Lecz nie miało i tym razem
przyjść między nimi do bitki, gdyż Mikołaj z
Długolasu, dowiedziawszy się od Jędrka z Kropiwnicy, o co im
chodzi, wziął od obydwóch słowo, że się bez wiedzy
księcia i komturów potykać nie będą, w razie
zaś oporu groził zamknięciem bram. Zbyszkowi chciało
się jak najprędzej zobaczyć Danusię, więc nie
śmiał się sprzeciwiać, de Lorche zaś, który
bił się chętnie, gdy było trzeba, ale nie był
człowiekiem krwiożerczym, poprzysiągł bez trudności na
swą rycerską cześć, iż będzie czekał na
pozwolenie księcia, tym bardziej że postępując przeciwnie,
obawiałby się mu ubliżyć. Chodziło też
Lotaryńczykowi, który nasłuchawszy się pieśni o
turniejach, lubił świetne zgromadzenia i okazałe
uroczystości, aby potykać się właśnie wobec dworu,
dostojników i dam - gdyż sądził, że w ten
sposób zwycięstwo jego nabierze większego rozgłosu i tym
łatwiej złote ostrogi mu wyjedna. Przy tym zaciekawiał go kraj i
ludzie, więc po myśli była mu zwłoka - zwłaszcza
że Mikołaj z Długolasu, któren lata całe u
Niemców w niewoli przesiedział i z cudzoziemcami mógł
łatwo się rozmówić, dziwy opowiadał o łowach
książęcych na różne bestie nie znane już w
krajach zachodnich. O północy więc ruszyli razem ze Zbyszkiem
ku Przasnyszowi, mając ze sobą swe zbrojne poczty i ludzi z kagankami
dla ochrony od wilków, które zbierając się zimą w
nieprzeliczone gromady, mogły okazać się groźne nawet dla
kilkunastu jeźdźców, choćby najlepiej uzbrojonych. Z tej
strony Ciechanowa nie brakło już także lasów,
które niedaleko za Przasnyszem przechodziły w olbrzymią
puszczę kurpieską, łączącą się na
wschód z nieprzebytymi borami Podlasia i dalszej Litwy. Przed niedawnymi
czasy tymi to borami spływała zwykle na Mazowsze, omijając
jednak groźnych miejscowych osadników, dzicz litewska, która
w r. 1337 doszła aż pod Ciechanów i zburzyła miasto. De
Lorche z największą ciekawością słuchał
opowiadań o tym starego przewodnika, Maćka z Turobojów,
albowiem pałał w duszy chęcią zmierzenia się z
Litwinami, których - jak i inni rycerze zachodni - za Saracenów
uważał. Przybył on przecie w te strony na wyprawę
krzyżową, pragnąc uzyskać sławę i zbawienie
duszy, a jadąc, mniemał, że wojna nawet i z Mazurami, jako z
pogańskim przez pół narodem, także zupełny odpust
zapewnia. Oczom też prawie nie wierzył, gdy wjechawszy w Mazowsze,
ujrzał kościoły po miastach, krzyże na wieżach,
duchownych, rycerzy ze świętymi znamionami na zbrojach i naród
bujny wprawdzie, zapalczywy, do zwady i bitki pochopny, ale chrześcijański
i wcale od Niemców, wśród których młody rycerz
przejeżdżał, nie drapieżniejszy. Więc gdy mu prawiono,
że od wieków ten naród Chrystusa wyznaje, sam nie
wiedział, co o Krzyżakach myśleć, a gdy się
dowiedział, że i Litwę już nieboszczka królowa
krakowska ochrzciła, zdumienie jego, a zarazem i troska nie miały
granic.
Więc począł rozpytywać
Maćka z Turobojów, czy w owych lasach, ku którym jadą,
nie ma przynajmniej smoków, którym ludzie muszą
ofiarowywać dziewice i z którymi można by walczyć. Lecz
odpowiedź Maćka i pod tym względem sprawiła mu zawód
zupełny.
- W borach jest rozmaity godny zwierz, jako
wilcy, tury, żubry i niedźwiedzie, z którymi dość
jest roboty - odrzekł Mazur.
- Może też po bagnach są i
duchy nieczyste, ale o smokach nie słyszałem, a choćby i
były, pewnie byśmy im dziewek nie dawali, ale kupą byśmy na
nie poszli. Ba, gdyby były, już by dawno osadnicy puszczańscy
pasy z ich skóry nosili!
- Co to za
naród i czyby nie można z nim walczyć? – spytał de
Lorche.
-
Walczyć z nim można, ale niezdrowo - odrzekł Maćko -a
wreszcie rycerzowi nie przystoi, gdyż to jest naród chłopski.
