TOM DRUGI
Jurand, znalazłszy się na
podwórzu zamkowym, nie wiedział zrazu, dokąd iść,
gdyż knecht, który go przeprowadził przez bramę,
opuścił go i udał się ku stajniom. Przy blankach
stali wprawdzie żołdacy, to pojedynczo, to po kilku razem, ale twarze
ich były tak zuchwałe, a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo
było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą,
a jeżeli na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiaństwem lub
zniewagą.
Niektórzy śmieli się,
pokazując go sobie palcami; inni poczęli nań znów
miotać śniegiem, tak samo jak dnia wczorajszego. Lecz on,
spostrzegłszy drzwi większe od innych, nad którymi wykuty
był w kamieniu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w
mniemaniu, że jeśli komtur i starszyzna znajdują się w
innej części zamku lub w innych izbach, to go ktoś przecie musi
z błędnej drogi nawrócić.
I tak się stało. W chwili gdy
Jurand zbliżył się do owych drzwi, obie ich potowy
otworzyły się nagle i stanął przed nimi młodzianek z
wygoloną głową jak klerycy, ale przybrany w suknię
świecką, i zapytał:
- Wyście,
panie, Jurand ze Spychowa?
- Jam jest.
- Pobożny
komtur rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną.
I
począł go wieść przez sklepioną wielką sień
ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał się i obrzuciwszy Juranda
oczyma, znów spytał:
- Broni zaś
nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać.
Jurand
podniósł do góry oba ramiona, tak aby przewodnik
mógł dobrze obejrzeć całą jego postać, i
odpowiedział:
- Wczoraj
oddałem wszystko.
Wówczas
przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem:
- Tedy
strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą
i przemocą.
- Aleć i
pod wolą boską - odpowiedział Jurand. I to rzekłszy,
spojrzał uważnie na przewodnika, a spostrzegłszy w jego twarzy
coś w rodzaju politowania i współczucia, rzekł:
-
Uczciwość patrzy ci z oczu, pachołku. Odpowieszże mi szczerze
na to, o co spytam?
- Spieszcie
się, panie - rzekł przewodnik.
- Oddadzą
dziecko za mnie?
A
młodzieniec podniósł brwi ze zdziwieniem:
- To wasze
dziecko tu jest?
-
Córka.
- Owa
panna w wieży przy bramie?
- Tak
jest. Przyrzekli ją odesłać, jeśli im się sam oddam.
Przewodnik poruszył ręką na znak, że nic nie wie, ale twarz
jego wyrażała niepokój i zwątpienie. A Jurand spytał
jeszcze:
-
Prawda-li, że strzegą jej Szomberg i Markwart?
- Nie ma
tych braci w zamku. Odbierzcie ją jednak, panie, nim starosta Danveld ozdrowieje.
Usłyszawszy
to, Jurand zadrżał, ale nie było już czasu pytać o nic
więcej, gdyż doszli do sali na piętrze, w której Jurand
miał stanąć przed obliczem starosty szczytnieńskiego. Pachołek,
otworzywszy drzwi, cofnął się na powrót ku schodom.
Rycerz ze
Spychowa wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo
ciemnej, gdyż szklane, oprawne w ołów gomółki
przepuszczały niewiele światła, a przy tym dzień był
zimowy, chmurny. W drugim końcu komnaty palił się wprawdzie na
wielkim kominie ogień, ale źle wysuszone kłody mało
dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie, gdy oczy Juranda
oswoiły się ze zmrokiem, dostrzegł w głębi
stół i siedzących za nim rycerzy, a dalej za ich plecami
całą gromadę zbrojnych giermków i równie zbrojnych
knechtów, między którymi błazen zamkowy trzymał na
łańcuchu oswojonego niedźwiedzia.
