Wtem zaszedł wypadek, wobec którego
inne sprawy straciły wszelkie znaczenie w ludzkich oczach. Pod
wieczór dnia 21 czerwca rozeszła się po zamku
wiadomość o nagłym zasłabnięciu królowej.
Wezwani medycy pozostali wraz z biskupem Wyszem przez całą noc w jej
komnacie, a tymczasem dowiedziano się od niewiast służebnych,
iż pani zagroziła słabość przedwczesna. Kasztelan
krakowski Jaśko Topór z Tęczyna wysłał tejże
nocy gońców do nieobecnego króla. Nazajutrz rano
wieść gruchnęła po mieście i okolicy. Był
dzień niedzielny, więc tłumy napełniały wszystkie
świątynie, w których księża nakazali modlitwy za
zdrowie królowej. Wówczas ustała wszelka
wątpliwość. Po nabożeństwie goście rycerscy,
którzy się już byli zjechali na spodziewane uroczystości,
szlachta oraz deputacje kupieckie udały się na zamek; cechy i bractwa
wystąpiły z chorągwiami. Od południa nieprzeliczone roje
ludu otoczyły Wawel, między którymi utrzymywali ład
łucznicy królewscy, nakazując spokojność i
ciszę. Miasto wyludniło się prawie zupełnie i tylko przez
opustoszałe ulice przeciągały od czasu do czasu gromady
okolicznego chłopstwa, które również już
zwiedziało się o chorobie uwielbianej pani i dążyło
pod zamek. Wreszcie w głównej bramie pojawili się biskup i
kasztelan, z nimi zaś kanonicy katedralni, rajcy królewscy i
rycerze. Ci rozeszli się wzdłuż murów, między lud, z
twarzami zwiastującymi nowinę, zaczęli jednak od surowego
rozkazu, aby powstrzymano się od wszelkich okrzyków, te bowiem
mogłyby chorej zaszkodzić. Za czym zwiastowali wszem wobec, iż
królowa powiła córkę. Nowina napełniła
radością serca, zwłaszcza gdy zarazem dowiedziano się,
iż jakkolwiek połóg był przedwczesny, nie masz jednak
widomego niebezpieczeństwa ni dla matki, ni dla dziecięcia.
Tłumy poczęły się rozchodzić, albowiem pod zamkiem nie
wolno było krzyczeć, każdy zaś chciał pofolgować
radości. Jakoż, gdy wypełniły się ulice
prowadzące na rynek, ozwały się wnet pieśni i radosne
nawoływania. Nie trapiono się tym, że przyszła na świat
córka. "Albo źle było, mówiono, że
król Louis nie miał synów i że Królestwo
dostało się Jadwidze? Przez jej to małżeństwo z
Jagiełłą podwoiła się moc państwa. Tak
będzie i teraz. Gdzież szukać takiej dziedziczki jako
będzie nasza królewna, gdy ni cesarz rzymski, ni żaden z
innych królów nie posiadają tak wielkiego państwa, tak
obszernych ziemi ni tak licznego rycerstwa! Będą się dobijali o
jej rękę najpotężniejsi monarchowie ziemi, będą
się kłaniali królowej i królowi, będą
zjeżdżali do Krakowa, a nam kupcom, korzyść z tego
wypadnie, nie mówiąc o tym, że nowe jakieś państwo,
czeskie albo węgierskie, z naszym się Królestwem
połączy". Tak to między sobą mówili kupcy - i
radość stawała się z każdą chwilą
powszechniejsza. Ucztowano w domach prywatnych i w gospodach. Rynek zaroił
się od latami i pochodni. Po przedmieściach podkrakowscy kmiecie,
których coraz więcej ściągało się do miasta,
porozkładali się obozem przy wózkach. Żydzi rajcowali
przy synagodze na Kazimierzu. Do późna w noc, prawie do brzasku,
wrzało na rynku, szczególniej koło ratusza i wagi, jak w
czasie wielkich jarmarków. Udzielano sobie wzajem wiadomości;
posyłano po nie na zamek i oblegano tłumnie wracających z
nowinami.
Najgorsza z nich była ta, że
ksiądz biskup Piotr ochrzcił dziecko tej samej nocy, z czego
wnoszono, że musi być bardzo słabe. Doświadczone mieszczki
przytaczały jednak wypadki, w których dzieci urodzone na
wpół martwe odzyskiwały siłę do życia
właśnie po chrzcie. Więc pokrzepiano się nadzieją,
którą wzmagało i imię nadane dziewczynce. Mówiono,
że żaden Bonifacy ni żadna Bonfacja nie może umrzeć
zaraz po urodzeniu, gdyż przeznaczono im jest coś dobrego
uczynić, w pierwszych zaś leciech, tym bardziej w pierwszych
miesiącach życia, dziecko nie może czynić ni źle, ni
dobrze.
Następnego dnia jednak przyszły z
zamku wiadomości niepomyślne i o niemowlęciu, i o matce - i
wzburzyły miasto. W kościołach przez cały dzień
panował tłok jak w czasie odpustu. Posypały się wota za
zdrowie królowej i królewny. Widziano ze wzruszeniem ubogich
wieśniaków ofiarujących ćwiartki zboża,
jagnięta, kury, wianuszki suszonych grzybów lub krobie
orzechów. Płynęły znaczne ofiary od rycerstwa, od
kupców, od rzemieślników. Rozesłano gońców
do cudownych miejsc. Astrologowie badali gwiazdy. W samym Krakowie nakazano
uroczyste procesje. Wystąpiły wszystkie cechy i wszystkie bractwa.
Całe miasto zakwitło chorągwiami. Odbyła się i
procesja dzieci, sądzono bowiem, że niewinne istoty najłatwiej
ubłagają Boga o łaskę. Przez bramy miejskie
zjeżdżały coraz nowe tłumy z okolicy.
I tak płynął dzień za
dniem wśród ustawicznego bicia w dzwony, wśród gwaru po
kościołach, procesyj i nabożeństw. Lecz gdy
upłynął tydzień, a i dostojna chora, i dziecię
żyły jeszcze, poczęła otucha wstępować w serca.
Zdawało się ludziom rzeczą niepodobną, aby Bóg
zabrał przedwcześnie władczynię państwa, która
tyle dla niego uczyniwszy, musiałaby pozostawić niedokończone
ogromne dzieło i apostołkę, która ofiarą
własnego szczęścia przywiodła do chrześcijaństwa
ostatni pogański naród w Europie. Uczeni wspominali, ile
uczyniła dla Akademii, duchowni ile dla chwały Bożej,
statyści ile dla pokoju między chrześcijańskimi monarchami,
prawoznawcy - ile dla sprawiedliwości, biedni - ile dla ubóstwa, i
wszystkim nie mieściło się w głowie, izby życie tak
potrzebne dla Królestwa i świata całego mogło być
przedwcześnie przecięte.
Tymczasem 13 lipca dzwony żałobne
oznajmiły śmierć dziecka. Zawrzało znów miasto i
niepokój ogarnął ludzi, a tłumy powtórnie
obiegły Wawel, dopytując o zdrowie królowej. Lecz tym razem
nikt nie wychodził z dobrą nowiną. Owszem, twarze panów
wjeżdżających na zamek lub wyjeżdżających przez
bramy były posępne i z każdym dniem posępniejsze.
