W trzy dni później
przyjechała zapowiedziana niewiasta z hercyńskim balsamem, a z
nią razem przybył i kapitan łuczników ze Szczytna z
listem podpisanym przez braci i opatrzonym pieczęcią Danvelda, w
którym Krzyżacy niebo i ziemię brali na świadków
krzywd, które ich na Mazowszu spotkały, i pod zagrożeniem
pomsty Bożej wołali o karę za zamordowanie "ukochanego
towarzysza i gościa". Danveld podyktował do listu i skargę
od siebie, upominając się w słowach zarazem pokornych i
groźnych o zapłatę za ciężkie kalectwo i o wyrok
śmierci na czeskiego pachołka. Książę przedarł
list w oczach kapitana, rzucił mu pod nogi i rzekł:
- Przysłał tu ich, krzyżackie
macie, mistrz po to, aby mnie zjednali, a oni mnie do gniewu przywiedli.
Powiedzże im ode mnie, że sami gościa uśmiercili i
pachołka chcieli uśmiercić -o czym do mistrza napiszę i to
też dodam, aby innych posłów wybierał, jeśli chce,
bym w razie wojny z królem krakowskim po żadnej stronie nie
stanął.
- Miłościwy panie - odparł
kapitan - czy jeno taką odpowiedź mam potężnym i
pobożnym braciom odnieść?
- Jeślić nie dosyć, powiedz im
jeszcze, że ich za psubratów, nie za prawych rycerzy uważam.
I na tym skończyło się
posłuchanie. Kapitan odjechał, bo i książę tegoż
dnia odjechał do Ciechanowa. Została tylko "siostra" z
balsamem, którego nieufny ksiądz Wyszoniek użyć jednakże
nie chciał, tym bardziej że chory poprzedniej nocy zasnął
dobrze, a nazajutrz obudził się wprawdzie osłabiony bardzo, ale
bez gorączki. Siostra po wyjeździe księcia wyprawiła zaraz
z powrotem jednego ze swoich sług niby po nowe lekarstwo - po "jaje bazyliszka",
które, jak twierdziła, miało moc przywracania sił nawet
konającym - sama zaś chodziła po dworcu, pokorna, nie
władną-ca jedną ręką, przybrana w świecką
wprawdzie, ale podobną do zakonnej odzież - z
różańcem i małą pątniczą tykwą u
pasa. Mówiąc dobrze po polsku, dopytywała z wielką
troskliwością służbę i o Zbyszka, i o Danusię,
której przy sposobności podarowała różę
jerychońską, a na drugi dzień w czasie snu Zbyszka, gdy
dziewczyna siedziała w izbie jadalnej, przysunęła się do
niej i rzekła:
- Boże wam błogosław,
panienko. Dziś w nocy po pacierzu śniło mi się, że
przez śnieg padający szło ku wam dwóch rycerzy, ale jeden
doszedł pierwej i w bieluchny płaszcz was obwinął, a drugi
zaś rzekł: "Śnieg jeno widzę, a jej nie ma" - i
wrócił się.
A Danusia, której chciało
się spać, otworzyła zaraz ciekawie swe modre oczy i
spytała:
- A co to
znaczy?
- To
znaczy, że ten was dostanie, który was najbardziej miłuje.
- To
Zbyszko! - odrzekła dziewczyna.
- Nie
wiem, bom mu twarzy nie widziała, widziałam jeno biały
płaszcz, a potem obudziłam się zaraz, gdyż Pan Jezus
zsyła mi każdej nocy bóle w nogach, a rękę
całkiem mi odjął.
- A że to
wam ten balsam nie pomógł?
- Nie
pomoże mi, panienko, i balsam, gdyż to za ciężki grzech
mój, a chcecie wiedzieć, za jaki, to opowiem.
Danusia
skinęła głową na znak, że chce wiedzieć,
więc siostra mówiła dalej:
- Są w
Zakonie i służki, i niewiasty, które choć
ślubów nie czynią, bo nawet i mężate być
mogą, wszelako powinności względem Zakonu wedle rozkazania braci
pełnić są obowiązane. A którą takowa łaska
i cześć ma spotkać, ta otrzymuje pobożne pocałowanie
od brata-rycerza, na znak, że odtąd uczynkami i mową Zakonowi ma
służyć. Ach, panienko! - i mnie tak wielka łaska miała
spotkać, aleja w grzesznej zatwardziałości, zamiast ją przyjąć
wzięcznie, popełniłam ciężki grzech i karę na
się ściągnęłam.
-
Cóżeście takiego uczynili?
- Brat Danveld
przyszedł do mnie i dał mi zakonne pocałowanie, ja zasię,
myśląc, iż on to przez swawolę jakowąś czyni,
podniosłam na niego bezbożną rękę...
Tu zaczęła
się bić w piersi i powtórzyła kilkakrotnie:
- Boże,
bądź miłościw mnie grzesznej.
- I
cóż się stało? - zapytała Danusia.
- I zaraz
mi rękę odjęło i od tej pory kaleką jestem. Młoda
byłam i głupia - nie wiedziałam! a jednak kara na mnie
spadła. Bo choćby niewieście się wydało, że brat
zakonny chce coś złego uczynić, niech Bogu sąd ostawi, a
sama się nie sprzeciwia, gdyż kto się Zakonowi albo
krzyżowemu bratu sprzeciwi, tego gniew Boży dosięgnie...
Danusia
słuchała tych słów z przykrością i lękiem,
siostra zaś poczęła wzdychać i dalej żale
rozwodzić.