Jurand
potykał się niegdyś z Danveldem, po czym widział go
dwukrotnie na dworze księcia mazowieckiego jako posła, ale od tych
terminów upłynęło kilka lat; poznał go jednak pomimo
mroku natychmiast i po otyłości, i po twarzy, a wreszcie po tym,
że siedział za stołem w pośrodku, w poręczastym
krześle, mając rękę ujętą w drewniane łupki,
opartą na poręczy. Po prawej jego stronie siedział stary Zygfryd
de Lowe z Insburka, nieubłagany wróg polskiego plemienia w
ogóle, a Juranda ze Spychowa w szczególności; po lewej
młodsi bracia Gotfryd i Rotgier. Danveld zaprosił ich umyślnie,
aby patrzyli na jego tryumf nad groźnym wrogiem, a zarazem nacieszyli
się owocami zdrady, którą na współkę uknuli i
do której wykonania dopomogli. Siedzieli więc teraz wygodnie,
przybrani w miękkie, z ciemnego sukna szaty, z lekkimi mieczami przy boku
- radośni, pewni siebie, spoglądając na Juranda z pychą i z
taką niezmierną pogardą, którą mieli zawsze w
sercach dla słabszych i zwyciężonych.
Długi czas
trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić widokiem
męża, którego przedtem po prostu się bali, a który
teraz stał przed nimi ze spuszczoną na piersi głową,
przybrany w zgrzebny wór pokutniczy, z powrozem u szyi, na którym
wisiała pochwa miecza.
Chcieli też
widocznie, by jak największa liczba ludzi widziała jego upokorzenie,
gdyż przez boczne drzwi, prowadzące do innych izb, wchodził, kto
chciał, i sala zapełniła się niemal do połowy zbrojnymi
mężami. Wszyscy patrzyli z niezmierną ciekawością na
Juranda, rozmawiając głośno i czyniąc nad nim uwagi. On
zaś, widząc ich, nabrał właśnie otuchy, albowiem
myślał w duszy: "Gdyby Danveld nie chciał dotrzymać
tego, co obiecywał, nie wzywałby tylu świadków".
Tymczasem
Danveld skinął ręką i uciszył rozmowy, po czym
dał znak jednemu z giermków, ów zaś zbliżył
się do Juranda i chwyciwszy dłonią za powróz
otaczający jego szyję, przyciągnął go o kilka kroków
bliżej do stołu.
A Danveld
spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł:
-
Patrzcie, jako moc Zakonu zwycięża złość i pychę.
- Daj tak
Bóg zawsze! - odpowiedzieli obecni. Nastała znów chwila
milczenia, po której Danveld zwrócił się do jeńca:
-
Kąsałeś Zakon jako pies zapieniony, przeto Bóg
sprawił, że jako pies stoisz przed nami, z powrozem na szyi,
wyglądając łaski i zmiłowania.
- Nie
równaj mnie z psem, komturze - odrzekł Jurand - bo czci ujmujesz
tym, którzy potykali się ze mną i z mojej ręki polegli.
Na te
słowa szmer powstał między zbrojnymi Niemcami: nie wiadomo
było, czy rozgniewała ich śmiałość odpowiedzi,
czy uderzyła j ej słuszność.
Lecz
komtur nie był rad z takiego obrotu rozmowy, więc rzekł:
-
Patrzcie, oto tu jeszcze pluje nam w oczy hardością i pychą! A
Jurand wyciągnął w górę dłonie jak
człowiek, który niebiosa wzywa na świadki, i odrzekł,
kiwając głową:
-
Bóg widzi, że moja hardość została za bramą
tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy
hańbiąc mój stan rycerski, nie pohańbiliście
się i sami. Jedna jest cześć rycerska, którą
każdy, kto opasan, szanować winien.
Danveld
zmarszczył brwi, ale w tej chwili błazen zamkowy począł
brząkać łańcuchem, na którym trzymał
niedźwiadka, i wołał:
- Kazanie!
kazanie! przyjechał kaznodzieja z Mazowsza! Słuchajcie! Kazanie!
Po czym
zwrócił się do Danvelda:
- Panie! -
rzekł - graf Rosenheim, gdy go dzwonnik
za wcześnie na kazanie dzwonieniem rozbudził, kazał mu
zjeść sznur dzwonniczy od węzła do węzła; ma i
ów kaznodzieja powróz na szyi - każcie mu go
zjeść, nim kazania dokończy.
