobą,
mógłby także pomyśleć, że jest w tym
zrządzenie boskie. Jednej rzeczy nie mógł zacny rycerz
zaprzeć, to jest, że gdyby nie on, to kopia Zbyszkowa byłaby
uderzyła o pierś Krzyżaka. Kuno zaś kazał
przynieść do sądu zbroję, w którą owego dnia
był przybrany, i okazało się, że była z cienkiej
blachy, używana tylko do uroczystych odwiedzin i tak wiotka, że
Zbyszko, zważywszy jego nadzwyczajną siłę, byłby
ją niechybnie grotem na wylot przebódł i posła życia
pozbawił. Za czym pytano jeszcze Zbyszka, czy myślał
Krzyżaka zabić; lecz on nie chciał się tego zapierać.
"Wołałem na niego z daleka - rzekł - by kopii
nadstawił, bo jużci żywy nie dałby sobie ze łba
hełmu zedrzeć - ale gdyby i on był z daleka wołał,
iże jest posłem, tedybym go był w spokoju ostawił".
Podobały
się te słowa rycerzom, którzy przez życzliwość
dla młodzianka tłumnie się na sąd zgromadzili, i zaraz
podniosły się liczne głosy: "Prawda! czemu nie
wołał!" Lecz twarz kasztelana pozostała posępna i
surowa. Nakazawszy obecnym milczenie, sam także przez chwilę
milczał, po czym utkwił w Zbyszku badawcze źrenice i
zapytał:
-
Możesz-li na mękę Pańską poprzysiąc,
żeś płaszcza i krzyża nie widział?
- Nijak! -
odpowiedział Zbyszko - żeby ja krzyża nie widział, to
myślałbym, że to nasz rycerz, a w naszego przecie bym nie
godził.
- A
jakoż mógł się inny Krzyżak pod Krakowem
znajdować, jeśli nie poseł albo nie z poselskiego pocztu?
Na to nic
nie rzekł Zbyszko, bo nie było co rzec. Dla wszystkich było
rzeczą aż nazbyt jasną, że gdyby nie pan z Taczewa, to w
obecnej chwili leżałby przed sądem nie pancerz posła, ale
sam poseł, z przebitą na wieczną hańbę narodowi
polskiemu piersią - więc ci nawet, którzy z całej duszy
sprzyjali Zbyszkowi, rozumieli, że wyrok nie może być dla niego
łaskawy...
Jakoż po
chwili kasztelan rzekł:
- Iżeś
w zapalczywości swej nie pomyślał, w kogo bijesz, i czynił
bez złości, przeto ci Zbawiciel nasz to policzy i daruje, ale ty
się, nieboże, Najświętszej Pannie poleć, gdyż
prawo nie może ci tego darować...
Usłyszawszy
to, Zbyszko, chociaż spodziewał się podobnych słów,
przybladł nieco, ale wnet potem wstrząsnął w tył swe
długie włosy, przeżegnał się i rzekł:
- Wola boska!
Ano, trudno!
Następnie
zwrócił się do Maćka i ukazał mu oczyma na
Lichtensteina, jakby polecając go jego pamięci, a Maćko
kiwnął głową na znak, że rozumie i pamięta.
Zrozumiał to spojrzenie i ten ruch także i Lichtenstein, i jakkolwiek
w piersiach biło mu zarówno mężne, jak zawzięte
serce, jednakże dreszcz przebiegł go na chwilę od stóp do
głów, tak straszną i złowrogą twarz miał w tej
chwili stary wojownik. Widział Krzyżak, że między nim a
owym starym rycerzem, którego twarzy nie mógł nawet dobrze
pod hełmem dojrzeć, pójdzie odtąd na śmierć i
życie, że gdyby się nawet chciał przed nim skryć, to
się nie skryje, i że gdy przestanie być posłem, to się
muszą spotkać choćby w Malborgu.
Tymczasem
kasztelan udał się do przyległej izby, by podyktować wyrok
na Zbyszka biegłemu w piśmie sekretarzowi. Ten i ów z rycerzy
zbliżał się podczas owej przerwy do Krzyżaka,
mówiąc:
- Bogdaj na
sądzie ostatecznym łaskawiej-ć osądzono! Radżeś
tej krwi?
