Po obfitych śniegach nastały
ciężkie mrozy i dni pogodne, suche. Dniem bory iskrzyły się
w promieniach słońca, lód popętał rzeki i
ustalił bagna. Przyszły jasne noce, wśród których
mróz wzmagał się do tego stopnia, że drzewa
pękały z hukiem w lesie; ptactwo zbliżało się do
domostw; drogi stały się niebezpieczne z powodu wilków,
które jęły się zbierać w stada i napadać nie
tylko na pojedynczych ludzi, lecz i na wsie. Lud jednak radował się w
dymnych chatach przy ogniskach, przepowiadając po mroźnej zimie rok
urodzajny, i wesoło czekał świąt, które miały
niebawem nadejść. Leśny dworzec książęcy
opustoszał. Księżna wraz z dworem i księdzem Wyszońkiem
wyjechała do Ciechanowa. Zbyszko, znacznie już zdrowszy, ale nie
dość jeszcze mocny, by na koń siąść, został
w dworcu razem ze swymi ludźmi, z Sanderusem, z giermkiem Czechem i z
miejscową służbą, nad którą miała
dozór stateczna szlachcianka pełniąca obowiązki
gospodyni.
Lecz dusza w rycerzu rwała się do
młodej żony. Była mu wprawdzie niezmierną osłodą
myśl, że Danusia już jest jego i żadna moc ludzka nie
zdoła mu jej odjąć, ale z drugiej strony taż sama myśl
potęgowała jego tęsknotę. Po całych dniach wzdychał
do tej chwili, w której będzie mógł dworzec
opuścić, i rozważał, co wówczas ma uczynić,
gdzie jechać i jak Juranda przejednać. Miewał też chwile
ciężkiego niepokoju, ale w ogóle przyszłość
przedstawiała mu się radośnie. Kochać Danuśkę i
łuskać hełmy z pawimi piórami - oto miało być
jego życie. Częstokroć brała go ochota porozmawiać o
tym z Czechem, którego polubił, ale zauważył, że
Czech, oddany duszą całą Jagience, nierad rozmawiał o
Danusi, on zaś związany tajemnicą nie mógł mu
powiedzieć wszystkiego, co się stało.
Zdrowie jego polepszało się jednak
z każdym dniem. Na tydzień przed Wigilią dosiadł po raz
pierwszy konia i choć czuł, że nie mógłby jeszcze
tego uczynić w zbroi, jednakże nabrał otuchy. Nie
spodziewał się zresztą, by miała go zaskoczyć potrzeba
prędkiego przywdziania pancerza i hełmu, a w najgorszym razie
tuszył, iż wkrótce będzie miał i na to
dość sił. W izbie próbował dla zabicia czasu
podnosić miecz i szło mu nieźle; topór okazał
się tylko dla niego za ciężki, mniemał wszelako, że chwyciwszy
toporzysko w obie dłonie, zdołałby już skutecznie
machnąć.
Na koniec, na dwa dni przed Wigilią,
kazał wymościć wozy, pokulbaczyć konie i oznajmił
Czechowi, że pojadą do Ciechanowa. Wiemy giermek zatroskał
się nieco, zwłaszcza że na dworze był mróz
trzaskający, ale Zbyszko rzekł mu:
- Nie twoja głowa, Głowaczu (tak go
bowiem z polska nazywał). Nic tu po nas w tym dworcu, a choćbym
miał zachorzeć, toć starunku w Ciechanowie nie zabraknie.
Wreszcie pojadę nie konno, ale w saniach, po szyję w sianie i pod
skórami, a dopiero pod samym Ciechanowem na koń się
przesiądę.
I tak się stało. Czech już
przeznał swego młodego pana i wiedział, że niedobrze mu
się przeciwiać, a jeszcze gorzej nie spełnić w lot rozkazu;
więc w godzinę później ruszono. W chwili odjazdu Zbyszko,
widząc Sanderusa ładującego się na sanie wraz ze swoją
skrzynią, rzekł mu:
- A ty czegoś się do mnie
przyczepił jak rzep do owczej wełny?... Mówiłeś,
że chcesz do Prus.