I to
rzekłszy, począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie
był bowiem pewien, czy ów roześmieje się, czy każe
go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni,
gładcy, układni, a nawet i pokorni, gdy nie poczuwali się w
sile, nie znali natomiast żadnej miary wobec zwyciężonych:
więc Danveld nie tylko skinął głową skomorochowi na
znak, że na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął
grubiaństwem tak niesłychanym, ze na twarzach kilku młodszych
giermków odbiło się zdumienie.
- Nie
narzekaj, żeć pohańbiono - rzekł - bo choćbym cię
psiarczykiem uczynił, lepszy psiarczyk zakonny niż wasz rycerz! A
ośmielony błazen począł krzyczeć:
-
Przynieś zgrzebło, wyczesz mi niedźwiedzia, a on ci wzajem
kudły łapą wyczesze!
Na to tu i
owdzie ozwały się śmiechy, jakiś głos
zawołał spoza pleców braci zakonnych:
- Latem
będziesz trzcinę na jeziorze kosił!
- I raki
na ścierwo łowił! - zawołał inny. Trzeci zaś
dodał:
- A teraz
pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty.
Tak to oni
szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli wesołość
ogarnęła zgromadzenie. Niektórzy, wyszedłszy zza
stołu, poczęli zbliżać się do jeńca,
opatrywać go z bliska i mówić: "Toć jest ów
dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał;
pianę pewnie ma w pysku; rad by kogo ciął, ale nie
może!" Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z
początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór
sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej,
popodnosili się także z ław i pomieszali się z tymi,
którzy zbliżyli się ku Jurandowi.
Nie
był wprawdzie z tego rad stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł:
"Rozmarszczcie się, będzie jeszcze większa uciecha!" I
poczęli także oglądać Juranda, gdyż to była
sposobność rzadka, albowiem który z rycerzy lub
knechtów widział go przedtem tak blisko, ten zwykle zamykał
oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili także:
"Pleczysty jest, chociaż ma kożuch pod worem; można by go
grochowinami owinąć i po jarmarkach prowadzać..." Inni
zaś jęli wołać o piwo, aby dzień stał im się
jeszcze weselszy.
Jakoż
po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala
wypełniła się zapachem spadającej spod pokryw piany.
Rozweselony komtur rzekł: "Tak właśnie dobrze, niech nie
myśli, że jego pohańbienie wielka rzecz!" Więc znowu
zbliżali się do niego i trącając go pod brodę
konwiami, mówili: "Rad byś pił, mazurski ryju!" - a
niektórzy, ulewając na dłonie, chlustali mu w oczy, on
zaś stał między nimi, zahukany, zelżony, aż wreszcie
ruszył ku staremu Zygfrydowi i widocznie czując, że nie wytrzyma
już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby
zagłuszyć gwar panujący w sali:
- Na
mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko,
jakoście obiecali!
I
chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, lecz
ów odsunął się szybko i rzekł:
- Z dala
niewolniku! czego chcesz?
-
Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście
obiecali, że za to oddacie mi dziecko, które się tu znajduje.
- Kto ci
obiecywał? - spytał Danveld.
- W
sumieniu i wierze ty, komturze!
-
Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o
cześć i słowo.
- Na
twoją cześć! Na cześć Zakonu! - zawołał
Jurand.
- Tedy
córka będzie ci oddana! - odpowiedział Danveld. Po czym
zwrócił się do obecnych i rzekł:
-
Wszystko, co go tu spotkało - niewinna to igraszka, nie w miarę jego
występków i zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli
wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy
przed nami, tedy wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być jako
słowo Boże niewzruszonym i że ową dziewkę,
którąśmy rozbójnikom odjęli, darujem teraz
wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy przeciw Zakonowi
i jemu do domu wrócić dozwolimy.
Zdziwiła
niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego dawne do
Juranda urazy, nie spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc
stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd spoglądali na niego,
podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów
jednakże udał, że tych pytających spojrzeń nie widzi,
i rzekł:
-
Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu
ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i
póki okupu nie zapłacisz.