Lecz
Lichtensteinowi chodziło tylko o Zawiszę, gdyż ten, z powodu swych
czynów bojowych, znajomości praw rycerskich i niezmiernej
surowości w ich przestrzeganiu, znany był po świecie szeroko. W
sprawach najbardziej zawilkłanych, w których chodziło o honor
rycerski, udawano się do niego nieraz bardzo z daleka, i nikt nigdy nie
śmiał mu przeczyć, nie tylko dlatego, że pojedyncza walka z
nim była niepodobna, ale i dlatego, że uważano go za
"zwierciadło czci". Jedno słowo przygany albo pochwały
z ust jego szybko rozchodziło się między rycerstwem Polski,
Węgier, Czech, Niemiec i mogło stanowić o złej lub dobrej
sławie rycerza.
Do niego
więc zbliżył się Lichtenstein i jakby chcąc
usprawiedliwić się ze swej zawziętości, rzekł:
- Sam tylko
wielki mistrz wraz z kapitułą mógłby mu łaskę
okazać -ja nie mogę...
- Nic waszemu
mistrzowi do naszych praw; łaskę może tu okazać nie on,
jeno król nasz - odpowiedział Zawisza.
- A ja,
jako poseł, musiałem żądać kary.
- Pierwej
byłeś rycerzem niż posłem, Lichtensteinie...
- Żałi
mniemasz, żem czci uchybił?
- Znasz nasze
księgi rycerskie i wiesz, że dwoje zwierząt kazano
naśladować rycerzowi; lwa i baranka. Ktoregożeś z nich w
tej przygodzie naśladował?
- Nie tyś
moim sędzią...
-
Pytałeś, czyś czci nie uchybił, tom ci i odkazał, jako
myślę.
- Źleś
mi odkazał, bo tego nie mogę przełknąć.
-
Własną się, nie moją złością udławisz.
- Ale mi
Chrystus policzy, żem o majestat Zakonu więcej dbał niż o
swoją chwalbę...
- On też
nas wszystkich będzie sądził.
Dalszą
rozmowę przerwało wejście kasztelana i sekretarza. Wiedziano
już, że wyrok będzie niepomyślny, jednakże
uczyniła się głucha cisza. Kasztelan zajął miejsce za
stołem i wziąwszy w rękę krucyfiks, rozkazał Zbyszkowi
klęknąć.
Sekretarz
zaczął odczytywać po łacinie wyrok. Ani Zbyszko, ani obecni
rycerze nie zrozumieli go, jednakże wszyscy domyślili się,
że jest to wyrok śmierci. Zbyszko po skończeniu czytania
uderzył się kilkakrotnie pięścią w piersi,
powtarzając: "Boże, bądź miłościw mnie
grzesznemu".
Po czym
wstał i rzucił się w ramiona Maćka, który
począł całować w milczeniu jego głowę i oczy.
Wieczorem zaś
tego dnia herold ogłaszał przy odgłosie trąb rycerzom,
gościom i mieszczaństwu na czterech rogach rynku, iż szlachetny
Zbyszko z Bogdańca skazan jest z wyroku kasztelańskiego na
ucięcie głowy mieczem.
Lecz Maćko
wyprosił, by egzekucja nie nastąpiła rychło, co mu
przyszło łatwo, gdyż ludziom ówczesnym, zamiłowanym
w drobiazgowym rozporządzaniu mieniem, zostawiano zwykle czas do
układów z rodziną, jak również do pojednania
się z Bogiem. Nie chciał też nastawać na prędkie
wykonanie wyroku i sam Lichtenstein, rozumiejąc, że skoro
obrażonemu majestatowi Zakonu stało się zadość, nie
należy do reszty zrażać potężnego monarchy, do
którego był wysłan nie tylko dla wzięcia udziału w
uroczystościach chrzcin, ale i dla układów o ziemię
dobrzyńską. Najważniejszym jednak względem było
zdrowie królowej. Biskup Wysz ani chciał słyszeć o
egzekucji przed połogiem, słusznie mniemając, że takiej
sprawy nie można będzie przed panią ukryć, ta zaś, gdy
się raz o niej dowie, wpadnie w turbację mogącą jej
ciężko zaszkodzić. W ten sposób pozostawało
Zbyszkowi może i kilka miesięcy życia do ostatecznych
rozporządzeń i pożegnania się ze znajomymi.
