A tymczasem "głupi Zbyszko"
wyjechał był z Bogdańca istotnie z ciężkim sercem.
Naprzód, było mu jakoś obco i nieswojo bez stryj ca, z
którym dotychczas od dawnych lat się nie rozłączał i
do którego tak nawykł, że sam teraz dobrze nie wiedział,
jak się bez niego i w podróży, i na wojnie obejdzie. Po
wtóre, żal mu było i Jagienki, bo chociaż
mówił sobie, że jedzie do Danusi, którą
miłował z całej duszy, jednakże bywało mu tak dobrze przy
Jagience, iż teraz dopiero uczuł, jaka przy niej była
radość, a jaki bez niej może być smutek. I aż sam
się dziwił swojemu żalowi, a nawet się nim
zaniepokoił, bo żeby to tęsknił po Jagience, jak brat
tęskni po siostrze, nic by to było. Ale on spostrzegł, że
mu się "cni" za tym, by ją przed się pod boki
brać i na konia sadzać albo z kulbaki zdejmować, by ją
przez strugi przenosić, wodę jej z warkocza wykręcać, by z
nią po lasach chadzać i patrzeć na nią, i
"uradzać" z nią. Tak zaś do tego przywykł i takie
mu to było miłe, że gdy teraz począł o tym
myśleć, zaraz się zapamiętał i całkiem
zapomniał, że w długą drogę aż na Mazury jedzie,
a natomiast stanęła mu w oczach ta chwila, gdy Jagienka dała mu
pomoc w lesie, gdy się z niedźwiedziem borykał. I zdało mu
się, że to było wczoraj, jak również że wczoraj
chodzili na bobry do Odstajanego jeziorka. Nie widział jej przecie
wówczas, gdy się wpław po bobra puściła, a teraz
zdało mu się, że ją widzi - i zaraz poczęły go
brać takie same ciągoty, jakie brały go parę tygodni temu,
gdy wiatr nazbyt z Ja-gienkową suknią poswawolił. Potem zaś
przypomniał sobie, jak jechała wspaniale przybrana do
kościoła w Krześni i jak się dziwił, że taka
prosta dziewczyna naraz wydała mu się niby dwornie jadące
wysokiego rodu paniątko. Wszystko to sprawiło, że koło
serca zaczęło mu się czynić jakoś bałamutnie,
zarazem błogo i smutno, i pożądliwie, a gdy jeszcze
pomyślał, że byłby z nią mógł
uczynić, co chciał, i jak ją też ku niemu
ciągnęło, jak mu patrzyła w oczy i jak się do niego garnęła,
to ledwie że na koniu mógł usiedzieć. "Niechbym jej
był gdzie dopadł i choć pożegnał, a objął na
drogę - mówił sobie - może by mnie było popuściło"
- ale wnet uczuł, że to nieprawda i że nie byłoby go
popuściło, gdyż na samą myśl o takim pożegnaniu poczęły
mu skry po skórze chodzić, chociaż na świecie był
przymrozek.
Aż wreszcie przestraszył się
owych wspomnień nazbyt do żądz podobnych i
strząsnął je z duszy jak suchy śnieg z opończy. - Do
Danuśki jadę, do mojej najmilejszej! - rzekł sobie.
I wraz zmiarkował, że to jest inne
kochanie, jakby pobożniejsze i mniej po kościach chodzące.
Powoli też, w miarę jak w strzemionach marzły mu nogi, a
chłodny wiatr studził mu krew, wszystkie myśli jego poleciały
ku Danusi Jurandównie. Tej - to był naprawdę powinien. Gdyby
nie ona, dawno by jego głowa była spadła na krakowskim rynku.
Przecie gdy wyrzekła wobec rycerzy i mieszczan: "Mój ci
jest" to go przez to samo katom z rąk odjęła - i od tej
pory on tak należy do niej jak niewolnik do pana. Nie on ją
brał, ale ona jego wzięła; na to żadne sprzeciwianie
się Jurandowe nie poradzi. Ona jedna mogłaby go odpędzić,
jako pani może sługę odpędzić, chociaż on i
wówczas nie poszedłby daleko, bo go i własne ślubowanie
wiąże. Pomyślał jednak, ze ona go nie odpędzi, ze
raczej pójdzie za nim z mazowieckiego dworu choćby na kraj
świata - i pomyślawszy to, począł ją
wysławiać w duszy ze szkodą Jagienki. jakby to była
wyłącznie jej wina, ze go napastowały pokusy i ze dwoiło
się w nim serce. Nie przyszło mu do głowy teraz, że Jagienka
wygoiła starego Maćka, a prócz tego. że bez jej pomocy
byłby mu może niedźwiedź obdarł owej nocy ze
skóry głowę - i burzył się przeciw Jagience
rozmyślnie, sądząc, ze tym sposobem Danusi się
zasłuży i we własnych oczach się usprawiedliwi.
A wtem nadjechał Czech Hlawa
wysłany przez Jagienkę -prowadząc ze sobą wjucznego konia.
- Pochwalony! - rzekł,
kłaniając się nisko. Zbyszko widział go raz lub dwa razy w
Zgorzelicach, ale go nie poznał, więc ozwał się:
- Pochwalony na wieki wieków. A
coś za jeden?
- Wasz
pachołek, slowutny panie.
- Jak to
mój pachołek? Tamci moi pachołcy - rzekł, ukazując
na dwóch Turczynków, podarowanych mu przez Sulimczyka
Zawiszę, i na dwóch tęgich parobków, którzy,
siedząc na mie-rzynach, prowadzili rycerskie ogiery - tamci moi - a ciebie
kto przysłał?
- Panna Jagienka
Zychówna ze Zgorzelic.
- Panna
Jagienka?
Zbyszko dopiero
co właśnie burzył się był przeciw niej i serce jego
pełne było jeszcze niechęci, więc rzekł:
-
Wróćże do dom i podziękuj pannie za łaskę, bo
cię nie chcę.
Lecz Czech
potrząsnął głową.
- Nie
wrócę, panie. Mnie wam podarowali, a prócz tego ja
zaprzysiągł do śmierci wam służyć.
- Jeśli mi
cię podarowali, toś mój sługa.
- Wasz, panie.
- Więc
rozkazujęć wrócić.
- Ja
zaprzysiągł, a choć ja jeniec spod Bolesławca i chudy pachołek,
ale włodyczka... A Zbyszko rozgniewał się:
- Ruszaj precz!
Jakże to! Będziesz mi zaś przeciw mojej woli
służył czy co? Ruszaj, bo każę kuszę
napiąć.
Czech zaś
odtroczył spokojnie sukienną opończę podbitą wilkami,
oddał ją Zbyszkowi i rzekł:
- Panna
Jagienka i to wam przysłała, panie.
- Chcesz,
abych ci kości połomił? - zapytał Zbyszko, biorąc
drzewce z rąk parobka.
- A jest i
trzosik na wasze rozkazanie - odrzekł Czech. Zbyszko zamierzył
się drzewcem, lecz wspomniał, że pachołek, chociaż
jeniec, jest jednakże z rodu włodyką, któren widocznie
dlatego tylko został u Zycha, że nie miał się za co
wykupić - więc opuścił ratyszcze.
Czech
zaś pochylił mu się do strzemienia i rzekł:
- Nie
gniewajcie się, panie. Nie każecie mi ze sobą jechać, to
pojadę za wami o stajanie albo o dwa, ale pojadę, bom to na zbawienie
duszy mojej zaprzysiągł.
- A jak
cię każę ubić albo związać?
- Jak mnie
każecie ubić, to nie będzie mój grzech, a jak mnie
każecie związać, to ostanę, póki mnie dobrzy ludzie
nie rozwiążą alibo wilcy nie zjedzą.
Zbyszko
nie odpowiedział - ruszył jeno koniem przed siebie, a za nim ruszyli
jego ludzie. Czech z kuszą za plecami i z toporem na ramieniu
wlókł się z tyłu, zatulając się w kosmatą
skórę żubrzą, albowiem począł dąć
ostry wiatr niosący krupki śniegowe.
Nawałnica
wzmagała się nawet z każdą chwilą. Turczynko-wie, lubo
w tołubach, kostnieli od niej, parobcy Zbyszkowi poczęli
"zabijać" ręce, a on sam, będąc
również przybrany nie dość ciepło, rzucił raz i
drugi oczyma na wilczą opończę przywiezioną przez H
lawę i po chwili rzekł do Turczynka, aby mu ją podał.
I
owinąwszy się w nią szczelnie, wkrótce poczuł
ciepło rozchodzące się po całym ciele. Wygodny był
szczególnie kaptur, który osłaniał mu oczy i
znaczną część twarzy, tak iż wicher przestał mu
prawie dokuczać. Wówczas mimo woli pomyślał, że
Jagienka to jednak poczciwa z kościami dziewka - i wstrzymał nieco
konia, albowiem wzięła go chęć wypytać Czecha o
nią i o wszystko, co się w Zgorzelicach działo.
