ROZDZIAŁ 11
Słowa panny starościanki sochaczewskiej
wielką napełniły pana Kmicica otuchą i przez trzy dni nie
wychodziły mu z głowy. W dzień na koniu, w nocy na
łożu rozmyślał o tym, co się przytrafiło, i
zawsze dochodził do wniosku, że nie mógł to być prosty
przypadek, ale prędzej wskazówka boża i przepowiednia, że
jeśli wytrwa, jeśli z dobrej drogi nie zejdzie, z tej
właśnie, którą mu Oleńka ukazała, to dziewczyna
mu wiary dochowa i dawnym afektem obdarzy.
"Bo jeśli starościanka - rozmyślał
pan Kmicic - dochowuje obserwancji swojemu Andrzejowi, który dotąd
poprawy nie zaczął, to i dla mnie, mającego szczerą
intencję służenia ojczyźnie, cnocie i królowi, nie
zagasła jeszcze nadzieja!"
Lecz z drugiej strony nie brakło panu Andrzejowi i
umartwień. Intencję szczerą miał, ale czy nie za
późno się z nią wybrał? Czy jeszcze była
jakakolwiek droga, jakakolwiek sposobność? Rzeczpospolita z
każdym dniem zdawała się być więcej
pogrążoną i trudno było zamykać oczu na
straszliwą prawdę, że nie masz dla niej ratunku. Niczego sobie
więcej nie życzył Kmicic, jak poczynać jakowąś
robotę, lecz ludzi chętnych nie widział. Coraz nowe postacie,
coraz nowe twarze przewijały się przed nim w czasie
podróży, ale ich widok, słuchanie ich rozmów i dyskusyj
odbierało tylko resztę nadziei.
Jedni duszą i ciałem przeszli do szwedzkiego
obozu, szukając w nim własnej prywaty; ci pili, hulali i weselili
się jak na stypie, topiąc w kielichach i rozpuście wstyd i
szlachecki honor.
Drudzy rozprawiali w niepojętym zaślepieniu o
potędze, jaką utworzy Rzeczpospolita w połączeniu ze
Szwecją, pod berłem pierwszego w świecie wojownika, i tacy byli
najniebezpieczniejsi, bo przekonani szczerze, że orbis terrarum musi przed
takim aliansem uchylić głowy.
Trzeci, jak pan starosta sochaczewski, ludzie zacni i
ojczyźnie życzliwi, badali znaki na ziemi i niebie, powtarzali
proroctwa i dopatrując woli bożej we wszystkim, co się
działo, i nieugiętego przeznaczenia, dochodzili do wniosku, że
nie masz nadziei, że nie masz ratunku, że koniec świata się
zbliża - więc byłoby szaleństwem o ziemskim wybawieniu, nie
o niebieskim zbawieniu myśleć.
Inni na koniec kryli się po lasach lub z życiem
uchodzili za granicę.
Tak więc spotykał pan Kmicic jeno wyuzdanych,
zepsutych, szalonych albo trwożliwych, albo zdesperowanych; nie
spotykał ufających.
A tymczasem fortuna szwedzka rosła. Wieść,
że resztki wojska buntują się, zmawiają, grożą
hetmanom i chcą przejść do Szwedów, nabierała z
każdym dniem pewności. Pogłoska, że pan chorąży
Koniecpolski ze swoją dywizją poddał się Karolowi
Gustawowi, jak grom rozgrzmiała po wszystkich krańcach
Rzeczypospolitej i wypędziła resztę wiary z serc, bo przecie pan
Koniecpolski był to zbaraski rycerz. Za nim poszli pan starosta jaworowski
i książę Dymitr Wiśniowiecki, którego nie
powstrzymało nieśmiertelną sławą okryte nazwisko.
Poczęto już wątpić i o panu
marszałku Lubomirskim. Ci, którzy go dobrze znali, twierdzili,
że ambicja rozum w nim i miłość do ojczyzny
przewyższa, że dotąd stał przy królu, bo mu
pochlebiało, że oczy wszystkich były nań zwrócone,
iż go jedni i drudzy ciągnęli, zapraszali, iż mu wmawiano,
że losy ojczyzny trzyma w ręku. Lecz wobec szczęścia
szwedzkiego począł się wahać, ociągać i coraz
wyraźniej dawał, gwoli własnej dumie, uczuć
nieszczęsnemu Janowi Kazimierzowi, iż może go zbawić albo
ostatecznie pogrążyć.