-
Szwajcarowie także są chłopami. Zali ci Chrystusa wyznają?
- Nie masz
innych na Mazowszu, a ci są ludzie nasi i książęcy.
Widzieliście przecie łuczników na zamku. Sami to Kurpie, albowiem nie masz
nad nich łuczników w świecie.
- Anglicy i
Szkoci, których na dworze burgundzkim widziałem...
- Widziałem
ich i w Malborgu - przerwał Mazur. - Tęgie pachołki, ale nie daj
im Bóg kiedy przeciw tym stawać! U nich dzieciak w siedmiu leciech
póty jeść nie dostanie, póki jadła strzałą
z wierzchołka sosny nie zrzuci.
- O czym
gadacie? - zapytał nagle Zbyszko, o którego uszy odbił
się kilkakrotnie wyraz: Kurpie.
- O
łucznikach kurpieskich i angielskich. Prawi ten rycerz, iże
angielscy, a zasię szkoccy, nad wszystkimi celują.
- Widziałem
ich i ja pod Wilnem. O wa! słyszałem ich groty koło uszu. Byli
też tam i rycerze ze wszystkich krajów, którzy zapowiadali,
że nas bez soli zjedzą, ale popróbowawszy raz i drugi,
stracili dojadła ochotę.
Maćko
rozśmiał się i powtórzył słowa Zbyszkowe panu
de Lorche.
- Mówili
o tym na różnych dworach - odrzekł Lotaryńczyk - chwalono
tam zawziętość waszych rycerzy, ale przyganiano im, iż
pogan przeciw Krzyżowi bronią.
-
Broniliśmy naród, który chciał się ochrzcić,
przeciw napaściom i niesprawiedliwości. Niemcy to chcą ich w
pogaństwie utrzymać, aby powód do wojny mieli.
-
Bóg to osądzi - rzekł de Lorche.
-
Może i niezadługo już - odpowiedział Maćko z
Turobojów. Lecz Lotaryńczyk zasłyszawszy, iż Zbyszko
był pod Wilnem. począł się go o nie wypytywać, albowiem
wieść o walkach i pojedynkach rycerskich tam stoczonych rozeszła
się już szeroko po świecie. Szczególniej ów
pojedynek, na który wyzwało się czterech rycerzy polskich i
czterech francuskich, podniecił wyobraźnię wojowników
zachodnich. Więc de Lorche począł spoglądać z
większym szacunkiem na Zbyszka, jako na człowieka, który w tak
sławnych bojach brał udział - i radował się w sercu,
iż nie z byle kim przyjdzie mu się potykać.
Jechali
więc dalej w pozornej zgodzie, świadcząc sobie grzeczności
na postojach i częstując się wzajem winem, którego de
Lorche miał znaczne zapasy w wozach. Lecz gdy z rozmowy między nim a
Maćkiem z Turobojów okazało się, że Ulryka de Elner
naprawdę nie jest panną, ale czterdziestoletnią
zamężną niewiastą, mającą sześcioro dzieci,
wzburzyła się tym bardziej dusza w Zbyszku, że ów dziwny
cudzoziemiec śmie "babę" nie tylko z Danuśką
porównywać, ale i pierwszeństwa dla niej wymagać.
Pomyślał jednakowoż, że może to być człowiek
niespełna zmysłów, któremu ciemna izba i batogi
więcej by się przydały od podróży po świecie -
i myśl ta powstrzymała w nim wybuch natychmiastowego gniewu.
- Czy nie
myślicie - rzekł do Maćka - że zły duch rozum mu
pomieszał? Może też siedzi mu diabeł w głowie jako
czerw w orzechu i gotów po nocy na którego z nas przeskoczyć.
Trzeba się nam mieć na baczności...
Usłyszawszy
to, Maćko z Turobojów zaprzeczył wprawdzie, ale
począł jednak spoglądać z pewnym niepokojem na
Lotaryńczyka i w końcu rzekł:
- Czasem
bywa, że ich w opętanym siedzi sto i więcej, a cia-sno-li im, to
radzi pomieszkania w innych ludziach szukają. Najgorszy też taki
diabeł, którego baba naśle.
Po czym
zwrócił się nagle do rycerza:
-
Pochwalony Jezus Chrystus!
- I ja go
chwalę - odpowiedział z pewnym zdziwieniem de Lorche.
Maćko
z Turobojów uspokoił się zupełnie.
- No,
widzicie - rzekł - zęby w nim złe siedziało, zaraz by
się zapienił alboby go o ziem rzuciło, bom go nagle
zagabnął. Możem jechać.