Więc
skinąwszy na pachołka, rzekł:
- Zali
stary Zych wie, ze cię panna do mnie wysłała?
- Wie -
odpowiedział Hlawa.
- I nie
przeciwił się?
-
Przeciwił.
-
Powiadajże, jako było.
- Pan
chodził po izbie, a panna za nim. On krzyczał, a panienka
nic -jeno co się ku niej nawrócił, to ona mu do kolan. I ani słowa.
Powiada wreszcie panisko: "Czyś ogłuchła, że nic nie
mówisz na moje przyczyny? Przemów, bo wreszcie pozwolę, a
jak pozwolę, to mi opat łeb urwie!" Dopieroż panna
pomiarkowała, że już na swoim postawi, i nuż z płaczem
dziękować. Pan jej wymawiał, że go pozbadła, i
narzekał, że we wszystkim musi być jej wola, w końcu
zaś rzekł: "Przyrzecz mi, że chyłkiem nie wyskoczysz
żegnać się z nim, to pozwolę, inaczej nie".
Dopieroż zafrasowała się panienka, ale przyrzekła - i pan
rad był, bo oni oba z opatem okrutnie się tego bali, by jej nie
przyszła chęć widzieć się z waszą
miłością... No, nie na tym koniec, bo później panna
chciała, by były dwa konie, a pan bronił, panna chciała wilczury
i trzosika, pan bronił. Ale co tam z takich zaka-zowań! Żeby jej
się umyśliło dom spalić, toby też panisko
przystał. - Dlatego jest drugi koń, jest wilczura i jest trzosik...
"Poćciwa
dziewka!" - pomyślał w duchu Zbyszko.
Po chwili
zaś zapytał głośno:
- A z
opatem nie było biedy?...
Czech
uśmiechnął się jak roztropny pachołek, który
zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się wokół niego
dzieje, i odrzekł:
- Oni to
oboje w tajemnicy przed opatem czynili, a nie wiem, co było, gdy się
dowiedział, bom wcześniej wyjechał. Opat jako opat! - huknie
czasem i na panienkę, ale potem to jeno oczyma za nią wodzi i patrzy,
czyli jej zbyt nie pokrzywdził. Sam widziałem, jako ją raz
skrzyczał, a potem do skrzyni poszedł, łańcuch
przyniósł taki, że zacniejszego i w Krakowie nie dostać -i
powiada jej: "na!" - Poradzi sobie ona i z opatem, gdyż i ojciec
rodzony więcej jej nie miłuje.
- Pewnie,
że tak jest.
-Jak
Bóg na niebie...
Tu umilkli
i jechali dalej wśród wiatru i śnieżnych krupów;
nagle
jednak Zbyszko powstrzymał konia, gdyż z pobocza leśnego
ozwał się jakiś żałosny głos, na wpół
przytłumiony przez szum leśny:
-
Chrześcijanie, ratujcie Bożego sługę w
nieszczęściu! I jednocześnie na drogę wybiegł
człowiek, przybrany w odzież na wpół duchowną, na
wpół świecką, i stanąwszy przed Zbyszkiem,
począł wołać:
-
Ktokolwiek jesteś, panie, daj pomoc człowiekowi i bliźniemu w
ciężkiej przygodzie!
- Coć
się przytrafiło i coś zacz? - zapytał młody rycerz.
-
Sługam Boży, chociaż bez święceń, a
przygodziło mi się, iż dzisiejszego rana wyrwał mi się
koń, skrzynie ze świętościami niosący. Zostałem
sam, bez broni, a wieczór się zbliża i rychło
czekać, jako luty zwierz ozwie się w boru. Zginę, jeśli
mnie nie
poratujecie.
-
Jeślibyś z mojej przyczyny zginął - odrzekł Zbyszko -
musiałbym za twoje grzechy odpowiadać, ale po czymże poznam,
że prawdę mówisz i żeś nie powsinoga jakowyś
albo nie rzezimieszek, jakich wielu po drogach się włóczy?
- Po
skrzyniach poznasz, panie. Niejeden oddałby trzos nabity dukatami, byle
posiąść to, co się w nich znajduje, aleja tobie darmo z
nich udzielę, byleście mnie i moje skrzynie zabrali.
-
Mówisz, żeś sługa Boży, a tego nie wiesz, że
poratunek nie dla ziemskich, jeno dla niebieskich trzeba dawać
nagród. Ale jakżeś to skrzynie ocalił, skoro ci
niosący je koń uciekł?
- Bo
konia, nimem go odnalazł, wilcy w lesie na polance zarżnęli, a
zasię skrzynie ostały, które ja do drogi przywlokłem, aby
czekać na zmiłowanie i pomoc dobrych ludzi.
To
rzekłszy i chcąc zarazem dać dowód, że prawdę
mówi, wskazał na dwie łubowe skrzynki leżące pod
sosną. Zbyszko patrzył na niego dość nieufnie, gdyż
człowiek nie wydawał mu się zbyt zacnym, a przy tym mowa jego,
lubo czysta, zdradzała pochodzenie z dalekich stron. Nie chciał
jednakże odmówić mu pomocy i pozwolił mu
przysiąść się wraz ze skrzyniami, które okazały
się dziwnie lekkie, na luźnego konia, którego powodował
Czech.
- Niech
Bóg pomnoży twoje zwycięstwa, mężny rycerzu! -
rzekł nieznajomy.
Po czym,
widząc młodocianą twarz Zbyszkową, dodał
półgłosem:
- A
również twoje włosy na brodzie.
I po
chwili jechał obok Czecha. Przez czas jakiś nie mogli rozmawiać,
albowiem dął silny wiatr i w boru szum był okrutny, lecz gdy
się nieco uspokoiło, Zbyszko usłyszał za sobą
następującą rozmowę:
- Nie
przeczę ci, że w Rzymie byłeś, ale wyglądasz na
piwożłopa - mówił Czech.
-
Strzeż się wiekuistego potępienia - odrzekł nieznajomy
-albowiem mówisz do człowieka, który zeszłej Wielkanocy
jadł jaja na twardo z Ojcem Świętym. Nie mów mi na takie
zimno o piwie, chyba o grzanym, ale jeśli masz gdzie przy sobie
gąsio-rek z winem, to daj mi dwa lub trzy łyki, a ja ci miesiąc
czyśćca odpuszczę.
- Nie masz
święceń, bom słyszał, żeś sam o tym
mówił, jako-że więc odpuścisz mi miesiąc
czyśćca?
-
Święceń nie mam, ale głowę mam ogoloną, gdyż
na to pozwoleństwo otrzymałem, prócz tego odpusty i relikwie
wożę.
- W tych
łubach? - zapytał Czech.
- W tych
łubach. A gdybyście wszystko ujrzeli, co mam, padlibyście na
twarze nie tylko wy, ale i wszystkie sosny w boru razem z dzikimi
zwierzęty.
Lecz
Czech, który był pachołek roztropny i doświadczony,
spojrzał podejrzliwie na przekupnia odpustów i rzekł:
- A wilcy
konie zjedli?
- Zjedli,
gdyż są diabłom pokrewni, ale popękali. Jednegom ci
rozpukniętego na własne oczy widział. Jeśli masz wino, to
daj, bo choć wiatr ustał, alem przemarzł, siedząc przy
drodze.
Czech wina
jednak nie dał i znów jechali w milczeniu, aż przekupień
relikwij sam począł pytać:
- Dokąd
jedziecie?
- Daleko. Ale
tymczasem do Sieradza. Pojedziesz z nami?
- Bo muszę.
Prześpię się w stajni, a jutro może mi ten pobożny
rycerz konia podaruje - i ruszę dalej.
-
Skądże jesteś?
- Spod pruskich panów,
spod Malborga. Usłyszawszy to, Zbyszko zwrócił głowę
i kiwnął na nieznajomego, aby się przybliżył.
- Spod Malborga
jesteś? - rzekł. Stamtąd jedziesz?
- Spod Malborga.
- Ale chyba nie
Niemiec, ile że naszą mową dobrze mówisz. Jako cię
wołają?
- Niemiec
jestem, a wołają mnie Sanderus; waszą mową
mówię, gdyż się w Toruniu urodziłem, gdzie wszystek
naród tak mówi. Później mieszkałem w Malborgu,
ale i tam to samo! Ba! nawet i bracia zakonni waszą mowę
rozumieją.
- A dawnoś
z Malborga?
- Byłem,
panie, w Ziemi Świętej, potem zaś w Konstantynopolu i w Rzymie,
skąd przez Francję wróciłem do Malborga, a z Malborga
jechałem na Mazowsze, obwożąc relikwie święte,
które pobożni chrześcijanie radzi dla zbawienia duszy
kupują.
-
Byłeś w Płocku czyli też w Warszawie?