Król tułacz siedział w Głogowej i z
garści wiernych, którzy los jego dzielili, coraz ktoś go
opuszczał i do Szwedów przechodził. Tak słabi
łamią się w dniach niedoli, nawet tacy, którym pierwszy
poryw serca uczciwą i ciernistą drogą iść każe.
Karol Gustaw przyjmował ich z otwartymi rękoma, nagradzał,
obietnicami obsypywał, resztę wiernych kusił i
przeciągał, coraz szerzej panowanie roztaczał; sama fortuna
usuwała mu sprzed nóg wszelkie przeszkody, polskimi siłami
Polskę podbijał, bez boju zwyciężał.
Szeregi wojewodów, kasztelanów,
urzędników koronnych i litewskich, całe tłumy zbrojnej
szlachty, całe chorągwie niezrównanej jazdy polskiej
stały w jego obozie, patrząc w oczy nowego pana, gotowe na jego
skinienie.
Resztki wojsk koronnych coraz natarczywiej wołały
na swego hetmana:
"Idź, skłoń siwą głowę przed
majestatem Karola... Idź, bo chcemy do Szwedów
należeć!"
- Do Szwedów! do Szwedów!
I na poparcie słów błyskało
tysiące szabel.
Jednocześnie zaś wojna paliła się
ciągle na wschodzie. Straszliwy Chmielnicki Lwów znowu obległ,
a zastępy jego sprzymierzeńców, przepływając wedle
niezdobytych murów Zamościa, rozlewały się po całym
województwie lubelskim, samego Lublina sięgając.
Litwa była w rękach szwedzkich i
Chowańskiego. Radziwiłł rozpoczął wojnę na
Podlasiu; elektor zwłóczył i lada chwila mógł
ostatni cios konającej Rzeczypospolitej zadać, tymczasem w Prusach
Królewskich się umacniał.
Poselstwa ze wszech stron dążyły do
króla szwedzkiego, winszując mu szczęśliwego podboju.
Zbliżała się zima, liście spadały z
drzew, stada kruków, wron i kawek opuściwszy lasy unosiły
się nad wsiami i miastami Rzeczypospolitej.
Za Piotrkowem wjechał znów Kmicic w
oddziały szwedzkie, które zajmowały wszystkie trakty i
gościńce. Niektóre, po zdobyciu Krakowa, maszerowały ku
Warszawie, mówiono bowiem, że Karol Gustaw odebrawszy hołd od
południowych i wschodnich województw i podpisawszy
"kapitulację" czeka tylko jeszcze na poddanie się owych
resztek wojska stojących pod panem Potockim i Lanckorońskim, po czym
zaraz do Prus ruszy i dlatego wojska naprzód wysyła. Panu
Andrzejowi nie tamowano nigdzie drogi, bo w ogóle szlachta nie
wzbudzała podejrzeń i mnóstwo zbrojnych pocztów
ciągnęło razem ze Szwedami; inni jechali do Krakowa to
pokłonić się nowemu panu, to uzyskać od niego cokolwiek,
nikogo więc nie pytano ani o glejty, ani o paszporty, tym bardziej że
w pobliżu Karola, udającego łaskawość, nie śmiano
nikogo turbować.
Ostatni nocleg przed przybyciem do Częstochowy
wypadł panu Andrzejowi w Kruszynie, ale zaledwie się roztasował,
przybyli tam goście. Naprzód nadciągnął oddział
szwedzki, około stu koni wynoszący, pod dowództwem kilku
oficerów i poważnego jakiegoś kapitana. Był to
mąż w średnim wieku, postawy dość wspaniałej,
rosły, silny, pleczysty, z bystrymi oczyma, a jakkolwiek i strój
nosił obcy, i zgoła na cudzoziemca wyglądał, jednakże
wszedłszy do karczmy przemówił do pana Andrzeja
najczystszą polszczyzną, wypytując się go, kto jest i
dokąd jedzie?
Pan Andrzej powiedział tym razem, iż jest
szlachcicem z Sochaczewskiego, albowiem dziwnym mogłoby się to
wydawać oficerowi, gdyby poddany elektorski zapuścił się
aż w tak odległe strony. Natomiast dowiedziawszy się, iż
pan Andrzej jedzie do króla szwedzkiego ze skargą, iż mu
należnej sumy nie chcą wypłacić, oficer ów
rzekł:
- Przy wielkim ołtarzu najlepiej się modlić,
i słusznie waćpan czynisz, że do samego króla jedziesz,
bo choć u niego tysiące spraw na głowie, przecie nikomu ucha nie
odmawia, a już na was, szlachtę, tak łaskaw, że aż
Szwedzi wam zazdroszczą.
