Świt
począł właśnie bielić drzewa, krze i bryły
wapienne rozrzucone tu i ówdzie po polach, gdy najęty przewodnik
idący przy koniu Juranda zatrzymał się i rzekł:
-
Pozwólcie mi odetchnąć, panie rycerzu, bom się zasapał.
Odwilż
jest i mgła, ale to już niedaleko...
-
Doprowadzisz mnie do gościńca, a potem wrócisz - odrzekł
Jurand.
-
Gościniec będzie w prawo za borkiem, a z pagórka zaraz zamek
ujrzycie.
To
rzekłszy, chłop począł "zabijać" ręce,
to jest uderzać dłońmi pod pachy, gdyż był
zziąbł od rannej wilgoci, po czym przysiadł na kamieniu, bo
się przy tej robocie jeszcze bardziej zasapał.
- A nie wiesz,
jest-li komtur w zamku? - zapytał Jurand.
- Gdzie by
zaś miał być, kiedy chory?
-
Coże mu?
- Ludzie
mówią, że go rycerze polscy sprali - odrzekł stary
chłop.
I w
głosie jego czuć było jakby pewne zadowolenie. Był poddanym
krzyżackim, ale jego mazurskie serce radowało się przewagą
polskich rycerzy.
Jakoż
po chwili dodał:
- Hej!
mocni nasi panowie, ale im z nimi ciężko.
Lecz zaraz
potem spojrzał bystro na rycerza i jakby chcąc się upewnić,
że nie spotka go nic złego za słowa, które mu się
niebacznie wymknęły, rzekł:
- Wy, panie, po
naszemu mówicie, wyście nie Niemiec?
- Nie -
odrzekł Jurand - ale prowadź dalej.
Chłop
wstał i począł znów iść przy koniu. Po drodze
zasuwał niekiedy dłoń w kaletę, wydostawał z niej
garść niemielonego żyta i wsypywał ją sobie do ust,
gdy zaś zaspokoił w ten sposób pierwszy głód,
począł tłumaczyć, dlaczego je surowe ziarno, chociaż
Jurand, zbyt zajęty własnym nieszczęściem i własnymi
myślami, nawet tego nie dostrzegł.
- Chwała
Bogu i za to - mówił. - Ciężkie życie pod naszymi
niemieckimi panami. Ponakładali podatki i od miewa takie, że ubogi
człek musi z plewą ziarno gryźć jak bydlę. A gdzie
żarna w chałupie znajdą, tam chłopa skatują, dobytek
zagarną, ba! dzieciom i babom nie przepuszczą... Nie boją
się oni ni Boga, ni księży, jako i wielborskiego proboszcza,
który im to przyganiał, na łańcuch wzięli. Oj,
ciężko pod Niemcem! Co tam człek ziarna między dwoma
kamieniami ugniecie, to tę przygarść mąki na
świętą niedzielę chowa, a w piątek tak jeść
musi jako ptacy. Ale chwała Bogu i za to, bo przyjdzie-li przednówek, to i
tego nie stanie... Ryby łowić nie wolno... zwierza bić
też... Nie tak jak na Mazowszu.
W ten
sposób wyrzekał krzyżacki chłop, mówiąc przez
pół do siebie, przez pół do Juranda, a tymczasem
minęli pustać pokrytą utulonymi pod śniegiem bryłami
wapienia i weszli w las, który w zarannym świetle wydawał
się siwy i od którego bił surowy, wilgotny chłód.
Rozedniało już zupełnie; inaczej trudno byłoby Jurandowi
przejechać leśną drożyną idącą nieco w
górę i tak ciasną, że miejscami olbrzymi jego bojowy koń
zaledwie mógł się przecisnąć wśród pni.
Lecz borek skończył się wkrótce i po upływie kilku
pacierzy znaleźli się na szczycie białego pagórka,
którego środkiem biegł wyjeżdżony gościniec.
- To i
droga - rzekł chłop - traficie teraz, panie, sami.
-
Trafię - odrzekł Jurand. - Wracaj, człeku, do domu.