- Mówiłem, że chcę do
Prus - rzekł Sanderus - ale jakże mi tam samemu iść w takie
śniegi? Wilcy mnie zjedzą, nim pierwsza gwiazda zejdzie, a tu
też nie mam po co ostawać. Wolej mi w mieście ludzi
pobożnością budować, świętym towarem ich
darzyć i z diabelskich obierzy ratować, jakom Ojcu wszystkiego
chrześcijaństwa w Rzymie zaprzysiągł. A prócz tego
okrut-niem waszą miłość pokochał, więc jej nie
opuszczę przed odejściem do Rzymu, bo może się zdarzy i
jakową przysługę oddać.
- Zawsze on za was, panie, gotów
zjeść i wypić - rzekł na to Czech - i taką
przysługę najbardziej rad by oddać. Ale jeśli nas za wielka
chmara wilków w przasnyskim boru opadnie, to im go rzucim na odprawę,
bo na nic lepszego się nie przy godzi.
- A wy patrzcie, by wam grzeszne słowo
do wąsów nie przy-marzło - odparł Sanderus - gdyż
takowe sople tylko w piekielnym ogniu topnieją.
- O wa! - rzekł Głowacz,
sięgając rękawicą do wąsów, które ledwie
poczynały mu się sypać - pierwej spróbuję
zagrzać piwa na popasie, ale tobie go nie dam.
- A
przykazanie jest: spragnionego napoić. Nowy grzech!
- To ci
dam wiadro wody, a tymczasem naści, co mam pod ręką.
I tak
mówiąc, nabrał śniegu, ile mógł dwiema
rękawicami objąć, i rzucił nim w brodę Sanderusa, ale
ów uchylił się i rzekł:
- Nic po
was w Ciechanowie, bo tam już jest chowany niedźwiadek, co
śniegiem praska.
Tak to oni
przekomarzali się ze sobą, dosyć się lubiąc wzajemnie.
Zbyszko jednakże nie zabronił Sanderusowi jechać ze sobą,
albowiem cudaczny ów człowiek bawił go, a zarazem zdawał
się być istotnie do niego przywiązany. Ruszyli więc z
dworca leśnego jasnym rankiem w mróz tak wielki, że trzeba
było konie okrywać. Cała kraina leżała pod obfitym
śniegiem. Dachy chat ledwie było spod niego widać, a miejscami
dymy zdawały się wychodzić wprost z białych zasp i
szły w górę strzeliste, różowe od poranku,
rozszerzone u szczytu w kiście, podobne do rycerskich
pióropuszów.
Zbyszko
jechał na wozie, raz, dla zaoszczędzenia sił, a po wtóre,
dla wielkiego zimna, przed którym łatwiej się było
uchronić w wymoszczonych sianem i skórami wozach. Kazał
też Głowaczowi przysiąść się do siebie i mieć
kuszę na podorędziu od wilków, tymczasem zaś
gawędził z nim wesoło.
- W
Przasnyszu - rzekł - jeno konie popasiem, rozgrzejem się i zaraz
ruszymy dalej.
- Do
Ciechanowa?
-
Naprzód do Ciechanowa państwu się pokłonić i
nabożeństwa zażyć.
- A potem?
- pytał Głowacz. Zbyszko uśmiechnął się i
odrzekł:
- Potem, kto
wie, czy nie do Bogdańca.
Czech spojrzał
na niego ze zdziwieniem. W głowie błysnęła mu myśl,
że może młody pan wyrzekł się Jurandówny, i
wydało mu się to tym podobniejszym do prawdy, ponieważ
Juran-dówna wyjechała, o uszy zaś Czecha odbiła się
w leśnym dworcu wiadomość, że pan na Spychowie przeciwny
był młodemu rycerzowi. Więc ucieszył się poczciwy
giermek, bo chociaż miłował Jagienkę, ale patrzał na
nią tak jak na gwiazdę na niebie i rad by był okupić jej
szczęście choćby krwią własną. Zbyszka też
pokochał i z całej duszy pragnął obojgu do śmierci
służyć.
- To już
wasza miłość osiędzie na dziedzinie! - rzekł z
radością.
- Jakże mi
na dziedzinie siedzieć - odpowiedział Zbyszko - kiedym owych rycerzy
krzyżowych pozwał, a przedtem jeszcze Lichtensteina?
