Drugiego dnia po przyjeździe do
Bogdańca Maćko i Zbyszko poczęli rozglądać się po
swojej starej siedzibie i wkrótce dostrzegli, iż Zych ze Zgorzelic
miał słuszność, mówiąc, że z początku
dokuczy im bieda niemała.
Z gospodarstwem szło jeszcze jako tako.
Było kilka łanów obrabianych przez chłopów dawnych
albo świeżo osadzonych przez opata. Niegdyś bywało w
Bogdańcu uprawnej ziemi daleko więcej, ale od czasu gdy w bitwie pod
Płowcami ród Gradów wyginął prawie do szczętu
- zbrakło rąk roboczych, a po napadzie śląskich
Niemców i po wojnie Grzymalitów z Nałęczami żyzne
niegdyś niwy bogdańskie pozarastały po większej
części lasem. Maćko nie mógł sam dać rady.
Próżno chciał przed kilkunastu laty przyciągnąć
wolnych kmieciów z Krześni i puścić im ziemię za
odsepy - ci bowiem woleli siedzieć na swoich własnych
"lechach" niźli uprawiać cudzy zagon. Przywabił jednak
nieco ludzi bezdomnych; w różnych wojnach wziął
kilkunastu jeńców, których pożenił, osadził
po chatach - i w ten sposób wieś poczęła się
dźwigać na nowo. Ale trudno mu to szło, więc gdy zdarzyła
się sposobność zastawu, zastawił Maćko skwapliwie
cały Bogdaniec, mniemając naprzód, że możnemu
opatowi łatwiej będzie zagospodarować ziemię, a po
wtóre, że tymczasem jemu i Zbyszkowi wojna przysporzy ludzi i
pieniędzy. Jakoż opat rządził sprężyście.
Siłę roboczą Bogdańca powiększył o pięć
rodzin chłopskich, stada bydła i koni pomnożył, a przy tym
zbudował śpichlerz, chruścianą oborę i takąż
stajnię. Natomiast, nie mieszkając stale w Bogdańcu o dom nie
dbał - i Maćko, który marzył czasami, że
wróciwszy, zastanie go otoczonym rowem i częstokołem,
zastał wszystko tak, jak był zostawił, z tą chyba różnicą,
że węgły pokrzywiły się nieco, a ściany
wydawały się niższe, bo osiadły i zasunęły
się w ziemię.
Dwór składał się z
ogromnej sieni, dwóch obszernych izb z komorami i z kuchni. W izbach
były okna z błon, na środku zaś każdej ognisko w
ulepionej z gliny podłodze, z którego dym wychodził przez
szpary w pułapie. Pułap ów, czarny zupełnie, bywał
za lepszych czasów zarazem i wędlarnią, na kołkach bowiem
powbijanych w belki wieszano wówczas szynki wieprzowe, dzicze,
niedźwiedzie i łosie, combry jelenie i sarnie, grzbiety wołowe i
całe zwoje kiełbas. W Bogdańcu jednak haki były teraz
puste, jak również i półki biegnące
wzdłuż ścian, na których po innych "dworach"
ustawiano misy cynowe i gliniane. Tylko ściany pod półkami nie
wydawały się już zbyt nagie. Zbyszko bowiem kazał ludziom
porozwieszać na nich pancerze, hełmy, miecze krótkie i
długie, a dalej oszczepy, widły, kusze, kopie rycerskie, wreszcie
tarcze i topory, i kropierze na konie. Broń czerniała od takiego rozwieszania
w dymie i trzeba było często ją czyścić, ale za to
była wszystka pod ręką i w dodatku czerw nie toczył drzewa
w kopiach, kuszach i toporzyskach. Szaty kosztowne kazał troskliwy
Maćko poprzenosić do komory, w której sypiał.
W przednich izbach byty też w
pobliżu błoniastych okien stoły zbite z sosnowych desek i
takież ławy, na których panowie zasiadali wraz z
czeladzią do jadła. Ludziom odwykłym przez długie lata
wojny od wygód nie trzeba było wiele, w Bogdańcu jednak
brakło chleba, mąki i różnych innych zapasów, a
zwłaszcza statków. Chłopi poznosili, co mogli, liczył
głównie Maćko na to, ze jako bywa w takich razach,
przyjdą mu w pomoc sąsiedzi -i rzeczywiście nie omylił
się, przynajmniej co do Zycha ze Zgorzelic.