Jakoż
ruszyli dalej spokojnie. Z Ciechanowa do Przasnysza nie było zbyt daleko i
latem goniec na dobrym koniu mógł we dwie godziny przebiec
drogę dzielącą dwa miasta. Ale oni jechali daleko wolniej z
powodu nocy, postojów i zasp śnieżnych leżących w
lasach, a ponieważ wyjechali znacznie po północy, więc do
myśliwskiego dworu książęcego, który leżał
za Przasnyszem, na brzegu borów, przybyli dopiero o brzasku. Dwór
stał prawie oparty o puszczę, duży, niski, drewniany,
mający jednakże szyby w oknach ze szklanych gomółek.
Przed dworem widać było żurawie studzienne i dwie szopy dla
koni, naokół zaś dworu roiło się od szałasów,
skleconych naprędce z sosnowych gałęzi, i od namiotów ze
skór. Przy szarzejącym dopiero dniu błyszczały jasno
przed namiotami ogniska, a wokół nich stali osacznicy w kożuchach
wełną do góry, w tołubach lisich, wilczych i
niedźwiedzich. Panu de Lorche wydało się, że widzi dzikie
bestie na dwóch łapach przed ogniem, albowiem
większość tych ludzi przybrana była w czapki uczynione ze
łbów zwierzęcych. Niektórzy stali wsparci na oszczepach,
inni na kuszach, niektórzy zajęci byli zwijaniem ogromnych sieci i
powrozów - inni obracali nad węglami potężne ćwierci
żubrze i łosie, przeznaczone widocznie na ranny posiłek. Blask
płomienia padał na śnieg, oświecając zarazem te dzikie
postacie poprzesłaniane nieco dymem ognisk, mgłą oddechów
i parą podnoszącą się z pieczonych mięsiw. Za nimi
widać było zaróżowione pnie olbrzymich sosen i nowe
gromady ludzi, których mnogość dziwiła
nieprzywykłego do widoku takich łowieckich zebrań
Lotaryńczyka.
- Wasi
książęta - rzekł - na łowy jakoby na wojenne wyprawy
chodzą.
- Jakbyście
wiedzieli - odrzekł Maćko z Turobojów - ze nie brak im ni
myśliwskiego sprzętu, ni tez ludzi. To są osacznicy
książęcy, ale są też i inni, którzy dla targu z
puszczańskich komyszy tu przychodzą.
- Co
będziem czynili? - przerwał Zbyszko - we dworze śpią
jeszcze.
- Ano,
zaczekamy, aż się pobudzą - odpart Maćko. - Przecie nie
będziem do drzwi kołatać i księcia, pana naszego,
budzić.
To
rzekłszy, zaprowadził ich do ogniska, przy którym osacz-nicy
ponarzucali im skór żubrzych i niedźwiedzich, a następnie
poczęli ich skwapliwie częstować dymiącym mięsem -
słysząc zaś obcą mowę, jęli się
skupiać, ażeby na Niemca popatrzeć. Wnet rozniosło się
przez ludzi Zbyszkowych, że to jest rycerz "aż zza morza" -
i wówczas stało się naokół tak ciasno, że pan
na Turobojach musiał użyć powagi, aby cudzoziemca od zbytniej
ciekawości uchronić. De Lorche zauważył też w
tłumie niewiasty, poprzybierane przeważnie również w
skóry, ale rumiane jak jabłka i nadzwyczaj urodziwe, więc
począł pytać, czy one także w łowach biorą udział.
Maćko
Turobojski wyjaśnił mu, że do łowów one nie
należą, ale że przybywają wraz z osacznikami przez
babską ciekawość albo jakby na jarmark, dla kupna miejskich
towarów i sprzedaży leśnych bogactw. Jakoż tak było
w istocie; ów dworzec książęcy był jakby ogniskiem,
naokół którego, nawet w czasie nieobecności
księcia, kupiły się dwa żywioły: miejski i leśny.
Osacznicy nie lubili wychodzić z puszczy, gdyż nieswojo im było
bez szumu drzew nad głowami, więc Przasnyszanie zwozili na ową
leśną krawędź słynne swe piwa, mąkę
mieloną w miejskich wiatrakach lub na wodnych młynach na
Węgierce, sól rzadką w puszczy i poszukiwaną chciwie,
żelaziwo, rzemienie i tym podobny owoc ludzkiej przemyślności, a
brali w zamian skóry, kosztowne futra, suszone grzyby, orzechy, zioła
w chorobach przydatne lub bryłki bursztynu, o które między
Kurpiami nie było zbyt trudno. Z tego powodu około
książęcego dworca wrzał jakby ustawiczny targ, który
potęgował się jeszcze w czasie książęcych
łowów, gdy i obowiązek, i ciekawość wywabiały
mieszkańców z głębin leśnych.