- Nie
staram jeszcze i dziś - mówiła - ledwie mi trzydzieści
roków, ale Bóg razem z ręką odjął
młodość i urodę.
-
Żeby nie ręka - odrzekła Danusia - to byście jeszcze nie
mogli narzekać...
Po czym
nastało milczenie. Nagle siostra, jakby sobie coś przypomniawszy,
rzekła:
- A
śniło mi się, że was jakiś rycerz w biały
płaszcz na śniegu owinął. Może to był
Krzyżak! gdyż oni też białe płaszcze noszą.
- Nie
chcę ja ni Krzyżaków, ni ich płaszczów -
odpowiedziała dziewczyna.
Lecz
dalszą rozmowę przerwał ksiądz Wyszoniek, który
wszedłszy do komory, kiwnął na Danusię i rzekł:
-
Chwalże Boga i chodź do Zbyszka! Zbudził się i
jeść woła. Znacznie go popuściło.
Jakoż
tak było rzeczywiście. Zbyszko miał się lepiej i
ksiądz Wyszoniek miał już prawie pewność, że
będzie zdrów, gdy nagle niespodziane zdarzenie pomieszało
wszystkie rachuby i nadzieje. Oto od Juranda przybyli wysłannicy z pismem
do księżny, zawierającym same złe i straszne nowiny. W Spy
chowie spaliła się część Jurandowego gródka, on
sam zaś został przy ratunku płonącą belką
przytłuczon. Ksiądz Kaleb, który w imieniu jego list
pisał, donosił wprawdzie, że wyzdrowieć jeszcze Jurand
może, ale że skry i węgle tak przypaliły mu jedyne
pozostałe oko, iż już mu niewiele światła w nim
pozostało - i grozi mu niechybna ślepota.
Z tej
przyczyny wzywał Jurand córkę, by spiesznie przybywała do
Spychowa, bo chce ją widzieć jeszcze, zanim ciemności go
ogarną. Mówił też, że odtąd ma już
pozostać przy nim, bo jeśli nawet między ślepcami,
którzy po proszonym chlebie między ludźmi chadzają, ma
każdy jakoweś pacholę, które go za rękę wiedzie
i drogę mu pokazuje, czemuż by on tej ostatniej pociechy miał
być pozbawion i między obcymi umierać? Były też
pokorne podzięki dla księżny, która dziewczynę jakby
rodzona matka hodowała - a w końcu obiecywał Jurand, że
choć i ślepy, raz jeszcze do Warszawy przyjedzie, aby upaść
pani do nóg i o łaskę i opiekę na dalsze lata dla Danusi
jej prosić.
Księżna,
gdy jej ojciec Wyszoniek przeczytał ów list, przez jakiś czas
słowa prawie nie mogła przemówić. Miała ona
nadzieję, że gdy Jurand, który pięć lub
sześć razy do roku przyjeżdżał do dziecka, przyjedzie
na bliskie święta, wówczas go powagą własną i
księcia Janusza przejedna dla Zbyszka i zgodę jego na bliskie wesele
uzyska. Tymczasem list ów nie tylko burzył jej zamiary, ale
pozbawiał jej zarazem i Danusi, którą kochała na
równi z własnymi dziećmi. Przyszło jej do głowy,
że Jurand może i wyda zaraz dziewczynę za którego z
sąsiadów, aby reszty dni pomiędzy swoimi dożyć. O
Zbyszku nie było co i myśleć, aby mógł do Spychowa
jechać, gdyż żebra dopiero mu się zaczęły
zrastać, i zresztą, któż mógł wiedzieć,
jak by był w Spychowie przyjęty? Wiedziała przecie pani, że
Jurand wręcz mu swego czasu Danusi odmówił - i jej samej
powiedział, że dla tajemnych przyczyn nigdy na ich
połączenie nie zezwoli. Więc w ciężkim frasunku
kazała wezwać do siebie starszego spomiędzy przysłanych
ludzi, aby go o nieszczęście spychowskie rozpytać, a zarazem
czegoś się o zamiarach Jurandowych dowiedzieć.
I
zdziwiła się nawet, gdy na jej wezwanie wszedł człowiek
zupełnie nieznany, nie zaś stary Tolima, który tarczę za
Jurandem nosił i zwykle z nim razem przyjeżdżał - ów
jednak odpowiedział jej, że Tolima w bitce ostatniej z Niemcami
okrutnie poszczerbion ze śmiercią w Spychowie się zmaga,
zaś Jurand ciężką chorobą złożony o
prędki powrót córki prosi, gdyż coraz mniej widzi, a za
dni parę może i całkiem oślepnie. Prosił nawet usilnie
wysłannik, by zaraz, jak tylko konie odetchną, wolno było wziąć
dziewczynę, ale że to był wieczór, sprzeciwiła
się temu stanowczo pani - zwłaszcza by i Zbyszkowi, i Danusi, i sobie
do reszty serca przez prędkie pożegnanie nie rozdzierać.
A Zbyszko
już wiedział o wszystkim i leżał w izbie jakby uderzony
obuchem w głowę, a gdy pani weszła i łamiąc ręce,
ozwała się zaraz z proga: "Nie ma rady, boć to przecie
ojciec!" - powtórzył za nią jak echo: "Nie ma
rady" - i zamknął oczy jak człowiek, który się
spodziewa, że zaraz śmierć do niego przystąpi.
Lecz
śmierć nie nadeszła, choć w piersiach zbierał mu
się żal coraz większy, a przez głowę przelatywały
mu myśli coraz ciemniejsze, takie właśnie jak chmury,
które gnane wichrem jedna za drugą przysłaniają blask
słoneczny i gaszą wszelką radość na świecie.
