Ksiądz Wyszoniek opatrzył rany
Zbyszka, uznał, iż tylko jedno żebro jest złamane, ale
pierwszego dnia nie ręczył za wyzdrowienie, nie wiedział bowiem,
"czy się w chorym nie przekręciło serce i czy się w
nim wątroba nie oberwała". Pana de Lorche opanowała
też pod wieczór niemoc tak wielka, iż musiał się
położyć, na drugi dzień zaś nie mógł ni
ręką, ni nogą bez wielkiego bólu we wszystkich
kościach poruszyć. Księżna i Danusia oraz inne
dwórki pilnowały chorych i warzyły dla nich wedle przepisu
księdza Wyszońka rozliczne smarowania i driakwie. Zbyszko
jednakże ciężko był pobity i od czasu do czasu oddawał
krew ustami, co wielce niepokoiło księdza Wyszońka. Był
jednakże przytomny i na drugi dzień, lubo jeszcze osłabiony
bardzo, dowiedziawszy się od Danusi, komu życie zawdzięcza,
przywołał swego Czecha, aby mu podziękować i
wynagrodzić. Musiał jednak przy tym pomyśleć, że
miał go od Jagienki i że gdyby nie jej życzliwe serce,
byłby zginął. Myśl ta była mu nawet ciężka,
czuł bowiem, że nie wypłaci się nigdy poczciwej dziewczynie
dobrem za dobre i że będzie dla niej tylko zmartwień i okrutnego
smutku przyczyną. Powiedział sobie wprawdzie zaraz: "Toć
się na dwoje nie rozetnę" - ale na dnie duszy został mu jakby
wyrzut sumienia, Czech zaś zaognił jeszcze ów wewnętrzny
niepokój.
- Przysiągłem mojej panience -
rzekł - na włodyczą cześć, że was będę
strzegł - to i będę, bez nijakiej nagrody. Jej to, nie mnie,
powinniście, panie, za ratunek.
Zbyszko nie odpowiedział, jeno
począł oddychać ciężko -a Czech pomilczał przez
chwilę, po czym ozwał się znowu:
- Jeślibyście kazali mi
skoczyć do Bogdańca, to skoczę. Może byście radzi
starego pana ujrzeli, gdyż Bóg to wie, co z wami będzie.
- A co
powiada ksiądz Wyszoniek? - zapytał Zbyszko.
-
Ksiądz Wyszoniek powiada, że pokaże się to na nowiu, a do
nowiu jeszcze cztery dni.
- Hej! to
nie trzeba ci do Bogdańca. Albo zamrę przedtem, nim stryk
nadąży, albo ozdrowieję.
-
Posłalibyście choć pismo do Bogdańca. Sanderus czysto
wszystko wypisze. Będą przynajmniej o was wiedzieć i bogdąj
na mszę dadzą.
-Daj mi teraz
spokój, bom słaby. Jeśli zamrę, wrócisz do
Zgorzelic i powiesz, jak co było - wtedy dadzą na mszę. A mnie
tu pochowają albo w Ciechanowie.
- Chyba że
w Ciechanowie albo w Przasnyszu, bo w boru jeno Kurpie się grzebią,
nad którymi wilcy wyją. Słyszałem też od
służby, że książę za dwa dni razem ze dworem do
Ciechanowa, a potem do Warszawy wraca.
- Przecież
mnie tu nie ostawią - odrzekł Zbyszko. Jakoż odgadł, bo
księżna tegoż dnia jeszcze udała się do księcia z
prośbą, aby pozwolił jej zabawić w puszczańskim dworcu
wraz z Danusią, z pannami służebnymi i z księdzem
Wyszońkiem, który przeciwny był prędkiemu
przewożeniu Zbyszka do Przasnysza. Pan de Lorche miał się po
dwóch dniach znacznie lepiej i począł wstawać,
dowiedziawszy się jednak, że "damy" zostają,
pozostał także, aby towarzyszyć im w drodze powrotnej i w razie
napadu Saracenów bronić ich od złej przygody. Skąd
się mieli wziąć owi Saraceni - tego pytania nie zadawał
sobie mężny Lotaryńczyk. Nazywano tak wprawdzie na dalekim Zachodzie
Litwinów- od nich jednak nie mogło grozić żadne
niebezpieczeństwo córce Kiejstuta, rodzonej siostrze Witolda, a
stryjecznej potężnego "króla krakowskiego",
Jagiełły. Ale pan de Lorche zbyt długo bawił między
Krzyżaki, aby mimo wszystkiego, co na Mazowszu słyszał i o
chrzcie Litwy, i o połączeniu dwu koron na głowie jednego
władcy, nie miał przypuszczać, że od Litwinów zawsze
wszystkiego złego można się spodziewać. Tak mówili
Krzyżacy, a on jeszcze nie całkiem stracił wiarę w ich
słowa.