I
sięgnąwszy ręką do skórzanej torby przymocowanej na
przedzie siodła, wydobył z niej srebrny pieniądz i podał go
przewodnikowi. Chłop, przyzwyczajony więcej do razów niż
do datków z rąk miejscowych krzyżackich rycerzy, oczom prawie
nie chciał wierzyć i porwawszy pieniądz, przypadł
głową do strzemienia Juranda i objął je rękoma.
- O
Jezusie, Maryjo! - zawołał. - Bóg zapłać waszej
wielmożności!
- Ostawaj z
Bogiem.
- Niech was
boska moc prowadzi. Szczytno przed wami. To rzekłszy, raz jeszcze
pochylił się do strzemienia i zniknął. Jurand został
na wzgórzu sam i spoglądał we wskazanym mu przez
wieśniaka kierunku na szarą, wilgotną oponę mgły,
która zasłaniała przed nim świat. Za tą
mgłą krył się ów złowrogi zamek, ku
któremu popychała go przemoc i niedola. Blisko, już blisko! a
potem co się ma stać i spełnić, to się stanie i
spełni... Na tę myśl w sercu Juranda, obok trwogi i niepokoju o
Danusię, obok gotowości wykupienia jej z wrogich rąk choćby
krwią własną, zrodziło się nowe, niesłychanie
gorzkie a nie znane mu dotychczas nigdy uczucie upokorzenia. Oto on, Jurand, na
którego wspomnienie drżeli pograniczni komturowie, jechał
teraz na ich rozkaz z powinną głową. On, który tylu ich
zwyciężył i podeptał, czuł się teraz
zwyciężonym i podeptanym. Nie zwyciężyli go wprawdzie w
polu, nie odwagą i rycerską siłą, niemniej jednak czuł
się zwyciężonym. I było to dla niego czymś tak
niesłychanym, iż zdawało mu się, że cały
porządek świata został na nice wywrócony. On jechał
ukorzyć się Krzyżakom, on, który gdyby nie chodziło
o Danusię, wolałby sam jeden potykać się ze wszystkimi
siłami Zakonu. Alboż nie trafiało się, że pojedynczy
rycerz, mając wybór między sromotą a śmiercią,
uderzał na całe wojska? A on czuł, że może mu się
przy godzić i sromota, i na myśl o tym wyło w nim serce z
bólu, jak wyje wilk, uczuwszy w sobie grot.
Lecz
był to człowiek mający nie tylko ciało, lecz i duszę z
żelaza. Umiał łamać innych, umiał i siebie.
- Nie
ruszę się - rzekł sobie - póki nie spętam tego
gniewu, którym mógłbym zgubić, nie zaś
wybawić dziecko.
I wraz
schwycił się Jakby za bary ze swoim hardym sercem, ze swoją
zawziętością i żądzą boju. Kto by go widział
na onym wzgórzu, we zbroi, bez ruchu, na ogromnym koniu, rzekłby,
że to jakiś olbrzym ulany z żelaza, i nie poznałby, że
ów nieruchomy rycerz toczy w tej chwili najcięższą ze
wszystkich walk, jakie kiedykolwiek w życiu stoczył. Lecz on
zmagał się z sobą poty, póki się nie
zmógł i póki nie poczuł, że wola go nie zawiedzie.
Tymczasem
mgły rzedły i jakkolwiek nie rozproszyły się do cna,
jednakże zamajaczało w końcu w nich coś ciemniejszego.
Jurand odgadł, że to są mury szczytnieńskiego zamku. Na ten
widok nie ruszył się jeszcze z miejsca, ale począł się
modlić tak gorąco i gorliwie, jak modli się człowiek,
któremu na świecie pozostało już tylko boskie
miłosierdzie.
I gdy
wreszcie ruszył koniem, poczuł, że w serce poczyna mu
wstępować jakowaś otucha. Gotów był teraz
znieść wszystko, co go mogło spotkać. Przypomniał mu
się święty Jerzy, potomek największego rodu Kapadocji,
który znosił różne hańbiące katusze, a
jednakże nie tylko czci nie stradał, lecz na prawicy Bożej jest
posadzon i patronem wszystkiego rycerstwa mianowany. Jurand słyszał
nieraz opowiadania o jego przygodach od pątników przybyłych z
dalekich krain i wspomnieniem ich ukrzepił w sobie teraz serce.
