Ale Zbyszko, jadąc za nim, nie
mógł długo wytrzymać i rzekł sobie w duszy:
"Wolę, żeby gniewem wybuchnął, niż żeby
się zaciął". Więc podjechał ku niemu i
trąciwszy strzemieniem w jego strzemię, począł
mówić:
-Posłuchajcie, jako to było. Co
Danuśka dla mnie uczyniła w Krakowie, to wiecie, ale tego nie wiecie,
że w Bogdańcu swatali mi Jagienkę, Zychową
córkę, ze Zgorzelic. Stryj mój. Maćko, chciał;
rodzic jej, Zych, chciał; a i krewny opat, bogacz, także... Co wam tam
długo prawić? - uczciwa dziewka i jak łania, a wiano też
godne. Ale nie mogło to być. Było mi Jagienki żal, ale
jeszcze większy żal Danuśki - i zabrałem się ku niej
na Mazowsze, bo szczerze wam rzekę: nie mogłem dłużej
żyć. Wspomnijcie, jakoście sami miłowali - wspomnijcie! - a
nie będzie wam dziwota.
Tu
przerwał Zbyszko, czekając na jakieś słowo z ust Juranda,
lecz gdy ów milczał, jął mówić dalej:
- W
leśnym dworcu Bóg mi dał, żem i panią, i
Danuśkę od tura na łowach zratował. I zaraz pani
mówiła: "Teraz już Jurand nie będzie przeciwny, bo
jakoże mu się nie wypłacić za taki uczynek?" Ale ja i
wtedy bez waszego rodzicielskiego pozwo-leństwa nie myślałem jej
brać. Ba! i nijak mi było, bo mnie zwierz luty tak starmosił,
że ledwie duszy ze mnie nie wyżenął. Ale potem - wiecie -
przyszli ci ludzie po Danuśkę, by ją niby do Spychowa
powieźć, a jam jeszcze z łoża nie wstawał.
Myślałem, że już jej nigdy nie ujrzę.
Myślałem, że ją do Spychowa weźmiecie i komu innemu
oddacie. W Krakowie byliście mi przecie przeciwni... Jużem
myślał, że zamrę. Hej, mocny Boże, co to była za
noc! Nic, jeno strapienie; nic, jeno żałość!
Myślałem, że jak mi ona odjedzie, to już i słońce
nie wzejdzie. Wyrozumcie wy ludzkie kochanie i ludzką boleść...
I aż
łzy zadrgały na chwilę w głosie Zbyszka, ale że serce
miał mężne, więc się opanował i rzekł:
- Ludzie
przyjechali po nią w wieczór i chcieli ją zaraz brać, ale
księżna kazała im czekać do rana. Aż tu Pan Jezus
zesłał mi myśl, aby się księżnie
pokłonić i o Danuśkę ją prosić.
Myślałem, że jeśli zamrę, to choć tę
jedną będę miał pociechę. Wspomnijcie, że dziewczyna
miała jechać, a ja ostawałem chory i śmierci bliski. Nie
było też czasu prosić was o pozwoleństwo. Księcia nie
było już w leśnym dworcu, więc wagowała się Pani
na obie strony, bo nie miała się kogo poradziać. Ale zlitowali
się wreszcie oboje z księdzem Wyszońkiem nade mną -
ksiądz Wyszoniek dał nam ślub... Moc boska, prawo boskie...
A Jurand
przerwał głucho:
- I kara
boska.
- Czemu
zaś ma być kara? - zapytał Zbyszko. - Pomiarkujcie jeno, że
przysłali po nią przed ślubem i czyby był, czyby go nie
było, tak samo by ją powieźli.
Lecz
Jurand znów nie odrzekł nic i jechał zamknięty w sobie,
mroczny i z twarzą tak skamieniałą, że Zbyszko, lubo zrazu
uczuł ulgę, jaką sprawia zawsze wyznanie rzeczy
długo tajonej, zląkł się wreszcie i począł
mówić sobie w duszy z coraz większym niepokojem, że stary
rycerz zaciął się w gniewie i że odtąd będą
dla siebie jak obcy i nieprzyjaźni ludzie.
I
przyszła nań chwila wielkiego pognębienia. Nigdy, od czasu jak
wyjechał z Bogdańca, nie było mu tak źle. Zdawało mu
się teraz, że nie ma żadnej nadziei ni przejednania Juranda, ni,
co gorsza, uratowania Danusi, że wszystko na nic i że w
przyszłości spadną na niego tylko coraz większe
nieszczęścia i coraz większa niedola. Ale pognębienie to
trwało krótko, a raczej zgodnie z jego naturą wnet
zmieniło się w gniew, chęć sporu i walki. "Nie chce
zgody - mówił sobie, myśląc o Jurandzie - niech
będzie niezgoda, niech będzie co chce!" I gotów był
skoczyć do oczu samemu Jurandowi. Chwyciła go też
żądza bitki z kimkolwiek o cokolwiek, byle coś robić, byle
dać ujście żalom, goryczy i gniewowi, byle znaleźć
jakowąś ulgę.