- Aby tylko pieniądze były w skarbie...
- Karol Gustaw to nie wasz dawny Jan Kazimierz, który
nawet u Żydów zapożyczać się musiał, bo co
miał, to zaraz pierwszemu proszącemu oddał. Zresztą, byle
się pewna impreza udała, to pieniędzy w skarbcu nie zabraknie.
- O jakiej imprezie wasza mość mówisz?
- Za mało się znamy, panie kawalerze, abym ci
się miał spuścić z sekretu. Wiedz jeno to, że za
tydzień albo za dwa skarbiec króla szwedzkiego tak będzie
ciężki jako sułtański.
- To chyba jaki alchemik pieniędzy mu narobi, bo ich w
tym kraju skądinąd nie dostać.
- W tym kraju? Dość rękę śmiele
wyciągnąć. A na śmiałości nam nie braknie.
Dowód w tym, że tu panujem.
- Prawda! prawda! - rzekł Kmicic - bardzośmy z
tego panowania radzi, zwłaszcza jeśli nas nauczycie, jakim sposobem
pieniądze jak wióry zbierać...
- Te sposoby były w waszej mocy, ale wy byście
woleli z głodu poginąć niż jeden grosz stamtąd
wziąść. Kmicic spojrzał bystro na oficera.
- Bo są takie miejsca, na które strach nawet i
Tatarom rękę podnieść! - rzekł.
- Zanadtoś domyślny, panie kawalerze -
odpowiedział oficer - i to pamiętaj, że nie do Tatarów,
jeno do Szwedów po pieniądze jedziesz.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie nowego
pocztu. Oficer widocznie go oczekiwał, bo wypadł pospiesznie z
karczmy. Kmicic zaś wyszedł za nim i stanął we drzwiach
sieni, aby się przyjrzeć, kto przyjeżdża.
Naprzód zajechała zamknięta kolaska
zaprzężona w cztery konie, a otoczona oddziałem szwedzkich
rajtarów, i zatrzymała się przed karczmą. Ów
oficer, który z Kmicicem rozmawiał, posunął się ku
niej żywo í otworzywszy drzwiczki złożył
głęboki ukłon siedzącej wewnątrz osobie.
"Musi być ktoś znaczny..." -
pomyślał Kmicic.
Tymczasem z karczmy wyniesiono płonące pochodnie.
Z karety wysiadł poważny personat, czarno z cudzoziemska ubrany w
płaszcz długi do kolan, podbity tołubem lisim, i w kapeluszu z
piórami.
Oficer chwycił pochodnię z rąk rajtara i
skłoniwszy się raz jeszcze, rzekł:
- Tędy, ekscelencjo!
Kmicic cofnął się co prędzej do zajazdu,
a oni weszli zaraz za nim. W izbie oficer skłonił się po raz
trzeci i rzekł:
- Ekscelencjo! Jestem Weyhard Wrzeszczowicz, ordinarius
prowiantmagister jego królewskiej mości Karola Gustawa,
wysłany z eskortą na spotkanie waszej ekscelencji.
- Miło mi poznać tak zacnego kawalera - rzekł
czarno ubrany personat oddając ukłon za ukłon.
- Czy ekscelencja chce zatrzymać się dłużej,
czy dalej zaraz jechać?... Jego królewska mość pilno
życzy sobie widzieć waszą ekscelencję.
- Miałem zamiar zatrzymać się w
Częstochowie dla nabożeństwa - odrzekł nowo przybyły -
ale w Wieluniu odebrałem wiadomość, że jego
królewska mość rozkazuje mi śpieszyć, więc
trochę wypocząwszy ruszymy dalej, a tymczasem odpraw wasza
mość dawną eskortę i podziękuj kapitanowi,
który ją prowadził.
Oficer poszedł wydać odpowiednie rozkazy. Pan
Andrzej zatrzymał go po drodze.
- Kto to jest? - spytał.
- Baron Lisola, wysłannik cesarski, który z
brandenburskiego dworu udaje się do naszego pana - odpowiedział
oficer.
To rzekłszy wyszedł, a po chwili
wrócił.
- Rozkazy waszej ekscelencji spełnione - rzekł do
barona.