Z wolna
poczęła się w nim budzić nawet i nadzieja. Krzyżacy
słynęli wprawdzie z mściwości, przeto nie wątpił,
że wywrą nad nim pomstę za wszystkie klęski, jakie im
zadał, za hańbę, która spadała na nich po
każdym spotkaniu, i za strach, w jakim przez tyle lat żyli.
Ale to
właśnie dodawało mu ducha. Myślał, że
Danusię porwali po to tylko, by go dostać, więc gdy go
dostaną, to co im po niej? Tak! Jego skują niechybnie i nie
chcąc trzymać w pobliżu Mazowsza, wyślą do jakich
odległych zamków, gdzie może do końca życia
przyjdzie mu jęczeć w podziemiu, ale Danusię będą
woleli puścić. Choćby też wyszło na jaw, że go
podstępem dostali i gnębią, nie weźmie im tego zbyt za
złe ni wielki mistrz, ni kapituła, bo przecie on, Jurand, bywał
istotnie ciężkim Krzyżakom i wytoczył z nich więcej
krwi niż jakikolwiek inny rycerz w świecie. Natomiast ten sam wielki
mistrz może by ich i pokarał za uwięzienie niewinnej dziewczyny,
a do tego wychowanki księcia, o którego przychylność
starał się wobec grożącej wojny z królem polskim
usilnie.
I nadzieja
ogarniała go coraz potężniej. Chwilami wydawało mu się
rzeczą niemal pewną, że Danusia wróci do Spychowa, pod
Zbyszkową możną opiekę... "A chłop tęgi jest
- myślał -i nie da ci jej nikomu ukrzywdzić". I
począł przypominać sobie z pewnym rozrzewnieniem wszystko, co o Zbyszku
wiedział:
"Bił
w Niemców pod Wilnem, na pojedynkę z nimi chadzał,
Fryzów, których ze stryjcem pozwali, poćwiertował, w
Lichtensteina też bił, od tura dziecko bronił i tamtych czterech
pozwał, którym pewnikiem nie daruje". Tu podniósł
Jurand oczy ku górze i rzekł:
- Ja
ją Tobie, Boże, a Ty Zbyszkowi!
I
uczyniło mu się jeszcze raźniej, sądził bowiem,
że skoro ją Bóg młodziankowi podarował, to przecie
nie pozwoli Niemcom z siebie zadrwić, z rąk ich ją wyrwie,
choćby cała potęga krzyżacka nie puszczała. Lecz potem
znów jął myśleć o Zbyszku: "Ba! nie tylko
chłop tęgi, ale i szczery jak złoto. Będzie jej
strzegł, będzie ją miłował i daj, Jezu, dziecku jako
możesz najlepiej, ale widzi mi się, że przy nim nie
pożałuje ni książęcego dworca, ni ojcowego kochania..."
Na tę myśl powieki Juranda zwilgotniały nagle i w sercu
zerwała mu się ogromna tęsknota. Chciałby przecie jeszcze
dziecko w życiu widzieć i kiedyś, kiedyś umrzeć w
Spychowie przy tych dwojgu, nie zaś w ciemnych piwnicach krzyżackich.
Ale wola boska!... Szczytno było już widać. Mury rysowały
się we mgle coraz wyraźniej, bliska już była godzina
ofiary, więc zaczął się jeszcze pokrzepiać i tak do
siebie mówić:
-
Jużci, że wola boska! Ale wieczór żywota bliski. Kilka
roków więcej, kilka mniej, wyjdzie na jedno. Hej? chciałoby
się jeszcze na oboje dzieci pojrzeć, ale po sprawiedliwości, to
człek się naźył. Czego miał doznać, doznał,
kogo miał pomścić, pomścił. A teraz co? Radziej do
Boga niż do świata, a skoro trzeba przycierpieć, to trzeba.
Danuśka ze Zbyszkiem, choćby im było najlepiej, nie
zapomną. Pewnie, że nieraz będą wspominać a
uradzać: gdzie też jest? źyw-li czy też już u Boga w
wiecu?... Będą przepytywać i może się dowiedzą.
Łapczywi są na pomstę Krzyżacy, ale i na wykup
łapczywi. Zbyszko by nie pożałował, aby choć
kości wykupić. A na mszę to z pewnością nieraz
dadzą.
