ROZDZIAŁ 10
W Warszawie od dawna gospodarowali już Szwedzi.
Ponieważ Wittenberg, właściwy rządca miasta i
przywódca załogi, znajdował się w tej chwili w Krakowie,
więc rządy w jego zastępstwie sprawiał Radziejowski. Nie
mniej nad dwa tysiące żołnierza stało we
właściwym mieście, objętym wałami, i po jurydykach do
wałów przylegających zabudowanych wspaniałymi gmachami
kościelnymi i świeckimi. Zamek i miasto nie były zniszczone, bo
pan Wessel, starosta makowski, oddał je bez boju, sam zaś wraz z
załogą umknął pospiesznie, obawiając się zemsty
osobistego swego nieprzyjaciela Radziejowskiego.
Lecz gdy pan Kmicic zaczął się
rozglądać bliżej i dokładniej, ujrzał na wielu domach
ślady drapieżnych rąk. Były to domy tych
mieszkańców, którzy pouciekali z miasta nie chcąc
znosić obcego panowania lub którzy stawili opór w chwili,
gdy Szwedzi wdzierali się na wały.
Z pałaców pańskich, po jurydykach się
wznoszących, te tylko zachowały dawną świetność,
których właściciele duszą i ciałem stali przy Szwedach.
Stał więc w całej świetności pałac Kazanowskich,
bo Radziejowski go chronił, i jego własny, i pana chorążego
Koniecpolskiego, i ów, który Władysław IV
wystawił, a który potem Kazimirowskim zwano, lecz księże
gmachy zrujnowano znacznie; Denhofowy był na wpół zburzony,
kanclerski albo tak zwany Ossolińskich przy Reformackiej ulicy zrabowany
do szczętu. Przez okna wyglądali najemnicy niemieccy, a owe kosztowne
meble, które nieboszczyk kanclerz takim nakładem z Włoch
sprowadzał, owe skóry florenckie, gobeliny holenderskie, misterne
biurka, perłową macicą wykładane, obrazy, statuy
brązowe i marmurowe, zegary weneckie i gdańskie, szkła przednie
- albo leżały jeszcze w bezładnych stosach na podwórcu,
albo już spakowane czekały, by je, gdy się pora zdarzy,
wysłano Wisłą ku Szwecji. Pilnowały tych kosztowności
straże, ale tymczasem niszczały na powietrzu i deszczu.
W wielu innych miejscach mogłeś toż samo
ujrzeć, a choć stolica poddała się bez boju, przecie
stało już trzydzieści olbrzymich szkut na Wiśle, gotowych
do wywiezienia łupu.
Miasto wyglądało jakby cudzoziemskie. Na ulicach
słychać było więcej obcych mów niż polskiej;
wszędy spotykałeś żołnierzy szwedzkich, niemieckich,
najemników francuskich, angielskich i szkockich, w najrozmaitszych
strojach, w kapeluszach, w czółnowych grzebieniastych hełmach,
w kaftanach, pancerzach, półpancerzach, w pończochach lub
szwedzkich butach z cholewami jak konwie. Wszędy obca pstrocizna, obce
stroje, obce twarze, obce pieśni. Nawet konie miały inne
kształty od tych, do których oko przywykło.
Nazlatywało się też mnóstwo Ormian o
ciemnych twarzach i czarnych włosach, przykrytych kolorowymi
jarmułkami; ci łup skupywać przybyli.
Ale najbardziej dziwiła niezmierna ilość
Cyganów, którzy, nie wiadomo dlaczego, przyciągnęli ze
wszystkich stron kraju za Szwedami do stolicy. Szatry ich stały wedle
pałacu Ujazdowskiego i po całej jurydyce kapitulnej, tworząc
jakoby osobne płócienne miasto w murowanym.
Wśród tych tłumów
różnojęzycznych miejscowi mieszkańcy nikli prawie; dla
własnego też bezpieczeństwa radzi siedzieli zamknięci w
domostwach, mało się pokazując i spiesznie chodząc po
ulicach. Czasem tylko jaka kareta pańska, spiesząca po Krakowskim
Przedmieściu ku zamkowi, otoczona hajdukami, pajukami lub wojskiem w
strojach polskich, przypominała, że to jest polskie miasto.