Jakoż
Maćko odwiedzał go codziennie i pocieszał, jak umiał.
Rozmawiali żałośnie o nieuniknionej śmierci Zbyszkowej, a
jeszcze żałośniej o tym, że ród może
wyginąć.
- Nie
będzie inaczej, jeno musicie babę brać - rzekł raz Zbyszko.
- Wolej bym
krewniaka jakiego choć z dalekości odszukał -odpowiedział
stroskany Maćko. - Gdzie mnie o babach myśleć, kiedy tobie
mają szyję uciąć. A choćby też koniecznie
przyszło którą brać. nie uczynię tego, nim
Lichtensteinowi zapowiedzi rycerskiej nie poślę i pomsty nie dokonam.
Już ty się nie bój!...
Bóg wam
zapłać. Niechże mam choć tę uciechę! Alem to
wiedział, że mu nie darujecie. Jakoże uczynicie?
- Jak się posłowanie
jego skończy, będzie albo wojna, albo spokój - rozumiesz?
Jeśli będzie wojna, wyślę mu zapowiedź, żeby
przed bitwą do pojedynczej walki ze mną stanął.
- Na udeptanej
ziemi?
- Na udeptanej
ziemi, konno alibo pieszo, ale jeno na śmierć, nie na niewolę.
Będzie-li zaś spokój, to do Malborga pojadę i kopią
w bramę zamkową uderzę, a trębaczowi każę
otrąbić, że go na śmierć wyzywam. Już ci się
nie pochowa.
- Pewnie,
że się nie pochowa, i rady mu dacie, jakobym widział.
- Rady?...
Zawiszy bym nie dał, Paszkowi bym nie dał, Powale też; ale nie
chwalący się, takim jak on poradzę dwom. Oba-czy krzyżacka
jego mać! Żali nie tęższy był ów rycerz od
Fryzów? A jakem go ciął z góry bez hełm, gdzie mi
się topór zatrzymał? Na zębach się zatrzymał.
Albo nie?
Odetchnął
na to Zbyszko z wielką ulgą i rzekł:
- Lżej
będzie ginąć.
I poczęli
wzdychać obydwa, po czym stary szlachcic jął mówić
wzruszonym głosem:
- Ty się
nie frasuj. Nie będą twoje kości szukały jedna drugiej na
sądzie ostatecznym. Trumnę ci kazałem sporządzić dębową,
taką, że i kanonicy od Panny Marii nie mają lepszych. Nie
zginiesz ty jako ścierciałka. Ba! i tego nawet nie dopuszczę,
że-być mieli ścinać na tym samym suknie, na którym
mieszczanów ścinają. Jużem się z Amylejem
zgodził, że da całkiem nowe, tak zacne, że starczyłoby
i królowi na poszycie kożucha. I mszy ci nie
pożałuję - nie bój się!
Uradowało
się na to serce Zbyszka, więc pochyliwszy się do ręki stryj
ca, powtórzył:
- Bóg wam
zapłać.
Czasem jednak,
mimo wszystkich pociech, zdejmowała go okrutna tęsknota, więc
innym razem, gdy Maćko przyszedł go odwiedzić, ledwie się z
nim przywitawszy, zapytał, spoglądając przez kratę w murze:
- A co tam
na dworze?
- Pogoda
jak złoto, a słonko przygrzewa, aże całemu światu
miło.
Na to
Zbyszko założył na kark obie dłonie i przechyliwszy
w tył
głowę, mówił:
- Hej,
mocny Boże! Konia pod sobą mieć i
jeździć po polach, po szerokich. Żal ginąć
młodemu! Okrutny żal!
-
Giną ludzie i z konia! - odparł Maćko.