Mówił de Lorche, że ponoć mistrz ma króla w
gościnę do Torunia zaprosić, to się do królewskich
pocztów przyczepię - i tak myślę, że w Toruniu pan
Zawisza z Garbowa alibo pan Powała z Taczewa wyprosi mi u pana naszego
pozwoleństwo, abym się mógł na ostre z tymi mnichami
potykać. Pewnikiem wystąpią oni z giermkami, więc i tobie
przyjdzie się spotkać.
- Już bym
też chyba sam mnichem ostał, gdyby miało być inaczej -
rzekł Czech.
Zbyszko
spojrzał na niego z zadowoleniem.
- No i nie
będzie temu dobrze, który ci się pod żelaziwo nawinie.
Pan Jezus dał ci siłę okrutną, ale źle byś
uczynił, gdybyś nią zbytnio puszył, albowiem prawemu
giermkowi pokora przystoi.
Czech
począł kiwać głową na znak, że siłą nie
będzie puszył, ale jej też i na Niemców nie poskąpi
- a Zbyszko uśmiechał się w dalszym ciągu, ale już nie
do giermka, tylko do własnych myśli.
- Stary pan
będzie rad, gdy wrócim - rzekł po chwili Głowacz - i w
Zgorzelicach też będą radzi.
Zbyszkowi
stanęła Jagienka tak w oczach, jakby przy nim siedziała na
saniach. Bywało to zawsze, że gdy wypadkiem o niej
pomyślał, to widział ją ogromnie wyraźnie...
"Nie! -
rzekł sobie - nie będzie ona rada, bo jeśli wrócę do
Bogdańca, to z Danuśką, a ona niech bierze innego..." Tu
mignęli mu przed oczyma: Wilk z Brzozowej i młody Cztan z Rogowa - i
nagle uczyniło mu się przykro na myśl, że dziewczyna
może pójść w ręce jednego z tych dwóch.
"Wolej by lepszego jakiego znalazła - mówił sobie w duszy
- bo to piwożłopy i koste-ry, a dziewka uczciwa jest".
Pomyślał też i o tym, że stryjowi, gdy się dowie o
tym, co zaszło, będzie okrutnie markotno, ale pocieszył się
wraz myślą, że Maćkowi chodziło zawsze w pierwszym
rzędzie o ród i o dostatki, które mogły znaczenie rodu
podnieść. Jagienka była wprawdzie bliżej, bo o miedzę,
ale za to Jurand większy był dziedzic od Zycha ze Zgorzelic,
więc łatwo było przewidzieć, że Maćko nie
będzie długo krzyw o taki związek, tym bardziej że
wiedział przecie o miłości bratanka i o tym, ile ów
Danusi zawdzięcza... Pomruczy, a potem będzie rad i pocznie
Danuśkę miłować jak własne dziecko!
I nagle serce w
Zbyszku poruszyło się przywiązaniem i tęsknotą do tego
stryjca, który był człowiek twardy, a przecie tak go
kochał jak źrenicę oka; w bitwach jego więcej strzegł
niźli siebie, dla niego łup brał, dla niego zabiegał o
majętność. Dwóch ich było oto samotników na
świecie! - krewnych nawet nie mieli, chyba dalekich jak opat - więc
gdy, bywało, przyszło im się czasem rozłączyć, to
jeden bez drugiego nie wiedział, co począć, a zwłaszcza stary,
który niczego już dla siebie nie pożądał.
- Hej!
będzie rad, będzie rad! - powtarzał sobie Zbyszko - i tego bym
jeno chciał, żeby mnie i Jurand tak przyjął, jako on mnie
przyjmie.