Tylko w niedziele i święta, gdy dzwony
oznajmiały nabożeństwo, tłumy wychodziły z
domów i stolica dawny przybierała pozór, chociaż i
wówczas przed kościołami stawały płotem szeregi
obcych żołdaków, aby przypatrywać się niewiastom,
pociągać je za suknie, gdy przechodziły ze spuszczonymi oczyma,
śmiać się, a czasem śpiewać pieśni bezecne przed
kościołami, właśnie wówczas gdy w
kościołach msze śpiewano.
Wszystko to przemknęło jak majak przed zdziwionymi
oczyma pana Andrzeja, ale długo w Warszawie miejsca nie zagrzał, bo
nie znając nikogo, nie miał przed kim duszy otworzyć. Nawet z
ową szlachtą polską, która bawiła w mieście i
zajmowała publiczne gospody, pobudowane od czasu króla Zygmunta III
na ulicy Długiej, nie wszedł pan Kmicic w bliższą
komitywę. Zaczepiał wprawdzie tego i owego, by się nowin
wywiedzieć, ale byli to zagorzali stronnicy szwedzcy, którzy w
oczekiwaniu na powrót Karola Gustawa wieszali się przy
Radziejowskim i przy szwedzkich oficerach, w nadziei uzyskania starostw,
skonfiskowanych majętności prywatnych i kościelnych i rozmaitych
wyderkafów. Wart był każdy z nich, by mu w oczy
plunąć, od czego Kmicic zresztą nie bardzo się
wstrzymywał.
O mieszczanach tylko słyszał Kmicic, iż
dawnych czasów, pogrążonej ojczyzny i dobrego króla
żałują. Szwedzi prześladowali ich srodze, zabierali domy,
wyciskali kontrybucje, więzili.
Mówiono też, że cechy miały broń
ukrytą, zwłaszcza płatnerze, rzeźnicy, kuśnierze i
potężny cech szewiecki, że wyglądają ciągle
powrotu Jana Kazimierza, nadziei nie tracą i przy lada pomocy z
zewnątrz, gotowi by byli na Szwedów uderzyć.
Kmicic słysząc to uszom nie wierzył i w
głowie nie chciało mu się mieścić, żeby ludzie
nikczemnego stanu i nikczemnej kondycji więcej mieli okazywać
miłości dla ojczyzny i wiary dla prawego pana niż szlachta,
która wraz z urodzeniem powinna te sentymenta na świat
przynosić.
Ale właśnie szlachta i magnaci stawali przy
Szwedach, a lud prosty najwięcej miał chęci do oporu, i nieraz
bywały zdarzenia, że gdy Szwedzi zapędzali w celu wzmocnienia
Warszawy prostactwo do robót, prostacy woleli znosić
chłostę i więzienie, śmierć nawet samą,
aniżeli się do utwierdzenia szwedzkiej potęgi przyczyniać.
Za Warszawą wrzało w kraju jak w ulu. Wszystkie
drogi, miasta i miasteczka zajęte były przez żołnierstwo,
poczty pańskie i szlacheckie, panów i szlachtę Szwedom
służącą. Wszystko było zabrane, ogarnięte,
podbite, wszystko było tak szwedzkie, jakby ten kraj zawsze był w ich
ręku.
Pan Andrzej nie spotykał innych ludzi, tylko albo
Szwedów, albo stronników szwedzkich, albo ludzi zdesperowanych,
obojętnych, którzy do głębi duszy byli przekonani,
że już wszystko przepadło. Nikt o oporze nie myślał,
spełniano cicho i z pośpiechem takie rozkazy, o których
połowę albo i dziesiątą część pełno by
w dawniejszych czasach było opozycyj i protestacyj. Postrach doszedł
do tego stopnia, że ci nawet, których krzywdzono, wysławiali
głośno łaskawego protektora Rzeczypospolitej.
Dawniej nieraz bywało, że swoich własnych,
cywilnych i wojskowych, deputatów do egzakcji przyjmował szlachcic
z rusznicą i na czele zbrojnej czeladzi - dziś rozpisywano podatki,
jakie się Szwedom rozpisać podobało, a szlachta oddawała je
tak pokornie, jak owce oddają wełnę postrzygaczom. Zdarzało
się nieraz, że jeden i ten sam podatek wybierano dwa razy.