- Ba! Ale
ilu sami przedtem nabiją!...
I
począł wypytywać o rycerzy, których na dworze
króla widział: o Zawiszę, o Farureja, o Powałę z
Taczewa, o Lisa z Targowiska i o wszystkich innych - co robią, czym
się zabawiają, na jakich zacnych ćwiczeniach czas im schodzi? I słuchał
chciwie opowiadań Maćka, który prawił, jako rano we
zbrojach przez konie skaczą, jako powrozy targają, jako się
próbują na miecze i na topory z ołowianymi ostrzami, a w
końcu, jak ucztują i jakie pieśni śpiewają.
Chciało się Zbyszkowi lecieć do nich z całej duszy i serca,
a gdy się dowiedział, że Zawisza zaraz po chrzcinach wybiera
się aż hen gdzieś w dół Węgrów na
Turków, nie mógł się wstrzymać od okrzyku:
-
Puściliby mnie z nim! niechbym choć przeciw poganom zginął.
Ale nie
mogło to być, a tymczasem zdarzyło się coś innego. Oto
obie księżne mazowieckie nie przestały myśleć o
Zbyszku, który ujął je swoją młodością i
urodą. Wreszcie księżna Aleksandra Ziemowitowa
umyśliła wysłać list do mistrza. Mistrz nie mógł
wprawdzie zmienić wyroku wydanego przez kasztelana, ale mógł
wstawić się za młodzieńcem do króla. Jagielle nie
wypadało wprawdzie okazywać łaski, gdy szło o zamach na
posła, zdawało się jednak rzeczą niewątpliwą,
że rad ją okaże na wstawiennictwo samego mistrza. Więc
nadzieja na nowo wstąpiła w serce obu pań. Księżna
Aleksandra, mając sama słabość do polerowanych rycerzy
zakonnych, była i przez nich nadzwyczaj ceniona. Niejednokrotnie szły
dla niej z Malborga bogate dary i listy, w których mistrz nazywał
ją czcigodną, świątobliwą dobrodziejką i osobliwszą
orędowniczką Zakonu. Słowa jej wiele mogły i było
rzeczą wielce prawdopodobną, iż nie doznają odmowy.
Chodziło tylko o znalezienie gońca, który by
dołożył wszelkiej gorliwości, aby jak najprędzej list
oddać i z odpowiedzią powrócić. Usłyszawszy o tym,
stary Maćko podjął się tego bez wahania...
Uproszony
kasztelan wyznaczył termin, do którego obiecał
powstrzymać wykonanie wyroku. Pełen otuchy Maćko
zakrzątnął się tego samego dnia koło odjazdu, po czym
udał się do Zbyszka, aby mu szczęśliwą nowinę
zwiastować.
Jakoż
w pierwszej chwili Zbyszko wybuchnął tak wielką
radością, jakby mu już otworzono drzwi wieży.
Następnie jednak zamyślił się, sposępniał nagle i
rzekł:
- Kto
się tam od Niemców czego dobrego doczeka! Lichtenstein też
mógł prosić króla o łaskę - i jeszcze by na
tym wygrał, bo pomsty byłby się uchronił - a dlatego nie
chciał nic uczynić...
- On
się zawziął za to, żeśmy go na tynieckiej drodze nie
chcieli przeprosić. O mistrzu Kondracie nie mówią ludzie
źle. Wreszcie stracić na tym - nie stracisz.
- Pewnie -
rzekł Zbyszko - ale mu się tam nisko nie kłaniajcie.
- Co się
mam kłaniać? List od księżnej Aleksandry wiozę -i
tyla...
- Ha!
kiedyście tacy dobrzy, to niech wam tam Bóg dopomoże...
Nagle
spojrzał bystro na stryjca i rzekł:
- Ale jeśli
mi król daruje, to Lichtenstein będzie mój, nie wasz.
Pamiętajcie...
- Jeszcześ
szyi niepewny, to żadnych zapowiedzi nie czyń. Dość masz
tamtych głupich ślubów - odrzekł z gniewem stary.