De Lorche
słuchał opowiadań Maćkowych, przypatrując się z
zajęciem postaciom osaczników, którzy żyjąc w
zdrowym, żywicznym powietrzu i karmiąc się, jak zresztą
większość chłopów ówczesnych, przeważnie
mięsem - zdumiewali nieraz zagranicznych wędrowców wzrostem i
siłą, Zbyszko zaś, siedząc przy ogniu, spoglądał
ustawicznie na drzwi i okna dworca, zaledwie mogąc wytrwać na
miejscu. Świeciło się tylko jedno okno, widocznie od kuchni,
gdyż dym wychodził przez szpary między nie dość szczelnie
dopasowanymi szybami. Inne były ciemne, połyskujące tylko od
blasków dnia, który bielał z każdą chwilą i
posrebrzał coraz mocniej ośnieżoną puszczę za dworem.
W małych drzwiach wybitych w bocznej ścianie domostwa ukazywała
się czasem służba w barwie książęcej - i z
wiadrami lub cebrami na powerkach biegła po wodę do studzien. Ludzie
ci, zapytywani, czy wszyscy śpią jeszcze, odpowiadali, że
dwór strudzon wczorajszymi łowami spoczywa dotąd, ale że
już warzy się strawa na ranny posiłek przed wyruszeniem.
Jakoż
przez okno kuchenne począł wydobywać się zapach
tłuszczów i szafranu, który rozszedł się daleko
między ogniskami. Skrzypnęły wreszcie i otwarły się
drzwi główne, odkrywając wnętrze suto oświeconej
sieni - i na ganek wyszedł człowiek, w którym Zbyszko na
pierwszy rzut oka poznał jednego z rybałtów, których w
swoim czasie widział między służbą księżny w
Krakowie. Na ów widok, nie czekając na Maćka z
Turobojów ni na de Lorche, skoczył Zbyszko z takim pędem ku
dworowi, że aż zdziwiony Lotaryńczyk zapytał:
- Co
się stało temu młodemu rycerzowi?
- Nic
się nie stało - odrzekł Maćko z Turobojów - jeno
miłuje jedną dwórkę księżny i rad by ją
jako najprędzej uwidzieć.
- Ach! -
odpowiedział de Lorche, przykładając obie dłonie do serca.
I
podniósłszy oczy w górę, począł wzdychać
raz po razu tak żałośnie, że aż Maćko
wzruszył ramionami i w duchu rzekł:
"Zaliby
do swojej starki tak wzdychał? Nużby szczerze był niespełna
rozumu?"
Ale
tymczasem wprowadził go do dworca i obaj znaleźli się w
obszernej sieni, przybranej rogami turów, żubrów, łosi
i jeleni, i oświeconej przez płonące na potężnym
kominie suche kłody. W środku stał nakryty kilimkiem
stół z przygotowanymi misami do jadła, w sieni było
zaledwie kilku dworzan, z którymi rozmawiał Zbyszko. Maćko z
Turobojów zapoznał ich z panem de Lorche, ale że nie umieli po
niemiecku, musiał sam dalej dotrzymywać mu towarzystwa. Jednakże
dworzan przybywało co chwila, chłopów po większej
części na schwał, surowych jeszcze, ale rosłych,
pleczystych, płowowłosych, poprzybieranych już jak do puszczy.
Ci, którzy znali Zbyszka i wiedzieli o jego przygodach krakowskich,
witali się z nim jak ze starym przyjacielem - i znać było,
że ma mir między nimi. Inni patrzyli na niego z takim podziwem, z jakim
zwykle patrzy się na człowieka, nad którego karkiem
wisiał topór katowski. Naokół słychać
było głosy: "Jużci! Jest księżna, jest
Jurandówna, zaraz ją tu ujrzysz, nieboże, i na łowy z
nami pojedziesz". A wtem weszli dwaj goście krzyżaccy, brat Hugo
de Dan-veld, starosta z Ortelsburga, czyli ze Szczytna, którego krewny
był w swoim czasie marszałkiem, i Zygfryd de Lowe, także z
zasłużonej w Zakonie rodziny - wójt z Jansborku. Pierwszy
dość młody jeszcze, ale otyły, z twarzą chytrego
piwoźłopa i grubymi, wilgotnymi wargami, drugi wysoki o rysach
surowych, ale szlachetnych. Zbyszkowi wydało się, że Danvelda
widział niegdyś przy księciu Witoldzie i że go Henryk,
biskup płocki, zwalił w gonitwach z konia, lecz wspomnienia owe
pomieszało mu wejście księcia Janusza, ku któremu
zwrócili się z pokłonami i Krzyżacy, i dworzanie.