Próżno było zasłaniać się kwitami - dobrze
jeszcze, jeżeli egzekwujący oficer nie umoczył w winie dawnego
kwitu i nie kazał go zjeść okazicielowi. Nic i to! "Vivat
protector!" - wykrzykiwał szlachcic, a gdy oficer odjechał,
kazał co prędzej parobkowi leźć na dach patrzyć, czy
drugi nie nadjeżdża. I gdybyż tylko kończyło się
wszystko na kontrybucjach szwedzkich, ale gorsi od nieprzyjaciela byli, tak tu
jak i wszędzie, przedawczykowie. Dochodzono dawnych prywat, dawnych uraz,
przesypywano kopce, zajmowano łąki i lasy, a przyjacielowi
szwedzkiemu wszystko uchodziło płazem. Najgorsi zaś byli
dysydenci. Mało tego. Z ludzi nieszczęśliwych,
desperatów, swawolników i kosterów potworzyły
się kupy zbrojne. Te napadały chłopów i szlachtę.
Pomagali im maruderowie szwedzcy, niemieccy i wszelakiego rodzaju hultajstwo.
Kraj zapłonął pożarami; nad miastami ciążyła
zbrojna pięść żołnierska, w lasach zbój
napadał. O poprawie Rzeczypospolitej, o ratunku, o zrzuceniu jarzma nikt
nie myślał... Nadziei nikt nie miał...
Zdarzyło się, że pod Sochaczewem hultajstwo
szwedzkie i niemieckie obległo pana Łuszczewskiego, starostę
sochaczewskiego, zaskoczywszy go w prywatnej jego majętności, w
Strugach. Ów, wojennego humoru będąc, choć stary,
bronił się mocno. Nadjechał właśnie na to pan Kmicic,
a że mu już cierpliwość jako wrzód nabrała,
gotowy pęknąć z lada powodu, więc pękła
właśnie pod Strugami. Pozwolił tedy "prać"
Kiemliczom i sam uderzył na szturmujących tak potężnie,
że rozbił ich, wysiekł, nikogo nie żywił,
jeńców nawet potopić kazał. Pan starosta, któremu
pomoc jako z nieba spadła, przyjął wybawiciela dziękczynnie
i zaraz częstował, a pan Andrzej widząc przed sobą
personata i statystę, a przy tym człowieka starej daty, wyznał
mu swą nienawiść do Szwedów i jął wypytywać,
co też o przyszłych losach Rzeczypospolitej myśli, w tej
nadziei, że mu pan starosta wleje jakowyś balsam do duszy.
Lecz pan starosta całkiem odmienne miał na to, co
się stało, zapatrywanie i rzekł:
- Mój mości panie! Nie wiem, co bym był
waćpanu powiedział, gdybyś mnie był spytał
wówczas, kiedy miałem jeszcze rude wąsy i umysł
cielesnymi humorami zaćmiony, ale dziś mam wąsy siwe i
eksperiencję siedmdziesięciu lat na karku, widzę rzeczy
przyszłe, bom grobu bliski, przeto ci powiem, że potęgi
szwedzkiej nie tylko my, choćbyśmy się poprawili z
błędów naszych, ale cała Europa nie złamie...
- Jakże to być może? Skądże
się to wzięło?! - zakrzyknął Kmicic. - Kiedyż to
Szwecja taką potęgą była? Zali polskiego narodu nie
więcej na świecie, zali nie możem mieć wojska więcej?
Zali to wojsko w męstwie Szwedom kiedykolwiek ustępowało?
- Naszego narodu jest dziesięć razy tyle;
dostatków Bóg nam tak przymnożył, że w moim
starostwie sochaczewskim więcej się pszenicy rodzi niż w
całej Szwecji, a co do męstwa, to ja byłem pod Kircholmem,
gdzieśmy w trzy tysiące husarii ośmnaście tysięcy
najlepszego szwedzkiego wojska w proch roznieśli.
- Ba, jeśli tak - rzekł Kmicic, któremu
aż oczy zaświeciły na kircholmskie wspomnienie - jakież
są tedy ziemskie przyczyny, dla których byśmy ich i teraz nie
mogli pokonać?
- Najpierw to - mówił starzec powolnym
głosem - żeśmy zmaleli, a oni urośli, że nas przez nas
samych własnymi rękoma naszymi zwojowali, jako poprzednio zwojowali
Niemców przez Niemców. Taka wola boża i nie masz
potęgi, powtarzam, która by się im dziś oprzeć
mogła!
- A jeśli szlachta do upamiętania przyjdzie i
wedle pana swego się skupi, jeżeli wszyscy za broń schwycą,
co wasza mość radzisz wtedy uczynić i co sam uczynisz?
- Tedy pójdę z innymi, polegnę i
każdemu radzę polec, bo potem przyjdą takie czasy, na
które lepiej nie patrzeć...