Mówiono, że ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, mistrz nauk
wyzwolonych w Krakowie, nie odstępuje już królowej,
która codziennie przystępuje do komunii. Mówiono
również, że po każdym przystąpieniu komnata jej
napełnia się światłem niebieskim. Niektórzy widzieli
je nawet przez okna, ale widok ten raczej przerażał oddane pani serca
jako oznaka, że rozpoczyna się już dla niej życie zaziemskie.
Niektórzy nie wierzyli jednak, aby
się mogła stać rzecz tak straszna, i ci krzepili się
nadzieją, że sprawiedliwe nieba poprzestaną na jednej ofierze.
Tymczasem w piątek z rana dnia 17 lipca gruchnęło między
ludem, iż królowa kona. Kto żył, spieszył pod zamek.
Miasto opustoszało tak, że zostali w nim tylko kalecy, albowiem nawet
matki z niemowlętami pośpieszyły do bram. Sklepy były
pozamykane; nie gotowano jadła. Ustały wszystkie sprawy, a natomiast
pod Wawelem czerniało jedno morze ludu - niespokojne, przerażone, ale
milczące.
Wtem o godzinie trzynastej z południa
ozwał się dzwon na katedralnej wieży. Nie zrozumiano od razu, co
to znaczy, jednakowoż niepokój począł podnosić
włosy na głowach. Wszystkie głowy i wszystkie oczy
zwróciły się ku wieżycy na kołyszący się z
coraz większym rozmachem dzwon, którego żałosny jęk
poczęły powtarzać inne w mieście: u Franciszkanów, u
Św. Trójcy, u Panny Marii - i hen dalej, jak miasto długie i
szerokie. Zrozumiano wreszcie, co znaczą owe jęki; dusze ludzkie
napełniły się przerażeniem i takim bólem, jakby one
spiżowe serca dzwonów uderzały wprost w serca wszystkich
obecnych.
Nagle na
wieży ukazała się czarna chorągiew z wielką
trupią głową pośrodku, pod którą bielały
dwa złożone na krzyż piszczele ludzkie. Wówczas
ustała wszelka wątpliwość. Królowa oddała ducha
Bogu.
Pod
zamkiem rozległ się ryk i płacz stu tysięcy ludzi - i
pomieszał się z ponurymi odgłosami dzwonów.
Niektórzy rzucali się na ziemię, inni darli na sobie szaty lub
rozdrapywali twarze, inni spoglądali na mury w niemym osłupieniu,
niektórzy jęczeli głucho, niektórzy, wyciągając
ręce ku kościołowi i komnacie królowej, wzywali cudu i
Bożego miłosierdzia. Lecz ozwały się także głosy
gniewne, które w uniesieniu i rozpaczy dochodziły do bluźnierstw.
"Przecz nam zabrano naszą umiłowaną? Na cóż
się zdały nasze procesje, nasze modlitwy i błagania? To
miłe były srebrne i złote wota, a za to nic? Wziąć
wzięto, a dać nie dano!" Inni wszelako powtarzali,
zalewając się łzami i jęcząc: "Jezu! Jezu! Jezu!"
Tłumy chciały wejść do zamku, by spojrzeć jeszcze raz
na ukochaną twarz Pani. Nie puszczono ich, ale im przyobiecano, że
wkrótce ciało będzie wystawione w kościele, a wtedy
każdy będzie mógł oglądać je i modlić
się przy nim. Za czym pod wieczór posępne tłumy
zaczęły wracać ku miastu, opowiadając sobie o ostatnich
chwilach królowej, o przyszłym pogrzebie i o cudach, które
się będą działy przy jej ciele i około jej grobowca, a
których wszyscy byli zupełnie pewni. Rozpowiadano
również, że królowa zaraz po śmierci będzie
kanonizowaną - gdy zaś niektórzy wątpili, czy się to
może stać, poczęto się oburzać i grozić
Awinionem...
Smutek
ponury padł na miasto, na cały kraj, i nie tylko ludowi pospolitemu,
ale i wszystkim wydało się, że wraz z królową
zagasła dla Królestwa pomyślna gwiazda. Nawet między
panami krakowskimi byli tacy, którzy czarno patrzyli w
przyszłość. Poczęto zadawać sobie i innym pytania, co
teraz będzie? czyli Jagiełło po śmierci królowej ma
prawo panować w Królestwie, czyli też wróci na
swoją Litwę i poprzestanie na wielkoksiążęcym tronie?
Niektórzy przewidywali - i jak się okazało, nie bez
słuszności - że sam on zechce ustąpić i że w
takim razie odpadną od Korony obszerne ziemie, rozpoczną się
znów napady od strony Litwy i krwawe odwety zawziętych
mieszkańców Królestwa. Zakon się wzmoże,
wzmoże się cesarz rzymski i król węgierski a
Królestwo, do wczoraj jedno z najpotężniejszych w
świecie, przyjdzie do upadku i pohańbienia.
Kupcy, dla
których stanęły otworem obszerne kraje litewskie i ruskie,
czynili w przewidywaniu strat śluby pobożne, aby Jagiełło
pozostał na Królestwie, lecz w takim znów razie
przepowiadano rychłą wojnę z Zakonem. Wiadomo było, że
powstrzymywała ją tylko królowa. Ludzie przypominali sobie
teraz, jak niegdyś, oburzona na chciwość i drapieżność
Krzyżaków, mówiła im w proroczym widzeniu:
"Póki ja żyję, póty powstrzymuję
rękę i słuszny gniew męża mojego, lecz
pamiętajcie, iż po mojej śmierci spadnie na was kara za wasze
grzechy!"
Oni w
pysze i zaślepieniu nie lękali się wprawdzie wojny, licząc,
że gdy po śmierci królowej urok jej
świętobliwości nie będzie powstrzymywał napływu
ochotników z państw zachodnich, naówczas przyjdą im w
pomoc tysiące bojowników z Niemiec, z Burgundii, Francji i dalszych
jeszcze krajów. Lecz śmierć Jadwigi była jednakże
wypadkiem tak doniosłym, że poseł krzyżacki Lichtenstein,
nie czekając nawet na przyjazd nieobecnego króla, ruszył co
prędzej do Malborga, by jak najprędzej donieść wielkiemu
mistrzowi i kapitule ważną i poniekąd groźną
nowinę.
Posłowie:
węgierski, rakuski, cesarski, czeski, wyruszyli za nim lub też
wysłali gońców do swych monarchów. Jagiełło
przyjechał do Krakowa w ciężkiej rozpaczy. W pierwszej chwili
oświadczył panom, że nie chce już dalej
królować bez królowej i że odjedzie na swoje
dziedzictwo do Litwy, po czym z żalu wpadł jakoby w odrętwienie,
nie chciał rozstrzygać żadnych spraw, nie odpowiadał na
pytania, chwilami zaś wpadał w straszny gniew na samego siebie za to,
że był odjechał, że nie był przy śmierci
królowej, że się z nią nie pożegnał i nie
wysłuchał jej ostatnich słów i poleceń.
Próżno Stanisław ze Skarbimierza i biskup Wysz
przedkładali mu, że choroba królowej wypadła
niespodzianie i że wedle ludzkich obliczeń miał wszelki czas
wrócić, gdyby połóg odbył się był w
porze właściwej. Nie przynosiło mu to żadnej pociechy ani
nie koiło jego żalu. "Nie król ja bez niej -
odpowiadał biskupowi -jeno grzesznik pokajany, który nie zazna
pociechy". Po czym wbijał oczy w
ziemię i nikt nie mógł od niego słowa więcej
wydobyć.