Zbliżył się ku niemu de Lorche i komturowie, i Zbyszko, on
zaś witał uprzejmie, ale z powagą na swej bezwąsej,
wieśniaczej twarzy, okolonej włosami obciętymi równo nad
czołem, a spadającymi aż na ramiona po obu bokach. Wnet zagrzmiały
za oknami trąby na znak, że książę zasiada do
stołu: zagrzmiały raz, drugi, trzeci, aż za trzecim razem
otworzyły się duże drzwi po prawej stronie izby i ukazała
się w nich księżna Anna, mając przy sobie cudną
przetowłosą dzieweczkę z lutnią zawieszoną na
ramieniu.
Ujrzawszy
je, Zbyszko wysunął się naprzód i złożywszy
przy ustach ręce, klęknął na oba kolana w postawie
pełnej czci i uwielbienia.
Na ten
widok szmer uczynił się w sali. gdyż zdziwił Mazurów
postępek Zbyszka, a nawet niektórych i zgorszył. "A wiera
- mówili starsi - pewnikiem nauczył się tego obyczaju od
zamorskich jakowychś rycerzy, a może zgoła od pogan, gdyż
nie masz go nawet między Niemcami". Młodzi wszelako
myśleli: "Nie dziwota, toć dziewce szyję powinien". A
księżna i Jurandówna nie poznały zrazu Zbyszka, gdyż
klęknął plecami do ognia i twarz miał w cieniu.
Księżna myślała w pierwszej chwili, iż to
któryś z dworzan, zawiniwszy coś względem księcia,
prosi jej o wstawiennictwo, lecz Danusia, która wzrok miała
bystrzejszy, postąpiła krok naprzód - i pochyliwszy swą
jasną głowę, krzyknęła nagle cienkim,
przeraźliwym głosem:
- Zbyszko!
Po czym,
nie myśląc o tym, że patrzy na nią cały dwór i
zagraniczni goście, skoczyła jak sama ku młodemu rycerzowi i
objąwszy go ramionami, poczęła całować jego oczy,
usta, policzki, tuląc się do niego i piszcząc przy tym z
wielkiej radości póty, póki nie zagrzmieli jednym wielkim
śmiechem Mazurowie i póki księżna nie
pociągnęła ją za kołnierz ku sobie.
Wówczas
spojrzała po ludziach i stropiwszy się okrutnie, z równą
szybkością schowała się za księżnę, ukrywszy
się w fałdach jej spódnicy, tak że jej ledwie wierzch
głowy było widać.
Zbyszko
objął nogi pani, ta zaś podniosła go i poczęła
witać, a zarazem wypytywać się o Maćka: czy zmarł, czy
też żyw, a jeśli żyw, czy nie przyjechał także na
Mazowsze? Zbyszko odpowiadał niezbyt przytomnie na te pytania, albowiem
przechylając się na obie strony, starał się dojrzeć za
księżną Danuśkę, która to wychylała
się przez ten czas ze spódnicy pani, to znów dawała
nurka w jej fałdy. Mazurowie w boki się brali na owo widowisko,
śmiał się i sam książę, aż wreszcie, gdy
wniesiono gorące misy, zwróciła się rozradowana pani do
Zbyszka i rzekła:
-
Służże nam, miły służko, a bogdaj nie tylko przy
jedle, ale i na zawsze.
Potem
zaś do Danusi:
- A ty,
mucho utrapiona, wyleźże raz zza spódnicy, bo mi ją do
reszty oberwiesz.
Więc
Danusia wyszła zza spódnicy, spłoniona, pomieszana,
podnosząca co chwila na Zbyszka oczy lękliwe, zawstydzone, a ciekawe
- i tak cudna, że aż rozpłynęło się serce nie
tylko w Zbyszku, ale i w innych mężach: starosta krzyżacki ze
Szczytna począł przykładać raz po razu dłoń do
swych grubych, wilgotnych warg, de Lorche zaś zdumiał się;
podniósł obie ręce w górę i zapytał:
- Na
świętego Jakuba z Kompostelli, kto jest ta dziewica? Na to starosta
ze Szczytna, który przy otyłości był niski,
podniósł się na palce i rzekł do ucha Lotaryńczyka:
-
Córka diabła.
De Lorche
popatrzył na niego, mrugając oczyma, następnie zmarszczył
brwi i zaczął mówić przez nos:
- Nie praw
to rycerz, który przeciw piękności szczeka.
-
Noszę złote ostrogi - i jestem zakonnikiem - odparł z
wyniosłością Hugo de Danveld.
Tak wielka
była cześć dla pasowanych rycerzy, iż Lotaryń-czyk
spuścił głowę, lecz po chwili odrzekł:
- A jam
krewny książąt Brabantu.
