Kanonik od fary wyspowiadał Maćka i
zatrzymał ich gościnnie na nocleg, tak że wyjechali dopiero
nazajutrz rano. Za Olkuszem skręcili ku Śląskowi, którego
granicą mieli wciąż jechać aż do Wielkopolski. Droga
szła po większej części puszczą, w której pod
zachód słońca odzywały się często, podobne do
podziemnych grzmotów, ryki turów i żubrów, nocami
zaś pobłyskiwały spośród leszczynowej gęstwy
oczy wilcze. Większe jednak niebezpieczeństwo niż od zwierza
groziło na tej drodze wędrownikom i kupcom od niemieckich lub
zniemczałych rycerzy ze Śląska, których zameczki
wznosiły się tu i ówdzie nad granicą. Wprawdzie wskutek
wojny z Opolczykiem Naderspanem, któremu pomagali przeciw królowi
Władysławowi synowcowie śląscy, większą
część tych zameczków pokruszyły ręce polskie,
zawsze jednak trzeba się było mieć na baczności i
zwłaszcza po zachodzie słońca nie popuszczać broni z
ręki.
Jechali jednak spokojnie, tak że
Zbyszkowi poczynała się już droga przykrzyć, i dopiero na
dzień kołowej jazdy od Bogdańca posłyszeli za sobą
pewnej nocy parskanie i tupot koni.
- Jacyś ludzie jadą za nami -
rzekł Zbyszko. Maćko, który nie spał, spojrzał na
gwiazdy i odpowiedział jako człowiek doświadczony:
- Świt niedaleko. Przecieżby
zbóje nie napadali przy schyłku nocy, bo nade dniem czas im do
domu.
Zbyszko wstrzymał jednak wóz,
uszykował ludzi w poprzek drogi czołem do
nadjeżdżających, sam zaś wysunął się
naprzód i czekał.
Jakoż po pewnym czasie ujrzał w
pomroce kilkunastu konnych. Jeden z nich jechał na czele, na kilka
kroków przed innymi, ale widocznie nie miał zamiaru się
ukrywać, albowiem śpiewał głośno. Zbyszko nie
mógł dosłyszeć słów, ale do uszu jego
dochodziło wesołe: "hoc! hoc!", którym nieznajomy
kończył każdą zwrotkę pieśni.
- Nasi! - rzekł sobie. Po chwili jednak
zawołał:
- Stój!
- A ty se siednij - odpowiedział
żartobliwy głos.
- Coście za jedni?
- Coście za drudzy?
- A czemu nas najeżdżacie?
- A czemuż drogę zagradzasz?
- Odpowiadaj, bo kusze napięte.
- A u nas... wypięte - strzelaj!
- Odkazujże po ludzku, bo ci będzie
bieda. Na to odpowiedziała Zbyszkowi wesoła pieśń:
Jedna bieda z drugą biedą Na
rozstaju w taniec idą...
Hoc! hoc! hoc! Na cóż im się taniec przyda?
Dobry taniec, chociaż bieda...
Hoc! hoc! hoc!
Zdumiał się, usłyszawszy
taką odpowiedź, Zbyszko; a tymczasem pieśń ustała, ale
ten sam głos spytał:
- A jak
się ta ma stary Maćko? Dycha jeszcze? Maćko
przypodniósł się na wozie i rzekł:
- Dla
Boga, to jacyś swoi! Zbyszko zaś ruszył koniem naprzód:
- Kto o
Maćka pyta?
- A somsiad,
Zych ze Zgorzelic. Już z tydzień jadę za wami i rozpytuję
ludzi po drodze.
- Rety! Stryjku!
Zych ze Zgorzelic tu jest! - zawołał Zbyszko. I poczęli się
witać radośnie, Zych bowiem był istotnie ich sąsiadem, a do
tego człowiekiem dobrym i powszechnie lubianym dla wielkiej wesołości.