Rozumiał bowiem Zbyszko równie jak i księżna, że gdy
Danusia raz do Spychowa wyjedzie, będzie dla niego tak jak stracona. Tu
wszyscy byli dla niego życzliwi, tam Jurand może go nawet
przyjąć ani wysłuchać nie zechce, zwłaszcza jeśli
go wiąże ślub lub jakaś inna nieznana przyczyna,
równie jak religijny ślub ważna. Zresztą, gdzie mu tam
jechać do Spychowa, gdy oto chory jest i ledwie się może na
łożu poruszyć. Przed kilku dniami, gdy z łaski księcia
spadły nań złote ostrogi wraz z rycerskim pasem.
myślał, że radość przemoże w nim chorobę, i
modlił się z całej duszy, aby rychło mógł
powstać i z Krzyżakami się zmierzyć, ale teraz stracił
znów wszelką nadzieję, czuł bowiem, że gdy mu
zbraknie przy łożu Danusi, to razem z nią zbraknie mu i ochoty
do życia, i sił do walki ze śmiercią. Przyjdzie oto
dzień jutrzejszy i pojutrzejszy, nadejdzie wreszcie Wigilia i
święta, kości go będą tak samo bolały i tak samo
będzie go chwytało omdlenie, a nie będzie przy nim tej
jasności, która po całej izbie rozchodzi się od Danusi,
ni tego uradowania oczu, które na nią patrzą. Co za pociecha i
co za osłoda była pytać kilka razy na dzień:
"Miłym ci?" - i widzieć ją potem, jak sobie
przysłania śmiejące się i zawstydzone oczy dłonią
albo też pochyla się i odpowiada:
"A
któż inny?" Obecnie zaś tylko choroba zostanie i
ból zostanie, i tęsknota, a szczęście odejdzie - i nie
wróci.
Łzy
zabłysły w oczach Zbyszkowych i stoczyły mu się z wolna po
policzkach, po czym zwrócił się do księżny i
rzekł:
-
Miłościwa pani, już ja tak myślę, że Danuśki
więcej w życiu nie obaczę.
A pani, sama
stroskana, odpowiedziała:
- Bo i nie
dziwno by było, żebyś zamarł od żałości. Ale
Pan Jezus jest miłosierny.
Po chwili
zaś, chcąc go jednak choć trochę pokrzepić,
dodała:
- Chociaż
żeby, nie przymierzając, Jurand umarł przed tobą,
to opiekuństwo
przeszłoby na księcia i na mnie, a my byśmy ci dziewczynę
zaraz oddali.
- Kiedy on
tam umrze! - odrzekł Zbyszko.
Lecz nagle
widocznie jakaś nowa myśl błysnęła mu w głowie,
gdyż przypodniósł się, siadł na łożu i
rzekł zmienionym głosem:
-
Miłościwa pani...
Wtem
przerwała mu Danusia, która wbiegłszy z płaczem,
poczęła od progu wołać:
-To
już wiesz, Zbyszku! Oj, żal mi tatusia, ale żal i ciebie,
nieboże!
Zbyszko
zaś, gdy zbliżyła się ku niemu, ogarnął zdrowym
ramieniem swoje kochanie i począł mówić:
-
Jakże mi żyć bez ciebie, dziewczyno? Nie po tom tu przez rzeki i
bory jechał, nie po tom ci ślubował i służył,
abym cię zaś miał utracić. Hej, nie pomoże żal,
nie pomoże płakanie, ba! i śmierć sama, bo choćby i
murawa na mnie porosła, dusza o tobie nie zapomni, by i na Pana Jezusowym
dworze, by i u samego Boga Ojca na pokojach... I rzekę, rady nie ma, a
rada musi być, bo bez niej nijak! Krzypotę w kościach czuję
i boleść srogą, ale choć ty padnij pani do nóg, bo
ja nie mogę - i proś o zmiłowanie nad nami.
Danusia,
posłyszawszy to, prędko skoczyła do nóg
księżnej i objąwszy je ramionami, pochowała swą
jasną twarz w zagięciach jej ciężkiej sukni, pani zaś
zwróciła pełne litości, ale zarazem zdziwione oczy na
Zbyszka.
- W
czymże ja wam mogę okazać zmiłowanie? - zapytała. -Nie
puszczę dziecka do chorego rodzica, to i gniew Boży
ściągnę.
Zbyszko,
który poprzednio przypodniósł się był na
łożu, zesunął się znów na wezgłowie i
przez jakiś czas nie odpowiadał, gdyż mu tchu brakło.
Powoli jednak począł posuwać na piersiach jedną
rękę ku drugiej, aż wreszcie złożył je jak do
modlitwy.
-
Odpocznij - rzekła księżna - potem zasię powiadaj, o co ci
idzie, a ty, Danuśka, wstań mi od kolan.
-
Pofolguj, ale nie wstawaj i proś wraz ze mną - ozwał się
Zbyszko.
Po czym
jął mówić słabym i przerywanym głosem:
-
Miłościwa pani... Był ci mi Jurand przeciwny w Krakowie...
będzie i tu, ale gdyby ojciec Wyszoniek dał mi ślub z
Da-nuśką, to - niechby potem i jechała do Spychowa, bo mi jej
żadna moc ludzka nie odejmie...
Słowa
te były dla księżny Anny czymś tak niespodzianym, że
aż zerwała się z ławy, po czym znów siadła i
jakby nie rozumiejąc dobrze, o co chodzi, rzekła:
- Rany
boskie!... ksiądz Wyszoniek?...