- Pax!
Pax! - odpowiedział Krzyżak. - Cześć potężnym
książętom i przyjaciołom Zakonu, z którego rąk
wkrótce, panie, złote ostrogi otrzymacie. Nie odmawiam ja urody tej
dziewce, ale posłuchajcie, kto jest jej ojciec.
Lecz nie
zdążył nic opowiedzieć, albowiem w tej chwili
książę Janusz zasiadł do śniadania, a dowiedziawszy
się poprzednio od wójta z Jansborku o wielkich pokrewieństwach
pana de Lorche, dał mu znak, aby siadł koło niego. Naprzeciw zajęła
miejsce księżna z Danusią, Zbyszko zaś stanął,
jak ongi w Krakowie, za ich krzesłami do usługi. Danusia
trzymała głowę, jak mogła najniżej, nad miską, bo
wstyd jej było ludzi, ale trochę na bok, by Zbyszko mógł
widzieć jej twarz. On zaś patrzał chciwie i z zachwyceniem na
jej jasną, drobną głowę, na różowy policzek, na
ramiona przybrane w obcisłą odzież, które
przestawały już być dziecinne, i czuł, że wzbiera w
nim jakby rzeka nowej miłości, która zalewa mu całe
piersi. Czuł także na oczach, na ustach i na twarzy świeże
jej pocałunki. Niegdyś dawała mu je ona tak jak siostra bratu i
on przyjmował je jak od miłego dziecka. Teraz, na świeże
ich wspomnienie, działo się z nim to, co czasem działo się
przy Jagience: brały go ciągoty i ogarniała go omdlałość,
pod którą taił się żar jak w przysypanym
popiołem ognisku. Danusia wydawała mu się dorosłą
zupełnie panną - bo też i rzeczywiście wyrosła,
rozkwitła. A przy tym tyle i tak ciągle mówiono przy niej o
miłości, że równie jak pączek kwiatowy przygrzany
słońcem kraśnieje i otwiera się coraz bardziej, tak i jej
otworzyły się oczy na miłość - i skutkiem tego
było w niej teraz coś, czego nie było poprzednio -jakaś
uroda, już nie tylko dziecinna, i jakaś ponęta, mocna,
upajająca, bijąca od niej tak, jak bije ciepło od płomienia
albo zapach od róży.
Zbyszko to
czuł, ale nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż się
zapamiętał. Zapomniał nawet o tym, że trzeba przy stole
służyć. Nie widział, że dworzanie patrzą na
niego, trącają się łokciami, że pokazują sobie
ich oboje z Danusią i śmieją się. Nie zauważył
również ani jakby skamieniałej ze zdumienia twarzy pana de
Lorche, ani wypukłych oczu krzyżackiego starosty ze Szczytna,
które ustawicznie utkwione były w Danusię, i odbijając
zarazem płomień komina, wydawały się tak czerwone i błyszczące
jak wilcze. Ocknął się dopiero, gdy trąby ozwały
się ponownie, dając znak, że czas do puszczy - i gdy
księżna Anna Danuta, zwróciwszy się ku niemu,
rzekła:
- Przy nas
pojedziesz, abyś zaś miał uciechę i dziewce o kochaniu
mógł prawić, czego i ja rada posłucham.
To
powiedziawszy, wyszła z Danusią, aby się na koń
przybrać. Zbyszko zaś skoczył na podwórzec, na
którym trzymano już pokryte sędzielizną i parskające
konie dla księstwa, gości i dworzan. Na dziedzińcu nie było
tak rojno jak przedtem, gdyż osacznicy wyszli już pierwej z sieciami
i potonęli w puszczy. Ogniska poprzygasały, dzień uczynił
się jasny, mroźny, śnieg skrzypiał, a z drzew poruszanych
lekkim powiewem sypała się sadź sucha, iskrząca.
Wkrótce wyszedł i siadł na koń książę,
mając za sobą pachołka z kuszą i z oszczepem tak
długim i ciężkim, że mało kto mógł nim
władać; książę jednak władał nim z
łatwością, albowiem, jak i inni Piastowie mazowieccy,
posiadał siłę nadzwyczajną. Bywały nawet i takie
niewiasty w tym rodzie, które wychodząc za obcych
książąt, zwijały w palcach przy weselnych ucztach szerokie
tasaki żelazne. Blisko księcia trzymało się też
dwóch mężów gotowych w nagłym razie do pomocy, a
wybranych ze wszystkich dziedziców ziemi warszawskiej i ciechanowskiej,
strasznych na samo wejrzenie, o barach jak pnie leśne - na których
patrzał z podziwem przybyły z daleka pan de Lorche.