-
Byłem i tu, i tu. Niech Bóg da zdrowie obum księżnom! Nie próżno
księżnę Aleksandrę nawet panowie pruscy miłują,
bo to świątobliwa pani - chociaż i księżna Anna
Januszowa nie gorsza.
-
Widziałeś w Warszawie dwór?
- Nie
napotkałem go w Warszawie, jeno w Ciechanowie, gdzie mnie oboje
księstwo jako sługę Bożego gościnnie przyjęli i
hojnie na drogę obdarowali. Ale i ja też zostawiłem im relikwie,
które błogosławieństwo boskie muszą na nich
ściągnąć.
Zbyszko
chciał zapytać o Danusię, ale naraz zdjęła go jakby pewna
nieśmiałość i pewien wstyd, zrozumiał bowiem, że
byłoby to samo, co zwierzyć się z miłości przed
nieznajomym, gminnego pochodzenia człekiem, który przy tym
wyglądał podejrzanie i mógł być prostym oszustem.
Więc po chwili milczenia spytał:
- Jakież to
relikwie po świecie wozisz?
- Wożę
i odpusty, i relikwie, które to odpusty są różne:
są całkowite i na pięćset lat, i na trzysta, i na
dwieście, i na mniej, tańsze, aby i ubodzy ludzie mogli je
nabywać i tym sposobem czyśćcowe męki sobie skracać.
Mam odpusty na przeszłe grzechy i na przyszłe, ale nie myślcie,
panie, abym pieniądze, za które je kupują, sobie
chował... Kawałek czarnego chleba i łyk wody - ot, co dla mnie -
a resztę, co zbieram, do Rzymu odwożę, aby się z czasem na
nową wyprawę krzyżową zebrało. Jeździ ci
wprawdzie po świecie wielu wydrwigroszów, którzy wszystko
mają fałszywe: i odpusty, i relikwie, i pieczęcie, i
świadectwa - i takich słusznie Ojciec Święty listami
ściga, ale mnie przeor sieradzki krzywdę i
niesprawiedliwość wyrządził - gdyż moje pieczęcie
są prawdziwe. Obejrzyjcie, panie, wosk i sami powiecie.
- A
cóż przeor sieradzki?
- Ach, panie!
Bogdajbym niesłusznie mniemał, że heretycką nauką
Wiklefa zarażon. Ale jeśli, jako mi wasz giermek powiedział,
jedziecie do Sieradza, tedy mu się wolę nie pokazować, aby go do
grzechu i bluźnierstw przeciw świętościom nie
przywodzić.
- To się
znaczy, niewiele mówiąc, że cię wziął za
oszusta i rzezimieszka?
-
Żebyż to mnie, panie! odpuściłbym mu dla miłości
bliźniego, jak zresztą już uczyniłem, ale on przeciw
towarom moim świętym pobluźnił, za co, obawiam się
wielce, że potępiony zostanie bez ratunku.
-
Jakież to masz towary święte?
- Takie,
że się i mówić o nich z nakrytą głową nie
godzi, ale tym razem, mając gotowe odpusty, daję wam, panie, pozwolenie
nie zrzucać kaptura, gdyż wiatr dmie znowu. Kupicie za to
odpuścik na popasie i grzech nie będzie wam policzon. Czego ja nie
mam! Mam kopyto osiołka, na którym odbyła się ucieczka do
Egiptu, które znalezione było koło piramid. Król
aragoński dawał mi za nie pięćdziesiąt dukatów
dobrym złotem. Mam pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela,
które podczas Zwiastowania uronił; mam dwie głowy
przepiórek zesłanych Izraelitom na puszczy; mam olej, w
którym poganie świętego Jana chcieli usmażyć - i
szczebel z drabiny, o której się śniło Jakubowi -i
łzy Marii Egipcjanki, i nieco rdzy z kluczów świętego
Piotra... Ale wszystkiego wymienić nie zdołam, dlatego żem
przemarzł, a twój giermek, panie, nie chciał mi dać wina,
a po wtóre dlatego, że do wieczora bym nie skończył.
- Wielkie
są te relikwie, jeśli prawdziwe! - rzekł Zbyszko.
-
Jeśli prawdziwe? Weź, panie, dzidę z rąk pachołka i
nadstaw, bo diabeł jest w pobliżu, który ci takie myśli
poddaje. Trzymaj go, panie, na długość kopii. A nie chcesz-li
nieszczęścia na się sprowadzić, to kup u mnie odpust za ten
grzech - inaczej w trzech niedzielach umrze ci ktoś, kogo najwięcej
na świecie miłujesz.
Zbyszko
przeląkł się groźby, gdyż przyszła mu na
myśl Danusia, i odrzekł:
- Toć nie
ja nie wierzę, jeno przeor dominikanów w Sieradzu.
- Obejrzyjcie,
panie, sami wosk na pieczęciach; a co do przeora, Bóg wie, zali on
jeszcze żyw, albowiem prędka bywa sprawiedliwość boska.
Lecz gdy
przyjechali do Sieradza, pokazało się, że przeor był
żyw. Zbyszko udał się nawet do niego, aby dać na dwie msze,
z których jedna miała się odprawić na intencję
Maćka, druga na intencję owych pawich pióropuszów, po
które Zbyszko jechał. Przeor, jak wielu wówczas w Polsce,
był cudzoziemcem, rodem z Cylii, ale przez czterdzieści lat
życia w Sieradzu wyuczył się dobrze polskiej mowy i był
wielkim nieprzyjacielem Krzyżaków. Za czym, dowiedziawszy się
o Zbyszkowym przedsięwzięciu, rzekł:
- Większa
ich jeszcze spotka kara boska, ale i ciebie od tego, coś zamierzył,
nie odwodzę, naprzód z tej przyczyny, iżeś zaprzysiągł,
a po wtóre, że za to, co tu w Sieradzu uczynili, nigdy ich
dosyć polska ręka nie przyciśnie.
- Coże
uczynili? - zapytał Zbyszko, który rad był wiedzieć o
wszystkich nieprawościach krzyżackich.
Na to staruszek
przeor rozłożył dłonie i naprzód począł odmawiać
głośno "Wieczny odpoczynek", potem zaś siadł na
zydlu, przez chwilę oczy trzymał zamknięte, jakby chcąc
zebrać dawne wspomnienia, i wreszcie tak mówić
począł:
-
Sprowadził ich tu Wincenty z Szamotuł. Było mi wtedy
dwanaście roków i właśniem przybył tu z Cylii,
skąd mnie wuj mój Petzoldt, kustosz, zabrał. Krzyżacy
napadli w nocy na miasto i zaraz je podpalili. Widzieliśmy z murów,
jako w rynku mężów, dzieci i niewiasty ścinali mieczami albo
jako niemowlęta rzucali w ogień... Widziałem zabijanych i księży,
gdyż w złości swej nie przepuszczali nikomu. A zdarzyło
się, iż przeor Mikołaj, z Elbląga rodem będąc,
znał komtura Hermana, który wojskiem przewodził. Wyszedł
on tedy ze starszymi braćmi do owego lutego rycerza i klęknąwszy
przed nim, zaklinał go po niemiecku, aby się
chrześcijańskiej krwi ulitował. Któren mu rzekł:
"Nie rozumiem" - i dalej rzezać ludzi nakazał. Wtedy to
wycięto i zakonników, a z nimi wuja mego Petzoldta, a zasię
Mikołaja koniowi do ogona przywiązali... A nad ranem nie było
jednego żywego człowieka w mieście, prócz
Krzyżaków i prócz mnie, który się na belce ode
dzwonu zataiłem. Bóg ich już pokarał za to pod
Płowcami, ale oni ciągle na zgubę tego
chrześcijańskiego Królestwa dybią i poty będą,
póki ich całkiem nie zetrze ramię boskie.
- Pod
Płowcami toż - odrzekł Zbyszko - wszyscy prawie
mężowie z rodu mego wyginęli; ale ich nie żałuję,
skoro Bóg króla Łokietka tak wielkim zwycięstwem
udarowa! i dwadzieścia tysięcy Niemców wygubił.
- Doczekasz ty
się jeszcze większej wojny i większych zwycięstw -
rzekł przeor.
- Amen! -
odpowiedział Zbyszko.
I poczęli
mówić o czym innym. Młody rycerz wypytywał trochę o
przekupnia relikwii, którego zdybał w drodze, i dowiedział
się, iż wielu podobnych oszustów włóczy się
po drogach, durząc łatwowiernych ludzi. Mówił mu
także przeor, iż są bulle papieskie nakazujące biskupom
ścigać podobnych przekupniów, i któren by nie miał
prawdziwych listów i pieczęci, zaraz go sądzić. Ponieważ
świadectwa owego włóczęgi wydały się przeorowi
podejrzane, więc chciał go zaraz do jurysdykcji biskupiej
odesłać. Jeśliby się okazało, że prawdziwym jest
wysłannikiem od odpustów, tedy by mu się krzywda nie
stała. Ale on wolał uciec. Może jednak bał się mitręgi
w podróży - ale przez tę ucieczkę w jeszcze większe
podejrzenie się podał.