- Dziękuję - odpowiedział Lisola.
I z wielką, chociaż bardzo pańską
uprzejmością wskazał Wrzeszczowiczowi miejsce naprzeciw siebie.
- Wicher coś poczyna na dworcu świstać -
rzekł - i deszcz zacina. Może wypadnie dłużej
popaść. Tymczasem pogawędzimy przed wieczerzą. Co tu
słychać? Słyszałem, że małopolskie województwa
poddały się jego szwedzkiej miłości.
- Tak jest, ekscelencjo. Jego królewska
mość czeka tylko jeszcze na poddanie się reszty wojsk, po czym
zaraz do Warszawy i do Prus wyruszy.
- Zali to pewna, że oni się poddadzą?
- Deputaci wojskowi już są w Krakowie.
Zresztą, nie mogą inaczej uczynić, bo nie mają wyboru.
Jeśli do nas nie przejdą, Chmielnicki ich do nogi wytępi.
Lisola pochylił swą rozumną głowę
na piersi.
- Straszne, niesłychane rzeczy! - rzekł.
Rozmowa była prowadzona w niemieckim języku.
Kmicic nie tracił z niej ani jednego słowa.
- Ekscelencjo - odpowiedział Wrzeszczowicz - co
się stało, to się stać musiało.
- Może być; trudno jednak nie mieć kompasji
dla tej potęgi, która w oczach naszych upadła, i kto nie jest
Szwedem; boleć nad tym musi.
- Ja nie jestem Szwedem, ale gdy sami Polacy nie
boleją, nie poczuwam się i ja do tego - odparł Wrzeszczowicz.
Lisola spojrzał na niego uważnie. - Prawda,
że nazwisko waszmości nieszwedzkie. Z jakiego narodu, proszę?
- Jestem Czech.
- Proszę! zatem cesarza niemieckiego poddany?...
Więc spod jednego pana jesteśmy.
- Jestem w służbie najjaśniejszego
króla szwedzkiego - odrzekł z ukłonem Wrzeszczowicz.
- Nie chcę ja bynajmniej tej służbie
ubliżyć! - odparł Lisola - ale takie służby
bywają przemijające, będąc zaś poddanym naszego
miłościwego pana, gdziekolwiek waszmość byś był,
komukolwiek byś służył, nie możesz kogo innego za
przyrodzonego zwierzchnika uważać.
- Tego nie neguję.
- Więc też powiem szczerze waszmości, że
pan nasz boleje nad tą prześwietną Rzeczpospolitą, nad
losem wspaniałego jej monarchy i nie może łaskawym ani
chętnym okiem spoglądać na tych swoich poddanych, którzy
się do ostatecznej ruiny przyjaznego państwa przykładają.
Co wasz- mości uczynili Polacy, że im taką
nieżyczliwość okazujesz?...
- Ekscelencjo! siła mógłbym na to
odpowiedzieć, ale obawiam się nadużyć cierpliwości
waszej ekscelencji.
- Waszmość wydajesz mi się być nie tylko
znamienitym oficerem, ale i rozumnym człowiekiem, a mnie mój
urząd nakazuje patrzeć, słuchać, o racje wypytywać;
mów więc waszmość choćby najobszerniej i nie obawiaj
się znużyć mej cierpliwości. Owszem, jeśli
zgłosisz się kiedy do służby cesarskiej, czego ci
najmocniej życzę, znajdziesz wasza mość we mnie
przyjaciela, który cię wytłomaczy i racje twoje
powtórzy, jeśliby ci za złe twoją dzisiejszą
służbę poczytać chciano.
- Tedy wypowiem wszystko, co mam na myśli. Jako wielu
szlachty, młodszych synów, tak i ja musiałem fortuny poza
granicami kraju szukać, przybyłem więc tutaj, gdzie i
naród jest mojemu pokrewny, i cudzoziemców chętnie do
służby zażywają.
- Źle waszą mość przyjęto?
- Dano mi żupy solne w zawiadywanie. Znalazłem
przystęp do chleba, do ludzi i do samego króla. Obecnie
służę Szwedom, a jednak, gdyby mnie kto za niewdzięcznika
chciał poczytać, wręcz bym mu musiał zanegować.
- A to z jakich racyj?
- A z jakich racyj można więcej ode mnie
wymagać niż od Polaków samych? Gdzie są dziś Polacy?