Ale tymczasem
zaszedł wypadek, który padł cieniem między gości
krzyżackich i księcia Janusza. Na dzień przed wyjazdem dworu
przybyli dwaj bracia Gotfryd i Rotgier, którzy byli zostali poprzednio w
Ciechanowie, a z nimi przyjechał niejaki pan de Fourcy jako zwiastun niepomyślnej
dla Krzyżaków nowiny. Oto zdarzyło się, że
goście zagraniczni bawiący u starosty krzyżackiego w Lubawie, a
więc on, pan de Fourcy, a dalej pan de Bergow i pan Majneger, obaj z
rodzin poprzednio już w Zakonie zasłużonych, nasłuchawszy
się wieści o Jurandzie ze Spychowa, nie tylko się ich nie
ulękli, ale postanowili wywabić w pole słynnego wojownika, aby
przekonać się, czy rzeczywiście jest tak straszny, za jakiego go
głoszą. Starosta sprzeciwiał się wprawdzie,
powołując się na pokój między Zakonem a
księstwami mazowieckimi, w końcu jednak, może w nadziei, iż
uwolni się od groźnego sąsiada, nie tylko postanowił
patrzeć przez szpary na wyprawę, ale i knechtów zbrojnych na
nią pozwolił. Rycerze posłali wyzwanie Jurandowi, który
je skwapliwie przyjął pod warunkiem, że ludzi odprawią, a
samotrzeć z nim i dwoma towarzyszami będą się potykali na
samej granicy Prus i Spychowa. Gdy jednak nie chcieli ani knechtów
odprawić, ani z ziem spychowskich ustąpić, napadł na nich,
knechtów wytracił, pana Majnegera sam okrutnie kopią
przebódł, a pana de Bergow wziął w niewolę i do
piwnic spychowskich wtrącił. De Fourcy jeden się ocalił i
po trzechdniowym błąkaniu się po mazowieckich lasach,
dowiedziawszy się od smolarzy, iż w Ciechanowie bawią bracia
zakonni, przedarł się do nich, aby razem z nimi zanieść
skargę przed majestat księcia, prosić o karę i o rozkaz
uwolnienia pana de Bergow.
Wieści te
wnet zmąciły dobre stosunki między księciem i
gośćmi, gdyż nie tylko dwaj przybyli bracia, ale i Hugo de
Danveld, i Zygfryd de Lowe poczęli natarczywie upominać się u
księcia, aby raz przecie uczynił sprawiedliwość Zakonowi,
uwolnił granicę od drapieżnika i ryczałtem karę za
wszystkie winy wymierzył. Szczególniej Hugo de Danveld mający
własne dawne rachunki z Jurandem, których wspomnienie piekło
go bólem i wstydem - upominał się niemal groźnie o
zemstę.
- Pójdzie
skarga do wielkiego mistrza - mówił - i jeśli
sprawiedliwości od waszej książęcej mości nie
uzyskamy, on sam potrafi ją uczynić, choćby za owym
zbójem całe Mazowsze stanęło.
Lecz
książę, lubo z natury łagodny, rozgniewał się i
rzekł:
- Jakiejże
to sprawiedliwości się domagacie? Gdyby Jurand pierwszy na was
nastąpił, wsie popalił, stada zagarnął i ludzi
pobił, pewnie bym go na sąd wezwał i karę mu
odmierzył. Ale wasi to sami go naszli. Wasz starosta knechtów na
wyprawę pozwolił - a cóże Jurand? Jeszcze wyzwanie
przyjął, a tego jeno żądał, by ludzie odeszli.
Jakoże mam go za to karać alibo na sąd pozywać?
Zaczepiliście strasznego męża, którego się wszyscy
boją, i dobrowolnie ściągnęliście klęskę na
wasze głowy - więc czegóż chcecie? Zali mam mu
rozkazać, aby się nie bronił, gdy się wam spodoba go
najechać?