Pod koniec
odwiedzin zaprosił też przeor Zbyszka na odpoczynek i nocleg do
klasztoru, lecz ów nie mógł się na to zgodzić,
chciał bowiem wywiesić kartę przed gospodą z wyzwaniem na
"walkę pieszą alibo konną" wszystkich rycerzy,
którzy by zaprzeczyli, że panna Danuta Jurandówna jest
najurodziwszą i najcnotliwszą dziewką w Królestwie - nie
wypadało zaś żadną miarą wywieszać takowego
wyzwania na furcie klasztornej. Ni przeor, ni inni księża nie chcieli
mu nawet karty napisać, skutkiem czego młody rycerz wpadł w
wielki kłopot i całkiem nie wiedział, jak sobie poradzić.
Aż dopiero po powrocie do gospody przyszło mu na myśl udać
się o pomoc do przekupnia odpustów.
- Przeor
zgoła nie wie, czyliś nie hukaj - rzekł - bo powiada tak:
"Czego by się miał bać biskupiego sądu, gdyby prawe
miał świadectwa?"
- Nie boję
się też biskupa - odrzekł Sanderus - jeno mnichów,
którzy się na pieczęciach nie znają. Właśnie
chciałem do Krakowa jechać, ale że konia nie mam, więc
muszę czekać, póki mi go ktoś nie podaruje. Ale tymczasem
pismo poślę, do którego własną pieczęć
przyłożę.
- Jam też
sobie pomyślał, iż jeśli pokaże się, że
znasz pismo, to będzie znak, żeś nie prostak. Ale jakże
list poślesz?
- Przez jakiego
pątnika albo wędrownego mnicha. Małoż to ludzi do
Krakowa do grobu królowej jeździ?
- A mnie
potrafisz kartę napisać?
- Wypiszę,
panie, wszystko, co każecie - gładko a do rzeczy, choćby na
desce.
- Lepiej,
że na desce - rzekł uradowany Zbyszko - bo to się nie zedrze i
na później się przyda.
Jakoż, gdy
po upływie pewnego czasu pacholikowie znaleźli i przynieśli
świeżą deskę, zabrał się Sanderus do pisania. Co
tam napisał, tego Zbyszko przeczytać nie umiał, ale kazał
zaraz przybić wyzwanie na wrotach, pod nim zaś zawiesić
tarczę, której Turczynkowie pilnowali na przemian. Kto by w
nią kopią uderzył, ten by dał znak, że wyzwanie
przyjmuje. W Sieradzu jednak brakło widocznie ochotników do takich
spraw, tego bowiem dnia ani nazajutrz do południa nie
zadźwięczała tarcza ani razu od uderzenia - o południu
zaś wybrał się strapiony nieco młodzieńczyk w
dalszą drogę.
Jednakże
przedtem jeszcze przyszedł do Zbyszka Sanderus i rzekł mu:
-
Gdybyście, panie, wywiesili tarczę w krajach panów pruskich,
pewnie by już teraz giermek musiał na was rzemienie od zbroi
dociągać.
- Jak to!
przecie Krzyżak, jako zakonnik, nie może mieć damy, w
której się kocha, bo mu nie wolno.
- Nie wiem, czy
im wolno, jeno wiem, że je miewają. Prawda, że Krzyżak bez
zgorszenia do pojedynczej walki stanąć nie może, gdyż
przysięga, że tylko za wiarę będzie się
wespół z drugimi potykał, ale tam prócz
zakonników siła jest i świeckich rycerzy z dalekich stron,
którzy panom pruskim w pomoc przychodzą. Ci patrzą jeno, z kim
by się sczepić, a szczególniej rycerze francuscy.
- O wa!
widziałem ja ich pod Wilnem, a da Bóg, zobaczę i w Malborgu.
Potrzeba mi pawich piór z hełmów, bom to ślubował
- rozumiesz?
- Kupcie, panie,
ode mnie dwie albo trzy krople potu świętego Jerzego, które
wylał, ze smokiem walcząc. Żadna relikwia lepiej się
rycerzowi nie przygodzi. Dacie mi za to konia, na którego
kazaliście mi się przysiąść, to wam jeszcze i odpust
dołożę za tę krew chrześcijańską,
którą w walce przelejecie.
-Daj
spokój, bo się zaś zgniewam. Nie będę twego towaru
brał, póki nie wiem, czy dobry.
- Jedziecie,
panie, jakoście rzekli, na dwór mazowiecki do księcia Janusza.
Spytajcie się tam, ile relikwiów ode mnie nabrali - i sama
księżna, i rycerze, i panny na weselach, na których
byłem.
- Na jakich
weselach? - zapytał Zbyszko.
- Jako
zwyczajnie przed adwentem. Żenili się rycerze jeden przez drugiego,
bo ludzie prawią, że będzie wojna między królem
polskim a pruskimi pany o ziemię dobrzyńską... Mówi
też sobie poniektóry: "Bogu wiadomo, czy żyw
będę" - i chce przedtem szczęśliwości z
niewiastą zażyć.
Zbyszka
zajęła mocno wieść o wojnie, ale jeszcze mocniej to, co
Sanderus mówił o zamęściach, więc zapytał:
- Jakież
tam dziewki się wydały?
- A
dwórki księżny. Nie wiem, czy jedna ostała, bom
słyszał, jako księżna mówiła, że przyjdzie
jej nowych służebnych niewiast szukać.
Usłyszawszy
to, Zbyszko umilkł na chwilę, po czym spytał nieco zmienionym
głosem:
- A panna Danuta
Jurandówna, której imię na desce stoi, też się
wydała?
Sanderus
zawahał się z odpowiedzią, naprzód dlatego, że sam
nic dobrze nie wiedział, a po wtóre, że pomyślał,
iż utrzymując rycerza w niepewności, nabierze nad nim pewnej
przewagi i potrafi go lepiej wyzyskać. Już on poprzednio
rozważył to w duszy, iż należy mu się trzymać
tego rycerza, któren poczet miał zacny i opa-trzon był
dostatnio. Sanderus znał się na ludziach i na rzeczach. Wielka
młodość Zbyszka pozwalała mu przypuszczać, że
będzie to pan hojny a nieopatrzny i łatwo groszem rzucający.
Zobaczył już był także ową kosztowną zbroję
mediolańską i ogromne ogiery bojowe, których byle kto
posiadać nie mógł - więc powiedział sobie, że
przy takim paniątku będzie się miało i
gościnność po dworach zapewnioną, i niejedną
sposobność do zyskownej sprzedaży odpustów, i
bezpieczeństwo w drodze - i wreszcie obfitość jadła i
napoju, o którą mu przede wszystkim chodziło.
Zatem,
usłyszawszy Zbyszkowe pytanie, namarszczył czoło,
podniósł w górę oczy, jakby natężając
pamięć, i odrzekł:
- Panna
Danuta Jurandówna... A skąd ona jest?
-
Jurandówna Danuta ze Spychowa.
-
Widziałem ci ja je wszystkie, ale jak tam na którą wołali
-nie bardzo pomnę.
-
Młódka to jeszcze jest, na luteńce grywająca,
która śpiewaniem księżnę rozwesela.
- Aha...
młódka... na luteńce grywająca... wychodziły i
młódki... Nie czarnać ona jest jako agat? Zbyszko
odetchnął.
- To nie
ta! Tamta biała jako śnieg, jeno na jagodach rumiana - i płowa.
A na to
Sanderus:
- Bo
jedna, czarna jak agat, przy księżnie ostała, a inne prawie
wszystkie się wydały.
- Przecie
mówisz, że "prawie wszystkie", to się znaczy,
że nie co do jednej. Na miły Bóg, chcesz-li ode mnie co
mieć, to sobie przypomnij.
- Tak we
trzy albo cztery dni tobym sobie przypomniał -a najmilszy byłby mi
koń, który by moje święte towary nosił.
- To go
dostaniesz, byłeś prawdę rzekł. Wtem Czech, który
słuchał tej rozmowy od początku i uśmiechał się w
garść, ozwał się:
- Prawda
będzie wiadoma na mazowieckim dworze. Sanderus popatrzył na niego
przez chwilę, po czym rzekł:
- A to
myślisz, że się dworu mazowieckiego boję.
- Ja nie
mówię, że się dworu mazowieckiego boisz, jeno że
zaraz ni też po trzech dniach z koniem nie odjedziesz, a pokaże
się li, żeś zełgał, to i na własnych nogach nie
odejdziesz, bo ci je Jego Miłość każe połamać.
- Jako
żywo! - rzekł Zbyszko.