Tymczasem
wszystkie umysły zajęły się pogrzebem królowej. Z
całego kraju poczęły ściągać nowe tłumy panów,
szlachty i ludu, zwłaszcza ubóstwa, które spodziewało
się obfitych zysków z jałmużn przy obrzędzie
pogrzebowym, mającym trwać przez cały miesiąc. Ciało
królowej ustawiono w katedrze na podwyższeniu urządzonym w ten
sposób, ze szersza część trumny, w której
spoczywała głowa zmarłej, znajdowała się znacznie
wyżej od dolnej. Urządzono tak umyślnie, by lud mógł
lepiej widzieć twarz królowej. W katedrze odprawiało się
nieustające nabożeństwo: przy katafalku płonęły
tysiące świec woskowych, a wśród tych blasków i
wśród kwiatów leżała Ona, spokojna,
uśmiechnięta, podobna do białej róży mistycznej - ze
złożonymi w krzyż rękoma na lazurowej sukni. Lud
widział w niej świętą, przyprowadzano do niej
opętanych, kaleki, chore dzieci - i raz w raz w środku
świątyni rozlegał się krzyk to jakiejś matki,
która na twarzy chorego dziecka spostrzegła rumieńce,
zwiastuny zdrowia, to jakiegoś paralityka, który nagle
odzyskiwał władzę w schorzałych członkach.
Wówczas serca ludzkie przejmował dreszcz, wieść o cudzie
przelatywała kościół, zamek, miasto i
ściągała coraz większe roje nędzy ludzkiej,
która od cudu tylko mogła spodziewać się poratowania.
O Zbyszku
zapomniano tymczasem zupełnie, któż bowiem wobec tak
olbrzymiego nieszczęścia pamiętać mógł o
zwyczajnym pacholęciu szlacheckim i o jego uwięzieniu w baszcie
zamkowej! Zbyszko wiedział jednakowoż od stróżów
więziennych o chorobie królowej, słyszał gwar ludu
koło zamku, a gdy usłyszał jego płacz i bicie we dzwony,
rzucił się na kolana i przepomniawszy o własnym losie, z
całej duszy jął opłakiwać śmierć uwielbionej
Pani. Zdawało mu się, że razem z nią zgasło coś i
dla niego i że wobec takiej śmierci nie warto nikomu żyć na
świecie.
Echa
pogrzebu, dzwony kościelne, śpiewy procesyj i zawodzenia
tłumów dochodziły go przez całe tygodnie. Przez ten czas
sposępniał, stracił ochotę do jadła, do snu i
chodził po swoim podziemiu jak dziki zwierz po klatce.
Ciążyła mu samotność, gdyż bywały dni,
że nawet stróż więzienny nie przynosił mu
świeżego jadła i wody, tak dalece wszyscy byli zajęci
pogrzebem królowej. Od czasu jej śmierci nie odwiedził go
nikt: ani księżna, ani Danusia, ani Powała z Taczewa,
który dawniej tyle okazywał mu życzliwości, ani kupiec
Amylej, znajomek Maćka. Zbyszko z goryczą myślał, że
gdy Maćka nie stało, zapomnieli o nim wszyscy. Chwilami
przychodziło mu do głowy, że może zapomni o nim i prawo - i
że przyjdzie mu gnić do śmierci w tym więzieniu.
Wówczas modlił się o śmierć.
Wreszcie
gdy od pogrzebu królowej upłynął miesiąc, a
rozpoczął się drugi, począł wątpić i o powrocie
Maćka. Obiecał przecie Maćko jechać pośpiesznie, konia
nie żałować. Malborg nie na końcu świata. Przez
dwanaście niedziel można było dojechać i wrócić
- zwłaszcza gdy komuś pilno było. "Ale może i jemu
niepilno! - myślał z żalem Zbyszko - może sobie gdzie po
drodze babę upatrzył i rad ją do Bogdańca powiezie, aby
się własnego potomstwa doczekać, a ja tu będę przez
wieki zmiłowania boskiego wyglądał!"
Stracił
wreszcie rachubę czasu, przestał całkiem rozmawiać ze
stróżą i tylko z pajęczyny, pokrywającej coraz
obficiej żelazną kratę w oknie, miarkował, że na
świecie nadchodzi jesień. Siadywał teraz całymi godzinami
na łożu, z łokciami na kolanach, z palcami we włosach,
które mu już daleko za ramiona sięgały - i w
półśnie, w półodrętwieniu nie podnosił
głowy nawet i wówczas, gdy strażnik zagadał do niego,
przynosząc spyżę. Aż pewnego dnia skrzypnęły
wrzeciądze i znajomy głos zawołał od progu więzienia:
- Zbyszku!
- Stryjko
- krzyknął Zbyszko, zerwawszy się z tapczana. Maciek
chwycił go w ramiona, po czym objął mu jasną
głowę dłońmi i począł ją całować.
Żal, gorycz i tęsknota tak wezbrały w sercu młodzianka,
że począł płakać na piersiach stryj ca jak małe dziecko.
-
Myślałem, że już nie wrócicie - rzekł,
łkając.
- Boć
i niewiele brakło - odrzekł Maciek. Dopieroż Zbyszko
podniósł głowę i spojrzawszy na niego, zawołał:
- A z wami
co się stało?
I
patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i
bladą jak płótno twarz starego wojownika, na jego
pochyloną postać i na posiwiałe włosy.
- Co z
wami? - powtórzył.
Maćko
siadł na tapczanie i przez chwilę oddychał ciężko.
- Co
się stało? - rzekł wreszcie. - Ledwiem granicę
przejechał, postrzelili mnie w boru Niemcy z kuszy. Zbóje-rycerze!
-wiesz? Ciężko mi jeszcze dychać... Bóg zesłał
mi pomoc - inaczej byś mnie tu nie widział.
-
Któż was zratował?
- Jurand
ze Spychowa - odrzekł Maćko. Nastała chwila milczenia.
- Oni
napadli mnie, a w pół dzionka później on ich. Ledwie połowa mu ich
uszła. Mnie wziął do gródka, i tam w Spychowie ze
śmiercią-m się przez trzy niedziele zmagał. Bóg nie
dał skonać - i choć mi jeszcze ciężko, alem
wrócił.
- A to nie
byliście w Malborgu?
- Z
czymżem miał jechać? Obdarli mnie do cna i list z innymi
rzeczami zabrali. Wróciłem prosić księżny
Ziemowitowej o drugi, alem się z nią w drodze rozminął - i
czyją zgonię - nie wiem - bo mi się też na tamten
świat wybierać.
To
rzekłszy, splunął na dłoń i wyciągnąwszy
ją ku Zbyszkowi, ukazał na niej czystą krew, mówiąc:
- Widzisz?
A po
chwili dodał:
-
Widać wola boska.
Czas
jakiś milczeli obaj pod brzemieniem posępnych myśli, po czym
Zbyszko rzekł:
- To tak
ciągle krwią plwacie?