Drugiego dnia po przyjeździe
siedział właśnie stary na kłodzie przed domem, chcąc
użyć pięknej jesiennej pogody, gdy na dziedziniec zajechała
na tym samym wronym koniu Jagienka. Czeladnik, który drzewo
rąbał koło płota, chciał jej do zsiadania
pomóc, lecz ona, zeskoczywszy w jednej chwili na ziemię,
zbliżyła się do Maćka, zdyszana nieco od prędkiej
jazdy i zarumieniona jak jabłuszko.
- Niech będzie pochwalony!
Przyjechałam pokłonić się wam od tatula i zapytać o
zdrowie.
- Nie gorzej niż było w drodze -
odrzekł Maćko - człek się przynajmniej wyspał na
własnych śmieciach.
- Ale
niewygodę musicie mieć wielką, a choremu potrzeba starunku.
- Twarde my
chłopy. Jużci, z początku nie ma wygód, ale nie ma i
głodu. Kazalim zarżnąć wołu i dwie owce, mięsa
jest dość. Poznosiły też baby trochę mąki i jaj,
ale tego mało, a już najgorzej statków nam brakło.
- Bo ja
kazałam wyładzić dwa wozy. Na jednym idą dwie pościele
i statki, a na drugim spyża różna. Są placki i mąka,
i słonina, i suszone grzyby, jest beczułeczka piwa, a druga miodu - i
co tam było w domu, ze wszystkiego po trochu.
Maćko,
który rad był zawsze z każdego przybytku w domu,
wyciągnął rękę, pogładził Jagienkę po
głowie i rzekł:
- Bóg
zapłać tobie i twojemu rodzicowi. Jak się zagospodarujem,
to oddamy.
-
Bogdajże was! A czy to my Niemce, żebyśmy mieli odbierać
to, co dajem!
- No, to
jeszcze bardziej Bóg wam zapłać. Powiadał o tobie rodzic,
jakaś gospodarna. Toś ty całymi Zgorzelicami bez rok
rządziła?
- Ano!...
Jak wam będzie czego więcej potrzeba, to kogo przyślijcie, jeno
takiego, co by wiedział, czego trzeba - bo to czasem głupi jaki sługa
przyjedzie i nie wie, po co go przysłali.
Tu
Jagienka poczęła się nieco oglądać, a Maćko,
spostrzegłszy to, uśmiechnął się i zapytał:
- Za
kimże się oglądasz?
- Nie
oglądam się za nikim!
-
Przyślę Zbyszka, niech za mnie tobie i Zychowi podziękuje. Udał
ci się Zbyszko? co?
- A, nie
patrzyłam!
- To
przypatrzże mu się teraz, bo ci właśnie nadchodzi.
Jakoż Zbyszko nadchodził rzeczywiście od wodopoju i ujrzawszy
Jagienkę, przyśpieszył kroku. Ubrany był w łosi kubrak
i okrągłą pilśniową myckę, taką, jakich używano
pod hełmy, włosy miał bez pątlika, obcięte
równo nad brwiami, a po bokach spływające w złotych
zwojach na ramiona - i zbliżał się szybko, rosły, hoży
do giermka z wielkiego domu zupełnie podobny.
Jagienka
odwróciła się całkiem do Maćka, aby przez to
okazać, że tylko do niego przyjechała, lecz Zbyszko
przywitał ją wesoło, a następnie, wziąwszy jej
rękę, podniósł ją do ust mimo oporu dziewczyny.
- Czemu
mnie w rękę całujesz? - spytała - czy to ja ksiądz?
- Nie
brońcie się! To taki zwyczaj.
- A
choćby cię i w drugą pocałował za to, coś
przywiozła - wtrącił Maćko - nie byłoby nadto.
- Co
zaś przywiozła? - zapytał Zbyszko, rozglądając
się po dziedzińcu, nie widząc nic więcej prócz
wronego konia, który stał przywiązany do palika.
- Wozy
jeszcze nie nadeszły, ale przyjdą - odpowiedziała Jagienka.