-
Miłościwa pani!... Miłościwa pani! - prosił Zbyszko.
-
Miłościwa pani - powtarzała za nim Danusia, obejmując
znów kolana księżny.
-
Jakoże to być może bez pozwoleństwa rodzicielskiego...
- Zakon
Boży mocniejszy! - odpowiedział Zbyszko.
-
Bójcieże się Boga!
- Kto
ojciec, jeśli nie książę?... kto matka, jeśli nie wy,
miłościwa pani!
A Danusia
na to:
-
Miłościwa matuchno!
- Prawda,
że to ja byłam jej i jestem jako matka - rzekła
księżna - i z mojej też ręki Jurand dostał
żonę. Prawda! A jakby raz ślub był - to i przepadło.
Może by się Jurand i posierdził, ale przecie i on księciu
jako panu swojemu powinien. Wreszcie można by mu zrazu nie
mówić, dopiero gdyby dziewczynę chciał innemu dać
albo mniszką uczynić... Jeśli zaś śluby jakowe
uczynił - to i nie będzie jego winy. Przeciw woli boskiej nikt nie
poradzi... Dla Boga żywego, może to i wola boska!
- Inaczej
nie może być! - zawołał Zbyszko. Lecz księżna,
cała jeszcze wzruszona, rzekła:
-
Poczekajcie, niech się opamiętam! Żeby tu książę
był, zaraz bym do niego poszła i zapytałabym: mam-li
Danuśkę dać, czyli też nie?... Ale bez niego się boję...
Aż mi dech zaparło, a tu i czasu na nic nie ma, bo i dziewczyna musi
jutro jechać!... O miły Jezu! niechby żeniata jechała -
byłby już spokój. Jeno nie mogę się
opamiętać - i czegoś mi strach. A tobie nie strach,
Danuśka? - gadajże!
- Już
ja bez tego zamrę! - przerwał Zbyszko. A Danuśka podniosła
się od kolan księżny i ponieważ istotnie była przez
dobrą panią nie tylko do poufałości dopuszczana, ale i
pieszczona, więc chwyciła ją za szyję i poczęła
ściskać z całej siły.
Lecz
księżna rzekła:
- Bez ojca
Wyszońka nic wam nie powiem. Skoczże po niego co prędzej!
Danusia
skoczyła po ojca Wyszońka, Zbyszko zaś zwrócił
swą wybladłą twarz do księżny i rzekł:
- Co mi
Pan Jezus przeznaczył, to będzie, ale za tę pociechę niech
wam Bóg, miłościwa pani, nagrodzi.
- Jeszcze
mnie nie błogosław - odrzekła księżna - bo nie
wiadomo, co się stanie. I musisz mi też na cześć
poprzysiąc, że jeśli ślub będzie, nie wzbronisz
dziewczynie do rodziciela zaraz jechać, abyś broń Boże,
przekleństwa jego na siebie i na nią nie ściągnął.
- Na
moją cześć! - rzekł Zbyszko.
- To i
pamiętaj! A Jurandowi niech dziewczyna zrazu nic nie mówi. Lepiej,
aby go nowina nie oparzyła jak ogień. Poślemy po niego z
Ciechanowa, by z Danuśka przyjeżdżał, i wtedy sama mu
powiem albo tez księcia uproszę. Jak zobaczy, że nie ma rady, to
się i zgodzi. Nie byt ci on przecie krzyw?
- Nie -
rzekł Zbyszko - nie był mi krzyw, więc może i rad
będzie w duszy, że Danuśka będzie moja. Bo jeśli
ślubował, to już nie będzie jego winy, jeśli nie
dotrzyma.
Wejście
księdza Wyszońka z Danusią przerwało dalszą
rozmowę. Księżna wezwała go w tej chwili do narady i z
wielkim zapałem poczęła mu opowiadać o Zbyszkowych
zamiarach, lecz on zaledwie usłyszawszy, o co idzie, przeżegnał
się ze zdumienia i rzekł:
- W
imię Ojca i Syna, i Ducha!... jakże ja to mogę uczynić!
Toć przecie adwent!
- Dla
Boga! prawda! - zawołała księżna. I nastało milczenie;
tylko strapione twarze okazywały, jakim ciosem były dla wszystkich
słowa ojca Wyszońka. On zaś po chwili rzekł:
- Gdyby
dyspensa była, tobym się i nie przeciwił, bo mi was żal. O
Jurandowe pozwoleństwo niekoniecznie bym pytał, bo skoro pani
miłościwa pozwala i za zgodę księcia pana naszego
zaręcza - no! - to oni ojciec i matka dla całego Mazowsza. Ale bez
dyspensy biskupiej - nie mogę. Ba! żeby to ksiądz biskup Jakub z
Kurdwanowa byt między nami, może by dyspensy nie odmówił
- choć to surowy jest ksiądz, nie taki, jak był jego poprzednik,
biskup Mamphiolus, któren na wszystko powiadał: be-ne! bene!
- Biskup Jakub z
Kurdwanowa miłuje wielce i księcia, i mnie - wtrąciła pani.
-
Toteż dlatego mówię, że dyspensy by nie
odmówił, ile że są do tego przyczyny... Dziewczyna musi
jechać, a ów młodzianek chorzeje i może zamrzeć...
Hm! in articulo mortis... Ale bez dyspensy nijak...
- Już
ja bym tam i później biskupa Jakuba o dyspensę uprosiła -
i choćby też nie wiem jak był surowy, nie odmówi on mi
tej łaski... Ej, uręczam, że nie odmówi.