- Nie
Zakon go napastował, jeno goście, obcy rycerze - odparł Hugo.
- Za
gości Zakon odpowiada, a do tego byli z nimi knechci z lubawskiej
załogi.
-
Miałże starosta gości jako na rzeź wydać? Na to
książę zwrócił się do Zygfryda i rzekł:
-
Patrzcieże, w co się sprawiedliwość w waszych uściech
obraca i zali wasze wykręty nie obrażają Boga? Lecz surowy
Zygfryd odrzekł:
- Pan de Bergow
musi być z niewoli wypuszczon, albowiem mężowie z jego rodu
bywali starszymi w Zakonie i wielkie Krzyżowi oddali usługi.
- A
śmierć Majnegera musi być pomszczona - dodał Hugo de
Danveld.
Książę,
usłyszawszy to, odgarnął na obie strony włosy i wstawszy z
ławy, począł iść ku Niemcom z twarzą
złowrogą, po chwili jednak wspomniał widocznie, że byli
jego gośćmi, więc pohamował się raz jeszcze,
położył rękę na ramieniu Zygfryda i rzekł:
-
Słuchajcie, starosto: krzyż na płaszczu nosicie, więc
odpowiedzcie wedle sumienia - na ten krzyż! - praw-li był Jurand czy
też nie praw?
- Pan de
Bergow musi być z niewoli wypuszczon - odpowiedział Zygfryd de Lowe.
Nastała
chwila milczenia, po czym książę rzekł:
-
Bóg, daj mi cierpliwość.
Zygfryd
zaś mówił dalej głosem ostrym, do cięć miecza
podobnym:
- Ta
krzywda, która nas w osobach gości naszych spotkała -to jeno
nowa sposobność do skargi. Jak Zakon Zakonem, nigdy, ni w Palestynie,
ni w Siedmiogrodzie, ni między dotychczas pogańską Litwą,
nie uczynił nam jeden zwykły mąż tyle złego, ile ten
zbój ze Spychowa. Wasza Książęca Mość! my
sprawiedliwości i kary żądamy nie za jedną krzywdę,
ale za tysiąc, nie za jedną bitwę, ale za pięćdziesiąt,
nie za krew raz przelaną, ale za całe lata takowych
postępków, za które ogień niebieski powinien był
spalić to bezbożne gniazdo złości i okrucieństwa.
Czyjeż tam jęki wołają o pomstę do Boga? - nasze!
Czyje łzy? - nasze! Próżno zanosiliśmy skargi, próżno
wołali o sąd. Nigdy nie uczyniono nam zadość!
Usłyszawszy
to, książę Janusz począł kiwać głową i
odrzekł:
- Hej!
nieraz drzewiej Krzyżacy gościli w Spychowie i nie był Jurand
waszym wrogiem, póki mu umiłowana niewiasta na waszym powrozie nie
skonała. Ale ileż to razy zaczepialiście go sami, chcąc go
zgładzić, jako i ninie, za to, że pozywał i
zwyciężał waszych rycerzy? Ile razy nasadzaliście na niego
zbójców albo biliście do niego z kusz w boru?
Następował ci on na was, prawda, bo go piekła zemsta - ale
czyliż wy lub rycerze, którzy na ziemiach waszych siedzą, nie
następowali na spokojnych ludzi na Mazowszu, nie zagarniali stad, nie
palili wsiów, nie mordowali mężów, niewiast i dzieci? A
gdym się skarżył mistrzowi, to mi odpowiadał z Malborga:
"Zwyczajna graniczna swawola!" Dajcie mi spokój! Nie wam
przystoi się skarżyć, którzyście chwycili mnie
samego, bez broni, w czasie pokoju, na mojej własnej ziemi - i gdyby nie
strach przed gniewem króla krakowskiego, to może bym dotychczas w
podziemiach waszych jęczał. Tak odpłaciliście się
mnie, który z rodu waszych dobrodziejów pochodzę. Dajcie mi
spokój, bo nie wam gadać o sprawiedliwości!
Usłyszawszy
to, Krzyżacy spojrzeli po sobie niecierpliwie, gdyż przykro i wstyd
im było, że książę wspomniał o zajściu pod
Złotoryją wobec pana de Fourcy, więc Hugo de Danveld, chcąc
położyć koniec dalszej o tym rozmowie, rzekł:
- Z
waszą książęcą mością zdarzyła się
omyłka, którąśmy nie ze strachu przed królem
krakowskim, ale dla sprawiedliwości naprawili, a za graniczną
swawolę mistrz nasz nie może odpowiadać, bo ile jest
królestw na świecie, wszędy na granicach niespokojne duchy
swawolą.