I
próbował sobie wyobrazić, co też powie i pocznie Jurand,
gdy się o ślubie dowie. Było w tej myśli trochę
niepokoju, ale niezbyt wiele, właśnie dlatego że już klamka
zapadła. Na bitkę nie wypadało przecie Jurandowi go
wyzywać, gdyby zaś zbytnio się sprzeciwiał, to
mógł mu Zbyszko odpowiedzieć tak: "Przystańcie,
póki proszę, bo wasze prawo do Danuśki ludzkie, a moje boskie
- i nie wasza teraz ona, jeno moja". Coś tam zasłyszał w
swoim czasie od pewnego kleryka biegłego w Piśmie, że niewiasta
powinna porzucić ojca i matkę, a pójść za
mężem - więc czuł, że przy nim większa moc. Nie
spodziewał się jednak, by między nim a Jurandem miało
dojść aż do zawziętej niezgody i złości,
liczył bowiem, że dużo wskórają prośby Danusi,
a równie wiele, jeśli nie więcej, wstawiennictwo księcia,
którego Jurand był podwładnym, i księżny,
którą umiłował jako opiekunkę swego dziecka.
W Przasnyszu
radzono im zostać na nocleg, ostrzegając ich przed wilkami,
które z powodu mrozów pozbijały się w stada tak
wielkie, że napadały nawet gromadnie jadących ludzi. Zbyszko
jednak nie chciał na to zważać, albowiem zdarzyło się,
iż w gospodzie spotkali kilku rycerzy mazowieckich z pocztami,
którzy też jechali do księcia do Ciechanowa, i kilku zbrojnych
kupców z samego Ciechanowa, prowadzących ładowne wozy z Prus.
W tak wielkiej kupie nie było niebezpieczeństwa, więc ruszyli na
noc, choć pod wieczór zerwał się nagle wiatr, nagnał
chmur i poczęła się zadymka. Jechali, trzymając się
blisko jedni drugich, ale tak wolno, iż Zbyszko począł
myśleć, iż nie zdążą na Wilię. W
niektórych miejscach trzeba było rozkopywać zaspy, gdyż
konie wcale nie mogły przejść. Szczęściem, droga
leśna nie była błędna. Jednakże zmierzch już
był na świecie, gdy dojrzeli Ciechanów.
Może nawet
byliby jeździli wokół miasta wśród
śnieżnych tumanów i poświstu wichrów, nie
domyślając się, że są tuż, gdyby nie ognie
płonące na wzniesieniu, na którym budowano nowy zamek. Nikt
już dobrze nie wiedział, czy w Wigilię Bożego Narodzenia
palono te ognie dla gości, czy dla jakiegoś starożytnego
zwyczaju, ale też i nikt ze Zbyszkowych towarzyszów teraz o tym nie
myślał - wszyscy bowiem chcieli znaleźć jak najprędzej
ochronę w mieście.
Tymczasem
zamieć zwiększała się coraz bardziej. Ostry i mroźny
wiatr niósł niezmierne tumany śnieżne, targał
drzewami, huczał, szalał, podrywał całe zaspy,
podnosił je w górę, skręcał, rozpylał,
przykrywał nimi wozy, konie, ciął po twarzach
podróżników jakby ostrym piaskiem - tłumił im
oddech w piersiach i mowę. Głosu kołatek przytwierdzonych do
dyszlów nie było wcale słychać, natomiast w wyciu i
poświście wichru odzywały się jakieś głosy
żałosne jakby wycie wilcze, jakby odległe rżenie koni, a
czasem jakby pełne trwogi ludzkie wołanie o ratunek. Wyczerpane konie
poczęły się spierać bokami o siebie i iść coraz
wolniej.
- Hej, kurniawa
też to, kurniawa! - rzekł zdyszanym głosem Czech -
szczęście, panie, żeśmy pod miastem i że owe ognie
się palą, bo inaczej źle by było z nami.
- Kto w polu,
temu śmierć - odrzekł Zbyszko - ale owo i ognia już nie
widzę.
- Bo tuman taki,
że i ogień nie prześwieci. A może rozmiotło drwa i
węgle.
Na innych wozach
rozmawiali także kupcy i rycerze, że kogo zamieć z dala od siedzib
ludzkich ułapi, ten już dzwonów jutro nie usłyszy. Lecz
Zbyszko zaniepokoił się nagle i rzekł:
- Nie daj
Bóg, aby tam Jurand był gdzie w drodze. Czech, lubo całkiem
zajęty wpatrywaniem się w stronę ognisk, usłyszawszy
słowa Zbyszka, odwrócił jednak głowę i zapytał:
- To pan
ze Spychowa miał zjechać?
-
Miał.