- No, jak
się macie? - pytał, potrząsając dłoń Maćka.
- Hoc jeszcze, czyli już nie hoc!
- Hej, już
nie hoc! - odrzekł Maćko. - Ale rad was widzę. Miły
Boże, to jakbym już był w Bogdańcu!
- A co wam
jest, bo jak słyszałem, to was Niemce postrzelili?
-
Postrzelili psubraty! Żeleźce mi się między żebrami
ostało...
-
Bójcie się Boga! No i co? A próbowaliście
niedźwiedziego sadła się napić?
-
Widzicie! - rzekł Zbyszko - każdy niedźwiedzie sadło rai.
Byle do Bogdańca. Zara pójdę na noc z toporem pod barcie.
-
Może Jagienka będzie miała, a nie, to poślę
pytać.
- Jaka
Jagienka? Waszej przecie było Małgochna? - spytał Maćko.
- Oo! co
ta Małgochna! Na święty Michał będzie trzecia
jesień, jak Małgochna na księżej grudzi. Zadzierżysta
była baba -Panie, świeć nad jej duszą! - Ale Jagienka po
niej poszła, jeno że młoda...
Za
dołami świeci górka,
Jaka mać taka i córka... Hoc! hoc!
...A
Małgochnie gadałem: Nie leź na sosnę, kiedy ci
pięćdziesiąt roków. Nieprawda! Wlazła. A to
gałąź się ułomiła i buch! To powiadam wam,
że aż dziurę w ziemi wybiła, ale też we trzy dni
puściła ostatnią parę.
- Panie,
świeć jej! - rzekł Maćko. - Pamiętam, pamiętam...
kiedy to się w boki wzięła, a poczęła cudować, to
się parobcy w siano chowali. Ale do gospodarki była sprawna! I z
sosny jej się zleciało?... Widzicie ludzie!...
-
Zleciała jak szyszka na zimę... Oj, był frasunek. Wiecie? po
pogrzebie tom się tak z żałości upił. że trzy dni
nie mogli mnie dobudzić. Myśleli, żem się też
wykopyrtnął. A com się potem napłakał, to byście
cebrem nie wynieśli! Ale do gospodarstwa i Jagienka sprawna. Wszystko to
teraz na jej głowie.
- Ledwie
że ją pamiętam. Nie większa była, kiedym
wyjeżdżał, jak toporzysko. Pod koniem mogła
przejść, głową o brzuch nie zawadziwszy. Ba! dawno to
już i musiała wyrosnąć.
- Na
świętą Agnieszkę skończyła piętnaście
lat; alem jej też już blisko rok nie widział.
- A
cóż się z wami działo? Skąd wracacie?
- Z wojny.
Albo to mi niewola, majęcy Jagienkę, w domu siedzieć?
Maćko,
chociaż chory, na wzmiankę o wojnie nadstawił ciekawie uszu i
zapytał:
- Byliście
może z kniaziem Witoldem pod Worsklą?
- A
byłem - odrzekł wesoło Zych ze Zgorzelic. - No, Pan Bóg
mu nie poszczęścił: ponieśliśmy klęskę od
Edygi okrutną. Naprzód konie nam wystrzelali. Tatar ci nie uderzy
wręcz jako rycerz chrześcijański, jeno z łuków z
daleka szyje. Ty na niego obces, to ci się umknie i znów szyje.
Róbże z nim, co chcesz! Bo widzicie, w naszym wojsku chełpili
się rycerze bez pomiarkowania i gadali tak:
"Kopij
nawet nie będziemy pochylać ni mieczów dobywać Jeno na
kopytach to robactwo rozniesiem". Tak to oni się chwalili, aż tu
jak wzięły groty warczeć, to aż się ciemno
uczyniło - i po bitwie, co? Ledwie jeden na dziesięciu żyw
ostał. Dacie wiarę? Więcej niż połowa wojska,
siedemdziesięciu kniaziów litewskich i ruskich zostało na polu,
a co bojarzynów i różnych tam dworzan, czyli jako oni
zowią: otroków, tego byście i bez dwie niedziele nie
policzyli.