A
tymczasem zajechali do karczmy na rozdrożu, zwanej Świetlik, gdzie
Jurand w czasie powrotu z dworu książęcego do Spychowa
dawał zwykle wypoczynek ludziom i koniom. Mimo woli uczynił to i
teraz. Po chwili obaj ze Zbyszkiem znaleźli się w osobnej izbie.
Nagle Jurand zatrzymał się przed młodym rycerzem i utkwiwszy w
nim wzrok, zapytał:
- Toś
ty dla niej tu przywędrował? Ów zaś odpowiedział
prawie szorstko:
-
Myślicie, że się zaprę?
I
począł patrzeć wprost w oczy Juranda, gotów na gniew
gniewem wybuchnąć. Lecz na twarzy starego wojownika nie było
zawziętości, był tylko smutek prawie bez granic.
- I
dzieckoś mi ratował? - spytał po chwili. - I mnieś
odgrzebł?...
A Zbyszko
spojrzał na niego ze zdziwieniem i obawą, czy mu się w
głowie nie miesza, gdyż Jurand powtarzał zupełnie te same
pytania, które już poprzednio był zadał.
-
Siądźcie sobie - rzekł - bo widzi mi się, żeście
jeszcze słabi. Lecz Jurand podniósł ręce,
położył je na ramionach Zbyszka - i nagle przygarnął
go z całą siłą do piersi; ów zaś,
ochłonąwszy z chwilowego zdumienia, chwycił go wpół
i trzymali się tak długo, gdyż przykuwały ich do siebie
wspólne strapienia i wspólna niedola.
Gdy
zaś się puścili, Zbyszko ścisnął jeszcze za
kolana starszego rycerza, a następnie począł całować
go ze łzami w oczach po ręku.
- Nie
będziecie mi przeciwni? - pytał. A na to Jurand odrzekł:
-
Byłem ci przeciwny, bom ją w duszy Bogu ofiarował.
-
Wyście ofiarowali ją Bogu, a Bóg mnie. Wola Jego!
- Wola
Jego! - powtórzył Jurand - jeno trzeba nam teraz i
miłosierdzia.
-
Komuż Bóg pomoże, jeśli nie ojcu, który szuka
dziecka, jeśli nie mężowi, który szuka żony?
Zbójom nie będzie ci pomagał.
- A
przecie ją porwali - odpowiedział Jurand.
- To im de Bergowa
oddacie.
- Oddam
wszystko, co chcą.
Lecz na
myśl o Krzyżakach zbudziła się w nim wnet stara
nienawiść i objęła go jak płomień, gdyż po
chwili dodał przez zaciśnięte zęby:
- I
dołożę, czego nie chcą.
- Jam im
też poprzysiągł - odpowiedział Zbyszko - ale teraz trzeba
nam do Spychowa.
I
począł pilić, by siodłano konie. Jakoż, gdy
zjadły obroki, a ludzie rozgrzali się trochę w izbach, ruszono
dalej, chociaż na dworze czynił się już mrok. Ponieważ
droga była jeszcze daleka, a na noc brał mróz okrutny, przeto Jurand
i Zbyszko, którzy nie odzyskali jeszcze wszystkich sił, jechali w
saniach. Zbyszko opowiadał o stryjcu Maćku, do którego w duszy
tęsknił, i żałował, że go nie ma, gdyż
zarówno mogło się przydać jego męstwo, jak
chytrość, która przeciw takim nieprzyjaciołom więcej
jeszcze od męstwa jest potrzebna. W końcu zwrócił
się do Juranda i zapytał:
- A
wyście chytrzy?... Bo ja - to nijak nie potrafię.
- I ja nie -
odpowiedział Jurand. - Nie chytrością ja z nimi wojował,
jeno tą ręką i tą boleścią, która we mnie
ostała.
- Jużci ja
to rozumiem - rzekł młody rycerz. - Przez to rozumiem, że
Danuśkę miłuję i że ją porwali. Gdyby, uchowaj
Bóg...