Sanderus
pomyślał, że wobec takiej zapowiedzi lepiej być
ostrożnym, i odrzekł:
- Gdybym
chciał zełgać, to byłbym od razu powiedział, że
się wydała, albo że się nie wydała, a ja rzekłem:
nie pomnę. Żebyś miał rozum, tobyś zaraz cnotę
moją z tej odpowiedzi wymiarkował.
- Nie brat
mój rozum twojej cnocie, bo ona może być psu siostra.
- Nie
szczeka moja cnota, jako twój rozum; a kto za życia szczeka, ten
snadnie może wyć po śmierci.
- I
pewnie! Twoja cnota nie będzie po śmierci wyła, jeno
zgrzytała, chyba że za życia na usługach diabłu
zęby straci.
I
poczęli się kłócić, gdyż Czech wartki miał
język i na każde słowo Niemca dwa znajdował. Lecz tymczasem
dał Zbyszko rozkaz odjazdu i niebawem ruszyli, wypytawszy wprzód
dobrze ludzi bywałych o drogę do Łęczycy. Wkrótce za
Sieradzem wjechali w głuche bory, którymi większa część
kraju była porośnięta. Lecz środkiem ich szedł
gościniec, miejscami nawet okopany, miejscami na nizinach wymoszczony
okrąglakami, zabytek króla Kazimierzowej gospodarki. Wprawdzie po
jego śmierci wśród zawieruchy wojennej, jaką wzniecili
Nałęcze i Grzymalici, podupadły nieco drogi, lecz za Jadwigi po
uspokojeniu Królestwa zawrzały znów w rękach
zabiegłego ludu łopaty po bagnach, siekiery po lasach i pod koniec
jej życia wszędzie już kupiec mógł między
znaczniejszymi grodami prowadzić swoje ładowne wozy bez obawy,
iż mu się połamią wśród wybojów lub
pogrzęzną w młakach. Zwierz chyba dziki lub zbóje mogli
wstręt czynić po drogach, lecz od zwierza były kaganki na noc,
zaś kusze do obrony w dzień, a zbójów,
zawalidrogów mniej było niż w krajach ościennych.
Zresztą, kto jechał z pocztem i zbrojny, ten mógł
się niczego nie obawiać.
Zbyszko
też nie obawiał się zbójów ni zbrojnych rycerzy, a
nawet i nie myślał o nich, gdyż opadł go srogi
niepokój - i duszą całą był na mazowieckim dworze.
Zastanie-li jeszcze swoją Danuśkę dwórką
księżny, czyli też żoną jakiego mazowieckiego rycerza
- sam nie wiedział i od rana do nocy bił się z myślami nad
tym pytaniem. Czasem wydawało mu się to niepodobieństwem, by ona
miała o nim zapomnieć - lecz chwilami przychodziło mu do
głowy, że może Jurand przybył na dwór ze Spychowa i
wydał dziewkę za mąż za jakiego sąsiada lub
przyjaciela. Mówił on przecie jeszcze w Krakowie, że nie
Zbyszkowi Danusia pisana i że mu jej oddać nie może - więc
widocznie przyrzekł ją komuś innemu, widocznie był związan
przysięgą, a teraz przysięgi dotrzymał. Zbyszkowi, gdy o tym
myślał, zdało się rzeczą pewną, że już
nie ujrzy Danuśki dziewczyną. Wołał wówczas
Sanderusa i znów go badał, znów wypytywał, ale
ów mącił coraz bardziej. Nieraz już, już
przypominał sobie dwórkę Jurandównę i jej wesele -
a potem nagle wsadzał palec w usta, zamyślał się i
odpowiadał: "Chyba nie ta!" W winie, które mu miało
jasność w głowie czynić, nie odnajdował też
Niemiec pamięci -i trzymał ciągle młodego rycerza
między śmiertelną obawą a nadzieją.
Jechał
więc Zbyszko w trosce, zmartwieniu i niepewności. Po drodze nie
myślał już wcale ni o Bogdańcu, ni o Zgorzelicach, tylko o
tym, co mu należy czynić. Przede wszystkim należało
jechać dowiedzieć się prawdy na mazowieckim dworze, jechał
więc spiesznie, zatrzymując się tylko na krótkie noclegi
po dworach, gospodach i miastach, aby koni nie zniszczyć. W
Łęczycy kazał wywiesić znów deskę z wyzwaniem
przed bramą, rozumując sobie w duszy, że czy Danuśka
jeszcze trwa w panieńskim stanie, czy za mąż wyszła, zawsze
jest panią jego serca i potykać się o nią powinien. Ale w
Łęczycy nie bardzo kto umiał wyzwanie przeczytać, ci
zaś z rycerzy, którym odczytali je biegli w piśmie klerycy,
wzruszali ramionami, nie znając obcego obyczaju i mówiąc:
"Głupi to jakiś jedzie, bo jakże mu kto ma
przyświadczyć albo się sprzeciwić, skoro onej dziewki na
oczy nie widział". A Zbyszko jechał dalej w coraz większym
strapieniu i z coraz większym pośpiechem. Nigdy on nie ustawał
kochać swojej Danuśki, ale w Bogdańcu i w Zgorzelicach
"uradzając" prawie co dzień z Jagienką i patrząc
na jej urodę, nie tak często o tamtej myślał, a teraz dniem
i nocą nie schodziła mu ni z oczu, ni z pamięci, ni z
myśli. We śnie nawet widywał ją przed sobą,
przetowłosą, z lutnią w ręku, w czerwonych trzewikach i z
wianeczkiem na głowie. Wyciągała do niego ręce, a Jurand
ją od niego odciągał. Rankiem, gdy sny pierzchały,
przychodziła zaraz na ich miejsce tęsknota większa, niż
była przedtem - i nigdy tak Zbyszko tej dziewczyny nie kochał w
Bogdańcu, jak zaczął ją kochać właśnie
teraz, gdy nie był pewien, czy mu jej nie zabrali.
Przychodziło
mu też do głowy, że pewnie ją po niewoli wydali, więc
jej w duszy nie oskarżał, zwłaszcza że dzieckiem
będąc, woli swej jeszcze mieć nie mogła. Burzył
się natomiast w duszy przeciw Jurandowi i przeciw księżnie
Januszowej, a gdy pomyślał o Danusinym mężu, zaraz serce
podnosiło mu się aż po szyję w piersiach i groźnie
się na pachołków, wiozących pod oponami zbroje,
oglądał. Układał też sobie, że
służyć jej nie przestanie i że choćby ją
cudzą żoną zastał, to pawie grzebienie złożyć
jej u nóg musi. Ale było w tej myśli więcej żalu
niż pociechy, bo całkiem nie wiedział, co pocznie potem.
Pocieszała
go tylko myśl o wielkiej wojnie. Chociaż nie chciało mu się
bez Danuśki żyć, nie obiecywał sobie, że koniecznie
zginie, natomiast czuł, że tak mu się jakoś zapodzieje w
czasie wojny dusza i pamięć, iż zbędzie wszelkich innych
trosk i frasunków. A wielka wojna wisiała jakby w powietrzu. Nie
wiadomo było, skąd się brały o niej wieści, gdyż
między królem a Zakonem panował spokój - a
jednakże wszędy, gdzie Zbyszko zajechał, nie mówiono o
niczym innym. Ludzie mieli jakby przeczucie, że to nastąpić
musi, a niektórzy mówili otwarcie: "Po cóż nam
się było z Litwą łączyć, jeśli nie przeciw
onym wilkom krzyżackim? Raz więc trzeba z nimi skończyć,
aby zaś dłużej nie szarpali nam wnętrzności".
Inni wszelako powiadali: "Szaleni mnichowie! mało im było
Płowców! Śmierć jest nad nimi, a oni jeszcze ziemię
dobrzyńską porwali, którą wraz z krwią wyrzygać
muszą". I gotowano się po wszystkich ziemiach Królestwa poważnie,
bez chełpliwości, jako zwyczajnie do boju na śmierć i
życie, ale z głuchą zawziętością
potężnego ludu, który zbyt długo krzywdy znosił i
wreszcie do wymierzenia straszliwej kary się gotował.
Po
wszystkich dworach spotykał Zbyszko ludzi przekonanych, że lada
dzień trzeba będzie na koń siadać, i aż dziwił
się temu, albowiem mniemając również jak i inni, że
do wojny przyjść musi, nie słyszał jednak o tym, by
miała nastąpić tak prędko. Nie przyszło mu wszelako do
głowy, że ludzka chęć wyprzedza w tym razie wypadki.
Wierzył innym, nie sobie, i radował się w sercu na widok owej
przedwojennej krzątaniny, którą na każdym spotykał
kroku. Wszędzie wszystkie inne troski ustępowały trosce o konie
i zbroje, wszędzie oglądano w wielkim skupieniu kopie, miecze, topory,
rohatyny, hełmy, pancerze, rzemienie przy napierstnikach i kropierzach.