-
Słyszałem - przerwał Maćko. - I naszych posiłkowych
rycerzy tez siła legło.
- Ba,
nawet i dziewięciu Krzyżaków, gdyż i ci musieli Witol-dowej
potędze służyć. A naszych także kupa, ze to, jako
wiecie, gdzie inny się obejrzy za siebie, tam nasz się nie obejrzy.
Dufał najbardziej wielki kniaź naszym rycerzom i nie chciał
mieć innej straży w bitwie koło siebie, jeno samych
Polaków. Hi! hi! Mostem się też koło niego
położyli, a jemu nic! Legł pan Spytko z Melsztyna i miecznik
Bemat, i cześnik Mikołaj, i Prokop, i Przecław, i Dobrogost, i
Jaśko z Lazewic, i Pilik Mazur, i Warsz z Michowa, i wojewoda Socha, i
Jaśko z Dąbrowy, i Pietrko z Miłosławia, i Szczepiecki, i
Oderski, i Tomko Łagoda. Kto by ich ta wszystkich zliczył! A
niektórych tom widział tak nabitych grotami, że jako jeże
po śmierci wyglądali, aż śmiech brał patrzeć!
Tu
roześmiał się istotnie, jak gdyby opowiadał rzecz
najweselszą - i nagle począł śpiewać:
Oj
poznałeś, co to Tatar,
Kiej ci dobrze skóry natarł!
- No, a potem co? -
spytał Zbyszko.
- Potem
umknął wielki kniaź, ale zaraz ducha nabrał, jako to on
zwykle. Im mocniej go przygniesz, tym ci lepiej odskoczy, jak leszczynowy kierz.
Poskoczyliśmy tedy do Tawańskiego brodu bronić przeprawy.
Przyszła też garść rycerzy nowych z Polski. No i nic!
Dobrze! Na drugi dzień nadciągnął Edyga z ćmą
tatarstwa, ale już nic nie wskórał. Hej, było wesele! Co
on chce przez bród, to my go w pysk. Nijak nie mógł.
Jeszcześmy ich nabili i nałapali niemało. Ja sam pięciu
ułowiłem, których z sobą do Zgorzelic prowadzę.
Obaczycie po dniu, jakie mają psie mordy.
- W
Krakowie powiadali, że i na Królestwo może przyjść
wojna.
- Albo to
Edyga głupi. Wiedział ci on dobrze, jakie u nas rycerstwo, a i to
też, że najwięksi rycerze ostali doma, bo królowa nierada
była, że Witold na swoją rękę wojny wszczyna. Ej,
chytry on jest - stary Edyga! Zaraz pomiarkował u Tawani, że
kniaź w siłę rośnie, i poszedł sobie precz, hen, za
dziewiątą ziemię!...
- A
wyście wrócili?
- A
wróciłem. Już tam nie ma co robić. I w Krakowie dowiedziałem się
o was, żeście mało co przede mną wyjechali.
- To
dlatego wiedzieliście, że to my?
-
Wiedziałem, że to wy, bom się wszędzie o was na popasach
pytał.
Tu
zwrócił się do Zbyszka:
- Hej,
mój Boże, to ja cię małego ostatni raz widział,
teraz zasię choć i po ciemku miarkuję, żeś chłop
jak tur. A zaraz gotów był z kuszy dziać!... Widać,
że na wojnie bywałeś.
- Mnie od
małości wojna chowała. Niech stryjko powie, czyli mi
doświadczenia brak.
- Nie potrzebuje
mi stryjko nic mówić. Widziałem w Krakowie pana z Taczewa,
który mi o tobie rozpowiadał... Ale pono ów Mazur nie chce
ci dziewki dać, a ja bym ta nie był taki zawzięty, boś mi
się udał... Zapomnisz ty o tamtej, jeno zobaczysz moją
Jagienkę. To ci rzepa!...