Maćko
począł wymieniać, co przywiozła, niczego nie
opuszczając, gdy zaś wspomniał o dwóch pościelach,
Zbyszko rzekł:
- Ja tam
rad i na żubrowej skórze przylegam, ale dziękuję wam,
żeście i o mnie pomyśleli.
-To nie ja:
tatulo... - odrzekła, czerwieniąc się, dziewczyna. - Jeśli
wolicie na skórze, to niewoli nie ma.
-
Wolę, na czym wypadnie. Bywało, nieraz w polu, po bitwie, to się
sypiało i z zabitym Krzyżakiem pod głową.
-
Alboście to zabili kiedy Krzyżaka? Pewno, że nie!
Zbyszko,
zamiast odpowiedzieć, począł się śmiać.
Maćko zaś zawołał:
-
Bójże się Boga, dziewczyno, to ty jego nie znasz! Nic ci on
innego nie czynił, jeno w Niemców bił, aże grzmiało.
Na kopie, na topory, do wszystkiego gotów, a jak Niemca z dala dopatrzy,
to choć go na powrozie trzymaj, tak się do niego rwie. W Krakowie
chciał nawet w posła Lichtensteina bić, za co mało mu
głowy nie ucięli. Taki to chłop! I o Fryzach dwóch ci
opowiem, po których wzięliśmy poczet i łup tak godny,
że za połowę tego można by Bogdaniec wykupić.
Tu
Maćko jął opowiadać o pojedynku z Fryzyjczykami, a
następnie o innych przygodach, jakie się im przytrafiały, i
czynach, jakich dokonali. Potykali się przecie zza murów i w
otwartym polu z największymi rycerzami, jacy w cudzoziemskich krajach
żyją. Bili w Niemców, bili we Francuzów bili w
Angielczyków i w Burgundów. Bywali w zaciekłych wirach
bitew, że z koni, z ludzi, ze zbroi, z Niemców i piór
czynił się jakoby jeden kłąb. A czego to oni przy tym nie
widzieli! Widzieli krzyżackie zamki z czerwonej cegły, litewskie
grodźce drewniane i kościoły, jakich koło Bogdańca nie
ma, i miasta, i srogie puszcze, w których nocami kwiliły
powypędzane ze świątyń litewskie bożeczki, i
różne, różne cuda; wszędzie zaś, gdzie do
bitki przyszło, Zbyszko na przedzie, tak że dziwowali mu się
najwięksi rycerze.
Jagienka,
przysiadłszy na kłodzie obok Maćka, słuchała z
otwartymi ustami tego opowiadania, kręcąc głową, jakby
ją miała na śrubkach, to w stronę Maćka, to w
stronę Zbyszka i spoglądając na młodego rycerza z coraz
większym podziwem. Wreszcie, gdy Maćko skończył,
westchnęła i rzekła:
- Bogdaj
się to chłopakiem urodzić!
Lecz
Zbyszko, który przez czas opowiadania przyglądał się jej
również bacznie, myślał w tej chwili widocznie o czym
innym, gdyż niespodzianie rzekł:
- Ale też z
was kraśna dziewka!
Jagienka
zaś odrzekła, na wpół z niechęcią, a na
wpół ze smutkiem:
-
Widzieliście wy kraśniejsze ode mnie.
Zbyszko jednak
mógł bez kłamstwa odpowiedzieć jej, że wiele takich
nie widział, gdyż od Jagienki bił po prostu blask zdrowia,
młodości i siły. Stary opat nie próżno mawiał o
niej, że wygląda jak na wpół kalina, wpół
sosenka. Wszystko w niej było piękne: i wysmukła postawa, i
szerokie ramiona, i piersi jak ze skały wykute, i czerwone usta, i modre
oczki bystro patrzące. Była też przybrana staranniej niż
poprzednio w lesie na łowach. Na szyi miała kraśne paciorki,
kożuszek otwarty na przodzie, kryty zielonym suknem, spódnicę
z samodziału w prążki i nowe buty. Nawet stary Maćko
zauważył ten piękny strój i popatrzywszy na nią
przez chwilę, zapytał:
- A
czemuś to się tak przybrała, jako na odpust? Lecz ona, zamiast
odpowiedzieć, poczęła wołać:
- Idą
wozy, idą!...