Tymczasem
wyszła i księżna z Danusią, obie przybrane w kaptury ze
skór białych łasic. Nieodrodna córka Kiejstuta lepiej
umiała "szyć" z łuku niż igłą, niesiono
więc i za nią ozdobną, nieco tylko lżejszą od innych
kuszę. Zbyszko, przyklęknąwszy na śniegu,
wyciągnął dłoń, na której pani wsparła,
siadając na koń - nogę, po czym uniósł w
górę Danusię, tak samo jak w Bogdańcu unosił
Jagienkę - i ruszyli. Orszak wyciągnął się w
długiego węża: skręcił na prawo od dworu, mieniąc
się i migocąc na brzegu puszczy jak barwna krajka na brzegu ciemnego
sukna, a następnie począł się w nią z wolna
zanurzać.
Byli
już dość głęboko w boru, gdy księżna,
zwróciwszy się do Zbyszka, rzekła:
-
Przeczże nie gadasz? Nuże, mów do niej.
Zbyszko,
lubo tak zachęcony, milczał jeszcze przez chwilę, albowiem
opanowała go jakaś nieśmiałość - i dopiero po
upływie jednej lub dwóch zdrowasiek ozwał się:
-
Danuśka!
- Co,
Zbyszku?
-
Miłuję cię tak...
Tu
zaciął się, szukając słów, o które
było mu trudno, bo chociaż klękał jak zagraniczny rycerz
przed dziewczyną, choć wszelkimi sposobami cześć jej
okazywał i starał się unikać gminnych wyrażeń,
jednakże próżno się silił na dworność,
gdyż mając duszę polną, tylko po prostu umiał
mówić.
Więc
i teraz po chwili rzekł:
-
Miłuję cię tak, aże mi dech zapiera!
Ona
zaś podniosła na niego spod łasiczego kapturka modre oczęta
i twarz wyszczypaną na różowo przez zimne leśne
powietrze:
- I ja, Zbyszku!
- odrzekła jakby z pośpiechem. Po czym zaraz nakryła oczy
rzęsami, bo już wiedziała, co to jest miłość.
- Hej, krocie ty
moje! hej, dziewczyno ty moja! - zawołał Zbyszko - Hej!...
I znowu
umilkł ze szczęścia i ze wzruszenia, lecz dobra, a zarazem
ciekawa księżna przyszła im powtórnie z pomocą:
-
Powiadajże - rzekła -jako ci się cniło bez niej, a zdarzy
się li gąszczyk, to choćbyś ją tam i w gębę
pocałował, nie będę krzywa, boć to najlepiej o twoim
kochaniu zaświadczy.
Więc
począł opowiadać, "jako mu się cniło" bez
niej i w Bogdańcu przy doglądaniu Maćka, i między
"somsiadami". O Jagience nic tylko nie wspomniał chytry
wykrętnik - ale zresztą szczerze mówił, bo w tej chwili
tak kochał śliczną Danusię, że chciało mu
się chwycić ją, przesadzić na swego konia, wziąć
przed się i trzymać przy piersiach.
Nie
śmiał jednak tego uczynić; natomiast gdy pierwszy gąszczyk
przedzielił ich od jadących za nimi dworzan i gości,
pochylił się ku niej, objął ją i pochował twarz w
łasiczy kaptur, świadcząc tym uczynkiem o swej miłości.
Ale że
zimą nie ma liści na krzach leszczynowych, dojrzał go Hugo von
Danveld i pan de Lorche, dojrzeli go również dworzanie i
poczęli między sobą mówić:
-
Poboćkał ci ją przy księżnie! Wierę, jako wnet im
pani weselisko wyprawi.
- Chwacki
to jakiś pachołek, ale i ona siarczysta Jurandowa krew!
-
Krzemień to i krzesiwo, choć dziewka niby trusia. Pójdą z nich
iskry, nie bój się! Przywarł ci do niej jak kleszcz do
żywej skóry!
Tak oni
rozmawiali, śmiejąc się, lecz starosta krzyżacki ze
Szczytna zwrócił ku panu de Lorche swą koźlą,
złą i lubieżną twarz - i zapytał:
- Czy chcielibyście,
panie, by jaki Merlin zmienił was czarnoksięską mocą w
tamtego oto rycerzyka?
- A wy,
panie? - zapytał de Lorche.
Na to
Krzyżak, w którym widocznie zawrzała zazdrość i
żądza, ściągnął niecierpliwą ręką
konia i zawołał:
- Na
moją duszę!...