I nie
dokończył, bo na samą myśl o tym poczuł w piersi nie
ludzkie, ale wilcze serce. Przez czas jakiś jechali w milczeniu białą,
zalaną światłem miesięcznym drogą, po czym Jurand
począł mówić jakby sam do siebie:
- Bo gdyby mieli
przyczynę do pomsty nade mną - nie mówię! Ale na
miły Bóg! nie mieli... Wojowałem z nimi w polu, gdym w
poselstwie od naszego księcia do Witolda chadzał, ale tu byłem
jako sąsiad sąsiadom... Bartosz Nałęcz czterdziestu
rycerzy, którzy ku nim śli, chwycił, skował i w
podziemiach w Koźminie zamknął. Musieli mu Krzyżacy
pół wożą pieniędzy za nich nasypać. A ja,
trafił się li gość Niemiec, który do Krzyżaków
ciągnął, tom go jeszcze jako rycerz rycerza podejmował i
obdarzał. Nieraz też i Krzyżacy do mnie przez bagna
przyjeżdżali. Nie byłem im wtedy ciężki, a oni mi to
uczynili, czego bym ja i dziś jeszcze największemu nieprzyjacielowi
nie uczynił...
I straszne
wspomnienia poczęły go targać z coraz większą
siłą, głos zamarł mu na chwilę w piersi, po czym
mówił na wpół z jękiem:
- Jedną ci
miałem jako owieczkę, jako jedno serce w piersiach, a oni ją na
powróz jak psa chwycili i zbielała im na powrozie... Teraz znów
dziecko... Jezu! Jezu!
I znów
zapadło milczenie. Zbyszko podniósł ku księżycowi
swą młodą twarz, w której malowało się
zdziwienie, następnie spojrzał na Juranda i zapytał:
- Ojcze!...
Toćby im lepiej było na miłość ludzką niż na
pomstę zarabiać. Po co oni tyle krzywd wszystkim narodom i wszystkim
ludziom czynią?
A Jurand
rozłożył jakby z rozpaczą ręce i odrzekł
głuchym głosem:
- Nie wiem...
Zbyszko
rozmyślał czas jakiś nad własnym pytaniem, po chwili jednak
myśl jego wróciła do Juranda.
- Ludzie
mówią, żeście godną pomstę wywarli -
rzekł. Jurand tymczasem zdusił w sobie ból,
opamiętał się i począł mówić:
- Bom im
poprzysiągł... I Bogum poprzysiągł, że jeśli mi
pomstę da spełnić, to Mu to dziecko, które mi
ostało, oddam. Dla-tegom ci był przeciwny. A teraz nie wiem: wola to
Jego była, czyli też gniew Jego rozbudziliście waszym uczynkiem.
- Nie -
rzekł Zbyszko. - Toćżem wam już mówił, że
choćby ślubu nie było, i tak byłyby ją psubraty
chwyciły. Bóg przyjął waszą chęć, a
Danuśkę mnie podarował, bo bez takowej Jego woli nic byśmy
nie wskórali.
- Każdy
grzech jest przeciw woli Bożej.
- Grzech jest,
ale nie sakrament. Sakrament przecie boska rzecz.
- To i dlatego
nie ma rady.
- A chwała
Bogu, nie ma! Nie narzekajcie też na to, bo nikt by wam tak nie
pomógł przeciw tym zbójom, jako ja pomogę. Obaczycie!
Za Danuśkę swoją drogą in zapłacim, ale jeśli
żywię jeszcze choć jeden z tych, którzy waszą
nieboszczkę porywali, zdajcie go mnie, a obaczycie!
Lecz Jurand
począł trząść głową.
- Nie -
odpowiedział posępnie - z tych żaden nie żywie... Przez
czas jakiś słychać było tylko parskanie koni i
przytłumiony odgłos kopyt uderzających o
wyjeżdżoną drogę.
- Raz w nocy -
mówił dalej Jurand - usłyszałem jakiś głos
jakoby ze ściany wychodzący, który mi rzekł:
"Dość pomsty!" -aleja nie usłuchałem, bo to nie
był głos nieboszczki.
- A co to
mógł być za głos - zapytał z niepokojem Zbyszko.
- Nie wieu.
Często w Spychowie coś w ścianach gada, a cza-sem jęczy, bo
dużo ich na łańcuchach w podziemiu pomarło.
- A wam
ksiądz co nowi?
-
Ksiądz święcił gródek i mówił też,
żeby zemsty poniechać, ale nie mogło to być. Stałem
się im zbyt ciężki i później sami chcieli się
uścić. Czynili zasadzki i pozywali w pole... Tak było i teraz.
Majneger i de Bergow pierwsi mnie pozwali.
-
Braliście kiedy wykup?
- Nigdy. Z
tych, których chwyciłem, pierwszy de Bergow żyw wyjdzie.
Rozmowa
ustała, gdyż skręcili z szerszego gościńca na
węższą drogę, którą jechali długo,
gdyż szła kręto, a miejscami zmieniała się jakby we
wpadlinę leśną, pełną zasp śnieżnych, trudnych
do przebycia. Wiosną albo latem, podczas dżdżów droga ta
musiała być prawie nieprzystępna.