- Nie mogą przyjść gorsze! jako żywo,
nie mogą!... To niepodobieństwo!.. - zawołał Kmicic.
- Widzisz waszmość - rzekł pan starosta -
przed końcem świata i przed sądem ostatecznym przyjdzie antychryst,
i powiedziano jest, że źli wezmą wtedy górę nad
sprawiedliwymi, szatani będą po świecie chodzić, wiarę
przeciwną prawdziwej opowiadać i do niej ludzi nawracać. Z
dopuszczenia bożego zło wszędzie zwycięży, aż do
onego momentu, w którym trębacze anielscy otrąbią koniec
świata...
Tu pan starosta przechylił się na tył fotelu,
na którym siedział, przymknął oczy i mówił
dalej cichym, tajemniczym głosem:
- Powiedziano jest, że znaki będą... Znaki na
słońcu w postaci ręki i miecza były... Boże,
bądź miłościw nam grzesznym!... Źli biorą
górę nad sprawiedliwymi, bo Szwed i jego stronnicy
zwyciężają... Wiara prawdziwa upada, bo oto luteranie się
podnoszą... Ludzie! zali nie widzicie, że dies irae, dies illa
się zbliża... Ja mam lat siedmdziesiąt, nad brzegiem Styksu
stoję, przewoźnika i łodzi wyglądam... Ja widzę!...
Tu umilkł pan starosta, a Kmicic począł
patrzeć na niego ze strachem, bo racje wydały mu się
słuszne, wywody trafne, więc zląkł się sądu i
zastanowił się mocno. Lecz pan starosta na niego nie patrzył,
jeno przed siebie, i w końcu rzekł:
- I jakże tu Szwedów zwyciężyć,
kiedy to dopuszczenie boże, wola wyraźna, w proroctwach
odgadnięta i przepowiedziana... Oj, do Częstochowy ludziom, do
Częstochowy!...
I znowu pan starosta umilkł.
Słońce zachodziło właśnie, i
już tylko bokiem zaglądając do komnaty, łamało
się w tęczę na gomółkach szklanych w
ołów oprawnych, i czyniło smugi siedmiobarwne na
podłodze. Reszta komnaty była w mroku. Kmicicowi coraz bardziej
stawało się straszno i chwilami zdawało mu się, że
niech tylko światło ono zginie, a wraz trębacze anielscy
ozwą się na sąd.
- O jakich proroctwach, wasza mość mówisz?
- spytał wreszcie starostę, bo milczenie jeszcze wydało mu
się straszniejsze.
Starosta, zamiast odpowiedzieć, zwrócił
się ku drzwiom przyległej komnaty i zawołał:
- Oleńka! Oleńka!
- Na Boga! - krzyknął pan Kmicic - kogo
waść wołasz?...
W tej chwili wierzył we wszystko, wierzył, że
jego Oleńka, cudem z Kiejdan przeniesiona, ukaże się jego oczom.
I zapomniał o wszystkim, wzrok utkwił we drzwiach
i czekał bez tchu w piersi.
- Oleńka! Oleńka! - powtórzył
starosta.
Drzwi się otworzyły: weszła nie
Billewiczówna, ale panna piękna, szczupła, wysoka, trochę
do Oleńki podobna z powagi w twarzy i spokoju rozlanego w obliczu.
Była blada może chora, a może niedawnym napadem przerażona,
i szła z oczyma spuszczonymi, tak jakoś lekko i cicho, jak gdyby
ją jaki powiew posuwał.
- To córka moja - rzekł starosta. - Synów
w domu nie masz. Są przy panu krakowskim, a z nim razem przy naszym
elekcie nieszczęsnym.
Po czym zwrócił się do córki:
- Waćpanna podziękuj naprzód temu
mężnemu kawalerowi za ratunek, a po wtóre przeczytaj nam
proroctwo świętej Brygidy.
Dziewczyna skłoniła się przed panem Andrzejem
i wyszła, a po chwili wróciła z drukowanymi świstkami w
ręku i stanąwszy w owym świetle tęczowym poczęła
czytać dźwięcznym i słodkim głosem:
- Proroctwo świętej Brygidy:
"Pokażę ci wprzód pięciu królów i
państwa ich: Gustaw, syn Eryka, osieł leniwy, ponieważ
zaniedbawszy prawe nabożeństwo, przeszedł na fałszywe.