Uczciwe u
obojga serca i kochające, za co ich. Boże, i Ty, Matko
Najświętsza, błogosław.
Gościniec
stawał się nie tylko coraz szerszy, ale się i zaludniał.
Ciągnęły ku miastu wozy z drzewem i słomą... Skotarze
pędzili bydło. Od jezior wieziono na saniach zmarzłą
rybę. W jednym miejscu czterech łuczników wiodło na
łańcuchu chłopa, widać za jakieś przewinienie, na
sąd, gdyż ręce miał z tyłu związane, a na nogach
kajdany, które zawadzając o śnieg, ledwie pozwoliły mu
się poruszać. Ze zdyszanych jego nozdrzy i ust wychodził oddech
w kształcie kłębów pary, a oni, popędzając go,
śpiewali. Ujrzawszy Juranda, poczęli spoglądać na niego
ciekawie, dziwiąc się widocznie ogromowi jeźdźca i konia, ale
na widok złotych ostróg i rycerskiego pasa pospuszczali kusze ku
ziemi na znak powitania i czci. W miasteczku było jeszcze ludniej i
gwarniej, ustępowano jednak z pośpiechem zbrojnemu mężowi z
drogi, ów zaś przejechał główną ulicę i
skręcił ku zamkowi, który otulony w tumany podnoszące
się z fosy zdawał się jeszcze spać.
Lecz nie
wszystko naokół spało, a przynajmniej nie spały wrony i
kruki, których całe stada wichrzyły się na podniesieniu
stanowiącym dojazd do zamku, łopocąc skrzydłami i
kracząc. Jurand, podjechawszy bliżej, zrozumiał powód
tego ptasiego wiecu. Oto obok drogi wiodącej do bramy zamkowej stała
obszerna szubienica, na niej zaś wisiały ciała czterech
mazurskich chłopów krzyżackich. Nie było najmniejszego
powiewu, więc trupy, które zdawały się
spoglądać na własne stopy, nie kołysały się,
chyba wówczas gdy czarne ptactwo siadało im na ramiona i na
głowy, przepychając się wzajem, trącając w powrozy i
dziobiąc o pospuszczane głowy. Niektórzy wisielcy musieli
wisieć już od dawna, gdyż czaszki ich były całkiem
nagie, a nogi niezmiernie wydłużone. Za zbliżeniem się
Juranda stado zerwało się z wielkim szumem, ale wnet
zawróciło w powietrzu i poczęło się sadowić na
poprzecznej belce szubienicy. Jurand przejechał mimo, czyniąc znak
krzyża, zbliżył się do przekopu i stanąwszy w miejscu,
w którym nad bramą wznosił się most zwodzony,
uderzył w róg.
Po czym
zatrąbił raz, drugi, trzeci i czekał. Na murach nie było
żywej duszy i zza bramy nie dochodził żaden głos. Po chwili jednak
ciężka, widoczna za kratą klapa, wmurowana w pobliżu zamku
bramy, podniosła się ze zgrzytem i w otworze ukazała się
brodata głowa niemieckiego knechta.
- Wer da? -
spytał szorstki głos.
- Jurand ze
Spychowa! - odpowiedział rycerz.
Po tych
słowach klapa zamknęła się na nowo i nastało głuche
milczenie.
Czas
począł płynąć. Za bramą nie słychać
było żadnego ruchu, tylko od strony szubienicy dochodziło
krakanie ptactwa.
Jurand stał
jeszcze długo, zanim podniósł róg i uderzył
weń powtórnie.
Ale
odpowiedziała mu znów cisza.
Wówczas
zrozumiał, że trzymają go przed bramą przez
krzyżacką pychę, która wobec zwyciężonego nie
ma granic, dlatego by go upokorzyć jak żebraka. Odgadł też,
że przyjdzie mu tak czekać może aż do wieczora albo i
dłużej. Więc w pierwszej chwili zawrzała w nim krew;
chwyciła go nagła chęć zsiąść z konia,
podnieść jeden z głazów, które leżały
przed przekopem, i rzucić nim w kratę. Tak byłby w innym razie
uczynił i on, i każdy inny mazowiecki albo polski rycerz, i niechby
potem wypadli zza bramy bić się z nim. Ale wspomniawszy, po co tu
przybył, opamiętał się i powstrzymał.