- To sam
to gadasz, a sądu na Juranda wołasz. Czegoże chcecie?
-
Sprawiedliwości i kary.
Książę
zacisnął swe kościste pięści i powtórzył:
-
Bóg, daj mi cierpliwość!
- Niech
wasz książęcy majestat wspomni też i na to -
mówił dalej Danveld - że nasi swywolnicy krzywdzą jeno
świeckich i nie należących do niemieckiego plemienia ludzi, wasi
zaś przeciw niemieckiemu Zakonowi rękę podnoszą, przez co
samego Zbawiciela obrażają. A jakichże mąk i kar dosyć
na krzywdzicieli Krzyża?
-
Słuchaj! - rzekł książę - Bogiem nie wojuj, bo Go nie
oszukasz!
I
położywszy ręce na ramionach Krzyżaka,
potrząsnął nim silnie, on zaś stropił się zaraz i
począł łagodniejszym już głosem:
-
Jeśli prawda, że goście pierwsi naszli Juranda i że nie
odesłali ludzi, nie pochwalę im tego, ale czy istotnie Jurand
przyjął wyzwanie?
To
rzekłszy, począł patrzeć na pana de Fourcy, mrugając
przy tym nieznacznie oczyma, jakby mu chcąc dać do zrozumienia,
żeby zaprzeczył - lecz ów, nie mogąc czy nie chcąc
tego uczynić, odrzekł:
- Chciał,
byśmy, odesławszy ludzi, samotrzeć się z nim potykali.
- Pewni
jesteście?
- Na
moją cześć! Ja i de Bergow zgodziliśmy się, ale Majneger
nie przystał.
Wtem
książę przerwał:
- Starosto ze
Szczytna! wy lepiej od innych wiecie, że Jurand nie uchybił wyzwaniu.
Tu
zwrócił się do wszystkich i rzekł:
-
Który by z was chciał go pozwać na pieszą alibo na
konną walkę, daję na to pozwoleństwo. Jeśliby Jurand
był zabit lub poj-man, pan Bergow wyjdzie bez wykupu z niewoli.
Więcej ode mnie nie żądajcie, bo nie wskóracie.
Lecz po
tych słowach zapadła cisza głęboka. I Hugo de Danveld, i
Zygfryd de Lowe, i brat Rortgier, i brat Gotfryd, jakkolwiek mężni,
zbyt dobrze znali strasznego dziedzica Spychowa, by którykolwiek z nich
podjął z nim walkę na śmierć i życie.
Mógł to uczynić chyba człowiek obcy, pochodzący z
dalekich stron, jak de Lorche lub Fourcy, ale de Lorche nie był obecny
przy rozmowie, zaś pan de Fourcy nadto pełen był jeszcze
wewnętrznego przerażenia.
- Raz go
widziałem - mruknął z cicha - i nie chcę widzieć
więcej.
Zaś
Zygfryd de Lowe rzekł:
-
Zakonnikom nie wolno jest w pojedynczej walce się potykać, chyba za
osobnym mistrza i wielkiego marszałka pozwoleniem, ale my tu nie
pozwoleństwa na walkę żądamy, jeno by de Bergow był z
niewoli wypuszczon, a Jurand na gardle skaran.
- Nie wy prawa w
tej ziemi stanowicie.
- Bośmy do
tej pory cierpliwie ciężkie sąsiedztwo znosili. Ale mistrz nasz
potrafi wymierzyć sprawiedliwość.
-
Zasię mistrzowi i wam od Mazowsza!
- Za
mistrzem stoją Niemcy i cesarz rzymski.
- A za
mną król polski, któremu więcej ziem i narodów
podlega.
- Czy
wasza książęca mość chce wojny z Zakonem?
- Gdybym
chciał wojny, nie czekałbym was na Mazowszu, jeno szedł ku wam,
ale i ty mi nie groź, boć się nie boję.
-
Cóż mam donieść mistrzowi?
- Wasz
mistrz o nic nie pytał. Mów mu, co chcesz.
- Tedy
sami wymierzym karę i pomstę.