Po czym rzucili
się sobie w objęcia - i Zbyszko został sam. Nadzieja i
niepewność miotały na przemian jego duszą, a gdy
przyszła noc, a z nią burza na niebie, gdy zakratowane okno
poczęło rozświecać się złowrogim
światłem błyskawic, a mury trząść się od
grzmotów, gdy wreszcie wicher wpadł ze świstem do wieży i
zgasił mdły kaganek przy łożu: pogrążony w
ciemności Zbyszko stracił znów wszelką otuchę - i
całą noc ani na chwilę oczu nie mógł
zamrużyć...
"Już
ja się śmierci nie wywinę - myślał - i wszystko nic
nie pomoże".
Wszelako
nazajutrz przyszła do niego w odwiedziny zacna księżna Anna
Januszowa, a z nią i Danusia ze swoją luteńką za pasem.
Zbyszko padł im kolejno do nóg, po czym jakkolwiek był w
utrapieniu, po bezsennej nocy, w niedoli i niepewności, nie do tyla jednak
zapomniał o rycerskiej powinności, aby nie okazać Danusi
zdumienia nad jej urodą...
Lecz
księżna podniosła na niego oczy pełne smutku i rzekła:
- Nie dziwuj
się ty jej, bo jeśli Maćko dobrej odpowiedzi nie przywiezie albo
zgoła nie wróci, będziesz ty się wkrótce,
nieboże, lepszym rzeczom w niebie dziwował.
Po czym
jęła ronić łzy, rozmyślając o przyszłym
niepewnym losie rycerzyka, a Danusia zawtórowała jej zaraz. Zbyszko
pochylił się na nowo do ich nóg, bo i jego serce
zmiękło wobec tych płaczów jak wosk w cieple. Nie
kochał on tak Danusi, jak mąż kocha niewiastę, poczuł
jednak, że ją kocha z całej duszy i że na jej widok dzieje
mu się w piersiach coś takiego, jakby w nich tkwił drugi
człowiek, mniej srogi, mniej zapędliwy, mniej wojną
dyszący, a natomiast jakby słodkiego kochania spragniony.
Chwycił go wreszcie żal ogromny, iż musi ją porzucić i
nie będzie mógł dotrzymać tego, co ślubował.
- Już ja
ci, niebogo, pawich czubów pod nogi nie podłożę
-mówił.- Ale jeśli przed boskim obliczem stanę, tedy tak
powiem: "Odpuść mi. Panie, grzechy, ale co jest dobra wszelkiego
na ziemi, to daj nie komu innemu, tylko pannie Jurandównie ze
Spychowa".
-
Niedawnoście się poznali - rzekła księżna. - Nie da
Bóg, by to było na próżno.
Zbyszko
zaczął wspominać wszystko, co zaszło w gospodzie
tynieckiej, i rozczulił się zupełnie. W końcu jął
prosić Danusi, by mu zaśpiewała tę samą
pieśń, którą śpiewała wówczas, kiedy
ją to chwycił z ławki i przyniósł do
księżnej.
Więc Danusia, choć było jej
nie do śpiewania, wzniosła zaraz główkę ku
sklepieniu i przymknąwszy jako ptaszek oczki, poczęła:
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska.
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie...
"Przypatrz się, Jasiulku..."
Lecz nagle spod stulonych rzęsów
wypłynęły jej łzy obfite -i nie mogła dłużej
śpiewać. A Zbyszko porwał ją na ręce tak samo jak
niegdyś w tynieckiej gospodzie i począł chodzić z nią
po izbie, powtarzając w uniesieniu:
- Nie paniej
jeno ja bym w tobie szukał. Niechby mnie Bóg wyratował,
niechbyś dorosła - i niechby rodzic pozwolili - toby ja cię
brał, dziewczyno!... Hej!
Danusia,
objąwszy go za szyję, skryła spłakaną twarz na jego
ramieniu - a w nim żal wstawał coraz większy, który
płynąc z głębi wolnej natury słowiańskiej,
zmieniał się w tej prostej duszy niemal w pieśń polną:
Toby ja
cię brał, dziewczyno!
Toby
ja cię brał!
|