- Z
panną?
- A
ogień to ci naprawdę przesłoniło - odpowiedział
Zbyszko. I rzeczywiście płomień przygasł, ale natomiast na
drodze tuż przy koniach i saniach zjawiło się kilku
jeźdźców.
- A czego
następujesz? - zawołał czujny Czech, chwytając kuszę.
- Kto wy?
- Ludzie
książęcy, wysłani w pomoc podróżnym.
- Niech
będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki
wieków.
-
Prowadźcie do miasta! - ozwał się Zbyszko.
- Czy nikt z was
nie ostał?
- Nikt.
- Skąd jedziecie?
- Od Przasnysza.
- A więcej
podróżnych nie widzieliście po drodze?
- Nie
widzieliśmy. Ale może znajdą się na innych
gościńcach.
- Na wszystkich
ludzie szukają. Jedźcie za nami. Zjechaliście z drogi! W prawo!
I
zawrócili konie. Przez czas jakiś słychać było tylko
szum wichru.
- Siła
gości w starym zamku? - spytał po chwili Zbyszko. Najbliższy
jeździec, nie dosłyszawszy, pochylił się ku niemu:
- Jako zaś
mówicie, panie?
- Pytam, czy
siła gości u księstwa?
- Po staremu:
jest dość!
- A dziedzica ze
Spychowa nie ma?
- Nie ma, ale go
czekają. Pojechali też ludzie naprzeciw.
- Z kagankami?
- Zaśby tam
wiatr pozwolił!
Lecz dalej nie
mogli rozmawiać, bo szum zamieci wzmógł się jeszcze.
- Czyste
diabelskie wesele! - ozwał się Czech. Zbyszko jednak kazał mu milczeć
i paskudnego imienia nie wywoływać.
- Nie wiesz to -
rzekł - że w takie święta diabelska moc truchleje i że
diabły w przeręble się chowają? Jednego raz pod
Sandomierzem rybacy przed Wilią w niewodzie znaleźli: trzymał
szczupaka w pysku, ale jak go głos dzwonów doszedł, zaraz
omdlał, oni zasię kijami go tłukli aż do wieczerzy.
Jużci wichura tęga jest, ale to z Pana Jezusowego pozwoleństwa,
któren widać chce, żeby jutrzejszy dzień był tym
radośniejszy.
- Ba!
Byliśmy tuż pod miastem, a wszelako gdyby nie ci ludzie,
jeździlibyśmy może i do północka, gdyż
jużeśmy z drogi zjechali - odpowiedział Głowacz.
- Bo ogień
przygasł.
Tymczasem
wjechali jednak rzeczywiście do miasta. Zaspy śniegowe
leżały tam na ulicach jeszcze większe, tak wielkie, że w
wielu miejscach zakrywały niemal okna, z którego to powodu,
błądząc za miastem, nie mogli dojrzeć świateł.
Ale natomiast wicher mniej tu dawał się we znaki. Na ulicach
były pustki, mieszczanie siedzieli już przy wilii. Przed
niektórymi domami chłopcy z jasłeczkami i z kozą
śpiewali, mimo zamieci, kolędy. Na rynku też było
widać ludzi poowijanych w grochowiny i udających niedźwiedzi,
ale w ogóle było pusto. Kupcy, którzy towarzyszyli Zbyszkowi
i innej szlachcie w drodze, zostali w mieście, owi zaś jechali dalej
do starego zamku, w którym mieszkał książę i
który mając już szyby szklane, zajaśniał przed nimi
wesoło mimo zawiei, gdy podjechali bliżej.
Zwodzony most na
rowie był spuszczony, gdyż dawne czasy litewskich napadów
minęły, a Krzyżacy, przewidując wojnę z królem
polskim, sami szukali przyjaźni księcia mazowieckiego. Jeden z ludzi
książęcych zadął w róg i wnet otworzono
bramę. Było przy niej kilkunastu łuczników, ale na murach
i blankach ani żywej duszy, gdyż książę pozwolił
strażom zejść. Naprzeciw gości wyszedł stary Mrokota,
który już był przyjechał przed dwoma dniami, i powitawszy
ich w imieniu księcia, zaprowadził do izb, w których mogli
się przybrać godniej do stołu.