"Zalim
się nie ofiarował za dziecko?" - rzekł sobie w duszy.
I czekał.
Tymczasem w
wyzębieniach murów poczęło coś czernieć.
Ukazywały się futrzane nakrycia głów, ciemne kapice i
nawet żelazne blachy, spod których spoglądały na rycerza
ciekawe oczy. Przybywało ich z każdą chwilą, bo już
też ten groźny Jurand wyczekujący samotnie pod
krzyżacką bramą był dla załogi nie byle widowiskiem. Kto
go dawniej ujrzał przed sobą, ujrzał śmierć, a teraz
można było patrzeć na niego bezpiecznie. Głowy
podnosiły się coraz wyżej, aż wreszcie wszystkie
wyzębienia bliższe bramy pokryły się knechtami. Jurand
pomyślał, że zapewne i starsi muszą na niego spoglądać
przez kraty okien w przybramnej wieży, i podniósł wzrok ku
górze, ale tam okna powycinane były w głębokich murach i
patrzeć przez nie było niepodobna, chyba w dal. Za to na blankach
czereda, która z początku spozierała na niego w milczeniu,
poczęła się odzywać. Ten i ów powtórzył
jego imię, tu i ówdzie ozwały się śmiechy, ochrypłe
głosy pokrzykiwały jak na wilka coraz głośniej, coraz
zuchwałej, a gdy widocznie nikt nie przeszkadzał ze środka,
poczęto wreszcie miotać na stojącego rycerza śniegiem.
Ów, jakby
mimo woli, ruszył przed siebie koniem, wówczas na jedną
chwilę bryły śniegu przestały lecieć, głosy
ucichły, a nawet i niektóre głowy poznikały za murami.
Groźne musiało być istotnie Jurandowe imię. Wnet jednak
najtchórzliwsi opamiętali się, że dzieli ich od straszego
Mazura rów i mur, więc znów grube żołdactwo
poczęło miotać nie tylko bryłkami śniegu, ale lodu i
nawet gruzu i kamyków, które z brzękiem odbijały
się od zbroi i kropierza pokrywającego konia.
-
Ofiarowałem się za dziecko - powtarzał sobie Jurand.
I czekał.
Przyszło południe, mury opustoszały, gdyż knechtów
odwołano na obiad. Nieliczni ci, którym przypadło
stróżować, jedli jednak na murach, a po spożyciu strawy
zabawiali się znowu ciskaniem na głodnego rycerza ogryzionych
gnatów. Poczęli też przekomarzać się z sobą i
zapytywać się wzajem, który podejmie się zejść
i dać mu po karku pięścią albo drągiem oszczepu. Inni,
wróciwszy z obiadu, wołali na niego, że jeśli
zmierziło mu się czekać, to się może powiesić,
gdyż na szubienicy jest jeden wolny hak z gotowym powrozem. I
wśród takich szyderstw, wśród nawoływań,
wybuchów śmiechu i przekleństw zbiegały popołudniowe
godziny. Krótki zimowy dzień chylił się stopniowo ku
wieczorowi, a most wisiał wciąż w powietrzu i brama
pozostawała zamknięta.
Lecz pod
wieczór wstał wiatr, rozwiał mgły, oczyścił
niebo i odsłonił zorze. Śniegi uczyniły się modre, a
później fioletowe. Nie było mrozu, ale noc zapowiadała
się pogodna. Z murów zeszli znów ludzie, prócz
straży, kruki i wrony odleciały od szubienicy ku lasom. Wreszcie
poczerniało niebo i cisza nastała zupełna.
"Nie
otworzą przed nocą bramy" - pomyślał Jurand.
I na chwilę
przeszło mu przez głowę, by nawrócić ku miastu, ale
zaraz porzucił tę myśl. "Chcą tego, bym tu stał -
mówił sobie w duszy. - Jeśli nawrócę, jużci nie
puszczą mnie do dom, jeno otoczą, pojmają, a potem rzekną,
że mi nic nie powinni, bo mnie siłą wzięli, a choćbym
zaś po nich przejechał, to i tak muszę
wrócić..."