Jurand sam
był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję,
by nawet dla Danusi ofiara jego mogła się na coś przydać,
więc spojrzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i
odpowiedział:
-
Bóg ci zapłać, komturze!
- Poznaj
rycerzy Chrystusa - rzekł Danveld. A na to Jurand:
-
Jużci z niego wszelkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka
kęs czasu nie oglądał, pozwólże mi dziewkę
obaczyć i pobłogosławić.
- Ba, i
nie inaczej jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świadkowie naszej
wiary i łaski.
To
rzekłszy, kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię,
sam zaś zbliżył się do von Lowego, Rotgiera i Gotfryda,
którzy otoczywszy go, poczęli szybką i żywą
rozmowę.
- Nie
przeciwię się, lubo nie takiś miał zamiar -
mówił stary Zygfryd.
A
gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier
mówił:
- Jak to?
nie tylko dziewkę, ale i tego diabelskiego psa wypuścisz, aby
znów kąsał?
- Nie tak
ci jeszcze będzie kąsał! - zawołał Gotfryd.
- Ba!...
zapłaci okup! - odparł niedbale Danveld.
-
Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi.
- Nie
przeciwię się co do dziewki - powtórzył Zygfryd - ale na
tego wilka nieraz jeszcze owieczki zakonne zapłaczą.
- A nasze
słowo? - spytał, uśmiechając się, Danveld.
- Inaczej
mówiłeś...
Danveld
wzruszył ramionami.
-
Mało wam było uciechy? - spytał. - Chcecie więcej? Inni
zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z
uczciwego postępku Danvelda spadła na wszystkich ludzi zakonnych,
poczęli mu się chełpić do oczu:
- A co,
łamignacie! - mówił kapitan zamkowych łuczników -
nie tak by postąpili twoi pogańscy bracia z chrześcijańskim
naszym rycerzem!
- Krew
zaś naszą toś pijał?
- A my ci
za kamień chlebem...
Ale Jurand
nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę,
która była w ich słowach: serce miał wezbrane a
rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za chwilę zobaczy
Danusię i że zobaczy ją istotnie z ich łaski, więc
spoglądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie
odrzekł:
- Prawda!
prawda! bywałem wam ciężki, ale... nie zdradliwy.
Wtem w
drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle:
"Wiodą dziewkę!" - i naraz w całej sali uczyniło
się milczenie. Żołnierze rozstąpili się na obie
strony, gdyż jakkolwiek żaden z nich nie widział dotąd
Jurandówny, a większa ich część z powodu
tajemniczości, którą Danveld otaczał swe uczynki nie
wiedziała nawet nic ojej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy
wiedzieli, zdążyli już teraz szepnąć innym o
przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały się z
nadzwyczajną ciekawością na drzwi, przez które miała
się ukazać.
Tymczasem
naprzód ukazał się giermek, za nim znana wszystkim
służka zakonna, ta sama, która jeździła do
leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna,
z rozpuszczonymi włosami przewiązanymi wstążką na
czole.
I nagle w
całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny
wybuch śmiechu. Jurand, który w pierwszej chwili skoczył
był ku córce, cofnął się nagle i stał blady jak
płótno, spoglądając ze zdumieniem na spiczastą
głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy,
którą mu oddawano jako Danusię.
- To nie
moja córka! - rzekł trwożnym głosem.
- Nie
twoja córka? - zawołał Danveld. - Na świętego
Liboriusza z Padebornu! To albośmy nie twoją zbójom odbili,
albo ci ją jakiś czarownik zmienił, bo innej nie masz w
Szczytnie.
Stary
Zygfryd. Rotgier i Gotfryd zamienili z sobą szybkie spojrzenia, pełne
największego podziwu nad przebiegłością danvelda, ale
żaden z nich nie miał czasu odezwać się, gdyż Juran
począł wołać okropnym głosem:
- Jest!
jest w Szczytnie! Słyszałem, jako śpiewała,
słyszałem głos mojego dziecka!