W tej
chwili jednak opamiętał się i pochyliwszy głowę,
odrzekł:
-
Zakonnikiem jestem, który ślubował czystość. I
spojrzał bystro na Lotaryńczyka, w obawie, czy nie zobaczy na jego
twarzy uśmiechu, albowiem pod tym względem Zakon złą
miał sławę u ludzi, a między zakonnikami Hugo de Danveld
najgorszą. Był on przed kilku laty pomocnikiem wójta w Sambii
i tam skargi na niego stały się tak głośne, że pomimo
całej pobłażliwości, z jaką patrzano na podobne sprawy
w Malborgu, musiano go przenieść na dowódcę zamkowej załogi
w Szczytnie. Przybywszy w ostatnich dniach z tajnymi zleceniami na dwór
księcia i ujrzawszy cudną Jurandównę, zapałał
do niej żądzą, dla której wiek Danusi nie był
żadnym hamulcem, albowiem w tych czasach młodsze od niej
wychodziły za mąż. Lecz że zarazem wiedział Danveld,
jaki był ród dziewczyny, i że imię Juranda
łączyło się ze strasznym wspomnieniem w jego pamięci,
więc i jego żądza wyrosła na podkładzie dzikiej
nienawiści. A de Lorche począł go właśnie
wypytywać o te dzieje.
-
Nazwaliście, panie, tę piękną dziewicę
córką diabła; dlaczegoście ją tak nazwali?
Danveld
począł na to opowiadać historię Złotoryi: jako przy
odbudowywaniu zamku porwano szczęśliwie księcia wraz z dworem i
jako w tym zdarzeniu zginęła matka Jurandówny, za
którą Jurand mścił się od owej pory w okropny
sposób na wszystkich rycerzach zakonnych. I nienawiść
buchała z Krzyżaka przy tym opowiadaniu jak płomień,
albowiem miał i osobiste do niej powody. Oto i on sam zetknął się
przed dwoma laty z Jurandem, ale wówczas na widok strasznego "Dzika
ze Spychowa" pierwszy raz w życiu upadło w nim serce tak
nikczemnie, że opuścił dwóch swoich krewnych, ludzi,
łupy i jak obłąkany uciekał dzień cały aż do
Szczytna, gdzie z trwogi na długi czas zachorzał. Gdy przyszedł
do zdrowia, wielki marszałek Zakonu oddał go pod sąd rycerski,
którego wyrok uniewinnił go wprawdzie, gdy Danveld
poprzysiągł na krzyż i cześć, że rozhukany
koń uniósł go z pola walki - ale zamknął mu
drogę do wyższych dostojeństw w Zakonie. Krzyżak
zamilczał wprawdzie teraz o tych wypadkach przed panem de Lorche,
natomiast wypowiedział tyle skarg na okrucieństwo Juranda i
zuchwałość całego polskiego narodu, że wszystko to
zaledwie mogło pomieścić się w głowie Lotaryńczyka.
- My
wszelako - rzekł po chwili - jesteśmy u Mazurów, nie u
Polaków?
- To
osobne księstwo, ale jeden naród - odpowiedział starosta -
jednaka ich bezecność i jednaka przeciw Zakonowi
zawziętość. Bóg daj, aby niemiecki miecz całe to
plemię wygubił!
-
Słusznie mówicie, panie; bo żeby ten książę,
który na pozór zacny się wydaje, śmiał zamek
przeciw wam w waszych ziemiach wznosić - o podobnym bezprawiu nawet i
między poganami nie słyszałem.
- Zamek on
wznosił przeciw nam, ale Złotoryja leży w jego, nie w naszych
ziemiach.
- Tedy
chwała Chrystusowi, że wam dał nad nim zwycięstwo.
Jakoże skończyła się ta wojna?
- Nie było wówczas wojny.
- A wasze
zwycięstwo pod Złotoryją?
-
Bóg nam właśnie i w tym pobłogosławił, że
książę był bez wojska, jeno z dworem i niewiastami.
Na to de
Lorche spojrzał ze zdumieniem na Krzyżaka.
- Jak to?
Więc w czasie pokoju napadliście na niewiasty i na księcia,
który we własnych ziemiach zamek budował?
- Dla
chwały Zakonu i chrześcijaństwa nie masz bezecnych
uczynków.
- A
ówże straszny rycerz jeno za młodą
małżonkę pomsty szuka, zabitą przez was czasu pokoju?
- Kto
przeciw Krzyżakowi rękę podnosi, synem ciemności jest.
Zadumał
się, usłyszawszy to, pan de Lorche, ale nie miał już czasu
Danveldowi odpowiedzieć, gdyż wyjechali na obszerną,
zaśnieżonym szuwarem pokrytą polankę, na której
książę zsiadł z konia, a za nim poczęli zsiadać i
inni.
|