Niezmierna,
podziwiana przez obcych kronikarzy wytrzymałoEć polskich rycerzy na
chłód, głód i trudy nieraz pozwalała im
dokonywać czynów, na które nie mogli się zdobyć
bardziej znie-wieściali ludzie z Zachodu. Jurand zaś posiadał
tę wytrzymałość w większej jeszcze od innych mierze,
więc choć głód począł mu już od dawna skręcać
wnętrzności, a zamróz wieczorny przeniknął przez
pokryty blachami kożuch, postanowił czekać, choćby
miał skonać pod tą bramą.
Nagle jednak,
nim jeszcze zapanowała zupełna noc, usłyszał za sobą
chrzęst kroków na śniegu.
Obejrzał
się: szło ku niemu od strony miasta sześciu zbrojnych we
włócznie i halabardy, w środku zaś między nimi
szedł siódmy, podpierając się mieczem.
"Może
im bramę otworzą i z nimi wjadę - pomyślał Jurand. -
Siłą nie będą mnie przecie chcieli brać ni zabić,
bo ich za mało; gdyby wszelako uderzyli na mnie, to znak, że nie chcą
niczego dotrzymać, i wtedy - gorze im!"
Tak pomyślawszy,
podniósł stalowy topór wiszący mu przy siodle, tak
ciężki, że za ciężki nawet na dwie ręce
zwykłego męża - i ruszył ku nim koniem.
Lecz oni nie
myśleli na niego uderzać. Owszem, knechtowie wbili zaraz w śnieg
tylca włóczni i halabard - że zaś noc nie była
jeszcze całkiem ciemna, więc Jurand spostrzegł, że osady
drżą im jednak nieco w ręku.
Ów
zaś siódmy, który wydawał się starszym,
wyciągnął spiesznie przed siebie lewe ramię i
zwróciwszy dłoń do góry palcami ozwał się:
- Wyście,
rycerzu, Jurand ze Spychowa?
- Jam jest...
- Chcecie-li
słuchać, z czym mnie przysłano?
- Słucham.
- Silny i
pobożny komtur von Danveld każe wam powiedzieć, panie że
póki nie zsiądziecie z konia, brama nie będzie wam otworzona.
Jurand
pozostał chwilę bez ruchu, następnie zsiadł z konia, po
którego w tej chwili poskoczył jeden z
włóczników.
- I broń ma
nam być oddana - ozwał się znów człowiek z mieczem.
Pan ze Spychowa
zawahał się. Nuż potem uderzą na bezbronnego i
zadźgają go jak zwierzę, nuż chwycą i wtrącą
do podziemia? Lecz po chwili pomyślał, że gdyby tak miało
być, toby ich jednak przysłano więcej. Bo gdyby się na
niego mieli rzucić, zbroi od razu na nim nie przebodą, a
wówczas on mógłby wydrzeć broń pierwszemu z brzega
i wytracić wszystkich, nimby nadbiegła pomoc. Znali go przecie.
- I choćby
też - rzekł sobie - chcieli wytoczyć ze mnie krew,
toćżem ja nie po co innego tu przybył.
Tak
pomyślawszy, rzucił naprzód topór, następnie
miecz, następnie mizerykordię - i czekał. Oni zaś chwycili
to wszystko, po czym ów człowiek, który do niego
przemawiał, oddaliwszy się na kilkanaście kroków,
zatrzymał się i począł mówić zuchwałym,
podniesionym głosem:
- Za wszystkie
krzywdy, któreś Zakonowi wyrządził, masz z rozkazu
komtura przywdziać na się ów zgrzebny wór, który
ci zostawiam, przywiązać u szyi na powrozie pochwę od miecza i
czekać w pokorze u bramy, póki ci łaska komtura nie
rozkaże jej otworzyć.
I po
chwili Jurand pozostał sam w ciemności i ciszy. Na śniegu
czerniał przed nim pokutniczy wór i powróz, on zaś
stał długo, czując, że mu się w duszy coś
rozprzęga, coś łamie, coś kona i mrze i że oto po
chwili nie będzie już rycerzem, nie będzie już Jurandem ze
Spychowa, lecz nędzarzem, niewolnikiem bez imienia, bez sławy, bez
czci.