Zbyszko
począł go zaraz wypytywać o Juranda ze Spychowa, ów
zaś odrzekł, że go nie ma, ale się go spodziewają,
gdyż obiecał przecie przyjechać, a gdyby był zachorzał
mocniej, to dałby znać. Wysłali jednak naprzeciw kilkunastu
jeźdźców, bo takiej zawiei najstarsi ludzie nie pamiętają.
- To
może niezadługo tu będą.
- Wiera,
że niezadługo. Księżna kazała postawić dla nich
miski przy wspólnym stole.
Więc
Zbyszko, choć zawsze strach mu było trochę Juranda,
uradował się w sercu i mówił sobie: "Choćby
też nie wiem, co czynił, tego nie odrobi, że to żona moja
przyjeżdża, moja niewiasta, moja Danuśka najmilsza!" I gdy
sobie to powtarzał, ledwie własnemu szczęściu
mógł uwierzyć. Po czym pomyślał, że może
mu tam już wszystko wyznała, może go przejednała i
uprosiła, żeby ją zaraz oddał. "Po prawdzie, to i
cóż ma lepszego do zrobienia? Jurand jest chłop mądry i
wie, że choćby mi jej bronił, to ją i tak wezmę, bo
moje prawo mocniejsze".
Tymczasem,
przebierając się, rozmawiał z Mrokota, wypytując o zdrowie
księcia, a szczególnie księżny, którą jeszcze
od bytności w Krakowie pokochał jak matkę. Rad też
był, dowiedziawszy się, że w zamku wszyscy zdrowi i weseli,
chociaż księżna wielce po swojej miłej śpiewaczce
tęskniła. Grywa jej teraz na luteńce Jagienka, którą
księżna dość lubi, ale już nie tak.
- Jaka
Jagienka? - zapytał ze zdziwieniem Zbyszko.
- Jagienka
z Długolasu, wnuczka starego pana z Długolasu. Gładka dziewka, w
której się ów Lotaryńczyk rozkochał.
- To pan
de Lorche tu jest?
- Gdzie by
miał być? Przecie z leśnego dworca tu przyjechał i siedzi,
bo mu dobrze. Nie brak naszemu księciu nigdy gości.
- Rad go
obaczę, bo to rycerz, któremu w niczym nie przyganić.
- I on
też was miłuje. Ale już chodźmy, gdyż księstwo
wraz do stołu zasiędą.
I poszli.
W sali stołowej w dwóch kominach paliły się wielkie
ognie, nad którymi czuwali pachołkowie, i roiło się
już od gości i dworzan. Książę wszedł pierwszy w
towarzystwie wojewody i kilku przybocznych. Zbyszko pochylił mu się
do kolan, a następnie ucałował jego rękę.
On
zaś ścisnął go za głowę, następnie,
odwiódłszy go nieco na stronę, rzekł:
-
Jużci o wszystkim wiem. Mruczno mi było z początku,
żeście to bez mego pozwoleństwa uczynili, ale po prawdzie nie
było czasu, bom ja w oną porę był w Warszawie, gdzie i
święta chciałem przepędzić- . Wiadoma wreszcie rzecz,
iż jak się niewiasta czego chyci, to się i nie przeciw, bo nic
nie wskórasz.
Księżna
pani wam życzy jak matka, a ja zawdy wolę jej dogodzić niż
się przeciwić, z takowej przyczyny, aby zaś smutku i
płakania jej oszczędzić.
Zbyszko
pochylił się po raz wtóry do kolan książęcych.
- Daj
Bóg waszej książęcej miłości
odsłużyć.
-
Chwalić Jego imię, żeś już zdrów.
Powiedzże księżnie, jakom cię życzliwie
przyjął, to się niewiasta ucieszy! Boga mi! Jej uciecha - moja
uciecha! Jurandowi za tobą dobre słowo też rzeknę i tak
myślę, że pozwoleństwo da, bo on też
księżnę miłuje.
-
Choćby i nie chciał dać, to moje prawo pierwsze.
- Twoje
prawo pierwsze i musi się zgodzić, ale
błogosławieństwa może wam umknąć. Przemocą
mu tego nikt nie wydrze, a bez rodzicielskiego błogosławieństwa
nie masz i boskiego.