Na to
ksiądz Wyszoniek, który był człek dobry i miękki,
rzekł:
-
Słowo pomazanki boskiej - wielkie słowo... Strach mi księdza biskupa,
ale to wielkie słowo!... Mógłby też młodzianek co do
katedry w Płocku przyobiecać... Nie wiem... Zawszeć to,
póki dyspensa nie nadejdzie, będzie grzech - i to nie kogo innego,
jeno mój... Hm! Pan Jezus po prawdzie jest miłosierny i jeśli
kto zgrzeszy nie dla własnego zysku, jeno z politowania nad ludzką
biedą, to tym łatwiej przebacza!... Ale grzech będzie i
nużby się biskup zaciął, kto mi da odpust?
- Biskup
się nie zatnie! - zawołała księżna Anna. A Zbyszko
rzekł:
- Ten Sanderus,
któren ze mną przyjechał, ma gotowe na wszystko odpusty.
Ksiądz
Wyszoniek może i niezupełnie wierzył w odpusty Sanderusa, ale
rad był chwycić się choćby pozoru, byle tylko Zbyszkowi i
Danusi przyjść z pomocą, gdyż dziewczynę,
którą znał od małego, kochał bardzo. Wreszcie
pomyślał, że w najgorszym razie spotkać go może pokuta
kościelna, więc zwrócił się do księżny i
rzekł:
- Ksiądz ci
ja jestem, ale i książęcy sługa. Jakoże,
miłościwa pani, rozkażecie?
- Nie chcę
ja rozkazywać, wolę prosić - odpowiedziała pani. - Ale
jeśli ten Sanderus ma odpusty...
- Sanderus ma.
Jeno o biskupa chodzi. Srogie on tam w Płocku z kanonikami synody
odprawuje.
- Biskupa
się nie bójcie. Zabronił on, jako słyszałem,
księżom mieczów, kusz i różnej swawoli, ale dobrze
czynić nie zabronił.
Ksiądz
Wyszoniek podniósł oczy i ręce w górę:
- To
niechże się stanie wedle waszej woli.
Na te słowa
radość opanowała serca. Zbyszko znów osiadł na
wezgłowiu, a księżna, Danusia i ojciec Wyszoniek siedli
koło łoża i poczęli "uradzać", jak rzecz
należy uczynić. Więc postanowili zachować tajemnicę,
tak aby w domu żywa dusza o tym nie wiedziała; postanowili też,
że i Jurand nie powinien nic wiedzieć, póki mu sama pani w
Ciechanowie o wszystkim nie oznajmi. Natomiast miał ksiądz Wyszoniek
napisać list od księżny do Juranda, by zaraz
przyjeżdżał do Ciechanowa, gdzie i lepsze leki na jego kalectwo
mogą się znaleźć, i samotność mniej mu
będzie dokuczać. Uradzili na koniec, że i Zbyszko, i Danusia
przystąpią do spowiedzi, ślub zaś odbędzie się
nocą, gdy już wszyscy spać się pokładą.
Przyszło
Zbyszkowi na myśl, żeby wziąć giermka Czecha na
świadka ślubu, ale porzucił ten zamiar, przypomniawszy sobie,
że ma go od Jagienki. Przez chwilę stanęła mu w
pamięci jakby żywa, tak iż zdało mu się, że widzi
jej rumianą twarz, jej zapłakane oczy i słyszy głos
proszący: "Nie czyń mi tego! nie płać mi złem za
dobre i niedolą za kochanie!" Aż nagle chwyciła go wielka
litość nad nią, gdyż czuł, że jej się stanie
ciężka krzywda, po której nie znajdzie pociechy ni pod
zgorzelickim dachem, ni w głębi boru, ni w polu, ni w darach opata,
ni w zalotach Cztana i Wilka. Więc rzekł jej w duchu: "Daj ci
Bóg wszystko najlepsze, dziewczyno, ale choćbym ci rad i nieba
przychylić - nie poradzę". I rzeczywiście przekonanie,
że nie było to w jego mocy, przyniosło mu nawet ulgę i
wróciło spokojność, tak że zaraz począł
myśleć tylko o Danusi i o ślubie.
Nie
mógł się jednak obejść bez pomocy Czecha, więc
lubo postanowił zamilczeć przed nim o tym, co się miało
stać, kazał go do siebie przywołać i rzekł mu:
-
Przystąpię dziś do spowiedzi i do Stołu Pańskiego,
przybierz mnie przeto jak najochędożniej, jakobym na
królewskie pokoje miał iść.
Czech
przeląkł się nieco i począł patrzeć mu w twarz,
co zrozumiawszy, Zbyszko rzekł:
- Nie bój
się, nie tylko na śmierć ludzie się spowiadają, a tym
bardziej że idą święta, na które ojciec Wyszoniek z
księżną do Ciechanowa wyjedzie i nie będzie księdza
bliżej niż w Przasnyszu.
- A wasza
miłość nie pojedzie? - spytał giermek.
-
Jeśli wyzdrowieję, to pojadę, ale to w boskim ręku.
Więc Czech się uspokoił i skoczywszy do łubów,
przyniósł ową białą jakę zdobyczną,
złotem szytą, w którą rycerz ubierał się zwykle
na wielkie uroczystości, a też i piękny kobierczyk dla okrycia
nóg i łoża, za czym podniósłszy Zbyszka przy
pomocy dwóch Turczynków, umył go, uczesał jego
długie włosy, na które nałożył
szkarłatną przepaskę, wreszcie wsparł tak przybranego o
czerwone poduszki i rad z własnego dzieła, rzekł:
-
Żeby jeno wasza miłość pląsać mogła, to
choćby i wesele wyprawić!