Porzuciwszy apostolską wiarę, wprowadził do królestwa
augsburskie wyznanie kładąc skazę za sławę sobie.
Patrz Eklezjastę, gdzie o Salomonie powiada, że skaził
sławę swoją przez bałwochwalstwo..."
- Słyszysz waść? - spytał starosta
pokazując Kmicicowi wielki palec lewej ręki, inne zaś
trzymając gotowe do porachunku.
- Słyszę.
"Eryk, syn Gustawa, wilk, dla nienasyconej
chciwości - czytała panna - czym wszystkich ludzi i braterską
Janową ściągnął na się nienawiść.
Naprzód Jana (podejrzywając go o praktyki z Duńczykiem i
Polską) wojną utrapił, a ująwszy go wraz z żoną,
przez cztery lata w podziemiu trzymał. Jan wreszcie z więzienia
wydobyty i przez odmienność fortuny wspomożon, zwojowawszy
Eryka, wyzuł go z korony i do wiekuistej strącił ciemnicy.
Otóż nieprzewidziany wypadek!"
- Uważaj - rzekł starosta. - To już drugi!
Panna czytała dalej:
"Jan, brat Eryka, orzeł wyniosły, trzykrotny
zwycięzca nad Erykiem, Duńczykiem i Septentrionem. Syn jego Zygmunt
na tron polski obrany, w którego krwi zacność mieszka.
Chwała latoroślom jego!"
- Pojmujesz? - pytał starosta.
- Niech Bóg przysporzy lat Janowi Kazimierzowi! -
odrzekł Kmicic.
"Karol, książę Sudermanii: baran,
gdyż jego barany prowadzą trzodę, tak on Szwedów
przywiódł ku nieprawości. Tenże miotał się
przeciw sprawiedliwości."
- To już czwarty! - przerwał starosta.
"Piąty Gustaw Adolf - czytała panna - baranek
zabity, lecz nie bez skazy, którego krew była przyczyną
utrapienia i niezgody."
- Tak! to Gustaw Adolf - rzekł starosta. - O Krystynie
nie masz wzmianki, bo tylko sami mężowie są wyliczeni. Czytaj
teraz waćpanna zakończenie, które do dzisiejszych
czasów akurat się odnosi.
Panna czytała, co następuje:
"Szóstego ci pokażę, któren
ląd i morze zakłóci i prostych zasmuci... który czas
kary mojej w ręku swoim położy. Jeżeli chyżo swego nie
doścignie, zbliży się nań sąd mój i pozostawi
państwo w utrapieniu, i stanie się, jako napisano: rokosz sieją,
a utrapienie i boleść odmierzą. Nie tylko nawiedzę to królestwo,
ale miasta bogate i możne, albowiem przywołano głodnego,
który dostatki ich pożre. Nie zabraknie zła wewnętrznego
i obfitować będą niezgody. Panować będą
głupi, a mędrcy i starce nie podejmą głowy. Cześć
i prawda upadną, aż przyjdzie, który gniew mój
przebłaga i który duszy swej nie oszczędzi dla
miłości prawdy."
- Masz waść! - rzekł starosta.
- Wszystko się tak sprawdza, że ślepy chybaby
wątpił! - odrzekł Kmicic.
- Przeto i Szwedzi nie mogą być
zwyciężeni - odrzekł starosta.
- Aż przyjdzie ten, który duszy nie
oszczędzi dla miłości prawdy! - zakrzyknął Kmicic. -
Nadzieję proroctwo zostawuje! Więc nie sąd, jeno zbawienie nas
czeka!
- Sodoma miała być oszczędzona, gdyby w niej
dziesięciu sprawiedliwych się znalazło - odrzekł starosta -
ale się ich i tylu nie znalazło. Tak samo nie znajdzie się
ów, który duszy nie oszczędzi dla miłości prawdy,
i godzina sądu wybije.
- Panie starosto, panie starosto, nie może być! -
odrzekł Kmicic.
Nim pan starosta odpowiedział, drzwi się
otwarły i do izby wszedł niemłody już człowiek, w
pancerzu i z muszkietem w ręku.
- Pan Szczebrzycki? - pytał starosta.
- Tak jest - odpowiedział nowo przybyły -
słyszałem, iż hultajstwo jaśnie wielmożnego pana
obległo, i na ratunek z czeladzią pospieszam.
- Bez woli bożej włos człowiekowi z
głowy nie spadnie - odrzekł starzec.