Gdzie senatorowie tego królestwa, książęta, magnaci;
szlachta, rycerstwo, jeśli nie w obozie szwedzkim? A przecie to oni pierwsi
powinni wiedzieć, co im czynić należy, gdzie zbawienie, a gdzie
zguba dla ich ojczyzny. Ja idę za nimi, więc któryż z
nich ma mnie prawo nazwać niewdzięcznikiem? Czemu to ja,
cudzoziemiec, mam być wierniejszym królowi polskiemu i
Rzeczypospolitej niż oni sami? Czemu miałbym pogardzać
służbą, o którą oni sami się proszą?
Lisola nie odrzekł nic. Wsparł głowę na
ręku i zamyślił się. Zdawałoby się, że
słucha poświstu wiatru i szumu jesiennego dżdżu,
który począł zacinać w okna karczmy.
- Mów waszmość dalej - rzekł wreszcie
- zaprawdę szczególne rzeczy mi mówisz.
- Ja szukam fortuny tam, gdzie ją znaleźć
mogę - rzekł Wrzeszczowicz - a że ten naród ginie, nie
potrzebuję się o to więcej troszczyć od niego samego.
Zresztą choćbym się troszczył, nic by to nie pomogło,
bo oni zginąć muszą!
- A to dlaczego?
- Naprzód dlatego, że sami tego chcą; po
wtóre, że na to zasługują. Ekscelencjo! jestli na
świecie drugi kraj, gdzie by tyle nieładu i swawoli dopatrzyć
można?... Co tu za rząd? - Król nie rządzi, bo mu nie
dają... Sejmy nie rządzą, bo je rwą... Nie masz wojska, bo
podatków płacić nie chcą; nie masz posłuchu, bo
posłuch wolności się przeciwi; nie masz sprawiedliwości, bo
wyroków nie ma komu egzekwować i każdy możniejszy je
depce; nie masz w tym narodzie wierności, bo oto wszyscy pana swego
opuścili; nie masz miłości do ojczyzny, bo ją Szwedowi
oddali za obietnicę, że im po staremu w dawnej swawoli żyć
nie przeszkodzi... Gdzie by indziej mogło się coś podobnego
przytrafić? Który by w świecie naród nieprzyjacielowi do
zawojowania własnej ziemi pomógł? Który by tak
króla opuścił, nie za tyraństwo, nie za złe uczynki,
ale dlatego, że przyszedł drugi, mocniejszy? Gdzie jest taki, co by
prywatę więcej ukochał, a sprawę publiczną więcej
podeptał? Co oni mają, ekscelencjo?... Niechże mi kto choć
jedną cnotę wymieni: czy stateczność, czy rozum, czy
przebiegłość, czy wytrwałość, czy
wstrzemięźliwość? Co oni mają? Jazdę dobrą?
tak! i nic więcej... To i Numidowie ze swej jazdy słynęli, i
Galowie, jak to w rzymskich historykach czytać można, sławnego
mieli komunika, a gdzież są? Zginęli, jak i ci zginąć
muszą. Kto ich chce ratować, ten jeno czas próżno traci,
bo oni sami nie chcą się ratować!... Jeno szaleni, swawolni,
źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!
Wrzeszczowicz ostatnie słowa wymówił z
prawdziwym wybuchem nienawiści, dziwnej w cudzoziemcu, który chleb
znalazł wśród tego narodu; ale Lisola nie dziwił
się. Wytrawny dyplomata znał świat i ludzi, wiedział,
że kto nie umie płacić sercem swemu dobroczyńcy, ten
gorliwie szuka w nim win, by nimi własną
niewdzięczność osłonić. Zresztą może i
przyznawał on słuszność Wrzeszczowiczowi, więc nie
protestował; natomiast spytał nagle:
- Panie Weyhard, czy waćpan jesteś katolikiem?
Wrzeszczowicz zmieszał się.
- Tak jest, ekscelencjo! - odpowiedział.
- Słyszałem w Wieluniu, że są tacy,
którzy namawiają jego królewską mość Karola
Gustawa, ażeby klasztor jasnogórski zajął... Czy to
prawda?
- Ekscelencjo! klasztor leży blisko śląskiej
granicy, i Jan Kazimierz snadnie od niego zasiłki mieć może.
Musimy go zająć, aby temu przeszkodzić... Jam pierwszy
zwrócił na to uwagę i dlatego jego królewska
mość mnie tę funkcję powierzył.