-
Musiałoby się obyć bez pląsów - odrzekł z
uśmiechem Zbyszko.
A
tymczasem księżna rozmyślała również w swojej
izbie, jak przybrać Danusię, gdyż dla jej niewieściej
natury była to sprawa wielkiej wagi i za nic nie chciałaby
przyzwolić, by miła jej wychowanka stanęła w codziennej
szacie do ślubu. Służki, którym powiedziano, że
dziewczyna też do spowiedzi w barwę niewinności się
przybiera, łatwo znalazły w skrzyni białą sukienkę,
ale bieda była z przybraniem głowy. Na myśl o tym opanował
panią jakiś dziwny smutek, tak iż poczęła
wyrzekać.
- Gdzie ja
dla ciebie, sierotko - mówiła - wianek ruciany w tym boru
wynajdę! Ni tu kwiatuszka jakowego, ni liścia, chyba się mchy
gdzie pod śniegiem zielenią.
A Danusia,
stojąc z rozpuszczonymi już włosami, zatroskała się
także, bo i jej chodziło o wianek; po chwili jednak ukazała na
równianki z nieśmiertelników wiszące na ścianach
izby i rzekła:
-
Choćby i z tego co uwić, bo nic innego nie znajdziem, a Zbyszko
weźmie mnie i w takim wianku.
Księżna
nie chciała się z początku na to zgodzić, bojąc
się złej wróżby, ale że w dworcu, do którego
tylko na łowy przyjeżdżano, nie było żadnych
kwiatów, więc skończyło się na
nieśmiertelnikach. Tymczasem nadszedł ojciec Wyszoniek, który
poprzednio wyspowiadał już Zbyszka, i zabrał dziewczynę do
spowiedzi, a potem zapadła głucha noc. Służba po wieczerzy
poszła z rozkazu księżny spać. Wysłańcy Jurandowi
pokładli się jedni w cze-ladniej, inni przy koniach w stajniach.
Wkrótce ognie w służebnych izbach zasuły się
popiołem na trzonach i pogasły, aż wreszcie uczyniło
się całkiem cicho w leśnym dworze i tylko psy szczekały od
czasu do czasu na wilki w stronę boru.
Jednakże
u księżny, u ojca Wyszońka i u Zbyszka okna nie przestawały
świecić, rzucając czerwone blaski na śnieg pokrywający
dziedziniec. Oni zaś czuwali w ciszy, słuchając bicia
własnych serc - niespokojni i przejęci uroczystością
chwili, która zaraz nadejść miała. Jakoż po
północy księżna wzięła za rękę Danusię
i poprowadziła ją do izby Zbyszkowej, gdzie ojciec Wyszoniek
czekał już na nich z Panem Bogiem. W izbie palił się wielki
ogień w grabie i przy jego obfitym, ale nierównym świetle
ujrzał Zbyszko Danusię, bladą nieco od bezsenności,
białą, z wiankiem nieśmiertelników na skroni, przybraną
w sztywną, spadającą aż do ziemi sukienkę. Powieki
miała ze wzruszenia przymknięte, rączy -ny opuszczone
wzdłuż sukni - i przypominała tak jakieś malowania na
szybach, było w niej coś tak kościelnego, że Zbyszka
zdjęło zdziwienie na jej widok, pomyślał bowiem, że
nie dziewczynę ziemską, ale jakąś duszyczkę
niebieską ma wziąć za żonę. A pomyślał to
jeszcze bardziej, gdy klękła ze złożonymi dłońmi
do komunii i przechyliwszy w tył głowę, zamknęła
całkiem oczy. Wydała mu się nawet wówczas jak umarła
i aż lęk chwycił go za serce. Nie trwało to jednak
długo, gdyż posłyszawszy głos księdza:
Ecce
Agnus Dei - sam skupił się w duchu i myśli jego wzięły lot
w stronę Bożą. W izbie słychać było teraz tylko
uroczysty głos księdza Wyszońka: Domine, non sum dignus -
a wraz z nim trzaskania skier w ognisku i świerszcze grające
zawzięcie, a jakoś żałośnie w szparach komina. Za
oknami wstał wiatr, zaszumiał w ośnieżonym lesie, lecz
zaraz ścichł.
Zbyszko i
Danusia pozostali jakiś czas w milczeniu, ksiądz Wyszoniek zaś
wziął kielich i odniósł go do kapliczki dworskiej.
Po chwili
wrócił, ale nie sam, tylko z panem de Lorche, i widząc
zdziwienie na twarzach obecnych, położył naprzód palec na
ustach, jakby chcąc jakiemuś niespodzianemu okrzykowi zapobiec, po
czym zaś rzekł:
-
Rozumiałem, że będzie lepiej, aby było dwóch
świadków ślubu, i dlatego wpierw jeszcze ostrzegłem tego
rycerza, któren mi na cześć i na relikwie akwizgrańskie
poprzysiągł, że tajemnicy, póki będzie trzeba,
dochowa.
A pan de
Lorche przykląkł naprzód przed księżną, potem
przed Danusią, następnie zaś podniósł się i
stał w milczeniu, przybrany w uroczystą zbroję, po której
zagięciach pełgały czerwone światełka od ognia,
długi, nieruchomy, pogrążon jakby w zachwycie, gdyż i jemu
ta biała dziewczyna z wiankiem nieśmiertelników na skroni
wydała się jakby aniołem widzianym na szybie w gotyckim tumie.