Jakoż,
gdy wozy zajechały, skoczyła ku nim, a za nią poszedł
Zbyszko. Wyładowanie trwało aż do zachodu słońca, ku
wielkiemu zadowoleniu Maćka, który każdą rzecz z osobna
oglądał i za każdą wysławiał Jagienkę. Mrok
też już zapadał zupełny, gdy dziewczyna poczęła
się zabierać do domu. Przy wsiadaniu na koń Zbyszko chwycił
ją nagle wpół i nim zdążyła słowo wymówić,
podniósł ją w górę i posadził na
kulbakę. Wówczas zarumieniła się jak zorza i
zwróciwszy ku niemu twarz, rzekła przytłumionym nieco
głosem:
- Mocarny
z was pachołek...
On
zaś, nie dojrzawszy jej rumieńców i zmieszania z powodu
ciemności, roześmiał się i zapytał:
- A nie boicie
się zwierza?... już zaraz noc!
- Jest na wozie
oszczep... podajcie mi go.
Zbyszko
poszedł do wozu, wyjął oszczep i wręczył go Jagience:
-
Bądźcie zdrowi!
-
Bądźcie zdrowi!
- Bóg wam
zapłać! Przyjadę jutro alibo pojutrze do Zgorzelic
pokłonić się Zychowi i wam za somsiedzką
uczynność.
-
Przyjeżdżajcie! Radzi będziem! Wiśta! I ruszywszy koniem,
znikła po chwili w przydrożnych krzach.
Zbyszko
wrócił do stryja.
- Czas wam
do izby wracać.
Lecz
Maćko odrzekł, nie ruszając się z kłody:
- Hej! co
za dziewczyna! Aże podwórze od niej pojaśniało!
- Bo
pewnie!
Nastała
chwila milczenia. Maćko zdawał się o czymś
rozmyślać, patrząc w ukazujące się gwiazdy, po czym
znów rzekł jakby sam do siebie:
- I
przyszczypne to, i gospodarne, choć nie ma więcej nad
piętnaście roków...
- A no! -
rzekł Zbyszko - stary Zych miłuje ją też jak oko w
głowie.
- I
mówił, że Moczydoły za nią pójdą, a tam
jest w łęgach stadko świerzop ze źrebięty.
- W borach
moczydłowskich ponoś okrutne bagna?...
- Ale
żeremia bobrowe w nich są. I znów nastało milczenie.
Maćko spoglądał czas jakiś z ukosa na Zbyszka, a wreszcie
spytał.
-
Cóżeś się tak zapamiętał? O czym
rozmyślasz?
- Bo...
widzicie... po Jagience tak mi się Danuśka przypomniała,
aże mnie coś w sercu zabolało.
-
Chodźmy do izby - rzekł na to stary. - Późno już. I
wstawszy z trudem, wsparł się na Zbyszku, który
odprowadził go do komory.
Zbyszko
pojechał jednak zaraz nazajutrz do Zgorzelic, albowiem Maćko bardzo o
to przynaglał. Wymógł również na bratanku, by
wziął z sobą dla okazałości dwóch
pachołków i przybrał się jak najpiękniej, aby w ten
sposób cześć Zychowi wyrządzić i należytą
wdzięczność mu okazać. Zbyszko ustąpił i
pojechał wystrojony jak na wesele w tę samą zdobyczną
jakę z białego atłasu, obszytą złotą
frędzlą i zahartowaną w złote gryfy. Zych przyjął
go z otwartymi ramionami, radością i ze śpiewaniem, Jagienka
zaś, wszedłszy na próg izby, stanęła jak wryta i
omal nie upuściła łagiewki z winem na widok młodziana,
myślała bowiem, że królewicz jaki przyjechał. Straciła
też od razu śmiałość i siedziała w milczeniu,
przecierając tylko kiedy niekiedy oczy, jak gdyby się chciała ze
snu obudzić. Zbyszko, któremu brakło doświadczenia,
myślał, że z niewiadomych mu przyczyn nierada go widzi,
rozmawiał więc tylko z Zychem, sławiąc jego
sąsiedzką hojność i podziwiając dwór
zgorzelicki, który rzeczywiście w niczym nie był do
bogdanieckiego podobny.