Więc
upłynęły jeszcze długie chwile, nim zbliżył
się do pokutniczego woru i począł mówić:
-
Jakoż mogę inaczej postąpić? Ty, Chryste, wiesz: dziecko
niewinne uduszą, jeśli nie uczynię wszystkiego, co mi
każą. l to też wiesz, że dla własnego żywota tego
bym nie uczynił! Gorzka rzecz hańba!... gorzka! - Ale i Ciebie przed
śmiercią hańbili. Ano, w Imię Ojca i Syna...
Po czym pochylił
się, wdział na się wór, w którym były
poprzecinane otwory na głowę i ręce, następnie u szyi
zawiesił na powrozie pochwę od miecza - i powlókł
się przed bramę.
Nie
zastał jej otwartej, ale teraz było mu już wszystko jedno, czy
mu ją prędzej, czy później otworzą. Zamek
pogrążył się w milczeniu nocy, straże tylko
obwoływały się kiedy niekiedy po narożnikach. W wieży
przybramnej świeciło wysoko jedno okienko, inne były ciemne.
Godziny nocy
płynęły jedna za drugą, na niebo wzbił się sierp
księżyca i rozświecił posępne mury zamku. Cisza
uczyniła się taka, że Jurand mógłby
słyszeć bicie własnego serca. Ale on zdrętwiał i
skamieniał całkiem, jakby z niego wyjęto duszę, i nie
zdawał już sobie sprawy z niczego. Została mu tylko jedna
myśl, że przestał być rycerzem, Jurandem ze Spychowa, ale
czym jest-nie wiedział... Chwilami także majaczyło mu się
coś, że wśród nocy od tych wisielców,
których z rana widział, idzie ku niemu cicho po śniegu
śmierć... Nagle drgnął i rozbudził się
zupełnie:
- O
Chryste miłościwy! co to jest?!
Z
wysokiego okienka w przybramnej wieży ozwały się jakieś
zaledwie z początku dosłyszalne dźwięki lutni. Jurand,
jadąc do Szczytna, był pewien, że nie ma Danusi w zamku, a jednak
ten głos lutni po nocy wzburzył w nim w jednej chwili serce.
Wydało mu się, że on te dźwięki zna i że to nie
kto inny gra, tylko ona -jego dziecko! jego kochanie... Więc padł na
kolana, złożył ręce jak do modlitwy i dygocąc jak w
gorączce, słuchał.
A wtem na
wpół dziecinny i jakby niezmiernie stęskniony głos
począł śpiewać:
Gdybym
ci ja miała
Skrzydłeczka
jak gąska,
Poleciałabym
ja
Za
Jaśkiem do Śląska.
Jurand
chciał odezwać się, wykrzyknąć kochane imię, ale
słowa uwięzły mu w gardle, jakby je ścisnęła
żelazna obręcz. Nagła fala bólu, łez, tęsknoty,
niedoli wezbrała mu w piersiach, więc rzucił się
twarzą w śnieg i jął w uniesieniu wołać ku niebu
w duszy jakby w dziękczynnej modlitwie:
- O Jezu!
dyć słyszę jeszcze dziecko! O Jezu!!... I szlochanie
poczęło targać jego olbrzymim ciałem. W górze
tęskny głos śpiewał dalej wśród
niezmąconej nocnej ciszy:
Usiadłabym ci ja
Na ślqskowskim plocie:
"Przypatrz się, Jasieńku,
Ubogiej sierocie... "
Rankiem gruby, brodaty knecht niemiecki
począł kopać w biodro leżącego przy bramie rycerza.
- Na nogi, psie!... Brama otwarta i komtur
każe ci stanąć przed sobą.
Jurand zbudził się jakby ze snu.
Nie chwycił knechta za gardło, nie skruszył go w żelaznych
rękach, twarz miał cichą i niemal pokorną;
podniósł się i nie mówiąc ni słowa,
poszedł za żołdakiem przez bramę.
Zaledwie jednak ją przeszedł, gdy
ozwał się za nim zgrzyt łańcuchów i most zwodzony
począł podnosić się do góry, w samej zaś bramie
spadła ciężka żelazna krata...
|