- A nieprawda!
Nie zapomnę, choćbym i dziesięć takich jak wasza Jagna
obaczył.
- Za nią
pójdą Moczy doły, gdzie jest młyn. Było też na
łęgach, jakem wyjeżdżał, dziesięć
świerzop dobrych ze źrebięty... Niejeden mi się jeszcze o
Jagnę pokłoni - nie bój się!
Zbyszko
chciał odpowiedzieć: "Ale nie ja!" - lecz Zych ze Zgorzelic
począł sobie znów pośpiewywać:
Ja wam
się do kolan nagnę,
A wy za to dajcie Jagnę,
Bogdaj was!
- Wam zawsze
wesołość i śpiewanie w głowie – zauważył
Maćko.
- Ba, a
cóż błogosławione dusze w niebie robią?
-
Śpiewają.
- No, to
widzicie! A potępione płaczą. Wolę ja iść do
śpiewających niż do płaczących. Święty
Pieter też powie tak: "Trzeba go puścić do raju, bo inaczej
będzie jucha i w piekle śpiewała, a to nie przystoi".
Patrzcie - świta już.
I
rzeczywiście czynił się dzień. Po chwili wyjechali na
szeroką polanę, na której było już wcale widno. Na
jeziorku zajmującym wiekszą cześć polany jacyś ludzie
łapali ryby, ale na widok zbrojnych mężów porzucili
niewód i wypadłszy z wody, pochwycili co prędzej za
osęki, za drągi i stanęli w groźnej postawie, gotowi do
bitki.
-
Wzięli nas za zbójów - rzekł, śmiejąc
się, Zych. - Hej, rybitwy! a czy iście wy?
Tamci
stali jeszcze czas jakiś w milczeniu, spoglądając nieufnie, na
koniec jednak starszy między nimi, rozpoznawszy rycerzy, odrzekł:
-
Księdza opata z Tulczy.
- Naszego
krewniaka - rzekł Maćko - który Bogdaniec w zastawie trzyma.
To muszą być jego bory, ale chyba niedawno je kupił.
-
Bogać kupił - odpowiedział Zych. - Wojował on o nie z
Wilkiem z Brzozowej i widać wywojował. Mieli się nawet rok temu
potykać konno na kopie i na długie miecze o całą tę
stronę, ale nie wiem, jako się skończyło, bom był
wyjechał.
- No, my
swojak! - rzekł Maćko - z nami się nie będzie darł, a
może jeszcze co z zastawu odpuści.
-
Może. Z nim byle po dobrej woli, to jeszcze ze swego dołoży.
Rycerski to opat, któremu nie nowina hełmem głowę
nakryć. A przy tym pobożny i bardzo pięknie odprawia
nabożeństwo. Musicie przecie pamiętać... Jak ci huknie przy
mszy, to aż jaskółki pod pułapem z gniazd wylatują.
No, i chwała Boża rośnie.
- Co nie
mam pamiętać! Przecie o dziesięć kroków świece
tchem w ołtarzu gasił. Zajeżdżałże on choć
raz do Bogdańca?
- A
jakże. Zajeżdżał. Pięciu nowych chłopów z
żonami na karczunkach osadził. I u nas, w Zgorzelicach, też
bywał, bo jako wiecie, on mi krzcił Jagienkę, którą
zawsze bardzo nawidzi i córuchną ą zowie.
-
Dałby Bóg, żeby chciał mi chłopów
ostawić - rzekł Maćko.
- O wa! co
tam dla takiego bogacza pięciu chłopów! Wreszcie, jak Jagienka
go poprosi, to ostawi.
Tu rozmowa
umilkła na chwilę, albowiem znad ciemnego boru i znad rumianej zorzy
podniosło się jasne słońce i rozświeciło
okolicę. Powitali je rycerze zwykłym: "Niech będzie
pochwalony!", a następnie, przeżegnawszy się, poczęli
ranne pacierze.