Wszędzie
znać tu było dostatek i zasobność. W izbach były okna
z szybami z rogu, zestruganego cienko i tak wygładzonego, że był
prawie jak szkło przeźroczysty. Nie było ognisk na środku
izb, tylko wielkie kominy z okapami po rogach. Podłoga była z
modrzewiowych desek czysto umytych, na ścianach zbroje i mnóstwo
mis błyszczących jak słońca oraz pięknie
wyciętych łyżników, z szeregami łyżek, z
których dwie były ze srebra. Gdzieniegdzie wisiały też
makatki, złupione w wojnach lub nabyte od wędrownych kupców.
Pod stołami leżały olbrzymie płowe skóry turze, a
takoż żubrze i dzicze. Zych z chęcią pokazywał swoje
bogactwa, mówiąc co chwila, że to Jagienkowe gospodarowanie.
Zaprowadził także Zbyszka do alkierza, pachnącego całkiem
żywicą i miętą, w którym u pułapu wisiały
całe pęki skór wilczych, lisich, kunich i bobrowych.
Pokazał mu sernik, składy wosku i miodu, beczki z mąką,
składy sucharów, konopi i suszonych grzybów. Wziął
go następnie do śpichrzów, obór, stajen i
chlewów, do szop, w których były wozy, sprzęty
myśliwskie, sieci, i tak olśnił oczy jego dostatkiem, że
Zbyszko, wróciwszy na wieczerzę, nie mógł utrzymać
w sobie podziwu.
-
Żyć nie umierać w waszych Zgorzelicach! - rzekł.
- W
Moczydołach bez mała takie same porządki - odrzekł Zych, -
Pamiętasz Moczydoły? To przecie ku Bogdańcowi. - Drzewiej
wadzili się nawet nasi ojce o granice i zapowiedzi sobie posyłali na
bitki, aleja ta nie będę się wadził.
Tu
trącił się ze Zbyszkiem kubkiem miodu i zapytał:
- A
może byś chciał sobie coś zaśpiewać?
- Nie -
rzekł Zbyszko - ciekawie was słucham.
- Zgorzelice,
widzisz, wezmą niedźwiadki. Byle się jeno kiedyś o nie nie
podarli!...
- Jakie
niedźwiadki?
- Ano,
chłopaki, Jagienkowi bracia.
- Hej! nie
będą potrzebowali łapy przez zimę ssać.
- A nie. Ale
Jagience w Moczydołach sperki w gębie nie zabraknie...
- Pewnikiem!
- A czemu nie
jesz i nie pijesz? Jagienka, nalej i jemu, i mnie.
- Jem i
piję, jako mogę.
- Jak nie
będziesz mógł, to się odpasz... Piękny pas! Wy
też na Litwie musieliście wziąć łup godny?
- Nie
narzekamy - odrzekł Zbyszko, korzystając ze sposobności, aby
okazać, że i dziedzice Bogdańca nie byle włodyczkowie. -
Część łupów przedaliśmy w Krakowie i
wzięliśmy czterdzieści grzywien srebra...
-
Bój się Boga! Toż za to można kupić wieś.
- Bo
była jedna zbroja mediolańska, którą stryjko
spodziewający się śmierci sprzedał, a to wiecie...
-Wiem! No!
to warto na Litwę iść. Ja swego czasu chciałem, alem
się bojał.
- Czego?
Krzyżaków?
- E, kto
by się ta ich bał. Póki cię nie zabiją, to
czegóż się bać, a jak cię zabiją, to już i
nie czas na strach. Bojałem się onych pogańskich
bożków, czyli diabłów. Po lasach to podobno tego jak
mrowia.
- A
gdzież mają siedzieć, kiedy im bożnice popalili?... Dawniej
mieli dostatek, a teraz jeno grzybami i mrówkami żyją.
-
Widziałeś też ich?
- Ja sam nie
widziałem, ale słyszałem, że ludzie widzieli... Wysunie ta
poniektóry kosmatą łapinę i zza drzewa potrząsa
nią, żeby mu co dać.
- Powiadali to
samo Maćko - ozwała się Jagienka.
- A jakże!
prawił ci i mnie o tym w drodze - dodał Zych. - No, nie dziwota!
Przecie i u nas, choć kraj dawno krześcijański, czasem się
coś po bajorach śmieje, a i w domu, choć księża o to
krzyczą, lepiej zawsze skrzatom miskę zjadłem na noc
ostawić, bo inaczej tak ci skrobią w ściany, że i oka nie
zmrużysz... Jagienka!... postaw, córuchno, pod progiem miskę!