-
Jakoże nie mam plwać, kiedy mi na pół piędzi grota
między żebrami utkwiło! Plwałbyś i ty - nie bój
się. Ale u Juranda ze Spychowa już mi się lepiej uczyniło,
jeno żem się ninie okrutnie znów zmęczył, bo droga
długa, a pilnom jechał.
- Hej! po
co wam się było spieszyć?
- Bom
chciał księżnę Aleksandrę zdybać i brać od
niej drugie pisanie. A Jurand ze Spychowa prawił tak: "Jedźcie -
powiada -i wracajcie z listem do Spychowa. Ja - prawi - mam kilku
Niemców pod podłogą, to jednego na słowo rycerskie
uwolnię i ten list do mistrza powiezie". A on ich tam zawsze kilku
przez pomstę za śmierć żony pod sobą trzyma i rad
słucha, jako mu nocami jęczą a żelaziwem
brzękają, gdyż jest człek zawzięty. Rozumiesz?
-
Rozumiem. Jeno to mi dziwno, żeście pierwszy list stracili, bo skoro
Jurand ułapił tych, którzy was napadli, to list powinien
był być przy nich.
- Nie
ułapił ci ich wszystkich. Uszło coś z pięciu. Taka
już dola nasza.
To
rzekłszy, Maćko odchrząknął, splunął
znów krwią i stęknął trochę z bólu w
piersiach.
-
Ciężko was postrzelili - rzekł Zbyszko. - Jakże to? Z
zasadzki?
- Z
kuszczów tak gęstych, że na krok nie było nic widać.
A jechałem bez zbroi, bo mi kupcy mówili, że kraj bezpieczny
-i upał był.
- Któż
zbójom przywodził? Krzyżak?
- Nie zakonnik,
ale Niemiec. Chełmińczyk z Lentzu, wsławion z rozbojów i
grabieży.
-
Cóż się z nim stało?
- U Juranda na
łańcuchu. Ale on też ma w podziemiu dwóch szlachty
Mazurów, których chce za siebie oddać. Znów
zapadło milczenie.
- Miły Jezu
- rzekł wreszcie Zbyszko - to Lichtenstein będzie żyw i
ów z Lentzu także, a nam trzeba ginąć bez pomsty. Mnie
głowę utną, a i wy pewnikiem już się nie
przezimujecie.
- Ba! i do
zimy nie dociągnę. Żeby choć ciebie jako zratować...
-
Widzieliście tu kogo?
-
Byłem u kasztelana krakowskiego, bo jakem się dowiedział,
że Lichtenstein wyjechał, myślałem, że ci
pofolgują.
- A to
Lichtenstein wyjechał?
- Zaraz po
śmierci królowej, do Malborga. Byłem tedy u kasztelana, ale on
powiedział tak: "Nie dlatego waszemu bratankowi głowę
utnę, aby się Lichtensteinowi pochlebić, jeno że taki jest
wyrok, a czy Lichtenstein tu jest, czy go nie ma, to wszystko jedno.
Choćby też Krzyżak i umarł, nic to nie zmieni, bo - powiada
- prawo jest wedle sprawiedliwości - nie tak jako kubrak, któren
możesz do góry podszewką przewrócić. Król -
prawi - może łaskę okazać, ale nikt inny".
- A gdzie
król?
-
Pojechał po pogrzebie aż na Ruś.
- No, to i
nie ma rady.
-
Nijakiej. Kasztelan powiadał jeszcze: "Żal mi go, bo i księżna
Anna za nim prosi, ale jak nie mogę, to nie mogę..."
- A
księżna Anna jeszcze też jest?...
- Niech
jej ta Bóg zapłaci! To dobra pani. Jeszcze tu jest, bo
Jurandówna zachorzała, a księżna ją miłuje jak
własne dziecko.
- O, dla
Boga! To i Danuśkę chorość napadła. Coże jej
takiego?
- Boja
wiem!... księżna powiada, że ją ktoś urzekł.
- Pewnie
Lichtenstein! nikt inny, jeno Lichtenstein - sobacza mać!
-
Może i on. Ale co mu zrobisz? - nic.
- To
dlatego wszyscy mnie tu zabaczyli, że i ona była chora... To rzekłszy,
Zbyszko jął chodzić wielkimi krokami po izbie, a wreszcie
chwycił rękę Maćka, ucałował ją i
rzekł:
-
Bóg wam zapłać za wszystko, boć z mojej przyczyny
pomrzecie, ale skoroście jeździli aż do Prus, to póki do
reszty nie zesłabniecie, uczyńcież jeszcze dla mnie jedną
rzecz. Pójdźcie do kasztelana i proście, żeby mnie na
słowo rycerskie puścił choć na dwanaście niedziel.
Potem wrócę i niech mi szyję utną, ale to przecie tak nie
może być, byśmy bez nijakiej pomsty poginęli. Wiecie...
pojadę do Malborga i zara zapowiedź Lichtensteinowi poślę.
Już też nie może być inaczej. Jego śmierć albo
moja!
Maćko
począł trzeć czoło:
-
Pójść pójdę, ale czy kasztelan pozwoli?
- Słowo
rycerskie dam. Na dwanaście niedziel - więcej mi nie trza...
- Co ta
gadać: na dwanaście niedziel! A jak będziesz ranny i
nie wrócisz, co pomyślą?...
- Toć
choćby na czworakach wrócę. Ale nie bójcie się! I
widzicie, może przez ten czas zjedzie król z Rusi; to mu się
będzie można o zmiłowanie pokłonić.
- Prawda
jest - rzekł Maćko. Lecz po chwili dodał:
- Bo mnie
kasztelan i to jeszcze powiadał: "Przepomnieliśmy o waszym
bratanku z przyczyny śmierci królowej, ale teraz niechże
się to już skończy".
- Ej,
pozwoli - odpowiedział z otuchą Zbyszko. - Jużci przecie wie,
że szlachcic mu słowo zdzierży, a czy mi teraz głowę
utną, czy po świętym Michale, to mu wszystko jedno.
-Ha!
pójdę dziś jeszcze.
-
Dziś idźcie do Amyleja i legnijcie trochę. Niech wam jakowej
driakwi na ranę przyłożą, a jutro pójdźcie do
kasztelana.
-No, to z
Bogiem!
- Z
Bogiem!
Uściskali
się i Maćko zwrócił się ku drzwiom, ale w progu
zatrzymał się jeszcze i namarszczył czoło, jakby sobie
coś nagle przypomniawszy.
- Ba,
toć przecie ty pasa rycerskiego jeszcze nie nosisz: powie ci Lichtenstein,
że z niepasowanym nie będzie się potykał-i co mu zrobisz?
Zbyszko
zafrasował się, ale tylko na chwilę, po czym rzekł:
- A
jakoże bywa na wojnie? Czy to koniecznie pasowany tylko pasowanych
wybiera?
- Wojna to
wojna, a walka samowtór co innego.
-
Prawda... ale... poczekajcie... Trzeba poradzić... Ano, widzicie! -jest
rada. Książę Janusz będzie mnie pasował. Jak go
księżna z Danuśką poproszą, to będzie
pasował. A ja po drodze będę się zaraz na Mazowszu z synem
Mikołaja z Długolasu też potykał.
- Za co?
- Bo
Mikołaj - wiecie - ten, co jest przy księżnie i którego
Obuchem zowią - powiedział na Danuśkę: "skrzat".