Zych
skończył pierwszy i uderzywszy się po kilkakroć w piersi,
ozwał się do towarzyszów:
- Teraz
się wam dobrze przypatrzę. Hej, zmieniliście się obaj...
Wy, Maćku, musicie wpierw do zdrowia przyjść... Jagienka
będzie miała o was staranie, bo to w waszym dworze baby nie
uświeci... Ano, znać, że wam szczebrzuch tkwi między
żebrami... I dobrze nie bardzo...
Tu
zwrócił się do Zbyszka:
-
Pokażże się i ty... Oj, mocny Boże! Pamiętam cię
maleńkim, jakoś przez ogon źrebakom na grzbiet łaził,
a teraz, wciornaści, co za rycerzyk!... Z gęby czyste paniątko,
ale chłop pleczysty... Takiemu się choć i z niedźwiedziem
brać...
- Co mu ta
niedźwiedź! - rzekł na to Maćko. - Toć młodszy
był niż dziś, gdy go ów Fryzyjczyk nazwał
gołowąsem, a on, że to nie całkiem mu się
spodobało, zaraz mu garścią wąsy wydarł...
- Wiem -
przerwał Zych. - I potykaliście się potem, i
wzięliście ich poczet. Wszystko mi rozpowiadał pan z Taczewa:
Wyszedł
Niemiec z wielgim zyskiem,
Pogrzebli go z gołym pyskiem,
Hoc! hoc!
I
począł spoglądać na Zbyszka rozbawionymi oczyma, on
zaś patrzył także z wielką ciekawością na jego
długą jak tyczka postać, na chudą twarz z ogromnym nosem i
na okrągłe, pełne śmiechu oczy.
- O! -
rzekł - przy takim somsiedzie, byle Bóg stryjkowi
wrócił zdrowie - to i nie będzie smutku.
- Lepiej
mieć wesołego somsiada, bo z wesołym nie może być
zwady - odrzekł Zych. - A teraz posłuchajcie, co wam po dobremu i po
krześcijańsku powiem. Doma dawnoście nie byli i
porządków nijakich w Bogdańcu nie zastaniecie. Nie
mówię: w gospodarstwie - bo opat dobrze gospodarzył... lasu
szmat wykarczował i chłopów nowych osadził... Ale że
sam jeno czasem dojeżdża, więc w spiżami będą
pustki, ba, i w domu ledwie tam ława jaka jest - albo i wiązka grochowin
do spania - a choremu potrzeba wygody. Więc wiecie co? - jedźcie ze
mną do Zgorzelic. Zabawicie jaki miesiączek albo dwa, to mi
będzie po sercu, a bez ten czas Jagienka o Bogdańcu pomyśli. Tylko się na
nią zdajcie i niech was głowa o nic nie boli... Zbyszko będzie
dojeżdżał gospodarki pilnować, a księdza opata
też wam do Zgorzelic sprowadzę, to się z nim zaraz
porachujecie... O was, Maćku, będzie dziewka miała taki starunek
jak o ojcu - a w chorobie babski starunek od innego lepszy. No! Moiście wy!
uczyńcieże tak, jako was proszę.
- Wiadoma rzecz,
żeście dobry człowiek i zawszeście tacy byli - odrzekł
z pewnym wzruszeniem Maćko - ale widzicie, mam-li umrzeć przez
tę juchę zadziorę, co mi pod ziobrem siedzi, to wolę na
własnych śmieciach Przy tym w domu, choć ta człek i chory,
to o niejedno się rozpyla, niejednego dopatrzy i niejedno zładzi.