Jagienka
wzięła glinianą miskę pełną klusków z
serem i postawiła ją pod progiem. Zych zaś rzekł:
-
Księża krzyczą, pomstują! Panu Jezusowi przecie przez
trochę klusków chwały nie ubędzie, a skrzat byle był
syt i życzliwy, to i od ognia, i od złodzieja ustrzeże.
Po czym
zwrócił się do Zbyszka:
- Ale może
byś się odpasał i trochę sobie zaśpiewał?
-
Zaśpiewajcie wy, bo już widzę, że z dawna macie
ochotę, ale może panna Jagienka zaśpiewa?
- Będziem
po kolei śpiewali - zawołał uradowany Zych. - Jest też w
domu pachołek, który nam do wtóru na drewnianej fujarce
zapiska. Wołać pachołka!
Zawołano
pachołka, który siadł na zydlu i włożywszy
"piszczkę" w usta, a następnie, rozstawiwszy na niej palce,
jął spoglądać po obecnych, czekając, komu ma
zawtórować.
Oni zaś
poczęli się sprzeczać, nikt bowiem nie chciał być
pierwszy. Kazał wreszcie Zych dać przykład Jagience, więc
Jagienka, chociaż bardzo jej było wstyd Zbyszka, wstała z
ławy, włożyła ręce pod fartuch i poczęła:
Gdybym ci ja
miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska!...
Zbyszko
otworzył naprzód szeroko oczy, po czym zerwał się na
równe nogi i zawołał wielkim głosem:
- A wy
skąd to umiecie śpiewać? Jagienka spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Przecie
to wszyscy śpiewają... Co wam?
Zych
zaś, który sądził, że Zbyszko podpił,
zwrócił ku niemu rozradowaną twarz i rzekł:
- Odpasz
się! Zaraz ci ulży!
Lecz
Zbyszko stał przez chwilę z mieniącą się twarzą,
po czym, opanowawszy wzruszenie, ozwał się do Jagienki:
- Przepraszam
was. Cosik mi się niespodzianie przypomniało. Śpiewajcie dalej.
- A może
wam smutno słuchać?
- Ej, gdzie tam!
- odrzekł drgającym głosem. – Słuchałbym tego przez
całą noc.
To
rzekłszy, siadł i zakrywszy dłonią brwi, umilkł, nie
chcąc żadnego słowa uronić.
Jagienka
zaśpiewała drugą zwrotkę, lecz skończywszy ją,
spostrzegła wielką łzę staczającą się po
palcach Zbyszkowej dłoni.
Wówczas
przysunęła się żywo ku niemu i siadłszy obok,
poczęła go trącać łokciem:
- No? Co
wam? Nie chcę, byście płakali. Mówcie, co wam jest?
- Nic,
nic! - odrzekł z westchnieniem Zbyszko. - Siła by gadać... Co
było, to przeszło. Już mi weselej.
- A
może byście się wina słodkiego napili?
-
Poćciwa dziewka! - zawołał Zych. - Czemu to mówicie
sobie: wy? Mów mu: Zbyszku, a ty jej: Jagienko. Znacie się przecie
od małości...
Po czym
zwrócił się do córki:
- Że
cię tam ongi sprał, to nic!... Ninie tego nie uczyni.
- Nie
uczynię! - rzekł wesoło Zbyszko. - Niechże mnie ona za to
teraz spierze, jeśli jej wola.
Na to
Jagienka, chcąc go do reszty rozweselić, złożyła
dłoń w piąstkę i śmiejąc się,
poczęła udawać, że bije Zbyszka.
- A masz
ci za mój rozbity nos! a masz! a masz!
- Wina! -
zawołał rozochocony dziedzic Zgorzelic, Jagienka skoczyła do
komory i po chwili wyniosła kamionkę z winem, dwa kubki piękne,
wygniatane w srebrne kwiaty, roboty wrocławskich złotników, i
parę gomółek z daleka pachnących.
Zycha,
mającego już w głowie, rozczulił ten widok zupełnie,
więc przygarnął do siebie kamionkę, przycisnął
ją do łona i sądząc widocznie, że to Jagienka,
począł mówić:
- Oj,
córuchno ty moja! oj, niebogo sieroto! Co ja, biedny chudzina, w
Zgorzelicach pocznę, jak mi cię zabiorą - co ja pocznę!...