Maćko
popatrzył na niego ze zdumieniem, a Zbyszko, chcąc widocznie lepiej
wytłumaczyć, o co mu chodziło, mówił dalej:
-
Jużci tego też darować nie mogę, a z Mikołajem przecie
nie będę się potykał, bo mu chyba z osiemdziesiąt lat.
Na to Maćko:
-
Słuchaj, chłopie! szkoda mi twojej głowy, ale rozumu nie szkoda,
ile żeś głupi jak cap.
- A wy
się czego sierdzicie?
Maćko
nie odrzekł nic i chciał wyjść, ale Zbyszko poskoczył
jeszcze ku niemu:
- A
jakoże Danuśka? zdrowa już? Nie gniewajcie się za byle co.
Przecie was tyle czasu nie było.
I
pochylił się znów do ręki starego, ten zaś
wzruszył ramionami, ale odrzekł łagodniej:
-
Jurandówna zdrowa, jeno jej jeszcze z komnaty nie puszczają. Bywaj
zdrów.
Zbyszko
pozostał sam, ale jakby odrodzony na duszy i ciele. Miło mu było
pomyśleć, że będzie miał jeszcze ze trzy miesiące
życia przed sobą, że pojedzie w dalekie kraje, wyszuka
Lichtensteina i stoczy z nim walkę śmiertelną. Na samą
myśl o tym radość zapełniła mu piersi. Dobrze
choć przez dwanaście niedziel czuć konia pod sobą,
jeździć po szerokim świecie, bić się i nie
zginąć bez pomsty. A potem - niech się dzieje, co chce - to
przecie ogromny szmat czasu. Może król wrócić z Rusi i
darować winę, może wybuchnąć ta wojna,
którą wszyscy z dawna zapowiadali - może i sam kasztelan, gdy
po trzech miesiącach ujrzy zwycięzcę hardego Lichtensteina,
powie: "Ruszajże teraz na bory, lasy!" Czuł bowiem jasno
Zbyszko, że zawziętości nikt, prócz Krzyżaka,
przeciw niemu nie żywił - i że sam surowy pan krakowski tylko
jakoby z musu skazał go na śmierć.
Więc
nadzieja wstępowała w niego coraz większa, gdyż nie
wątpił, że mu tych trzech miesięcy nie odmówią.
Owszem, myślał, ze mu dadzą nawet więcej, to bowiem, by
szlachcic, poprzysiągłszy na cześć rycerską, miał
słowa nie dotrzymać, nawet nie przyjdzie staremu panu z Tęczyna
do głowy.
Toteż
gdy Maćko przyszedł nazajutrz o zmroku do więzienia, Zbyszko,
który ledwie mógł już usiedzieć, skoczył ku
niemu do proga i zapytał:
-
Pozwolił?
Maćko
siadł na tapczanie, bo stać z wielkiego osłabienia nie
mógł; przez chwilę oddychał ciężko i wreszcie
rzekł:
-
Kasztelan powiedział tak: "Jeśli wam potrzeba podzielić
grunt albo statek, to waszego bratanka na jedną albo na dwie niedziele na
rycerskie słowo wypuszczę, ale na dłużej nie".
Zbyszko
zdumiał się tak, iż czas jakiś słowa nie
mógł przemówić.
- Na dwie
niedziele? - zapytał po chwili- A toć ja przez dwie niedziele nawet
do granicy nie zajadę! - Cóże to jest?... Chybaście
kasztelanowi nie powiedzieli, po co ja chcę do Malborga?
- Nie
tylko ja za tobą prosiłem, ale i księżna Anna.
- No i co?
- I co?
Powiedział jej stary, że mu po twojej szyi nic i że sam cię
żałuje. "Niechbym, powiada, jakie prawo za nim znalazł -ba!
niechby i pozór - tobym go całkiem puścił - ale jak nie
mogę, to nie mogę. Nie będzie, powiada, dobrze w tym
Królestwie, gdy ludzie poczną na prawo oczy zamykać i po
przyjaźni sobie folgować; czego ja nie uczynię, choćby o Toporczyka,
mego krewniaka, albo zgoła brata chodziło". - Tacy to tu ludzie
nieużyci. - A on jeszcze powiadał tak: "My nie potrzebujemy
się oglądać na Krzyżaków, ale hańbić
się nam przed nimi nie wolno. Co by pomyśleli i oni, i ich
goście, którzy z całego świata przychodzą, gdyby ja
skazanego na śmierć szlachcica puścił po to, by miał
wolę pojechać sobie do nich na bitkę? Żaliby uwierzyli,
że go kara dosięgnie i że jest jakaś w naszym państwie
sprawiedliwość? Wolę ja jedną głowę uciąć
niźli króla i Królestwo na śmiech podawać". -
Powiedziała na to księżna, że cudna jej taka
sprawiedliwość, od której nawet krewna królewska nie
może człeka wyprosić, ale stary jej odrzekł: "I samemu
królowi służy łaska, ale nie służy
bezprawie". Dopieroż wzięli się kłócić, bo
księżnę porwał gniew: "To go, powiada, nie
gnójcie w więzieniu!" A kasztelan na to: "Dobrze! od
jutra każę pomostek na rynku stawić". I na tym się
rozeszli. Już ciebie, nieboże, chyba sam Pan Jezus zratuje...
Nastała długa chwila milczenia.
-
Jakże? - ozwał się głuchym głosem Zbyszko. - To to
już zaraz będzie?
- Za dwa albo
trzy dni. Jak
nie ma rady, to nie ma. Co ta mogłem, tom uczynił. Padłem do
nóg kasztelanowi, proszę o zmiłowanie, ale on swoje:
"Wynajdź prawo alibo pozór". A co ja wy-najdę?
Byłem u księdza Stanisława ze Skarbimierza, aby do ciebie z
Panem Bogiem przyszedł. Niechże choć ta sława będzie,
że cię ten sam spowiadał, co i królową. Ale go nie
znalazłem doma, bo był u księżny Anny.
-
Może u Danuśki?
-
Bogdać tam. Dziewka coraz zdrowsza. Pójdę do niego jeszcze
jutro do dnia. Powiadają, że po jego spowiedzi to ci zbawienie tak
pewne, jakobyś je miał w torbie.
Zbyszko
siadł, wsparł łokcie na kolanach i pochylił głowę
tak, że włosy całkiem mu pokryły oblicze. Stary
wpatrywał się w niego przez czas długi, wreszcie
począł z cicha wołać:
- Zbyszku!
Zbyszku!
Chłopak
podniósł twarz raczej rozdrażnioną i pełną
chłodnej zawziętości niż zbolałą.
- A co?
-
Słuchajże pilnie, bom może co i znalazł.
To
rzekłszy, przysunął się blisko i począł prawie
szeptać:
-
Słyszałeś ty o księciu Witoldzie, jako drzewiej,
uwięzion przez dzisiejszego naszego króla w Krewie, wyszedł z
więzienia w niewieścim przebraniu. Niewiasta tu żadna za ciebie
nie ostanie, ale bierz mój kubrak, bierz kaptur i wychodź -
rozumiesz. A nuż się nie postrzegą. I pewno. Za drzwiami ciemno.