Tu Wrzeszczowicz urwał nagle, przypomniał sobie
Kmicica siedzącego w drugim końcu izby i podszedłszy ku niemu
spytał:
- Panie kawalerze, rozumiesz po niemiecku?
- Ani słowa, choćby mi kto zęby rwał! -
odpowiedział pan Andrzej.
- A to szkoda, bo chcieliśmy do rozmowy zaprosić.
To rzekłszy zwrócił się do Lisoli:
- Jest tu obcy szlachcic, ale po niemiecku nie rozumie,
możemy mówić swobodnie.
- Nie mam nic tajnego do powiedzenia - odrzekł Lisola -
ale ponieważ jestem także katolik, nie chciałbym, aby
świętemu miejscu stała się jaka krzywda... Że zaś
jestem pewien, iż i najjaśniejszy cesarz ten sam ma sentyment, tedy
będę prosił jego królewskiej mości, aby
mnichów oszczędził. A waćpan nie spiesz się z
zajmowaniem, aż do nowej rezolucji.
- Mam wyraźne, chociaż tajemne instrukcje; waszej
ekscelencji tylko ich nie zatajam, bo cesarzowi, panu memu, zawsze chcę
wiernie służyć. Mogę jednak waszą ekscelencję w
tym uspokoić, że świętemu miejscu żadna profanacja
się nie stanie. Jam katolik...
Lisola uśmiechnął się i chcąc
prawdę z mniej doświadczonego człowieka wydobyć spytał
żartobliwie:
- Ale skarbca mnichom przetrząśniecie? Nie
będzie bez tego? Co?
- To się może zdarzyć - odrzekł
Wrzeszczowicz. - Najświętsza Panna talarów w przeorskiej
skrzyni nie potrzebuje. Skoro wszyscy płacą, niechże i mnichy
płacą.
- A jeśli się będą bronili?
Wrzeszczowicz rozśmiał się.
- W tym kraju nikt się nie będzie bronił, a
dzisiaj już i nie może się nikt bronić. Mieli po temu
czas!... teraz za późno!
- Za późno - powtórzył Lisola.
Na tym skończyła się rozmowa. Po wieczerzy
odjechali. Kmicic pozostał sam. Była to dla niego najgorsza noc ze
wszystkich, jakie spędził od czasu wyjazdu z Kiejdan.
Słuchając słów Weyharda Wrzeszczowicza
musiał się wszelkimi siłami powstrzymywać, aby nie
krzyknąć mu: "Łżesz, psie!" - i z szablą na
niego nie wpaść. I jeśli tego nie uczynił, to dlatego,
że niestety czuł i uznawał prawdę w słowach
cudzoziemca, straszną, palącą jak ogień, ale rzetelną.
"Co bym mu mógł rzec? - mówił
sobie - czym, prócz pięści, zanegować? jakie dowody
przytoczyć?... Prawdę szczekał... Bodaj go zabito!... A i
ów cesarski statysta przyznał mu, że już po wszystkim i
na wszelką obronę za późno."
Kmicic w znacznej części może dlatego tak
cierpiał, że owo "za późno" było wyrokiem
nie tylko dla ojczyzny, ale i dla jego prywatnego szczęścia. A
przecie już tej męki miał dosyć; już mu i sił nie
stawało, bo przez całe tygodnie nic innego nie słyszał,
tylko: że wszystko przepadło, że nie czas już, że za
późno. Żaden promyk nadziei nie padł mu nigdzie w
duszę.
Jadąc coraz dalej, dlatego się tak
śpieszył, dlatego dniami i nocami jechał, żeby uciec przed
tymi wróżbami, żeby wreszcie znaleźć jaką
okolicę, jakiego człowieka, który by mu wlał chociaż
kroplę pociechy. Tymczasem znajdował coraz większy upadek, coraz
większą desperację. Wreszcie słowa Wrzeszczowicza
przepełniły ten kielich goryczy i żółci;
wykazały mu jasno to, co było dotąd niewyraźnym poczuciem,
że nie tyle Szwedzi, Septentrionowie i Kozacy zabili ojczyznę, ile
cały naród.
"Szaleni, swawolni, źli i przedajni tę
ziemię zamieszkują - powtarzał za Wrzeszczowiczem pan Kmicic - i
nie masz innych!... Króla nie słuchają, sejmy rwą,
podatków nie płacą, nieprzyjacielowi sami do zawojowania tej
ziemi pomagają. Muszą zginąć!