Kowale dzień i noc bili młotami w żelazne blachy, kowając
zbroje grube, ciężkie, które by ledwie dźwignąć
mogli wytworni rycerze z Zachodu, ale które z łatwością
nosili krzepcy "dziedzice" z Wielkopolski i Małopolski. Starcy
wydobywali ze skrzyń w alkierzach spleśniałe worki z grzywnami
na wojenną wyprawę dla dzieci. Raz nocował Zbyszko u
możnego szlachcica Bartosza z Bielaw, który mając dwudziestu
dwóch tęgich synów, zastawił liczne ziemie klasztorowi
w Łowiczu, aby zakupić dwadzieścia dwa pancerze, tyleż
hełmów i innych przyborów na wojnę. Więc Zbyszko,
choć o tym w Bogdańcu nie słyszał, myślał także,
że zaraz przyjdzie do Prus pociągnąć, i dziękował
Bogu, że tak przednio jest na wyprawę opatrzon. Jakoż zbroja
jego budziła powszechny podziw. Brano go za wojewodzińskie dziecko, a
gdy powiadał ludziom, że prostym jest tylko szlachcicem i że
taką zbroję można u Niemców kupić, byle godnie
toporem zapłacić, wzbierały serca ochotą wojenną. Lecz
niejeden, na widok tej zbroi nie mogąc pożądliwości
potłumić, doganiał Zbyszka na gościńcu i
mówił: "Nuż byś się o nią
spotkał?" Ale on, mając drogę pilną, nie chciał
się potykać, a Czech kuszę naciągał. Przestał
nawet Zbyszko wywieszać po gospodach deskę z wyzwaniem, albowiem
pomiarkował, iż im głębiej od granic w kraj
wjeżdżał, tym mniej się ludzie na tym rozumieli i tym
bardziej poczytywali go za głupiego.
Na
Mazowszu mniej ludzie mówili o wojnie. Wierzyli i tu, że
będzie, ale nie wiedzieli kiedy. W Warszawie spokój był, tym
bardziej że dwór bawił w Ciechanowie, który
książę Janusz po dawnym napadzie litewskim przebudowywał, a
raczej całkiem na nowo wznosił, gdyż z dawnego został tylko
zamek. W grodzie warszawskim przyjął Zbyszka Jaśko Socha, starosta
zamkowy, syn wojewody Abrahama, który pod Worsklą poległ.
Jaśko znał Zbyszka, gdyż był z księżną w
Krakowie, więc też i ugościł go z radością - on
zaś, nim do jadła i napoju zasiadł, zaraz począł go
wypytywać o Danusię i o to, czy się wraz z innymi dwórkami
księżny nie wydała.
Lecz Socha nie
umiał mu na to odpowiedzieć. Księstwo bawili na zamku
ciechanowskim od wczesnej jesieni. W Warszawie została tylko
garść łuczników i on dla straży. Słyszał,
że były w Ciechanowie różne uciechy i wesela, jak bywa zwyczajnie
przed adwentem, ale która by z dwórek za mąż
poszła, a która się ostała, o to, jako człek
żonaty, nie wypytywał.
-
Myślę wszelako - mówił - że Jurandówna
się nie wydała, gdyżby się to bez Juranda obyć nie
mogło, a nie słyszałem, aby przyjeżdżał.
Bawią też u księstwa w gościnie dwaj bracia zakonni,
komturowie, jeden z Jansborku, a drugi ze Szczytna, a z nimi podobno jacyś
goście zagraniczni - a wtedy Jurand nigdy nie przyjeżdża,
gdyż jego widok białego płaszcza do szaleństwa zaraz
przywodzi. Nie było zasię Juranda, nie było i wesela! A chcesz,
to poślę ci gończego zapytać, któremu pilno
wracać każę, choć jako żywo tak myślę,
że Jurandównę w panieńskim jeszcze stanie napotkasz.
- Sam zaraz
jutro pojadę, ale za pociechę Bóg ci zapłać. Niech
jeno konie odpoczną, to pojadę, gdyż nie będę
miał spokoju, póki się prawdy nie dowiem, Bóg ci
wszelako zapłać, bo zaraz mi ulżyło.
Socha nie
poprzestał jednak na tym i począł się przepytywać
między szlachtą bawiącą przygodnie w zamku i między
żołnierzami, czy kto czego o weselu Jurandówny nie
słyszał. Nie słyszał jednak nikt - choć znaleźli
się tacy, którzy byli w Ciechanowie, a nawet i na niektórych
weselach: "Chybaby kto ją wziął w ostatnich tygodniach albo
w ostatnich dniach". Jakoż mogło się i tak zdarzyć,
gdyż w owych czasach nie tracili ludzie czasu na namysł. Ale
tymczasem Zbyszko poszedł spać wielce pokrzepiony. Już w
łożu będąc, namyślał się, czy nie
odpędzić nazajutrz Sanderusa, pomyślał jednak, że
hultaj może mu się dla swej znajomości niemieckiej mowy przydać
wówczas, gdy się przeciw Lichtensteinowi wybierze.
Pomyślał także, że Sanderus nie okłamał go, a
chociaż był nabytkiem kosztownym, gdyż jadł i pił po
gospodach za czterech, był jednak usłużny i okazywał nowemu
panu pewne przywiązanie. Nadto posiadał także sztukę
pisania, czym górował nad giermkiem Czechem i nad samym Zbyszkiem.
To wszystko
sprawiło, iż młody rycerz pozwolił mu jechać ze
sobą do Ciechanowa, z czego Sanderus był rad nie tylko dla wiktu, ale
i dlatego, iż zauważył, że w zacnym towarzystwie
więcej wzbudza ufności i łacniej znajduje kupców na
swój towar. Po jeszcze jednym noclegu w Nasielsku, jadąc ni zbyt
wartko, ni zbyt wolno, ujrzeli następnego dnia pod wieczór mury
ciechanowskiego zamku. Zbyszko zatrzymał się w gospodzie, aby
wdziać na się zbroję i wjechać obyczajem rycerskim do zamku
w hełmie i z kopią w ręku - za czym siadł na olbrzymiego
zdobycznego ogiera i uczyniwszy w powietrzu znak krzyża - ruszył
przed siebie.
Lecz nie
ujechał i dziesięciu kroków, gdy jadący z tyłu Czech
porównał się z nim i rzekł:
- Wasza
miłość, rycerze jacyś za nami walą. Krzyżaki
chyba czy co?
Zbyszko
zawrócił konia i nie dalej jak na pół stajania za
sobą ujrzał okazały poczet, na którego czele jechało
dwóch rycerzy na tęgich pomorskich koniach, obaj w pełnych
zbrojach, każdy
w białym
płaszczu z czarnym krzyżem i w hełmie z wysokim pawim
pióropuszem.
- Krzyżacy,
na miły Bóg! - rzekł Zbyszko.
I mimo woli
pochylił się w siodle i złożył kopię w
pół ucha końskiego, co widząc, Czech splunął w
garście, aby mu się nie ślizgało w nich toporzysko.
Czeladnicy
Zbyszkowi, ludzie bywali i znający obyczaj wojenny, stanęli
także w gotowości - nie do walki wprawdzie, albowiem w spotkaniach
rycerskich służba nie brała udziału, ale do odmierzenia
miejsca pod bitwę konną lub do udeptania zaśnieżonej ziemi
pod pieszą. Jeden Czech tylko, szlachcicem będąc, miał
się ku robocie, lecz i on spodziewał się, że Zbyszko
przemówi, zanim uderzy, i w duszy mocno się nawet dziwił,
iż młody pan pochylił kopię przed wyzwaniem.
Lecz i Zbyszko
opamiętał się w porę. Przypomniał sobie swój
szalony uczynek pod Krakowem, gdy nieopatrznie chciał bić w
Lichtensteina - i wszystkie nieszczęścia, jakie z tego wynikły,
więc podniósł kopię, oddał ją Czechowi i nie
dobywając miecza, ruszył koniem ku rycerzom zakonnym. Zbliżywszy
się, zauważył, że prócz nich był jeszcze trzeci
rycerz, również z piórami na głowie, i czwarty,
niezbrojny, długowłosy, który wydawał mu się Mazurem.
Widząc
zaś ich, rzekł sobie w duszy:
"Ślubowałem
mojej panience w więzieniu nie trzy czuby, jeno tyle, ile paliców u
rąk, ale trzy, byle to nie byli posłowie -mogłoby być
zaraz".
Jednakże
pomyślał, że to właśnie muszą być jacyś
posłowie do księcia mazowieckiego, więc westchnąwszy,
ozwał się głośno:
- Pochwalony
Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków
- odpowiedział długowłosy niezbrojny jeździec.
-
Szczęść wam Boże.
-1 wam, panie.
-
Chwała świętemu Jerzemu!