Na to
książę wyciągnął ramię i począł
kiwać groźnie palcem przy samej twarzy Krzyżaka.
- Waruj
się! - rzekł stłumionym przez gniew głosem - waruj
się! Jam ci pozwolił wyzwać Juranda, ale gdybyś z wojskiem
zakonnym wdarł mi się do kraju, tedy na cię uderzę - i
więźniem, nie gościem, tu osiędziesz.
I
widocznie cierpliwość jego była już wyczerpana, gdyż
cisnął ze wszystkich sił czapkę o stół i
wyszedł z izby, trzasnąwszy drzwiami. Krzyżacy pobladli ze
wściekłości, a pan de Fourcy spoglądał na nich jak
błędny.
- Co tedy
będzie? - spytał pierwszy brat Rotgier.
A Hugo de
Danveld przyskoczył niemal z pięściami do pana de Fourcy.
- Po
coś powiedział, że wyście pierwsi naśli Juranda?
- Bo prawda!
- Trzeba
ci było zełgać.
- Jam tu
przyjechał bić się, nie łgać.
-
Tęgo się biłeś - ni słowa!
- A
tyś to nie pomykał przed Jurandem do Szczytna?
- Paxl
- rzekł de Lowe. - Ten rycerz jest gościem Zakonu.
- I
wszystko jedno, co rzekł - wtrącił brat Gotfryd. - Bez sądu
nie skaraliby Juranda, a na sądzie rzecz by musiała wyjść
na wierzch.
- Co tedy
będzie - powtórzył brat Rotgier.
Nastała
chwila milczenia, po czym zabrał głos surowy i zawzięty Zygfryd
de Lowe.
- Trzeba z
tym krwawym psem raz skończyć! - rzekł. - De Bergow musi
być z więzów wydobyty. Ściągniem załogi ze
Szczytna, z Insburka, z Lubawy, wezwiem chełmińską szlachtę
i uderzym na Juranda... Czas z nim skończyć!
Lecz
przebiegły Danveld, który umiał każdą rzecz na obie
strony rozważyć, założył ręce na głowę,
namarszczył się i po namyśle rzekł:
- Bez pozwolenia
mistrza nie można.
- Jeśli
się uda, to mistrz pochwali! - ozwał się brat Gotfryd.
- A jeśli
się nie uda? Jeśli książę ruszy kopijników i
uderzy na nas?
- Jest
pokój między nim i Zakonem: nie uderzy!
- Ba! jest
pokój, ale my go pierwsi naruszym. Załogi nasze przeciw Mazurom nie
wystarczą.
- To
mistrz ujmie się za nami i będzie wojna. Danveld znów się
namarszczył i zamyślił:
- Nie! nie! -
rzekł po chwili. - Jeśli się uda, mistrz będzie w duchu
rad... Pójdą posły do księcia, będą układy
i ujdzie nam bezkarnie. Ale w razie klęski Zakon nie ujmie się za
nami i wojny księciu nie wypowie... Innego by na to trzeba mistrza... Za
księciem stoi król polski, a z nim mistrz nie zadrze...
- Wszelako
wzięliśmy ziemię dobrzyńską - to widać nie strach
nam Krakowa.
- Bo
były pozory... Opolczyk... Wzięliśmy niby zastaw, a i to...
Tu
obejrzał się naokół i zniżonym głosem
dodał:
-
Słyszałem w Malborgu, iż gdyby wojną grozili, to byle nam
zastaw wrócono - oddamy.
- Ach! -
rzekł brat Rotgier - gdyby tu między nami był Mar-kwart Salzbach
albo Szomberg, który szczenięta Witoldowe wydusił - ci
znaleźliby radę na Juranda. Cóż Witold! namiestnik
Jagiełłów! Wielki kniaź, a pomimo tego Szombergowi nic...
Wydusił Witoldowi dzieci - i nic mu!... Zaprawdę, brak między
nami ludzi, którzy na wszystko potrafią znaleźć
sposób...
Usłyszawszy
to, Hugo de Danveld wsparł łokcie na stole, głowę na
rękach i na długi czas zatopił się w rozmyślaniu.
Nagle rozjaśniły mu się oczy, obtarł wedle zwyczaju
wierzchem dłoni wilgotne, grube wargi i rzekł:
-
Błogosławiona niech będzie chwila, w której
wspomnieliście, pobożny bracie, imię mężnego brata
Szomberga.