Dla Boga! żeby choć jedno łgarstwo mu
zadać! Zali prócz jazdy, nie masz w nas nic dobrego, żadnej
cnoty, jeno zło samo?"
Pan Kmicic szukał w duszy odpowiedzi. Tak już
był zmęczony i drogą, i zmartwieniami, i wszystkim, co
przeszedł, że mu się zaczęło w głowie
mącić. Poczuł, że jest chory, i owładnęło go
śmiertelne znużenie. W mózgu czynił mu się coraz
większy chaos. Przesuwały się twarze znajome i nieznajome, te,
które znał dawniej, i te, które w czasie drogi
napotkał.
Owe figury rozprawiały jakby na sejmie,
przytaczały sentencje, proroctwa, a wszystkim chodziło o
Oleńkę. Ona czekała ratunku od pana Kmicica, ale Wrzeszczowicz
powstrzymywał go za ramiona i patrząc mu w oczy, powtarzał:
"Za późno! co szwedzkie, to szwedzkie!" - a Bogusław
Radziwiłł śmiał się i wtórował
Wrzeszczowiczowi. Po czym wszyscy poczęli krzyczeć: "Za późno!
za późno! za późno!" - i chwyciwszy
Oleńkę, znikli z nią gdzieś w ciemnościach.
Panu Kmicicowi wydało się, że Oleńka i
ojczyzna to to samo i że obie zgubił i dobrowolnie Szwedom
wydał.
Wówczas chwytał go żal tak niezmierny,
że się budził i spoglądał zdumiony- mi oczyma
wokoło siebie albo też nasłuchiwał wiatru, który w
kominie, w ścianach, w dachu świstał różnymi
głosami i wygrywał przez wszystkie szpary jak na organach.
Lecz widzenia wracały. Oleńka i ojczyzna
znów zlewały się w jego umyśle w jedną istotę,
którą Wrzeszczowicz uprowadzał mówiąc: "Za
późno! za późno!"
Tak przegorączkował pan Andrzej całą
noc. W chwilach przytomności myślał, że przyjdzie mu
zachorować obłożnie, i już chciał wołać
Sorokę, by mu krew puszczał. Lecz tymczasem poczęło
świtać; Kmicic zerwał się i wyszedł przed zajazd.
Zaledwie pierwszy brzask rozpraszał ciemności;
dzień zapowiadał się pogodnie; chmury pozbijały się w
długie taśmy i pasma na zachodzie, ale wschód był czysty;
na blednącym zwolna niebie migotały niepoprzesłaniane oparami
gwiazdy. Kmicic zbudził ludzi, sam przybrał się w
świąteczne suknie, bo nadchodziła właśnie niedziela, i
ruszyli w drogę.
Po złej, bezsennej nocy był Kmicic znużony na
ciele i duszy.
Ani ów ranek jesienny, blady, ale rzeźwy,
szronisty i pogodny, nie mógł rozproszyć smutku
gniotącego serce rycerza. Nadzieja wypaliła się w nim do ostatniego
źdźbła i zgasła jak lampa, w której oliwy
zabrakło. Co mu przyniesie ten dzień? Nic! Te same smutki, to samo
utrapienie, prędzej przyrzuci ciężaru na duszę, z
pewnością nie ujmie.
Jechał więc w milczeniu utkwiwszy oczy w
jakiś punkt bardzo błyszczący na widnokręgu. Konie
parskały na pogodę; ludzie poczęli śpiewać sennymi
głosami jutrznię.
Tymczasem rozwidniało się coraz bardziej, niebo z
bladego stawało się zielone i złote, a ów punkt na
widnokręgu począł tak błyszczeć, że oczy
mrużyły się od tego blasku.
Ludzie przestali śpiewać i wszyscy patrzyli w
tamtą stronę, wreszcie Soroka rzekł:
- Dziwo czy co?... Toć tam zachód, a jakby
słońce wschodziło?
Istotnie, owo światło rosło w oczach, z
punktu uczyniło się kołem, z koła koliskiem - z dala
rzekłbyś, że ktoś zawiesił nad ziemią
olbrzymią gwiazdę siejącą blaski niezmierne.
Kmicic i jego ludzie patrzyli ze zdumieniem na owo zjawisko
świetliste, drgające, promienne, nie wiedząc, co mają przed
oczyma.
Wtem od Kruszyny chłop nadjechał w drabinkach.
Kmicic zwróciwszy się ku niemu ujrzał, iż chłop
czapkę trzymał w ręku i patrząc w owo światło
modlił się.