- Już mnie ten kawaler z opresji uwolnił... A
waść skąd jedziesz?
- Z Sochaczewa.
- Słyszałeś co nowego?
- Co nowina, to gorsza, jaśnie wielmożny starosto.
Nowe nieszczęście...
- Co się stało?
- Województwa: krakowskie, sandomierskie, ruskie,
lubelskie, bełskie, wołyńskie i kijowskie, poddały się
Karolowi Gustawowi. Akt już podpisany i przez posłów, i przez
Karola.
Starosta począł kiwać głową,
wreszcie zwrócił się do Kmicica:
- Patrz! - rzekł - i ty jeszcze myślisz, że
znajdzie się ów, który duszy swej nie oszczędzi dla
miłości prawdy?
Kmicic szarpać począł włosy w czuprynie.
- Desperacja! desperacja - powtarzał w uniesieniu.
A pan Szczebrzycki mówił dalej:
- Prawią też, że te resztki wojska,
które przy panu hetmanie Potockim się znajdują, już
wypowiadają posłuszeństwo i do Szweda chcą iść.
Hetman podobno zdrowia i życia między nimi niepewien, musi
uczynić, co zechcą.
- Rokosz sieją, a utrapieni i boleść
odmierzą - rzekł starosta. - Kto chce pokutować za grzechy, temu
czas!
Lecz Kmicic nie mógł już słuchać
dłużej ani proroctw, ani nowin; chciał jak najprędzej
siąść na koń i na wietrze głowę
ochłodzić. Zerwał się więc i począł
żegnać starostę.
- A dokąd to tak spieszno? - zapytał go starzec.
- Do Częstochowy, bom też grzesznik!
- Tedy nie zatrzymuję, chociaż rad bym
ugościć, ale to sprawa pilniejsza, bo dzień sądu niedaleko.
Kmicic wyszedł, a za nim wyszła panna chcąc w
zastępstwie ojca honory odjeżdżającemu uczynić, bo
starosta na nogi już szwankował.
- Ostawaj w dobrym zdrowiu, panienko - rzekł Kmicic -
nie wiesz, jakom ci życzliwy!
- Jeśliś mi waćpan życzliwy -
odrzekła na to panna - to uczyńże mi jedną
przysługę. Waćpan jedziesz do Częstochowy... oto czerwony
złoty... weź go, proszę, i oddaj na mszę w kaplicy.
- Na czyją intencję? - spytał Kmicic.
Prorokini spuściła oczy, smutek oblał jej
twarz, a jednocześnie słabe rumieńce wybiły na policzki i
odrzekła cichym, do szmeru liści podobnym głosem:
- Na intencję Andrzeja, aby go Bóg z grzesznej
drogi nawrócił...
Kmicic cofnął się dwa kroki, oczy
wytrzeszczył i ze zdumienia przez chwilę nic przemówić
nie mógł.
- Na rany Chrystusa! - rzekł wreszcie - co to za dom?
Gdzie ja jestem?... Same proroctwa, wróżby i wskazówki...
Waćpanna zwiesz się Oleńka i na intencję grzesznego
Andrzeja na mszę dajesz?... To nie może być prosty trafunek, to
palec boży... to... to... jać oszaleję!... Na Boga,
oszaleję!...
- Co waćpanu jest?
Lecz on chwycił ją gwałtownie za ręce i
począł nimi potrząsać.
- Prorokujże mi dalej, mów do końca!...
Jeżeli ów Andrzej się nawróci i winy zmaże, zali
Oleńka jemu wiary dochowa?... Mów, odpowiadaj, bo nie odjadę
bez tego!...
- Co waćpanu jest?
- Zali Oleńka mu wiary dochowa? - powtarzał
Kmicic.
Pannie nagle łzy puściły się z oczu.
- Do ostatniego tchnienia, do godziny śmierci! -
odrzekła ze łkaniem.
Jeszcze nie dopowiedziała, a już Kmicic
grzmotnął się jak, długi jej do nóg. Chciała
uciekać, nie puścił i całując jej stopy,
powtarzał:
- Jam także grzeszny Andrzej, który
nawrócić się pragnie!... Ja mam także swoją
Oleńkę umiłowaną. Niechże twój się
nawróci, a moja mi wiary dochowa... Niech słowa twoje proroctwem
będą... Balsam i nadzieję wlałaś mi do duszy
strapionej... Bóg ci zapłać, Bóg zapłać!
Po czym zerwał się, siadł na koń i
odjechał.
|