- A trza
ją będzie niezadługo dać! - zawołał Zbyszko. Zych
zaś w mgnieniu oka z rozczulenia przeszedł do śmiechu:
- Chy!
chy! A dziewce piętnaście roków i już ją do
chłopów ciągnie!.. już jak którego choć z
daleka uwidzi, to aże kolanem o kolano trze!...
- Tatusiu,
bo sobie pójdę - rzekła Jagienka.
- Nie
chodź! dobrze z tobą...
Po czym
jął mrugać tajemniczo na Zbyszka.
-
Zajeżdża ich tu dwóch: jeden młody Wilk, syn starego
Wilka z Brzozowej, a drugi Cztan z Rogowa. Żeby cię tu zastali, zaraz
by wzięli na cię zgrzytać, jako i na się wzajem
zgrzytają.
- O wa! -
rzekł Zbyszko.
Po czym
zwrócił się do Jagienki i mówiąc jej: ty, wedle
polecenia Zycha, zapytał:
- A ty
którego wolisz?
-
Żadnego.
- Wilk
sierdzisty pachołek! - zauważył Zych.
- Niech w
inną stronę wyje!
- A Cztan?
Jagienka
poczęła się śmiać.
- Cztan -
mówiła, zwracając się do Zbyszka - takie ci ma kudły
na gębie jak cap, że mu oczu nie widać - i sadła tyle na
nim co na niedźwiedziu.
A Zbyszko
uderzył się w głowę, jakby coś sobie nagle
przypominając, i rzekł:
- Ale!
kiedyście tacy dobrzy, to was jeszcze o jedną rzecz poproszę:
nie ma też u was w domu niedźwiedziego sadła, bo stryjkowi na
lek potrzebne, a w Bogdańcu nie mogłem dopytać?
-
Było - rzekła Jagienka - ale chłopaki na dwór
wynieśli do smarowania łuków - i psi do szczętu zjedli...
Bodajże to!
- Nic nie
ostało?
- Do
czysta wylizane!
- Ha! to
nie ma innej rady, jeno trza będzie w boru poszukać.
-
Uczyńcie obławę, bo niedźwiedzi nie brak, a jeśli
myśliwskiego sprzętu chcecie, to damy.
- Gdzie mi
tam czekać! Pójdę na noc pod barcie.
-
Weźcie z pięciu naroczników. Są między nimi
chłopy sprawne.
- Nie
będę kupą chodził, bo jeszcze mi zwierza spłoszą.
- To
jakże? Z kuszą pójdziecie?
- A co bym
z kuszą w boru po ciemku zrobił? Miesiąc teraz przecie nie
świeci. Wezmę widły z zadziorami, topór dobry i
pój dę jutro sam.
Jagienka
umilkła na chwilę, po czym w twarzy jej odbił się
niepokój.
- Poszedł
od nas łońskiego roku - rzekła - myśliwiec Bezduch i
niedźwiedź go rozdarł. Zawsze to jest nieprzezpieczna rzecz, bo
on jak samego człowieka w nocy uwidzi, a tym bardziej przy barciach, to
zaraz na zadnie łapy staje.
- Żeby
uciekał, toby się go nie dostało - odrzekł Zbyszko.
Tymczasem Zych, który się był zdrzemnął,
zbudził się nagle i począł śpiewać:
A ty,
Kuba, od roboty,
A ja, Maciek, od ochoty!
Idźże rano z sochą w pole!
A ja z Kasią w żytko wolę.
Hoc! hoc!
Po czym do Zbyszka:
- Wiesz?
jest ich dwóch: Wilk z Brzozowej i Cztan z Rogowa... a ty...
Lecz
Jagienka, bojąc się, żeby Zych nie powiedział czegoś
nadto, zbliżyła się szybko do Zbyszka i jęła
wypytywać:
- I kiedy
pójdziesz? jutro?
- Jutro,
po zachodzie słońca.
- A do
których barci?
- Do
naszych, do bogdańskich, niedaleko od waszych kopców, wedle
Radzikowego błota. Powiadali mi, że tam o misia łatwo.
|