Na to
Danveld obrócił się do zebranych i rzekł spokojnie a
dobitnie:
-
Biorę was tu obecnych na świadków, a szczególnie ciebie
Zygfrydzie z Insburka, i was, pobożni bracia, Rotgierze i Gotfrydzie,
że wedle słowa i uczynionej obietnicy oddaję tę
dziewkę o której pobici przez nas zbójcy powiadali, jako
jest córką Juranda ze Spychowa. Jeśli zaś nią nie
jest - nie nasza w tym wina, ale raczej wola Pana naszego, który w ten
sposób chciał wydać Juranda w nasze ręce.
Zygfryd i
dwaj młodsi bracia skłonili głowy na znak, że
słyszą i będą w potrzebie świadczyli. Potem
znów zamienili szybkie spojrzenia - gdyż było to więcej,
niż sami mogli się spodziewać: schwytać Juranda, nie
oddać mu córki, a jednak pozornie dotrzymać obietnicy,
któż inny by to potrafił!
Lecz
Jurand rzucił się na kolana i począł zaklinać Danvelda
na wszystkie relikwie w Malborgu, a potem na prochy i głowy
rodziców, by oddał mu prawdziwe jego dziecko i nie
postępował jako oszust i zdrajca łamiący przysięgi i
obietnice. W głosie jego tyle było rozpaczy i prawdy, że
niektórzy poczęli się domyślać podstępu, innym
zaś przychodziło na myśl, że może naprawdę jaki
czarownik odmienił postać dziewczyny.
-
Bóg patrzy na twoją zdradę! - wołał Jurand. - Na
rany Zbawiciela! na godzinę śmierci twojej, oddaj mi dziecko!
I wstawszy
z klęczek, szedł zgięty we dwoje ku Danveldowi, jakby
chciał mu objąć kolana, i oczy błyszczały mu prawie
szaleństwem, a głos łamał mu się na przemian
bólem, trwogą, rozpaczą i groźbą. Danveld zaś,
słysząc wobec wszystkich zarzuty zdrady i oszustwa, począł
parskać nozdrzami, wreszcie gniew buchnął mu na twarz jak
płomień, więc chcąc do reszty zdeptać
nieszczęśnika, posunął się również ku
niemu i pochyliwszy się do jego ucha, szepnął przez
zaciśnięte zęby:
-
Jeślić ją oddam - to z moim bękartem...
Lecz w tej
samej chwili Jurand ryknął jak buhaj: obie jego dłonie
chwyciły Danvelda i podniosły go w górę. W sali
rozległ się przeraźliwy krzyk: "Oszczędź!!"
- po czym ciało komtura uderzyło z tak straszną siłą o
kamienną podłogę, że mózg z roztrzaskanej czaszki
obryzgał bliżej stojących Zygfryda i Rotgiera.
Jurand
skoczył ku bocznej ścianie, przy której stały zbroje, i
porwawszy wielki dwuręczny miecz runął jak burza na
skamieniałych z przerażenia Niemców.