Jeśli Bóg każe iść na tamten świat - no, to nie
ma rady! Czy przy większym starunku, czy przy mniejszym -jednako się
nie wykręcisz. Do niewygód my na wojnie przywykli. Miła i
wiącha grochowin temu, co przez kilka roków na gołej ziemi
sypiał. Ale za wasze serce to wam szczerze dziękuję, i
jeśli nie ja się wywdzięczę, to da Bóg, Zbyszko
się wywdzięczy.
Zych ze
Zgorzelic, który słynął istotnie z dobroci i
uczynności, począł znów nalegać i prosić, ale
Maćko się uparł: kiedy umierać, to na własnym
podwórku! Cniło mu się oto bez tego Bogdańca całymi
latami, więc teraz, gdy granica już niedaleko, nie wyrzeknie się
go za nic, choćby to miał być ostatni nocleg. Bóg
łaskaw i tak, że mu choć pozwolił tu się przywlec.
Tu roztarł
pięściami łzy, które wezbrały mu pod powiekami,
obejrzał się wkoło i rzekł:
- Jeśli tu
już bory Wilka z Brzozowej, to zaraz po południu dojedziem.
- Nie Wilka z
Brzozowej, jeno ninie opatowe – zauważył Zych.
Uśmiechnął
się na to chory Maćko i po chwili odrzekł:
-
Jeśli opatowe, to może kiedyś będą nasze.
- Ba!
dopieroście mówili o śmierci - zawołał wesoło
Zych - a teraz chce wam się opata przetrzymać.
- Nie ja go
przetrzymam, jeno Zbyszko.
Dalszą
rozmowę przerwały im odgłosy rogów w boru, które
ozwały się daleko przed nimi. Zych wstrzymał zaraz konia i
począł słuchać.
- Ktoś ci
tu chyba poluje - rzekł. - Poczekajcie.
- Może
opat. Toby dobrze było, żebyśmy się zaraz spotkali.
-
Cichajcie no!
Tu
zwrócił się do orszaku:
-
Stój!
Stanęli.
Rogi ozwały się bliżej, a w chwilę później
rozległo się szczekanie psów.
-
Stój! - powtórzył Zych - Ku nam idą. Zbyszko zaś
zeskoczył z konia i począł wołać:
- Dawajcie
kuszę! może zwierz na nas wypadnie! wartko! wartko!
I porwawszy
kuszę z rąk pachołka, wsparł ją o ziemię,
przycisnął brzuchem, pochylił się, wyprężył
grzbiet jak łuk i chwyciwszy palcami obu rąk cięciwę,
naciągnął ją w mgnieniu oka na żelazny zastawnik, za
czym założył strzałę i skoczył przed siebie w
bór.
- Napiął!
bez korby ci napiął! - szepnął Zych, zdumiony
przykładem tak nadzwyczajnej siły.
- Ho, to
morowy chłop! - odszepnął z dumą Maćko. Tymczasem rogi
i granie psów ozwało się jeszcze bliżej, aż nagle po
prawej stronie boru rozległ się ciężki tupot, trzask łamanych
krzów i gałęzi - na drogę wypadł z gęstwiny,
jak piorun, stary brodaty żubr z olbrzymią, nisko pochyloną
głową, z krwawymi oczyma i wywalonym ozorem, zziajany, straszny.
Trafiwszy na wyrwę przydrożną, przesadził ją jednym
skokiem, upadł z rozpędu na przednie nogi, ale podniósł
się i już, już miał skryć się w gęstwinie po
drugiej stronie drogi, gdy nagle zawarczała złowrogo cięciwa
kuszy, rozległ się świst grotu, po czym zwierz wspiął
się, zakręcił, ryknął okropnie i runął jak
gromem rażony na ziemię.
Zbyszko
wychylił się zza drzewa, napiął znów kuszę i
zbliżył się gotów do strzału ku leżącemu
bykowi, którego zadnie nogi kopały jeszcze ziemię.
Lecz
popatrzywszy chwilę, zawrócił spokojnie do orszaku i z daleka
począł wołać:
- Tak
dostał, aże gnojem popuścił!