- Czy to
już ku Spychowowi jedziem? - zapytał Zbyszko.
- Tak -
odrzekł Jurand. - Bom jeszcze szmat znaczny, a potem zaczną się
oparzeliska, wśród których gródek... Za oparzeliskami
są łęgi i suche pola, zaś do gródka można
dojechać tylko groblą. Nieraz chcieli mnie Niemcy dostać, ale
nie mogli i siła ich kości próchnieje po leśnych
brzeżkach.
- I
trafić niełatwo - rzekł Zbyszko. - Jeśli Krzyżaki
ludzi z listami wyszła, jakoże trafią?
- Nieraz
już wysyłali i mają takich, którzy drogę
wiedzą.
-
Bogdajeśmy ich zastali w Spychowie! - rzekł Zbyszko. Tymczasem
życzenie to miało się urzeczywistnić wcześniej,
niż młody rycerz myślał, albowiem wyjechawszy z boru na
odkrytą płaszczyznę, na której leżał
wśród bagien Spychów, ujrzeli przed sobą dwóch
konnych i niskie sanie, w których siedziały trzy ciemne postacie.
Noc
była bardzo jasna, więc na białym podścielisku
śniegów widać było całą gromadę doskonale.
Jurandowi i Zbyszkowi uderzyły żywiej serca na ten widok, kto bowiem
mógł jechać do Spychowa wśród nocy, jeśli nie
wysłańcy krzyżaccy?
Zbyszko
kazał woźnicy jechać żywiej, więc wkrótce
zbliżyli się tak znacznie, że usłyszano ich, i dwaj konni,
którzy czuwali widocznie nad bezpieczeństwem sani, zwrócili
się ku nim i pozdejmowawszy kusze z ramion, poczęli wołać:
- Wer da?
- Niemcy! -
szepnął Zbyszkowi Jurand. Po czym podniósł głos i
rzekł:
- Moje prawo
pytać, twoje odpowiadać! Kto wy?
-
Podróżni.
- Jacy
podróżni?
- Pielgrzymi.
- Skąd?
- Ze Szczytna.
- Oni! -
szepnął znów Jurand.
Tymczasem sanki
porównały się ze sobą, a jednocześnie na przodzie
przed nimi ukazało się sześciu konnych. Była to spychowska
straż, która dniem i nocą czuwała nad groblą
wiodącą do gródka. Przy koniach biegły psy straszne i
ogromne, całkiem do wilków podobne.
Strażnicy,
poznawszy Juranda, poczęli wykrzykiwać na jego cześć, lecz
w okrzykach tych brzmiało i zdziwienie, że dziedzic wraca tak
wcześnie i niespodzianie, lecz on całkiem zajęty był
wysłańcami, więc znów zwrócił się ku
nim:
- Dokąd
jedziecie? - zapytał.
- Do Spychowa.
- Czego
tam chcecie?
- To
możemy jeno samemu panu powiedzieć. Jurand miał już na
ustach: "Jam jest pan ze Spychowa" - ale się powstrzymał,
rozumiejąc, że rozmowa nie może się odbywać przy
ludziach. Natomiast spytawszy jeszcze, czy mają jakowe listy, i
otrzymawszy odpowiedź, że polecono im ustnie się
rozmówić, kazał jechać nieledwie co koń wyskoczy.
Zbyszkowi było również tak pilno do wiadomości o Danusi,
że nie umiał na nic innego zwrócić uwagi.
Niecierpliwił się tylko, gdy jeszcze dwukrotnie straże
zastępowały im drogę na grobli; niecierpliwił się, gdy
spuszczano most na fosie, za którą sterczał na wałach
olbrzymi ostrokół, a chociaż poprzednio nieraz brała go
ciekawość obaczyć, jak wygląda ten złowrogiej
sławy gródek, na którego wspomnienie Niemcy żegnali
się znakiem krzyża - teraz nie widział nic prócz
krzyżackich wysłańców, od których mógł
usłyszeć, gdzie jest Danusia i kiedy będzie wrócona jej
wolność. Nie przewidział zaś, że za chwilę czeka
go ciężki zawód.
Prócz
konnych, dodanych dla obrony, i woźnicy, poselstwo ze Szczytna
składało się z dwóch osób: jedną z nich
była ta sama niewiasta, która swego czasu przywoziła balsam
gojący do leśnego dworca, drugą młody pątnik.
Niewiasty Zbyszko nie poznał, albowiem jej w leśnym dworcu nie
widział, pątnik zaś od razu wydał mu się jakimś
przebranym giermkiem. Jurand wnet wprowadził oboje do narożnej izby -
i stanął przed nimi ogromny i prawie straszny w blasku
płomienia, który padał na niego od płonącego w
kominie ognia.