Byli to
ludzie przywykli do bitew, rzezi i krwi, a jednak upadły w nich serca tak
dalece, że nawet gdy odrętwienie minęło, poczęli
się cofać i pierzchać, jak stado owiec pierzcha przed wilkiem,
który jednym uderzeniem kłów zabija. Sala zabrzmiała
okrzykami przerażenia, tupotem nóg ludzkich, brzękiem
przewracanych naczyń, wyciem pachołków, rykiem
niedźwiedzia, który wyrwawszy się z rąk skomorocha,
począł wdrapywać się na wysokie okno - i rozpaczliwym
wołaniem o zbroje, o tarcze, o miecze i kusze. Zabłysła wreszcie
broń i kilkadziesiąt ostrzy skierowało się ku Jurandowi,
lecz on niebaczny na nic, na wpół obłąkany, sam skoczył
ku nim i rozpoczęła się walka dzika, niesłychana, podobniejsza
do rzezi niż do orężnej rozprawy. Młody i zapalczywy brat
Gotfryd pierwszy zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów
odwalił mu błyskawicą miecza głowę wraz z
ręką i łopatką; za czym padł z jego ręki kapitan
łuczników i ekonom zamkowy von Bracht i Anglik Hugues, który
choć nie bardzo rozumiał, o co chodzi, litował się jednak
nad Jurandem i jego męką, a wydobył oręż dopiero po
zabiciu Danvelda. Inni, widząc straszliwą siłę i
rozpętanie męża, zbili się w kupę, by razem
stawić opór, ale sposób ten gorszą jeszcze sprowadził
klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie, z
obłąkanymi oczyma, cały oblany krwią i krwią
dyszący, rozhukany, zapamiętały, łamał, rozrywał
i rozcinał strasznymi cięciami miecza tę zbitą
ciżbę, waląc ludzi na podłogę spluskaną
posoką, jak burza wali krze i drzewa. I przyszła znów chwila
okropnej trwogi, w której zdawało się, że ten straszliwy
Mazur sam jeden wytnie i wymorduje tych wszystkich ludzi i że
równie jak wrzaskliwa psiarnia nie może bez pomocy strzelców
pokonać srogiego odyńca, tak i ci zbrojni Niemcy do tego stopnia nie
mogą się zrównać z jego potęgą i
wściekłością, że walka z nim jest tylko dla nich
śmiercią i zagubą.
-
Rozproszyć się! otoczyć go! z tyłu razić! -
krzyknął stary Zygfryd de Lowe.
Więc
rozbiegli się po sali, jak rozprasza się stado szpaków na
polu, na które runie z góry jastrząb krzywodzioby, lecz nie
mogli go otoczyć, albowiem w szale bojowym zamiast szukać miejsca do
obrony, począł ich gonić wokół ścian i kogo
dognał - ten marł jakby rażony gromem. Upokorzenia, rozpacz,
zawiedziona nadzieja, zmienione w jedną żądzę krwi,
zdawały się mnożyć w dziesięcioro jego okrutną
przyrodzoną siłę. Mieczem, do którego najtężsi
między Krzyżaki mocarze potrzebowali obu rąk, władał
jak piórem jedną. Nie szukał życia, nie szukał
ocalenia, nie szukał nawet zwycięstwa, szukał pomsty, i jako
ogień albo jako rzeka, która zerwawszy tamy, niszczy ślepo
wszystko, co jej prądowi opór stawi, tak i on, straszliwy,
zaślepiony niszczyciel - porywał, łamał, deptał,
mordował i gasił żywoty ludzkie.
Nie mogli go razić przez plecy,
gdyż z początku nie mogli go dognać, a przy tym pospolici
żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu,
rozumiejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka
nie wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie
na myśl, że zwykły mąż nie mógłby
sprawić tylu klęsk i że mają do czynienia z
człowiekiem, któremu jakieś nadludzkie siły w pomoc
przychodzą.
Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier
wpadli na galerię, która biegła ponad wielkimi oknami sali, i
poczęli nawoływać innych, aby chronili się za nimi, ci
zaś czynili to skwapliwie, tak że na wąskich schodkach
przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej dostać
się na górę i stamtąd razić mocarza, z którym
wszelka walka wręcz okazywała się niepodobną. Wreszcie
ostatni zatrzasnął drzwi prowadzące na chór i Jurand
pozostał sam na dole. Z galerii ozwały się krzyki radości,
tryumfu i wnet poczęły lecieć na rycerza dębowe
ciężkie zydle, ławy i żelazne kuny od pochodni. Jeden z
pocisków trafił go w czoło nad brwiami i zalał mu
krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi
wchodowe i przywołani przez górne okna knechci wpadli hurmem do
sali, zbrojni w dzidy, halabardy, topory, kusze, w ostrokoły, drągi,
powrozy i we wszelką broń Jaką każdy mógł
naprędce pochwycić.
A szalony Jurand obtarł lewą
ręką krew z twarzy, aby nie ćmiła mu wzroku, zebrał
się w sobie - i rzucił się na cały tłum. W sali
rozległy się znów jęki, szczęk żelaza, zgrzyt
zębów i przeraźliwe głosy mordowanych
mężów.
|