- Czemu
tak? Zaliście coś obmyślili? - spytał Zygfryd de Lowe.
-
Mówcie żywo! - zawołali bracia Rotgier i Gotfryd.
-
Słuchajcie - rzekł Hugo. - Jurand ma tu córkę, jedyne
dziecko, którą jako źrenicę oka miłuje.
- Ma!
znamy ją. Miłuje ją i księżna Anna Danuta.
- Tak.
Otóż słuchajcie, gdybyście porwali tę dziewkę,
Jurand oddałby za nią nie tylko Bergowa, ale wszystkich
jeńców, siebie samego i Spychów w dodatku!
- Na krew
świętego Bonifacego przelaną w Dochum! - zawołał brat
Gotfryd - byłoby tak, jak mówicie!
Po czym
zamilkli, jakby przestraszeni śmiałością i
trudnościami przedsięwzięcia. Dopiero po chwili brat Rotgier
zwrócił się do Zygfryda de Lowe:
- Rozum
wasz i doświadczenie - rzekł - równe są męstwu; co
tedy o tym mniemacie?
- Mniemam,
że sprawa warta rozwagi.
- Bo -
mówił dalej Rotgier - dziewka jest przyboczną
księż-ny - ba, więcej, gdyż prawie córką
umiłowaną. Pomyślcie, pobożni bracia, jaki powstanie
hałas.
A Hugo de
Danveld począł się śmiać.
- Samiście
mówili - rzekł - że Szomberg wytruł czy też
wydusił Witoldowe szczenięta - i cóż mu za to? Hałas
oni z byle przyczyny podnoszą, ale gdybyśmy posłali mistrzowi
Juranda na łańcuchu, czeka nas pewniej nagroda niż kara.
- Tak -
ozwał się de Lówe - sposobność do najazdu jest.
Książę wyjeżdża, Anna Danuta zostaje tu jeno z
dworskimi dziewki. Jednakże najazd na dwór książęcy
w czasie pokoju -nie byle sprawa. Dwór książęcy - nie
Spychów. To znów jak w Złotoryi! Znów
pójdą skargi do wszystkich królestw i do papieża na
gwałty Zakonu; znów odezwie się z groźbą
przeklęty Jagiełło, a mistrz - znacie go przecie: rad on
uchwyci, co się da chwycić, ale wojny z Jagiełłą nie
chce... Tak! krzyk się podniesie we wszystkich ziemiach Mazowsza i Polski.
- A
tymczasem kości Juranda zbieleją na haku - odparł brat Hugo. -
Kto wreszcie mówi wam, by ją tu z dworca spod boku
księżny porywać?
- Przecie
nie z Ciechanowa, gdzie prócz szlachty jest trzystu
łuczników.
- Nie. Ale
zali Jurand nie może zachorzeć i przysłać ludzi po
dziewkę? Nie wzbroni jej wtedy księżna jechać, a jeśli
dziewka w drodze przepadnie, kto powie wam lub mnie: "Tyś ją
porwał!"
- Ba! -
odrzekł zniecierpliwiony de Lowe - sprawcie, by Jurand zachorzał i
dziewkę wezwał...
Na to
uśmiechnął się z tryumfem Hugo i odrzekł:
- Mam ci
ja u siebie złotnika, który z Malborga za złodziejstwo
wypędzon w Szczytnie osiadł i który każdą
pieczęć wyciąć potrafi; mam i ludzi, którzy,
choć nasi poddani, z mazurskiego narodu pochodzą... Zali mnie jeszcze
nie rozumiecie?...
-
Rozumiem! - zawołał z zapałem brat Gotfryd. A Rotgier
podniósł dłonie do góry i rzekł:
- Niech ci
Bóg szczęści, pobożny bracie, bo ni Markwart Salzbach, ni
Szomberg nie znaleźliby lepszego sposobu.
Po czym
przymrużył oczy, jakby chciał dojrzeć coś dalekiego.
-
Widzę Juranda - rzekł - jako z powrozem na szyi stoi przy
Gdańskiej bramie w Malborgu i jako kopią go nogami knechty nasze...
- A
dziewka zostanie służką Zakonu - dodał Hugo.
Usłyszawszy to, de Lówe zwrócił oczy na Danvelda, on
zaś uderzył się znów wierzchem dłoni w usta i
rzekł:
- A teraz
do Szczytna nam jak najprędzej!
|