- Gdzie
dziecko? - zapytał.
Oni
jednakże zlękli się, stanąwszy oko w oko z groźnym
mężem. Pątnik, choć twarz miał zuchwałą,
trząsł się po prostu jak liść, a i pod niewiastą
drżały nogi. Wzrok jej przeszedł z oblicza Juranda na Zbyszka,
następnie na błyszczącą, łysą głowę
księdza Kaleba i znów wrócił do Juranda, jakby z
zapytaniem, co tamci dwaj tu robią.
- Panie -
odrzekła wreszcie - nie wiemy, o co pytacie, ale przysłano nas ku wam
w sprawach ważnych. Wszelako ten, który nas wysłał,
rozkazał nam wyraźnie, aby rozmowa z wami odbyła się bez
świadków.
- Nie mam dla
nich tajemnic! - rzekł Jurand.
- Ale my je
mamy, szlachetny panie - odrzekła niewiasta -i jeśli każecie im
zostać, to o nic innego prosić was nie będziemy, tylko
abyście nam pozwolili jutro odjechać.
Na twarzy
nieprzywykłego do oporu Juranda odbił się gniew. Przez
chwilę płowe jego wąsy poczęły się poruszać
złowrogo, lecz pomyślał, że idzie o Danusię, i
pohamował się. Zbyszko zresztą, któremu chodziło
przede wszystkim o to, by rozmowa odbyła się jak najprędzej, i
który był pewien, że Jurand mu ją powtórzy,
rzekł:
- Skoro tak ma
być, ostańcie sami.
I wyszedł
wraz z księdzem Kalebem, zaledwie jednak znalazł się w
głównej izbie obwieszonej tarczami i bronią zdobytą przez
Juranda, gdy Głowacz zbliżył się ku niemu.
- Panie -
rzekł - to ta sama niewiasta.
- Jaka
niewiasta?
- Od
Krzyżaków, która przywoziła balsam hercyński.
Poznałem ją od razu i Sanderus poznał ją także.
Przyjeżdżała widać na przeszpiegi, a teraz wie ona pewnie,
gdzie jest panienka.
- I my
będziem wiedzieć - rzekł Zbyszko. - Zali znacie także i
tego pątnika?
- Nie -
odpowiedział Sanderus. - Ale nie kupujcie, panie, od niego
odpustów, bo to fałszywy pątnik. Gdyby go na męki
położyć, siła można by się od niego dowiedzieć.
-
Czekać! - rzekł Zbyszko.
Tymczasem
w izbie narożnej, zaledwie drzwi się zamknęły za Zbyszkiem
i księdzem Kalebem, siostra zakonna przysunęła się szybko
do Juranda i poczęła szeptać:
-
Waszą córkę zbóje porwali.
- Z
krzyżem na płaszczach?
- Nie. Ale
Bóg pobłogosławił pobożnym braciom, że ją
odbili i teraz ona jest u nich.
- Gdzie
jest? - pytam.
- Pod
opieką pobożnego brata Szomberga - odrzekła, krzyżując
ręce na piersiach i schylając się pokornie.
A Jurand,
usłyszawszy straszne nazwisko kata Witoldowych dzieci, zbladł jak
płótno; po chwili siadł na ławie, przymknął
oczy i począł dłonią rozcierać zimny pot, który
uperlił mu czoło.
Co
widząc, pątnik, jakkolwiek nie umiał przedtem pohamować
strachu, wsparł się teraz w boki, rozwalił się na
ławie, wyciągnął nogi i spojrzał na Juranda oczyma
pełnymi pychy i pogardy.
Nastało
długie milczenie.
- I brat
Markwart pomaga bratu Szombergowi w czuwaniu nad nią - rzekła
znów niewiasta. - Pilna to opieka i nie stanie się panience
krzywda.
- Co mam
czynić, by mi ją oddali? - zapytał Jurand.
-
Upokorzyć się przed Zakonem! - rzekł z dumą pątnik.
Usłyszawszy to, Jurand wstał, podszedł ku niemu i pochyliwszy
się nad nim, rzekł stłumionym, strasznym głosem:
-
Milczeć!...
A
pątnik przeraził się znowu. Wiedział, że może
grozić i może rzec coś takiego, co powstrzyma i złamie
Juranda, ale zląkł się, że wpierw, nim słowo
przemówi, stanie się z nim coś okropnego; więc
zamilkł, oczy okrągłe, jakby skamieniałe ze strachu,
utkwił w groźnej twarzy spychowskiego pana i siedział bez ruchu
- tylko broda poczęła mu się trząść silnie.