- A
niechże cię! - ozwał się, podjeżdżając, Zych
- od jednej strzały!
- Ba,
blisko było, a to przecie okrutny pęd. Obaczcie: nie tylko
żeleźce, ale i brzechwa całkiem mu się schowała pod
łopatką.
-
Myśliwcy muszą być już blisko; pewnikiem ci go zabiorą.
- Nie dam!
- odpowiedział Zbyszko - na drodze zabit, a droga niczyja.
- A
jeśli to opat poluje?
- A,
jeśli opat, to niech go bierze.
Tymczasem
z lasu wychyliły się naprzód psy, których było
kilkanaście. Ujrzawszy zwierza, rzuciły się na niego ze strasznym
harmidrem, zbiły się na nim w kupę i niebawem poczęły
się między sobą gryźć.
- Zaraz
będą i myśliwi - rzekł Zych. - Ot patrz! już są,
jeno dalej przed nami wypadli i nie widzą jeszcze zwierza. Hop! hop!
bywajcie tu, bywajcie!... leży! leży!...
Lecz nagle
umilkł, przysłonił oczy ręką, a po chwili ozwał
się:
- Dla
Boga! coże to jest? Czym oślepł, czy mi się zdaje...
- Jeden na
wronym koniu na przedzie - rzekł Zbyszko. Lecz Zych zawołał
nagle:
-
Miły Jezu! dyć to chyba Jagienka! I naraz począł
krzyczeć:
- Jagna!
Jagna!...
Po czym
ruszył naprzód, ale nim zdążył puścić w
cwał podjezdka, Zbyszko ujrzał najdziwniejsze w świecie
widowisko:
Oto na
chybkim srokaczu sadziła ku nim, siedząc po męsku, dziewczyna z
kuszą w ręku i z oszczepem na plecach. W rozpuszczone od pędu
włosy powszczepiały jej się chmielowe szyszki; twarz miała
rumianą jak zorza, na piersiach rozchełstaną koszulinę, a
na koszuli serdak wełną do góry. Dopadłszy, osadziła
na miejscu konia; przez chwilę na twarzy jej odbijało się
niedowierzanie, zdumienie, radość - na koniec jednak, nie mogąc
świadectwom oczu i uszu zaprzeczyć, poczęła krzyczeć
cienkim, nieco jeszcze dziecinnym głosem:
- Tatulo!
tatuś najmilejsi!
I w
mgnieniu oka zsunęła się z konia, a gdy Zych zeskoczył
także dla powitania jej na ziemię, rzuciła mu się na
szyję. Przez długi czas Zbyszko słyszał tylko odgłos
pocałunków i dwa wyrazy: "Tatulo! Jagula! Tatulo!
Jagula!" - powtarzane w radosnym upojeniu.
Nadjechały
oba poczty, nadjechał na wozie Maćko, a oni jeszcze powtarzali:
"Tatulo! Jagula!", i jeszcze się obejmowali za szyję.
Aż gdy wreszcie mieli już do sytu powitań i okrzyków,
poczęła go Jagienka wypytywać:
- To z
wojny wracacie? Zdrowiście aby?
- Z wojny.
Co nie mam być zdrów! A ty? A młodsze chłopaki?
Myślę, że zdrowe? - tak? Bo inaczej nie latałabyś po
lesie. Ale coże ty tu robisz najlepszego, dziewczyno?
- Przecie
widzicie: poluję - odpowiedziała, śmiejąc się,
Jagienka.
- W cudzych
lasach?
- Opat dał
mi pozwoleństwo. Jeszcze przysłał pachołków do
tego uczonych i psy.
Tu
zwróciła się do swej czeladzi:
- A
odpędzić mi ta psy, bo skórę podrą! Po czym do
Zycha:
- Oj,
też rada jestem, rada, że was widzę!... U nas wszystko dobrze.
- A jam to
nierad? - odparł Zych. - Dajże jeszcze, dziewucho, pyska!