- Nasz ci
to patron. Witajcie, panie, w podróży. Tu poczęli się
sobie kłaniać, a następnie Zbyszko wymienił, kto jest,
jakiego herbu, zawołania i skąd na dwór mazowiecki
podąża, długowłosy zaś rycerz oznajmił, iż
zowie się Jędrek z Kropiwnicy i gości księciu wiedzie:
brata Gotfryda, brata Rotgiera oraz pana Fulka de Lorche z Lotaryngii,
który u Krzyżaków bawiąc, chce księcia
mazowieckiego, a zwłaszcza księżnę, córkę
sławnego "Kynstuta", na własne oczy obaczyć.
Przez ten
czas, gdy wymieniano ich nazwiska, rycerze zagraniczni, siedząc prosto na
koniach, pochylali raz po raz przybrane w żelazne hełmy głowy,
sądząc bowiem ze świetnej zbroi Zbyszkowej, mniemali, że
książę kogoś znacznego, może krewnego lub syna, na
spotkanie ich wysłał. Jędrek zaś z Kropiwnicy
mówił dalej:
- Komtur,
jakobyście po naszemu rzekli: starosta z Jansbor-ku, bawi w gościnie
u księcia, któremu rozpowiadał o tych trzech rycerzach, jako
mają żywną ochotę przybyć, ale nie śmią, a
zwłaszcza ów rycerz z Lotaryngii, on bowiem z daleka
będąc, mniemał, że za krzyżacką granicą
zaraz mieszkają Saraceny, z którymi wojna nie ustaje.
Książę, jako ludzki pan, wnet mnie na granicę
posłał, abym ich bezpiecznie wśród zamków
przeprowadził.
- To bez
waszej pomocy nie mogliby przejechać?
- Jest
nasz naród okrutnie na Krzyżaków zawzięty, a to z
przyczyny nie tyle ich napaści - bo i my do nich zaglądamy, ile z
przyczyny wielkiej ich zdradliwości, że to, jeśli cię
Krzyżak obłapi, a z przodu w gębę cię całuje, to
z tyłu gotów cię w tym samym czasie nożem
żgnąć, któren obyczaj zgoła jest świński i
nam Mazurom przeciwny... ba! jużci!... Pod dach i Niemca każdy
przyjmie, i gościowi krzywdy nie uczyni, ale na drodze rad mu
zastąpi. A są i tacy, którzy nic innego nie czynią, przez
pomstę alibo dla chwały, którą daj Bóg
każdemu.
-
Którenże jest między wami najsławniejszy?
- Jest
jeden taki, że lepiej by Niemcu śmierć obaczyć niż
jego; zowie się Jurand ze Spychowa.
Zadrgało
w młodym rycerzu serce, gdy usłyszał to nazwisko - i wraz
postanowił pociągnąć Jędrka z Kropiwnicy za
język.
-Wiem! -
rzekł - słyszałem: to ów, którego córka
Danuta dwórką księżny była, póki się nie
wydała.
I to
rzekłszy, począł pilnie patrzyć w oczy mazowieckiego
rycerza, tamując prawie dech w piersiach, ów zaś odrzekł
z wielkim zdziwieniem:
- A wam to
kto powiadał? Dyć to młódka. Bywa po prawdzie, że i
takie wychodzą za mąż, ale Jurandówna nie wyszła.
Sześć dni temu, jak wyjechałem z Ciechanowa i widziałem
ją przy księżnie. Jakoże jej w adwencie wychodzić?
Zbyszko,
słysząc to, wytężył całą siłę
woli, by nie pochwycić Mazura za szyję i nie zakrzyknąć mu:
"Bóg ci zapłać za nowinę!" - pohamował
się jednak i rzekł:
- Bo
słyszałem, że ją Jurand komuś oddał.
-
Księżna chciała ją oddać, nie Jurand, jeno przeciw
woli Jurandowej nie mogła. Chciała ją oddać jednemu
rycerzowi w Krakowie, który dziewce ślubował i którego
ona miłuje.
-
Miłuje ci go? - zakrzyknął Zbyszko.
Na to
Jędrek spojrzał na niego bystro, uśmiechnął się i
rzekł:
- Wiecie,
jakoś strasznie się o tę dziewuchę przepytujecie.
-
Przepytuję o znajomych, ku którym jadę.
Mało
Zbyszkowi widać było twarzy spod hełmu, ledwie oczy, nos i
trochę policzków, ale za to nos i policzki tak były czerwone,
że skory do drwin, a przechera, Mazur rzekł:
-
Pewnikiem od mrozu tak wam gęba pokraśniała jako wielkanocne
jaje!
A
młodzian zmieszał się jeszcze bardziej i odpowiedział:
-Pewnikiem...
Ruszyli i
jechali czas jakiś w milczeniu, tylko konie parskały, wyrzucając
z nozdrzy słupy pary - i obcy rycerze poczęli między sobą
szwargotać. Lecz po chwili Jędrek z Kropiwnicy zapytał:
-
Jakoże was zowią, bom niedobrze dosłyszał?
- Zbyszko
z Bogdańca.
-
Moiście wy! A toć tamtemu, co to Jurandównie
ślubował, podobnie było.
- Zali
myślicie, że się zaprę? - odpowiedział prędko i z
dumą Zbyszko.
- Bo i nie ma
czego. Miły Boże, to wyście ów Zbyszko, któremu
dziewucha nałęczką głowę nakryła! Po powrocie z
Krakowa wszystkie dwórki o niczym innym nie gadały, jeno o was, a
niejednemu to aż śluzy, słuchajęcy, po jagodach
ciekły. Toście wy! Hej! radość też będzie na
dworze... że to i księżna was nawidzi.
- Bóg jej
błogosław i wam także za dobrą nowinę... Bo jak mi
powiedzieli, że się wydała, to ażem ścierpł.
- Co się
miała wydać!... Łakoma to jest rzecz taka dziewka, bo za
nią cały Spychów stoi, ale choć siła jest
gładkich chłopów na dworze, żaden ci jej w ślepia
nie zaglądał, bo każden i jej uczynek, i wasze ślubowanie
szanował. Nie byłaby też dopuściła do tego i
księżna. Hej! będzie radość. Po prawdzie przekomarzali
się czasem dziewusze! Powie jej kto: "Nie wróci twój
rycerz" - to ona jeno piętami przytupuje: "Wróci!
wróci!" - chociaż nieraz, gdy kto jej rzekł,
żeście inną wzięli, to i do płakania
przychodziło.
Rozczuliły
te słowa Zbyszka, ale zarazem chwycił go gniew na ludzkie gadanie,
więc rzekł:
- Kto o
mnie takie rzeczy szczekał, to go pozwę! A Jędrek z Kropiwnicy
począł się śmiać:
- Baby na
przekór gadały! Będziecie pozywać baby? Mieczem przeciw
kądzieli nie poradzisz!
Zbyszko rad,
że mu Bóg zesłał tak wesołego i życzliwego
towarzysza, począł go wypytywać o Danusię, potem o obyczaje
mazowieckiego dworu, i znów o Danusię, potem o księcia
Janusza, o księżnę, i znów o Danusię - na koniec
jednak, wspomniawszy o swych ślubach, rozpowiedział Jędrkowi, co
słyszał po drodze o wojnie - jako się ludzie do niej
gotują, jako jej z dnia na dzień czekają - a wreszcie
zapytał, czyli i w księstwach mazowieckich tak samo myślą.
Lecz dziedzic
Kropiwnicy nie myślał, aby wojna była tak bliska. Gadają ludzie,
że nie może inaczej być, ale on słyszał oto, jak raz
sam książę mówił do Mikołaja z Długolasu,
że pochowali rogi Krzyżacy i że byle król nastawał,
to i z ziemi dobrzyńskiej, którą porwali, odstąpią,
bo się potęgi jego boją - albo przynajmniej będą sprawę
przewłóczyć, póki się dobrze nie przygotują.
-Zresztą -
rzekł - książę niedawno do Malborga jeździł,
gdzie pod niebytność mistrza wielki marszałek go podejmował
i gonitwy dla niego wyprawił, a teraz u księcia komtury bawią -i
ot, nowi goście jeszcze jadą...
Tu jednak
zastanowił się przez chwilę i dodał:
- Powiadają
ludzie, że te Krzyżaki nie bez przyczyny u nas i u księcia
Ziemowita w Płocku siedzą. Chcieliby oni pono, żeby w razie
wojny nasi książęta nie wspomagali króla polskiego, jeno
ich, a jeśli się nie dadzą do tego pociągnąć, to
żeby choć na boku spokojnie ostali - ale tego nie będzie...
- Bóg da,
że nie będzie. Jakżebyście to w domu usiedzieli? Wasi
książęta przecie Królestwu Polskiemu powinni. Nie
usiedzicie, myślę.
- Nie
usiedzimy - odrzekł Jędrek z Kropiwnicy.
Zbyszko
spojrzał znów na obcych rycerzy i na ich pawie pióra:
- To i ci
po to jadą?