Jurand
zaś zwrócił się do siostry zakonnej:
- List macie?
- Nie, panie.
Nie mamy listu. Co mamy do powiedzenia, kazano nam ustnie powiedzieć.
- Za czym
mówcie!
A ona
powtórzyła jeszcze raz, jakby pragnąc, by Jurand wbił
sobie to dobrze w pamięć:
- Brat
Szomberg i brat Markwart czuwają nad panienką, przeto wy, panie,
hamujcie swój gniew... Ale nie stanie się jej nic złego, bo
choć przez wiele lat krzywdziliście ciężko Zakon,
jednakże bracia chcą wam dobrem za złe wypłacić,
jeśli uczynicie zadość sprawiedliwym ich żądaniom.
- Czego
chcą?
-
Chcą, abyście uwolnili pana de Bergowa. Jurand odetchnął
głęboko.
- Oddam im de
Bergowa rzekł.
- I innych
brańców, których w Spychowie macie.
- Jest
dwóch giermków Majnegera i de Bergowa, prócz ich
pachołków.
- Macie ich
uwolnić, panie, i wynagrodzić za uwięzienie.
- Nie daj
Bóg, abym się o dziecko miał targować.
- Tego też
po was spodziewali się pobożni zakonnicy - rzekła niewiasta -
ale to jeszcze nie wszystko, co mi kazano powiedzieć. Waszą
córkę, panie, porwali jacyś ludzie, zapewne zbóje i
zapewne dlatego, aby wziąć od was okup bogaty... Bóg
pozwolił braciom, że ją odbili - i teraz niczego więcej nie
żądają, tylko abyście im towarzysza i gościa oddali.
Ale bracia wiedzą i wy wiecie, panie, jaka w tym kraju jest ku nim
nienawiść i jak niesprawiedliwie sądzą wszystkie ich,
choćby najpobożniejsze uczynki. Z tego powodu bracia są pewni,
iż gdyby tu ludzie dowiedzieli się, że córka wasza jest u
nich, zaraz by poczęli ich posądzać, że to oni ją
porwali, i w ten sposób za swą cnotę zebraliby jeno
oszczerstwa i skargi... O tak! źli i złośliwi ludzie tutejsi
nieraz im się już tak wypłacali, na czym sława
pobożnego Zakonu cierpiała bardzo - o którą bracia
dbać muszą, i przeto kładą ten jeszcze tylko warunek,
abyście sami i księciu tej krainy, i wszystkiemu srogiemu rycerstwu
oświadczyli -jako i jest prawda - że nie bracia krzyżowi, jeno
zbóje waszą córkę porwali i że od zbójów
musieliście ją wykupywać.
- Prawda jest -
rzekł Jurand - że zbóje mi dziecko porwali i od
zbójów muszę je wykupywać...
Nikomu też
nie macie inaczej mówić, bo gdyby choć jeden człowiek
dowiedział się, żeście układali się z
braćmi, gdyby choć jedna żywa dusza albo gdyby choć jedna
skarga poszła czy to do mistrza, czy do kapituły - tedyby
ciężkie zrodziły się trudności...
Na twarzy
Juranda odbił się niepokój. W pierwszej chwili wydawało
mu się dość naturalnym, że komturowie żądają
tajemnicy z obawy przed odpowiedzialnością i niesławą, ale
teraz zrodziło się w nim podejrzenie, że może być i
jakaś inna przyczyna, że zaś nie umiał sobie zdać z
niej sprawy, więc chwycił go lęk taki, jaki chwyta
najodważniejszych ludzi, gdy niebezpieczeństwo zagraża nie im samym,
lecz ich bliskim i kochanym.
Postanowił
jednakże dowiedzieć się czegoś więcej od zakonnej
służki.
- Komturowie
chcą tajemnicy - rzekł - ale jakoż tajemnica ma się
zachować, gdy de Bergowa i tamtych innych za dziecko wypuszczę?
- Powiecie,
żeście wzięli okup za pana de Bergowa, aby mieć czym
zbójom zapłacić.
- Ludzie nie uwierzą,
bom nigdy okupu nie brał - odrzekł
posępnie
Jurand.
- Bo nigdy nie
chodziło o wasze dziecko - odrzekła syczącym głosem
służka.
I znów
nastało milczenie, po czym pątnik, który przez ten czas
nabrał ducha i osądził, że Jurand musi się już
teraz więcej hamować, rzekł:
- Taka jest wola
braci Szomberga i Markwarta. Służka zaś mówiła
dalej:
- Oto powiecie,
że ten pątnik, który przyjechał ze mną,
przywiózł wam okup, my zaś odjedziem stąd ze szlachetnym
panem de Bergow i z jeńcami.