W oczy nie będą ci świecić. Widzieli mnie wczoraj, jakom
wychodził, i żaden ani spojrzał. Cicho bądź i
słuchaj: znajdą mnie jutro -i co? Utną mi głowę? To ci
im będzie pociecha, kiedy mnie i tak za dwie lub trzy niedziele
śmierć pisana. A ty, jak stąd wyjdziesz, siadaj na konia i
prosto do kniazia Witolda ruszaj. Przypomnisz mu się, pokłonisz, to
cię przyjmie i będzie ci u niego jak u Pana Boga za piecem. Tu ludzie
gadają, że wojska kniaziowe zniesione przez Tatarów. Nie
wiadomo, czy prawda, ale może być, bo nieboszczka królowa tak
prorokowała. Jeśli prawda, to tym bardziej będzie kniaź
rycerzy potrzebował i rad cię obaczy. Ty zasię trzymaj się
go, bo nie masz na świecie lepszej służby. Przegra-li inszy
król wojnę, to już po nim, a w kniaziu Witoldzie taka
obrotność, że po przegranej jeszcze się czyni
potężniejszy. I hojny jest, a naszych miłuje okrutnie. Powiedz
mu wszystko, jako było. Powiedz, żeś chciał na Tatary z nim
iść, aleś nie mógł, boś w wieży siedział.
Bóg da, że cię obdarzy ziemią, chłopami -i rycerzem
będzie cię pasował, i do króla się za tobą
wstawi. Dobry to orędownik - obaczysz! - co?
Zbyszko
słuchał w milczeniu, Maćko zaś jakby podniecony
własnymi słowami mówił dalej:
- Nie
ginąć tobie za młodu, ale do Bogdańca wracać. A jak
wrócisz, zaraz masz żonę brać, żeby nasz ród
nie zginął. Dopiero jak dzieci napłodzisz, możesz
Lichtensteina na śmierć pozwać, ale przedtem waruj mi się
od szukania pomsty, bo nużby cię postrzelili gdzie w Prusach tak jako
mnie - toby już nie było nijakiej rady. Bierzże teraz kubrak,
bierz kaptur i ruszaj w imię Boże.
To
rzekłszy, Maćko wstał i począł się
rozdziewać - lecz Zbyszko podniósł się także,
zatrzymał go i rzekł:
- Nie
uczynię ja tego, czego ode mnie chcecie, tak mi pomagaj Bóg i
Święty Krzyż.
- Czemu? -
spytał ze zdumieniem Maćko.
- Bo nie
uczynię.
A
Maćko aż pobladł ze wzruszenia i gniewu.
-
Bogdajeś ty się był nie rodził.
-
Mówiliście już kasztelanowi - rzekł Zbyszko - iże
swoją głowę za moją oddajecie.
-
Skąd wiesz?
-
Powiadał mi pan z Taczewa.
- To i co
z tego?
- Co z
tego? A cóż wam kasztelan rzekł, że hańba by
spadła na mnie i na cały nasz ród. Żali nie większa
by jeszcze hańba była, gdyby ja stąd uciekł, a was tu na
pomstę prawu zostawił?
- Na
jaką pomstę? Co mnie prawo uczyni, kiedy ja i tak zamrę? Miejże rozum, na
miłosierdzie Boże!
- A toć tym
bardziej. Niechże mnie Bóg pokarze, jeśli ja was starego i
chorego tu opuszczę. Tfu! hańba...
Nastało
milczenie; słychać było tylko ciężki,
rzężący oddech Maćka - i nawoływania
łuczników stojących na straży przy bramach. Na dworze
uczyniła się już noc głęboka...
- Słuchaj -
ozwał się wreszcie Maćko złamanym głosem -nie
była hańba kniaziowi Witoldowi uciekać tak z Krewa - nie
będzie i tobie...
-Hej! -
odrzekł z pewnym smutkiem Zbyszko - wiecie! kniaź Witold wielki
kniaź: ma ci koronę z rąk królewskich, bogactwo i
panowanie - a ja ubogi ślachcic -jeno cześć...
Po chwili
zaś zawołał jakby z nagłym wybuchem gniewu:
- A to nie
rozumiecie, że was takoż miłuję i że waszej głowy
za swoją nie dam?
Na to Maćko
podniósł się na chwiejnych nogach, wyciągnął
przed się ręce - i choć natury ówczesnych ludzi twarde
były, jakby je kowano z żelaza - ryknął nagle
rozdzierającym głosem:
- Zbyszku!...
A
następnego dnia pachołcy sądowi poczęli zwozić na
rynek belki na rusztowanie, które miało być wzniesione
naprzeciw głównej bramy ratusza.
Księżna
jednakże naradzała się jeszcze z Wojciechem Jastrzębcem, ze
Stanisławem ze Skarbimierza i z innymi uczonymi kanonikami, biegłymi
zarówno w prawie pisanym i obyczajowym. Zachęcały ją do
tych usiłowań słowa kasztelana, który oświadczył,
że gdyby mu znaleziono "prawo alibo pozór", nie
omieszkałby Zbyszka uwolnić. Radzono więc długo i gorliwie,
czyby nie można czego znaleźć, a chociaż ksiądz
Stanisław przygotował Zbyszka na śmierć i dał mu
Ostatnie Sakramenta, jednakże prosto z podziemia wrócił raz
jeszcze na naradę, która trwała niemal do świtu.
Tymczasem
nadszedł dzień egzekucji. Od rana tłumy ściągały
na rynek, gdyż głowa szlachcica większą budziła
ciekawość niż zwykła, a do tego pogoda uczyniła
się cudna. Między kobietami rozeszła się też
wieść o młodzieńczym wieku i nadzwyczajnej
piękności skazanego, więc cała droga wiodąca od zamku
zakwitła jak kwiatami od całych gromad strojnych mieszczanek; w
oknach na rynku i w wystających przystawkach widać też było
czepce, złote i aksamitne czołka lub przetowłose głowy
dziewcząt, zdobne tylko wieńcami z róż i lilij. Rajcy
miejscy, choć sprawa właściwie do nich nie należała,
wyszli wszyscy dla dodania sobie powagi i ustawili się w pobliżu
rusztowania tuż za rycerstwem, które chcąc okazać swoje
współczucie młodzieńcowi, stanęło gromadnie
najbliżej pomostu. Za nimi pstrzył się tłum,
złożony z pomniejszych kupców i rzemieślników w
barwach cechowych. Żaki i w ogóle dzieci, wypychane w tył,
krążyły jak uprzykrzone muchy wśród tłumu,
wdzierając się wszędzie, gdzie ukazało się choć
trochę wolnego miejsca. Nad ową zbitą masą głów
ludzkich widniał pomost pokryty nowym suknem, na którym stało
trzech ludzi: jeden kat, barczysty i groźny Niemiec przybrany w czerwony
kubrak i takiż kaptur, z ciężkim, obosiecznym mieczem w
ręku - i dwóch jego pachołków z obnażonymi
ramionami i powrozami u pasów. U nóg ich stał pień i
trumna obita również suknem. Na wieżach Panny Marii biły
dzwony, napełniając miasto spiżowym dźwiękiem i
płosząc stada kawek i gołębi. Ludzie patrzyli to na
drogę wiodącą z zamku, to na pomost i sterczącego na nim
kata z pałającym w słonecznym blasku mieczem, to wreszcie na
rycerzy, na których zawsze z chciwością i szacunkiem
spoglądali mieszczanie. Tym razem było zaś na co patrzeć,
gdyż najsławniejsi stanęli w kwadrat koło rusztowania.