Lecz
ksiądz postawił ją przy łożu Zbyszka i narzuciwszy im
stułę na ręce, rozpoczął zwykły obrządek.
Księżnie spływały łzy jedna za drugą po poczciwej
twarzy, lecz w duszy nie czuła w tej chwili niepokoju, sądziła
bowiem, że dobrze czyni, łącząc tych dwoje cudnych i
niewinnych dzieci. Pan de Lorche klęknął po raz wtóry i
wsparty obiema rękoma na rękojeści miecza, wyglądał
zupełnie jak rycerz, który ma widzenie - tych zaś dwoje
powtarzało kolejno słowa księdza: "Ja... biorę...
ciebie sobie..." - a do wtóru tym słowom cichym i słodkim
grały znów świerszcze w szparach komina i trzaskał
ogień w grabie. Po skończonym obrządku Danusia padła do
nóg księżnie, która błogosławiła oboje,
a gdy wreszcie oddała ich w opiekę mocom niebieskim, rzekła:
- Radujcie
się teraz, bo już ona twoja, a ty jej. Wówczas Zbyszko
wyciągnął swe zdrowe ramię do Danusi, ona zaś
objęła go rączętami za szyję i przez chwilę
słychać było, jak powtarzali sobie z ustami przy ustach:
-
Mojaś ty, Danuśko.
-
Mój ty, Zbyszku.
Lecz zaraz
potem Zbyszko zesłabł, gdyż za dużo było na jego
siły wzruszeń - i zesunąwszy się na poduszki,
począł oddychać ciężko. Nie przyszło jednak
nań omdlenie i nie przestał się uśmiechać do Danusi,
która obcierała mu twarz zroszoną zimnym potem, a nawet nie przestał
powtarzać jeszcze: "Mojaś ty, Danuśka" - na co ona
pochylała za każdym razem swą przetowłosą
głowę. Widok ten wzruszył do reszty pana de Lorche, który
oświadczył, że gdy w żadnym kraju nie przygodziło mu
się widzieć serc tak czułych, przeto poprzysięga
uroczyście, jako gotów jest potykać się pieszo lub konno
z każdym rycerzem, czarnoksiężnikiem lub smokiem, który
by ich szczęśliwości śmiał stanąć na
zawadzie. I rzeczywiście poprzysiągł ową zapowiedź
natychmiast na mającej kształt krzyżyka rękojeści od
mizerykordii, to jest małego miecza, który służył
rycerzom do dobijania rannych. Księżna i ojciec Wyszoniek wezwani
byli na świadków tej przysięgi.
Lecz pani,
nie rozumiejąc ślubu bez jakowegoś wesela, przyniosła wina
- więc pili następnie wino. Godziny nocy płynęły jedna
za drugą. Zbyszko, przezwyciężywszy słabość,
przygarnął znów Danusię i rzekł:
- Skoro mi
cię Pan Jezus oddał, nikt mi cię nie odbierze, ale mi żal,
że wyjeżdżasz, jagódko moja najmilsza.
- Do
Ciechanowa z tatulem przyjedziem - odpowiedziała Danusia.
- Byle
cię chorość jakaś nie napadła - albo co... Boże
cię strzeż od złej przygody... Musisz do Spychowa - wiem!...
Hej!... Bogu najwyższemu i miłościwej pani dziękować,
żeś już moja-bo jużci co ślub, to tego moc ludzka nie
odrobi.
Że
jednak ślub ten odbył się w nocy i tajemniczo, i że zaraz
po nim miało nastąpić rozstanie, więc chwilami jakiś
dziwny smutek ogarniał nie tylko Zbyszka, ale i wszystkich. Rozmowa
rwała się. Od czasu do czasu przygasał też ogień w
grabie -i głowy pogrążały się w mroku. Ksiądz
Wyszoniek dorzucał wówczas na węgle nowe bierwiona, a gdy
zapiszczało co żałośnie w szczapie, jako często bywa
przy świeżym drzewie, mówił:
- Duszo
pokutująca, czego żądasz?
Odpowiadały
mu świerszcze, a potem wzmagający się płomień,
który wydobywał z cienia bezsenne twarze, odbijał się w
zbroi pana de Lorche, rozświetlając zarazem białą
sukienkę i nieśmiertelniki na głowie Danusi.
Psy na
dworze poczęły znów poszczekiwać w stronę boru takim
szczekaniem jak na wilki.
I w
miarę jak płynęły godziny nocy, coraz częściej
zapadało milczenie, aż wreszcie księżna rzekła:
-
Miły Jezu! ma-li tak być po ślubie, lepiej by
pójść spać, ale skoro mamy czuwać do rania, to i
zagrajże nam jeszcze, kwiatuszku, ostatni raz przed odjazdem na
luteńce - mnie i Zbyszkowi.
Danusia,
która czuła zmęczenie i senność, rada była
czym-kowiek się orzeźwić, więc skoczyła po lutnię
i wróciwszy z nią po chwili, siadła przy
łóżku Zbyszka.
- Co mam
grać? - zapytała.
- Co? -
rzekła księżna - a cóż by jak nie oną
pieśń, którąś w Tyńcu śpiewała, kiedy
to cię pierwszy raz Zbyszko ujrzał!
- Hej!
pamiętam - i do śmierci nie zabaczę - rzekł Zbyszko. -
Jakem, bywało, to gdzie usłyszał, to aże mi śluzy z
oczu płynęły.