- Jak to? -
rzekł Jurand, marszcząc brwi - zali myślicie, że wam oddam
jeńców, nim mi dziecko wrócicie?
- Uczyńcie,
panie, jeszcze inaczej. Możecie sami jechać po córkę do
Szczytna, dokąd wam ją bracia przywiozą.
- Ja? do
Szczytna?
- Bo gdyby
ją znów zbójcy w drodze porwali, znów posąd wasz
i tutejszych ludzi padłby na pobożnych rycerzy, i dlatego ci
wołają wam do rąk własnych oddać.
- A kto zaś
zaręczy mi, że wrócę, gdy sam wlezę wilkowi w
gardziel?
- Cnota braci,
sprawiedliwość ich i pobożność. Jurand
począł chodzić po izbie. Począł już
przewidywać zdradę i obawiał się jej, ale czuł
jednocześnie, że Krzyżacy mogą mu nałożyć
warunki, jakie im się podoba - i że jest wobec nich bezsilny.
Jednakże
przyszedł mu widocznie do głowy jakiś sposób, gdyż
zatrzymawszy się nagle przed pątnikiem, począł mu się
bystro przypatrywać, po czym zwrócił się do
służki i rzekł:
- Dobrze.
Pojadę do Szczytna. Wy i ten człowiek, który ma na sobie szaty
pątnicze, ostaniecie tu do mego powrotu, po którym odjedziecie z de
Bergowem i z jeńcami.
- Nie chcecie, panie,
zawierzyć zakonnikom - rzekł pątnik -jakże więc oni
mają wam zawierzyć, że wróciwszy, wypuścicie nas i
de Bergowa?
Twarz Juranda
pobladła ze wzburzenia i nastała groźna chwila, w której
już, już zdawało się, że chwyci pątnika za
pierś i weźmie go pod kolano - lecz zdusił w sobie gniew,
odetchnął głęboko i począł mówić z
wolna i dobitnie:
-
Ktośkolwiek jest, nie naginaj zbyt mojej cierpliwości, aby zaś
nie pękła.
A
pątnik zwrócił się do siostry:
-
Mówcie! co wam kazano.
- Panie -
rzekła - waszej przysiędze na miecz i na rycerską
cześć nie ośmielilibyśmy się nie wierzyć, ale i
wam nie przystoi składać przed ludźmi prostego stanu
przysięgi, i nas nie po waszą przysięgę przysłano.
- Po
cóż was przysłano?
-
Powiedzieli nam bracia, iż macie, nie mówiąc nic nikomu,
stawić się w Szczytnie z panem de Bergow i z jeńcami.
Na to
ramiona Juranda poczęły się cofać w tył, a palce
rozszerzać się na kształt szponów drapieżnego ptaka;
na koniec, stanąwszy przed niewiastą, pochylił się tak,
jakby chciał jej mówić do ucha, i rzekł:
- Azali
nie powiedziano wam, że każę was i Bergowa kołem
połamać w Spychowie?
- Wasza
córka jest w mocy braci, a pod opieką Szomberga i Markwarta -
odrzekła z naciskiem siostra.
-
Zbójców, trucicieli, katów! - wybuchnął Jurand.
-
Którzy potrafią nas pomścić, a którzy rzekli nam
na odjezd-nym tak: "Jeśliby nie miał spełnić
wszystkich naszych rozkazów, lepiej by było, by ta dziewka
umarła, jako i Witoldowe dzieci pomarły". Wybierajcie!
- I
zrozumiejcie, żeście w mocy komturów - ozwał się
pątnik. - Nie chcą oni uczynić wam krzywdy, i starosta ze
Szczytna przysyła wam przez nas słowo, że wolni wyjedziecie z
jego zamku - ale chcą, byście za te, któreście im
wyrządzili, przyszli pokłonić się przed krzyżackim
płaszczem i błagać o łaskę zwycięzców.
Chcą wam przebaczyć, ale wpierw chcą zgiąć wasz hardy
kark. Głosiliście ich za zdrajców i
krzywoprzysięzców - więc chcą, byście się zdali
na ich wiarę. Wrócą wolność i wam, i córce -
ale musicie o nią błagać. Deptaliście ich - musicie
przysiąc, iż ręka wasza nigdy się na biały
płaszcz nie wzniesie.
- Tak
chcą komturowie - dodała niewiasta - a z nimi Markwart i Szomberg.
Nastała
chwila śmiertelnej ciszy. Zdawało się tylko, że gdzieś
między belkami pułapu jakieś przytłumione echo powtarza
jakby z przerażeniem: "Markwart... Szomberg". Zza okien
dochodziły też nawoływania Jurandowych łuczników
czuwających na wałach przy ostrokole gródka.