- Bracia
zakonni, może i po to. Kto ich wie?
- A ów
trzeci?
- Trzeci jedzie,
bo ciekawy.
- Znaczny
jakiś musi być.
- Ba!
wozów idzie za nim okutych trzy z godnym sprzętem, a ludzi
pocztowych jest dziewięciu. Bogdajby się z takim zewrzeć!
Aże ślina do gęby idzie.
- Ale nie
możecie?
- Jakże!
Toć mi książę kazał ich strzec. Włos im z
głowy nie spadnie do Ciechanowa.
- A nużbym
ich pozwał? Nużby się chcieli ze mną potykać?
- Tedy
musielibyście się wpierw ze mną potykać, bo pókim
żyw, nie będzie z tego nic.
Zbyszko,
usłyszawszy to, spojrzał przyjaźnie na młodego szlachcica i
rzekł:
- Rozumiecie, co
rycerska cześć. Z wami nie będę się potykał, bom
wam przyjacielem, ale w Ciechanowie, da Bóg, przyczynę przeciw
Niemcom znajdę.
- W Ciechanowie
róbcie sobie, co wam się podoba. Nie obejdzie się też tam
bez jakowychś gonitw, to może pójść i na ostre, byle
książę i komturowie dali pozwoleństwo.
- Mam ci ja
taką deskę, na której stoi pozwanie dla każdego, kto by
nie przyznał, że panna Danuta Jurandówna najcnotliwsza i
najgładsza dziewka na świecie. Ale wiecie... wszędy ludzie jeno
ramionami ruszali i śmiali się.
- Bo też to
jest obcy obyczaj, a prawdę rzekłszy, głupi, którego u
nas ludzie nie znają, chyba gdzieś na pograniczach. To i ten tu
Lotaryńczyk zaczepiał po drodze szlachtę, każąc
jakąś swoją panią nad inne wysławiać. Ale go nikt
nie rozumiał, a jam do bitki nie dopuszczał.
- Jak to?
kazał swoją panią wysławiać? Bójcie się
Boga! Chyba że wstydu w oczach nie ma.
Tu
spojrzał na zagranicznego rycerza, jakby się chcąc
przekonać, jak też wygląda człowiek, który wstydu w
oczach nie ma, ale w duszy musiał jednak przyznać, iż Fulko de
Lorche nie wyglądał wcale na zwykłego zawalidrogę. Owszem,
spod uchylonej przyłbicy patrzyły oczy łagodne i wychylała
się twarz młoda, a pełna jakiegoś smutku.
-
Sanderus! - zawołał nagle Zbyszko.
- Do
usług - odpowiedział, zbliżając się, Niemiec.
- Zapytaj
się tego rycerza, jaka jest najcnotliwsza i najcudniejsza dziewka na
świecie.
- Jaka
jest najcudniejsza i najcnotliwsza dziewka na świecie? - zapytał
Sanderus.
- Ulryka de
Elner! - odpowiedział Fulko de Lorche. I podniósłszy oczy w
górę, począł raz po razu wzdychać, Zbyszkowi
zaś, gdy usłyszał takie bluźnierstwo, oburzenie
zaparło dech w piersi, a gniew chwycił go tak wielki, że
zdarł na miejscu ogiera; zanim jednak zdołał
przemówić, Jędrek z Kropiwnicy przedzielił go koniem od
cudzoziemca i rzekł:
- Nie
będziecie się tu wadzić.
Lecz Zbyszko zwrócił
się znów do przekupnia relikwij.
- Powiedz mu ode
mnie, że sowę miłuje.
- Pan mój
mówi, szlachetny rycerzu, że miłujecie sowę! -
powtórzył jak echo Sanderus.
Na to pan de
Lorche puścił cugle i prawą ręką począł
odpinać, a następnie ściągać żelazną rękawicę,
po czym rzucił ją w śnieg przed Zbyszkiem, ów zaś
skinął na swego Czecha, aby ją podjął ostrzem kopii.
Wtem Jędrek
z Kropiwnicy zwrócił się do Zbyszka z twarzą już
groźną i rzekł:
- Nie spotkacie
się, powiadam, póki się moje stróżowanie nie
skończy. Nie pozwolę, ni jemu, ni wam.
- Przecie ja go
nie pozwałem, jeno on mnie.
- Ale za
sowę. Dość mi tego, a który by się przeciwił...
Ej-że!..
wiem i ja, jako pas okręcić.
- Nie chcę
się z wami bić.
- A
musielibyście ze mną, boja tamtego poprzysiągł bronić.
- To
jakże będzie? - spytał uparty Zbyszko.
-
Ciechanów niedaleko.
- Ale co
Niemiec pomyśli?
- Niech mu
wasz człowiek powie, że tu spotkania być nie może i że
pierwej musi być książęce pozwoleństwo dla was, a
komturowe dla niego.
- Ba! a
jeżeli pozwoleństwa nie dadzą?
- To
się przecie znajdziecie. Dość gadania.
Zbyszko,
widząc, że nie ma rady, i rozumiejąc, że Jędrek z
Kropiwnicy nie może istotnie na bitkę pozwolić,
zawołał znów Sanderusa, aby wytłumaczył
lotaryńskiemu rycerzowi, że bić się będą, dopiero
jak staną na miejscu. De Lorche, wysłuchawszy słów
Niemca, skinął głową na znak, że rozumie, a
następnie, wyciągnąwszy ku Zbyszkowi rękę,
potrzymał przez chwilę jego dłoń i ścisnął
ją mocno po trzykroć, co wedle zwyczajów rycerskich
oznaczało, że bić się ze sobą gdziekolwiek i
kiedykolwiek muszą. Po czym w pozornej zgodzie ruszyli ku ciechanowskiemu
zamkowi, którego tępe wieże widać już było na
tle zarumienionego nieba.
Wjechali jeszcze za widna, lecz nim
opowiedzieli się przy bramach zamkowych i nim spuszczono most,
nastała głęboka noc. Przyjął ich i ugościł
znajomy Zbyszkowy, Mikołaj z Długolasu, któren przywodził
załodze złożonej z garści rycerstwa i trzystu niechybnych
łuczników puszczańskich. Zaraz na wstępie dowiedział
się ku wielkiemu swemu strapieniu Zbyszko, że dworu nie było.
Książę, chcąc uczcić komturów ze Szczytna i z
Jansborka, wyprawił wielkie łowy w puszczy, na które
udała się dla przydania okazałości widowisku i księżna
wraz z dworskimi pannami. Ze znajomych niewiast znalazł Zbyszko tylko
Ofkę, wdowę po Krzychu z Jarząbkowa, która była
klucznicą w zamku. Ta rada mu była bardzo, albowiem od czasu powrotu
z Krakowa opowiadała każdemu, kto chciał i nie chciał, o
jego miłości do Danusi i przygodzie z Lichtensteinem. Jednały
jej te opowiadania wielki mir wśród młodszych dworzan i panien
-była więc wdzięczna Zbyszkowi - i teraz starała się
pocieszyć młodzianka w smutku, jakim przejęła go
nieobecność Danusi.
- Nie poznasz jej - mówiła. -
Dziewczynie roki idą i w szatkach już jej szwy poczynają pod
szyją trzaskać, bo wszystko w niej pęcznieje. Nie skrzat to
już taki, jaki był, i inaczej cię miłuje niż dawniej.
Teraz niech jej kto jeno krzyknie do ucha:
"Zbyszko" - to jakby ją kto
szydłem żgnął. Taka już nas wszystkich niewiast dola,
przeciw czemu nie ma rady, gdyż to z rozkazania boskiego... A stryjko
twój, powiadasz, zdrowi? Czemu zaś nie przyjechali?... Jużci,
że taka dola... Cni się, cni samej niewieście na świecie...
Łaska boska, że dziewczyna nóg nie połamała, bo co
dzień na wieżę wyłazi, a na drogę spogląda...
Każda z nas potrzebuje przyjacielstwa...
- Popasę jeno konie i pojadę ku
niej - choćby i nocą pojadę - odpowiedział Zbyszko.
- Uczyń to, jeno przewodnika z zamku
weź, bo w puszczy zabłądzisz.
Jakoż na wieczerzy, którą
Mikołaj z Długolasu dla gości wyprawił,
oświadczył Zbyszko, że zaraz za księciem pojedzie i o
przewodnika prosi. Zdrożeni bracia zakonni poprzysuwali się po uczcie
do olbrzymich kominów, na których płonęły całe
pnie sosnowe, i postanowili jechać dopiero nazajutrz, po wypoczynku. Lecz
de Lorche, wypytawszy się, o co chodzi, oznajmił chęć
jechania razem ze Zbyszkiem, mówiąc, że inaczej mogliby
się spóźnić na łowy, które chciał
widzieć koniecznie.
Po czym zbliżył się do Zbyszka
i wyciągnąwszy doń rękę, znów trzykrotnie
ścisnął jego palce.
|