- Chłopie? - spytał pan Andrzej - a co się to
tak świeci?
- Kościół jasnogórski! -
odrzekł kmieć.
- Chwała Najświętszej Pannie! -
zakrzyknął Kmicic i czapkę zdjął z głowy, za nim
uczynili toż samo jego ludzie.
Po tylu dniach zmartwień, zwątpienia i
zawodów uczuł nagle pan Andrzej, że staje się z nim
coś dziwnego. Ledwie słowa: "Kościół
jasnogórski!", przebrzmiały mu w uszach, gdy smutek opadł
z niego, jakoby kto ręką odjął. Ogarnęła rycerza
jakaś niewypowiedziana bojaźń, pełna czci, ale zarazem
nieznana radość, wielka, błoga. Od tego kościoła,
jarzącego się na wysokości w pierwszych promieniach
słońca, biła nadzieja, której pan Kmicic dawno nie
zaznał, otucha, której na próżno szukał, siła
niepokonana, na której chciał się oprzeć.
Wstąpiło weń jakoby nowe życie i poczęło
krążyć po żyłach wraz ze krwią. Odetchnął
tak głęboko, jak chory budzący się z gorączki, z
nieprzytomności.
A kościół lśnił się coraz
bardziej, jakby wszystko światło słoneczne w siebie zabrał.
Cała kraina leżała u jego stóp, a on patrzył na
nią z wysokości, rzekłbyś: stróż jej i opiekun.
Kmicic długo oczu nie mógł oderwać od
tego światła i nasycał, i koił się jego widokiem.
Ludzie jego mieli twarze poważne i przejęte obawą.
Wtem odgłos dzwonu rozległ się w cichym
rannym powietrzu.
- Z koni! - zawołał pan Andrzej.
Zeskoczyli wszyscy z kulbak i klęknąwszy na
drodze, rozpoczęli litanię. Kmicic ją odmawiał, a
żołnierze odpowiadali chórem. Nadjechały przez ten czas
nowe wozy; chłopi, widząc modlących się na drodze ludzi,
przyłączyli się do nich i coraz większa czyniła
się gromada.
Gdy wreszcie skończono modlitwy, powstał pan
Andrzej, a za nim i jego ludzie, lecz szli już dalej piechotą,
prowadząc konie za uzdy i śpiewając:
"Witajcie, jasne podwoje..."
Pan Andrzej szedł tak rzeźwy, jakby skrzydła
miał u ramion. W skrętach drogi kościół to
niknął, to ukazywał się na przemian. Gdy
przesłoniły go wyniosłości lub parowy, zdawało
się Kmicicowi, że ciemność świat ogarnia, lecz gdy
znowu rozbłyskał, wówczas rozpromieniały się i
wszystkie twarze.
Tak szli długo. Kościół, klasztor i
otaczające go mury widniały coraz wyraźniej, stawały
się coraz wspanialsze, ogromniejsze. Dojrzeli wreszcie i miasto w dali, a
pod górą całe szeregi domów i chat, które przy
ogromie kościelnym wydawały się tak małe jako gniazda
ptasie.
Była to niedziela, więc gdy słońce
wybiło się już dobrze w górę, droga zaroiła
się wozami i pieszym ludem ciągnącym na nabożeństwo. Z
wysokich wież poczęły huczeć dzwony większe i mniejsze
napełniając powietrze wspaniałym dźwiękiem. Była
w tym widoku i w tych głosach spiżowych jakaś potęga,
jakiś niezmierny majestat, a zarazem i spokój. Ten szmat ziemi u
stóp Jasnej Góry wcale był niepodobny do reszty kraju.
Tłumy ludu czerniały naokół
murów kościelnych. Pod górą stały setki
wozów, bryczek, kolasek, bid; gwar ludzki mieszał się ze
rżeniem koni poprzywiązywanych do palików. Dalej na prawo,
wedle głównej drogi prowadzącej na górę,
widać było całe szeregi straganów, w których
sprzedawano wota metalowe i woskowe, świece, obrazy, szkaplerze. Fala
ludzka płynęła wszędy swobodnie.
Bramy były szeroko otwarte, kto chciał,
wchodził, kto chciał, wychodził; na murach, przy działach,
zgoła nie było żołnierzy. Strzegła widocznie
kościoła i klasztoru sama świętość miejsca - a
może ufano listom Karola Gustawa, którymi bezpieczeństwo
zaręczył.
|