- To i
zaśpiewam! - rzekła Danusia. I zaraz poczęła
brząkać na luteńce, następnie zaś, zadarłszy jak
zwykle główkę do góry, zaśpiewała:
Gdybym
to ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałabym ja
Za Jaśkiem do Śląska,
Usiadłabym ci ja
Na śląskowskim płocie:
"Przypatrz się, Jasieńku,
Ubogiej sierocie!... "
Lecz nagle
głos się jej załamał, usta poczęły się
trząść, a spod zamkniętych rzęs łzy
wydostawały się przemocą na policzki. Przez chwilę
starała się ich nie puścić spod powiek, ale nie mogła
- i w końcu rozpłakała się serdecznie, zupełnie jak
wówczas, gdy ostatni raz śpiewała tę pieśń
Zbyszkowi w krakowskim więzieniu, gdy myślała, że mu
nazajutrz szyję utną.
-
Danuśka! co ci, Danuśka? - pytał Zbyszko.
- Czego
płaczesz? Jakieże to wesele! - zawołała księżna.
-Czego?
- Nie wiem
- odpowiedziała, łkając, Danuśka - tak ci mi smutno!.. taki
żal!... Zbyszka i pani...
Więc
zatroskali się wszyscy i nuż ją pocieszać, nuż
tłumaczyć jej, że to nie na długo tego odjazdu i że
pewnie jeszcze na święta zjadą z Jurandem do Ciechanowa. Zbyszko
znów objął ją ramieniem, przytulał do piersi i
wycałowywał łzy z oczu - ucisk jednak pozostał we
wszystkich sercach - i w tym ucisku zbiegały im godziny nocy.
Aż
wreszcie na dziedzińcu rozległ się odgłos tak nagły i
przeraźliwy, że aż wzdrygnęli się wszyscy.
Księżna, zerwawszy się z ławy, zawołała:
- O
dlaboga! Żurawie studzienne! Konie poją! A ksiądz Wyszoniek
spojrzał w okno, w którym szklane gomółki
przybierały barwę szarawą, i ozwał się:
- Noc
już bieleje i dzień się czyni. Ave Maria, gratia plena...
Po czym
wyszedł z izby i wróciwszy po niejakim czasie, rzekł:
- Dnieje,
chociaż będzie ciemny dzień. To Jurandowi ludzie konie
poją. Czas ci do drogi, niebogo!...
Na te
słowa i księżna, i Danusia uderzyły w głośny
płacz i obie wraz ze Zbyszkiem poczęły wyrzekać, tak jak
wyrzekają ludzie prości, gdy im przychodzi się rozstać, to
jest, że było w tym wyrzekaniu coś obrządkowego i zarazem
jakby pół zawodzenie, pół śpiewanie, które
wylewa się z dusz polnych tak przyrodzoną drogą, jak leją
się łzy z oczu.
Hej!
nie pomoże już nic płakanie,
Już cię żegnamy, miłe kochanie,
Już płakanie nie pomoże,
Już żegnamy cię, nieboże,
Żegnamy cię - hej!...
Lecz
Zbyszko przytulił po raz ostatni Danusię do piersi i trzymał
ją długo, dopóty, dopóki mu tchu starczyło i
dopóki księżna nie oderwała jej od niego, aby ją
przebrać na drogę.
Tymczasem
rozedniało zupełnie. We dworcu rozbudzili się wszyscy i
poczęli się krzątać. Do Zbyszka wszedł Czech, giermek,
dowiedzieć się o zdrowie i pytać o rozkazy.
-
Przyciągnij łoże do okna - rzekł mu rycerz.
Czech
przyciągnął z łatwością łoże do okna,
ale zdziwił się, gdy Zbyszko kazał mu je otworzyć -
usłuchał jednak i tego rozkazu, nakrył tylko pana własnym
kożuchem, gdyż na dworze chłodno było, choć chmurno -
i padał śnieg miękki a obfity.
Zbyszko począł patrzeć: na
dziedzińcu przez lecące z chmur płatki śniegowe widać
było sanki, wokół nich siedzieli na zszerszeniałych i
dymiących koniach ludzie Jurandowi. Wszyscy byli zbrojni, a
niektórzy mieli blachy na kożuchach, w których
przeglądały się blade i posępne promienie dnia. Las
zasuło całkiem śniegiem; płotów i kołowrota
prawie nie można było dojrzeć.
Danusia wpadła jeszcze do izby Zbyszka
cała już zakutana w kożuszek i lisią szubę; jeszcze
raz objęła za szyję i jeszcze raz rzekła mu na
pożegnanie:
-
Chociaż i odjeżdżam, tom twoja. A on całował jej
ręce, policzki i oczy, które ledwie było widać spod
lisiego puchu, i mówił:
-
Boże cię strzeż! Boże cię prowadź! Mojaś ty
już, moja do śmierci!
I gdy
znów oderwano ją od niego, podniósł się, ile
mógł, wsparł głowę na oknie i patrzał;
więc poprzez płatki śniegowe jakby przez jakowąś
zasłonę widział, jak Danusia siadała do sanek, jak
księżna trzymała ją długo w objęciach, jak
całowały ją dworki i jak ksiądz Wyszoniek żegnał
ją znakiem krzyża na drogę. Obróciła się
jeszcze przed samym odjazdem ku niemu i wyciągnęła ręce:
- Ostawaj
z Bogiem, Zbyszku!
-
Boże, daj w Ciechanowie cię obaczyć...
Ale
śnieg padał tak obfity, jakby chciał wszystko zgłuszyć
i wszystko przesłonić, więc te ostatnie słowa doszły
ich tak przytłumione, że obojgu wydało się, iż
wołają na siebie -już z daleka.
|