Podziwiano więc szerokość ramion i powagę Zawiszy Czarnego
Jego kruczy włos spadający na ramiona - podziwiano krępą,
kwadratową postać oraz pałączaste nogi Zyndrama z Maszkowic
i olbrzymi, nadludzki niemal wzrost Paszka Złodzieja z Biskupic, i
groźną twarz Bartosza z Wodzinka - i urodę Dobka z
Oleśnicy, który w Toruniu pokonał na turnieju dwunastu rycerzy
niemieckich - i Zygmunta z Bobowy, który podobnie wsławił
się z Węgrami w Koszycach -i Krzona z Kozichgłów, i strasznego
w ręcznym spotkaniu Lisa z Targowiska, i Staszka z Charbimowic,
który konia w biegu doganiał. Powszechną uwagę
zwracał także Maćko z Bogdańca swoją
wybladłą twarzą, podtrzymywany przez Floriana z Korytnicy i
Marcina z Wrocimowic. Sądzono powszechnie, iż jest to ojciec
skazanego.
Ale
największą ciekawość wzbudzał Powała z Taczewa,
który stojąc w pierwszym szeregu trzymał w swych
potężnych ramionach Danusię, przybraną całkiem
biało, z zielonym rucianym wianuszkiem na jasnych włosach. Ludzie nie
rozumieli, co to znaczy i dlaczego ta biało ubrana dzieweczka ma
patrzeć na egzekucję skazanego. Jedni mówili sobie, że to
siostra, inni odgadywali w niej panią myśli młodego rycerza, ale
i ci nie umieli sobie wytłumaczyć ani jej ubioru, ani obecności
przy pomoście. Natomiast we wszystkich sercach widok jej podobnej do
rumianego jabłuszka, ale zalanej łzami twarzy - budził
współczucie i wzruszenie. W zbitych tłumach ludu poczęto
szemrać na nieugiętość kasztelana, na surowość
prawa - i szemrania owe przechodziły stopniowo w pomruk wprost groźny
- a wreszcie tu i ówdzie jęły podnosić się
głosy, że gdyby zburzono rusztowanie, egzekucja musiałaby
być odłożona.
Tłum
ożywił się i rozkołysał. Podawano sobie z ust do ust,
że gdyby król był obecny, byłby niewątpliwie
ułaskawił młodzianka, który, jak zapewniano, nie
dopuścił się żadnej winy.
Ale wszystko
ucichło, gdy dalekie okrzyki oznajmiły zbliżanie się
łuczników i halebardników królewskich, między
którymi szedł skazany. Jakoż wkrótce orszak
pojawił się na rynku. Pochód otwierało bractwo
pogrzebowe, przybrane w czarne, do ziemi sięgające opończe i
takież zasłony na twarzach z powycinanymi otworami na oczy. Lud
bał się tych posępnych postaci i na ich widok umilkł. Za
nimi szedł oddział kuszników, złożony z doborowych
Litwinów, przybranych w łosiowe niewyprawne kubraki. Był to
oddział gwardii królewskiej. Z tyłu orszaku widać
było halebardy drugiego oddziału, w środku zaś, między
pisarzem sądowym, który miał czytać wyrok, a
księdzem Stanisławom ze Skarbimierza, niosącym krucyfiks,
szedł Zbyszko.
Wszystkie oczy
zwróciły się teraz na niego i ze wszystkich okien i przystawek
wychyliły się niewieście postacie. Zbyszko szedł przybrany
w swą zdobyczną białą jakę, haftowaną w
złote gryfy i zdobną złotą frędzlą u dołu -
i w tym świetnym stroju wydawał się oczom tłumów
jakowymś książątkiem albo pacholęciem z wielkiego
domu. Ze wzrostu, z barków, widnych pod obcisłym ubraniem, z
tęgich ud i szerokich piersi wydawał się być
mężem całkiem dojrzałym, ale nad tą postawą
męża wznosiła się głowa dziecinna prawie i twarz
młoda, z pierwszym meszkiem nad ustami - i zarazem cudna - twarz
królewskiego pazia ze złotym włosem, uciętym równo
nad brwiami, a puszczonym długo na ramiona. Szedł krokiem równym
i sprężystym, ale z czołem pobladłym. Chwilami patrzył
na tłum jakby nieco przez sen, chwilami wznosił oczy ku wieżom
kościelnym, ku stadom kawek i ku rozkołysanym dzwonom, które
wydzwaniały mu ostatnią godzinę; chwilami wreszcie odbijało
mu się na twarzy jakby zdziwienie, że te dźwięki i
szlochania niewieście, i cała ta uroczystość, to wszystko
dla niego. Na rynku ujrzał wreszcie z daleka pomost i na nim czerwoną
sylwetkę kata. Wówczas drgnął i przeżegnał
się - ksiądz zaś w tejże chwili podał mu krucyfiks do
pocałowania. O kilka kroków dalej padł mu pod nogi pęk
chabrów rzucony przez młodą dziewczynę z ludu. Zbyszko
schylił się, podniósł go, a następnie
uśmiechnął się do dziewczyny, która
wybuchnęła głośnym płaczem. Lecz on pomyślał
widocznie, że wobec tych tłumów i wobec niewiast
powiewających chustkami z okien trzeba umrzeć odważnie i
zostawić po sobie przynajmniej pamięć "dzielnego
chłopa", więc wytężył całą odwagę
i wolę, nagłym ruchem odrzucił w tył włosy,
podniósł głowę jeszcze wyżej i szedł hardo, tak
prawie, jak idzie zwycięzca po skończonych rycerskich gonitwach, gdy
go prowadzą po nagrodę. Posuwali się jednak z wolna, gdyż
tłum był przed nimi coraz większy i niechętnie
ustępujący. Próżno kusznicy litewscy, idący w
pierwszym szeregu, wołali co chwila: Eyk szalin! Eyk szalin! (precz
z drogi!). Nie chciano się domyślać, co znaczą te
słowa - i czyniło się coraz ciaśniej. Jakkolwiek
ówczesne mieszczaństwo krakowskie składało się w
dwóch trzecich z Niemców - jednakże naokół
rozlegały się groźne klątwy przeciw Krzyżakom:
"Hańba! hańba! niechby sczezły te krzyżowe wilki,
jeśli dzieci gwoli im będą tu wytracać! Wstyd dla
króla i Królestwa!" - Litwini, widząc opór,
zdjąwszy napięte kusze z ramion, poczęli spoglądać
spode łbów na lud, nie śmieli jednak szyć w
gęstwę bez rozkazu. Lecz kapitan wysłał naprzód
halebardników, halebardami bowiem łatwiej było torować
sobie drogę i w ten sposób dotarli aż do rycerzy
stojących w kwadrat koło rusztowania.
Ci
rozstąpili się bez oporu. Pierwsi weszli halebardnicy, za nimi
szedł Zbyszko z księdzem i pisarzem. Lecz wówczas stało
się to, czego się nikt nie spodziewał. Oto nagle spomiędzy
rycerzy wystąpił Powała z Danusią na ręku i
krzyknął: "Stój!", tak grzmiącym głosem,
iż cały orszak zatrzymał się jak wkopany w ziemię. Ni
kapitan, ni nikt z żołnierzy nie chciał sprzeciwić się
panu i pasowanemu rycerzowi, którego codziennie widywano w zamku, a
nieraz w poufnych z królem rozmowach. Wreszcie i inni,
również znamienici, poczęli wołać rozkazującymi
głosami: "Stój! stój!" - pan z Taczewa zaś
zbliżył się do Zbyszka i podał mu biało ubraną
Danusię.