I
poczęli się znów całować, a gdy skończyli,
Jagna rzekła:
- Do domu
okrutny szmat drogi... takeśmy się za oną bestią zagnali.
Chyba ze dwie mileśmy gnali, że już i konie ustawały. Ale
tęgi żubr - widzieliście?... ma on ze trzy moje strzały w
sobie, a od ostatniej musiał paść.
-
Padł on od ostatniej, ale nie od twojej: ten to rycerzyk go
ustrzelił.
Jagienka
odgarnęła dłonią włosy, które się jej
nasunęły na oczy, i spojrzała bystro, lubo niezbyt
życzliwie na Zbyszka.
- Wiesz,
kto to jest? - spytał Zych.
- Nie wiem.
- Nie dziwota,
żeś go nie poznała, bo wyrósł. Ale może starego
Maćka z Bogdańca poznasz?
- Dla Boga! to
Maćko z Bogdańca! - zawołała Jagienka. I zbliżywszy
się do woza, pocałowała Maćka w rękę.
- Toście
wy?
- A ja. Jenom na
wozie, bo mnie Niemcy postrzelili.
- Jakie
Niemcy? przecie to z Tatary była wojna? Wiem ci ja to, bom się
niemało tatula naprosiła, żeby mnie z sobą wziął.
-
Była wojna z Tatary, ale my na niej nie byli, bośmy na Litwie
przedtem wojowali i ja, i Zbyszko.
- A gdzie
jest Zbyszko?
- Toś
nie poznała, że to Zbyszko? - rzekł ze śmiechem Maćko.
- To jest
Zbyszko? - zawołała dziewczyna, spoglądając znów na
młodego rycerza.
- A
jakże!
-
Dajże mu po znajomości gęby - zawołał wesoło
Zych. Jagienka zwróciła się żywo ku Zbyszkowi, lecz nagle
cofnęła się i zakrywszy ręką oczy, rzekła:
- Kiedy
się wstydam...
- My
się przecie od małości znamy! - ozwał się Zbyszko.
- Aha!
dobrze się znamy. Pamiętam ci ja, pamiętam. Z ośm
roków temu przyjechaliście do nas z Maćkiem i nieboszczka
matula przynieśli nam orzechów z miodem. A wy, jak jeno starsi
wyszli z izby, zaraz mnie pięścią w nos, a orzechy samiście
zjedli!
-Nie
uczyniłby on teraz tego! - rzekł Maćko. - U kniazia Witolda
bywał, w Krakowie na zamku bywał i obyczaj dworski zna.
Lecz
Jagience przyszło co innego do głowy, zwróciwszy się bowiem
do Zbyszka, spytała:
- To wyście
żubra zabili?
- Ja.
- Obejrzym,
gdzie tkwi grot.
- Nie obaczycie,
bo mu się całkiem pochował pod łopatką.
- Daj
spokój, nie prawuj się - rzekł Zych. - Widzielim wszyscy, jak
go ustrzelił, i widzielim jeszcze coś lepszego, bo kuszę w mig
bez korby naciągnął.
Jagienka
spojrzała po raz trzeci na Zbyszka, ale tym razem z podziwem:
-
Naciągnęliście kuszę bez korby? - spytała. Zbyszko
odczuł w jej głosie jakby pewne niedowierzanie, wsparł więc
o ziemię kuszę, którą był poprzednio
spuścił, naciągnął ją w mgnieniu oka, aż
zaskrzypiała żelazna obręcz, po czym, chcąc pokazać,
że zna dworski obyczaj, przyklęknął na jedno kolano i
podał ją Jagience.
Dziewczyna
zaś, zamiast ją wziąć z jego rąk, zaczerwieniła
się nagle, sama nie wiedząc dlaczego, i poczęła
zaciągać pod szyją zgrzebną koszulę, która
się była od szybkiej jazdy po lesie otwarła.
|