Zatroskał
się Zbyszko, usłyszawszy te słowa, gdyż dotąd o tym
nie pomyślał. W tej chwili jednak weszła księżna z
Jagienką z Długolasu i z innymi dworkami, więc skoczył
pokłonić się pani, ona zaś powitała go jeszcze
łaskawiej od księcia i zaraz poczęła mu mówić o
spodziewanym przyjeździe Juranda. Oto misy dla nich zastawione, a ludzie
wysłani, by ich przeprowadzić wśród zamieci. Z
wieczerzą wigilijną czekać już dłużej nie
podobna, bo pan tego nie lubi, ale oni pewnie zjadą, nim wieczerza się
skończy.
- Co do
Juranda - mówiła księżna - będzie wedle natchnienia
Bożego. Albo mu powiem dziś wszystko, albo jutro po pasterce, a
książę też przyobiecał, że swoje słowo
dołoży. Zawzięty bywa
Jurand,
ale nie dla tych, których miłuje, i nie dla tych, którym
powinien.
Tu
poczęła mówić Zbyszkowi, jak się ma z teściem
zachować, by go, broń Boże, nie urazić i do
zawziętości nie przywieść. Była w ogóle dobrej
myśli, ale kto by lepiej znał świat i patrzył bystrzej od
Zbyszka, ten zauważyłby w słowach jej pewien niepokój.
Może było tak dlatego, że pan ze Spychowa nie był w
ogóle człowiek łatwy, a może też poczęła
się księżna trwożyć nieco tym, że ich tak
długo nie było widać. Wieja stawała się na dworze
coraz okrutniejsza i wszyscy mówili, że kogo w szczerym polu
złapie, ten może i zostać; księżnie jednakże
przychodziło do głowy i inne przypuszczenie: mianowicie, że
Danuśka wyznała ojcu, iż jest już ślubem ze Zbyszkiem
połączona, a ów, obraziwszy się, postanowił wcale do
Ciechanowa nie przyjeżdżać. Nie chciała jednak pani
zwierzyć się Zbyszkowi z tych myśli, a nawet nie było na to
i czasu, gdyż pachołcy poczęli wnosić jadło i
zastawiać je na stole. Zdążył wszelako Zbyszko
podjąć ją jeszcze pod nogi i zapytać:
- A
jeśli przyjadą, to jakoże będzie, miłościwa pani?
Mówił mi Mrokota, że dla Juranda jest osobna izba, gdzie też
i dla giermków znajdzie się siano na posłanie. Ale jakoże
będzie?...
A
księżna poczęła się śmiać i uderzywszy go z
lekka rękawicą po twarzy, rzekła:
- Cichaj! Czegóż? Widzicie go!
l odeszła ku księciu, przed
którym rękodajni wysunęli już krzesło, aby mógł
na nim zasiąść. Przedtem jednak jeden z nich podał mu
płaską misę, pełną cienko pokrajanego placka i
opłatków, którymi książę miał się
dzielić z gośćmi, dworzany i służbą. Drugą
podobną trzymał dla księżny piękny wyrostek, syn
kasztelana sochaczewskiego. Po przeciwnej stronie stołu stał
ksiądz Wyszoniek, który miał błogosławić
ustawioną na pachnącym sianie wieczerzę. A wtem we drzwiach
ukazał się człowiek pokryty śniegiem i począł
wołać głośno:
- Miłościwy panie!
- Czego? - rzekł książę,
nierad, iż mu przerywają obrządek.
- Na Radzanowskim gościńcu
całkiem przysypało jakichś podróżnych. Ludzi nam
trzeba więcej, by ich odgrześć.
Zlękli się, usłyszawszy to,
wszyscy, zatrwożył się książę i zwróciwszy
się do kasztelana sochaczewskiego, zakrzyknął:
- Konnych z łopatami żywo. Po czym
do zwiastuna nowiny:
- Wiela
przysypanych?
- Nie moglim
zmiarkować. Dmie okrutnie. Są konie i wozy. Znaczny poczet.
- Nie wiecie,
czyj zaś?
- Ludzie
mówią: dziedzica ze Spychowa.
|