Ów
mniemając, że to pożegnanie, chwycił ją,
objął i przycisnął do piersi - lecz Danusia, zamiast
przytulić się do niego i zarzucić mu na szyję
rączęta, zerwała co prędzej ze swych jasnych
włosów, spod rucianego wianka, białą zasłonę i
owinęła w nią całkiem głowę Zbyszka, a
jednocześnie poczęła wołać z całej siły
rozpłakanym dziecinnym głosem:
-
Mój ci jest! mój ci jest!
- Jej ci
jest! - powtórzyły potężne głosy rycerzy. - Do
kasztelana!
Odpowiedział
im podobny do grzmotu krzyk ludu: "Do kasztelana! do kasztelana!"
Spowiednik podniósł oczy w górę, zmieszał się
pisarz sądowy, kapitan i halebardnicy opuścili broń, albowiem
wszyscy zrozumieli, co się stało.
Był
stary, polski i słowiański obyczaj, mocny jak prawo, znany na
Podhalu, w Krakowskiem, a nawet i w innych krajach, że gdy na prowadzonego
na śmierć chłopca rzuciła niewinna dziewka
zasłonę na znak, że chce za niego wyjść za
mąż, tym samym zbawiała go od śmierci i kary. Znali
ów obyczaj rycerze, znali kmiecie, znał polski lud miejski - a słyszeli
o jego mocy i Niemcy, z dawniejszych czasów w grodach i miastach
polskich zamieszkali. Stary Maćko też aż zesłabł na
ten widok ze wzruszenia, rycerze, odsunąwszy wnet kuszników,
otoczyli Zbyszka i Danusię; wzruszony i rozradowany lud krzyczał coraz
potężniej: "Do kasztelana! do kasztelana!" Tłumy
ruszyły się nagle, na kształt olbrzymich wełn morskich.
Kat i
pomocnicy zbiegli co prędzej z pomostu. Uczyniło się
zamieszanie. Dla wszystkich stało się jasnym, że gdyby
Jaśko z Tęczyna chciał się teraz oprzeć
uświęconemu obyczajowi, w mieście wszcząłby się
groźny rozruch. Jakoż ława ludzka rzuciła się zaraz na
rusztowanie. W mgnieniu oka ściągnięto sukno i rozerwano je w
kawałki, potem belki i deski, ciągnięte silnymi rękoma lub
rąbane toporami, poczęły uginać się, trzeszczeć,
pękać - i w kilka pacierzy później na rynku nie
zostało śladu z pomostu.
A Zbyszko,
wciąż trzymając Danusię na ręku, wracał na zamek,
ale tym razem jak prawdziwy zwycięzca-tryumfator. Naokół niego
bowiem szli z radosnymi twarzami pierwsi rycerze Królestwa, a z
boków, z przodu i z tyłu tłoczyły się tysiące
kobiet, mężczyzn i dzieci, krzycząc wniebogłosy,
śpiewając, wyciągając ręce ku Danusi i sławiąc
obojga męstwo i urodę. Z okien białe ręce bogatych
mieszczek biły im oklaski, wszędzie widać było oczy zalane
łzami radości. Deszcz wianuszków różanych,
liliowych, deszcz wstążek, a nawet złocistych przepasek i
pątlików padał szczęśliwemu młodziankowi pod
nogi, a on, rozpromieniony jak słońce, z sercem przepełnionym
wdzięcznością, podnosił co chwila w górę
swoją białą panienkę, czasem całował jej w
uniesieniu kolana, a ten widok rozczulał do tego stopnia mieszczki,
że niektóre rzucały się w objęcia swoim kochankom, oświadczając,
że byle zasłużyli na śmierć - zostaną także
uwolnieni. I Zbyszko, i Danusia stali się jakby ukochanymi dziećmi
rycerzy, mieszczan i pospolitego tłumu. Stary Maćko, którego
wiedli wciąż pod ręce Florian z Korytnicy i Marcin z Wrocimowic,
odchodził niemal od zmysłów z radości i zarazem ze
zdumienia, że taki środek ratunku dla bratanka nawet mu do głowy
nie przyszedł. Powała z Taczewa opowiadał wśród
ogólnego wrzasku swym potężnym głosem rycerzom, jako
ów sposób wymyślili, a raczej przypomnieli na naradach z
księżną Wojciech Jastrzębiec i Stanisław ze
Skarbimierza, biegli w prawie pisanym i obyczajowym - rycerze zaś dziwili
się jego prostocie, mówiąc między sobą, że
chyba dlatego nikt inny o owym obyczaju nie pamiętał, iż w
mieście przez Niemców zamieszkanym z dawna już nie był
praktykowany.
Wszystko
jednak zależało jeszcze od kasztelana. Rycerze i lud
pociągnęli na zamek, w którym pod niebytność
króla mieszkał pan krakowski - i zaraz pisarz sądowy,
ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, Zawisza, Farurej, Zyndram z
Maszkowic i Powała z Taczewa udali się do niego, aby przedstawić
moc obyczaju i przypomnieć, jako sam mówił, iż gdyby
znalazł "prawo alibo pozór" - to wnet by skazanego
uwolnił. A czyż mogło być lepsze prawo nad starodawny
obyczaj, którego nie łamano nigdy? Pan z Tęczyna
odpowiedział wprawdzie, że więcej się do prostego ludu i do
podhalskich zbójników ów obyczaj stosuje niż do
szlachty, ale zbyt on sam był biegłym we wszelakim zakonie, aby
mógł siły jego nie uznać. Przykrywał przy tym
srebrną brodę dłonią i uśmiechał się pod
palcami, bo widocznie był rad. Wreszcie wyszedł na niski
krużganek, mając przy sobie księżnę Annę
Danutę, kilku duchownych i rycerzy.
Zbyszko, ujrzawszy go. podniósł
znów w górę Danusię - a on położył
zgrzybiałą rękę na jej złotych włosach,
chwilę ją trzymał - a potem skinął poważnie i
dobrotliwie sędziwą głową.
Zrozumiano ten znak i aż mury zamkowe
zatrzęsły się od okrzyków. "Pomagaj ci Bóg!
żyj długo, sprawiedliwy panie! żyj i sądź nas!" -
wołano ze wszystkich stron. Potem nowe okrzyki wzniosły się dla
Danusi i Zbyszka, a w chwilę później oboje, wszedłszy na
krużganek, padli do nóg dobrej księżnie Annie Danucie,
której Zbyszko zawdzięczał życie, ona to bowiem
obmyśliła z uczonymi sposób i nauczyła Danusię, co
ma robić.
- Niech żywie młoda para! -
zawołał na widok klęczących Powała z Taczewa.
- Niech żywie! - powtórzyli inni.
A sędziwy kasztelan zwrócił
się do księżny i rzekł:
- Już też, miłościwa
księżno, zrękowiny muszą być zaraz, bo ów
obyczaj tak każe.
- Zrękowiny uczynię zaraz -
odpowiedziała z rozpromienioną twarzą dobra pani - ale
pokładzin bez ojcowej woli Juranda ze Spychowa nie dopuszczę.
|