Pątnik
i służka zakonna przez długi czas spoglądali to na siebie,
to na Juranda, który siedział oparty o ścianę, nieruchomy
i z twarzą pogrążoną w cieniu padającym na nią od
pęku skór, zawieszonego przy oknie. W głowie pozostała mu
jedna tylko myśl, że jeśli nie uczyni tego, czego Krzyżacy
chcą - uduszą mu dziecko; jeśli zaś uczyni, to i tak
może nie uratować ani Danusi, ani siebie. I nie widział
żadnej rady, żadnego wyjścia. Czuł nad sobą
niemiłosierną przemoc, która go zgniotła. W duszy
widział już żelazne ręce Krzyżaka na szyi Danusi -
znając ich bowiem, nie wątpił ani chwili, że ją
zamordują, zakopią w wale zamkowym, a potem się wyprą,
wyprzysięgną - i wówczas któż zdoła im
dowieść, że to oni ją porwali? Miał wprawdzie Jurand w
ręku wysłańców, mógł ich zawieźć
księciu, mękami wydobyć z nich zeznania - ale Krzyżacy
mieli Danusię - i mogli także nie pożałować dla niej
mąk. I przez chwilę zdawało mu się, że dziecko
wyciąga do niego ręce z dalekości, prosząc o ratunek. Gdyby
choć wiedział na pewno, że ona jest w Szczytnie,
mógłby ruszyć tej samej nocy ku granicy, napaść na
nie spodziewających się napadu Niemców, wziąć zamek,
wyciąć załogę i uwolnić dziecko - ale jej mogło
nie być i pewnie nie było w Szczytnie. Jeszcze mignęło mu
błyskawicą przez głowę, że gdyby chwycił
niewiastę i pątnika, a zawiózł ich wprost do wielkiego
mistrza, może mistrz wydobyłby z nich zeznania i kazał mu
oddać córkę, ale błyskawica ta jak zapaliła
się, tak i wnet zgasła... Przecie ci ludzie mogli powiedzieć
mistrzowi, że przyjechali wykupić Bergowa i że nic o żadnej
dziewczynie nie wiedzą. Nie! ta droga nie wiodła do niczego - ale
któraż wiodła? Pomyślał bowiem, że jeśli
pojedzie do Szczytna, to go skują i wtrącą do podziemia, a
Danusi i tak nie puszczą, choćby dlatego, by się nie
wydało, że ją porwali. A tymczasem śmierć jest nad
jedynym dzieckiem, śmierć nad ostatnią drogą
głową!... I wreszcie myśli poczęły mu się
plątać, a boleść stała się tak wielka, że
przesiliła się i przeszła w odrętwienie. Siedział
nieruchomie dlatego, że ciało jego stało się martwe, jakby
wykute z kamienia. Gdyby chciał podnieść się w tej chwili,
nie byłby zdołał tego dokazać.
Tymczasem tamtym
sprzykrzyło się długie czekanie, więc służka
zakonna podniosła się i rzekła:
- Już i
świt niezadługo - więc pozwólcie nam odejść,
panie, albowiem potrzebujemy spoczynku.
- I posiłku
po długiej drodze - dodał pątnik. Po czym oboje skłonili
się Jurandowi i - wyszli. On zaś siedział dalej bez ruchu, jakby
ujęty snem lub martw Ale po chwili drzwi uchyliły się i
ukazał się w nich Zbyszko, a za nim ksiądz Kaleb.
-
Cóż wysłańcy? czego chcą? - zapytał młody
rycerz, zbliżając się do Juranda.
Jurand
drgnął, ale zrazu nie odrzekł nic, począł tylko
mrugać mocno jak człowiek zbudzony z twardego snu.
- Panie,
czyście nie chorzy? - ozwał się ksiądz Kaleb, który
znając lepiej Juranda, spostrzegł, iż dzieje się z nim
coś dziwnego
- Nie - odrzekł Jurand.
- A
Danuśka - dopytywał dalej Zbyszko. - Gdzie jest i co wam rzekli? Z
czym przyjechali?
- Z
wy-ku-pem - odpowiedział z wolna Jurand.
- Z wykupem za
Bergowa?
- Za Bergowa...
- Jak to
za Bergowa? co wam jest?
- Nic...
Lecz w
głosie jego było coś tak niezwykłego i jakby zniedołężniałego,
że tamtych obu chwyciła nagła trwoga, zwłaszcza że
przy tym Jurand mówił o wykupie, nie o zamianie Bergowa na
Danusię.
- Na
miły Bóg! - zawołał Zbyszko - gdzie Danuśka?
- Nie masz
jej u Krzyża-ków, nie! - odpowiedział sennym głosem
Jurand.
I nagle
zwalił się jak martwy z ławy na podłogę.
|