ROZDZIAŁ 14
Następnego dnia spokój zapanował pod
stopami Jasnej Góry, z czego korzystając zakonnicy tym gorliwiej
zajęli się przygotowaniem do obrony. Czyniono ostatnie poprawki w
murach i kortynach, przygotowywano jeszcze więcej narzędzi
służących do odparcia szturmów.
Ze Zdebowa, Krowodrzy, Lgoty i Grabówki
zgłosiło się znów kilkunastu chłopów,
którzy dawniej w łanowych piechotach sługiwali. Tych
przyjęto i między obrońców wmięszano. Ksiądz
Kordecki dwoił się i troił. Odprawiał
nabożeństwo, zasiadał na radach, nie opuszczał
chórów dziennych i nocnych, a w przerwach obchodził mury,
rozmawiał ze szlachtą i wieśniakami. A przy tym w twarzy i
całej postawie miał taki jakiś spokój, jaki prawie tylko
kamienne posągi mieć mogą. Patrząc na jego oblicze,
pobladłe od niewywczasów, można było sądzić,
że ten człowiek śpi snem słodkim i lekkim; lecz cicha
rezygnacja i niemal wesołość paląca się w oczach, usta
poruszające się modlitwą zwiastowały, że czuwa i
myśli, i modli się, i ofiaruje za wszystkich. Z tej duszy,
natężonej ze wszystkich sił ku Bogu, wiara
płynęła spokojnym i głębokim strumieniem; wszyscy
ją pili pełnymi usty i kto miał duszę chorą, ten
zdrowiał. Gdzie zabielał jego habit, tam pogoda czyniła się
na twarzach ludzkich, oczy się śmiały, a usta powtarzały:
"Ojciec nasz dobry, pocieszyciel, obrońca, nadzieja nasza."
Całowano jego ręce i habit on zaś uśmiechał się
jak zorza i szedł dalej, a koło niego, nad nim i przed nim szła
ufność i pogoda.
Jednak i ziemskich środków ratunku nie
zaniedbywał; ojcowie wchodzący do jego celi zastawali go, jeśli
nie na klęczkach, to nad listami, które na wszystkie strony
rozsyłał. Pisał do Wittenberga; głównego komendanta w
Krakowie, prosząc o miłosierdzie nad świętym miejscem; i do
Jana Kazimierza, który w Opolu ostatnie czynił wysilenia, by
niewdzięczny naród ratować; i do pana kasztelana kijowskiego,
trzymanego przez własne słowo jakby na łańcuchu w
Siewierzu; i do Wrzeszczowicza, i do pułkownika Sadowskiego, Czecha i
lutra, który pod Millerem służył, a który
duszę mając szlachetną starał się odwieść
groźnego generała od napadu na klasztor.
Dwie rady ścierały się z sobą przy
Millerze. Wrzeszczowicz rozdrażniony oporem, jakiego doznał
ósmego listopada, dokładał wszelkich usiłowań, aby
generała skłonić do pochodu; obiecywał w zysku skarby
niezmierne, twierdził, że w całym świecie zaledwie jest
kilka kościołów, które by częstochowskiemu vel
jasnogórskiemu w bogactwach sprostać mogły. Sadowski zaś
w następujący sposób oponował:
- Jenerale! - mówił do Millera - waszej
miłości, któryś tyle znamienitych fortec zajął,
że słusznie niemieckie miasta Poliocertesem cię nazwały,
wiadomo jest, ile krwi i czasu kosztować może choćby
najsłabsza twierdza, jeśli oblężeni do ostatka, na
śmierć i życie chcą się opierać.
- Ale mnichy nie będą się opierali? -
pytał Miller.
- Właśnie sądzę, że przeciwnie. Im
są bogatsi, tym zacieklej bronić się będą, ufni nie
tylko w moc oręża, ale w świętość miejsca,
które zabobon katolicki całego tego kraju jako inviolatum uważa.
Dość wspomnieć na wojnę niemiecką; jakże
często zakonnicy dawali przykład odwagi i zawziętości tam
nawet, gdzie sami żołnierze o obronie zwątpili! Stanie się
tak i teraz, tym bardziej że twierdza nie jest tak niepoczesna, za
jaką hrabia Weyhard chce ją uważać. Leży na
górze skalistej, w której trudno czynić podkopy; mury,
jeśli nie były nawet w dobrym stanie, to je już pewno do tej
pory poprawiono, a co do zapasów broni, prochów i żywności,
te tak bogaty klasztor ma niewyczerpane. Fanatyzm ożywi serca i...
- I myślisz, mości pułkowniku, że
zmuszą mnie do odstąpienia?
- Tego nie myślę, mniemam jednak, że
przyjdzie nam stać pod murami bardzo długo, przyjdzie
posyłać po działa większe niż te, które
posiadamy, a wasza miłość masz do Prus ciągnąć.
Trzeba obliczyć, ile czasu możemy poświęcić na
Częstochowę, bo gdyby nas król jegomość dla
pilniejszych spraw pruskich od oblężenia odwołał, mnisi
niezawodnie by rozgłosili, żeś wasza miłość przez
nich zmuszony był do odstąpienia. A wówczas, pomyśl,
wasza miłość, jaki uszczerbek poniosłaby twa sława
Poliocertesa - nie mówiąc już o tym, że w całym
kraju oporni znaleźliby zachętę! I tak... (tu zniżył
głos Sadowski) sam tylko zamiar uderzenia na ów klasztor niech
się jeno rozgłosi - najgorsze uczyni wrażenie. Wasza miłość
nie wiesz, bo tego żaden cudzoziemiec i nie papista wiedzieć nie
może, czym jest Częstochowa dla tego narodu. Siła nam
zależy na owej szlachcie, która się tak łatwo
poddała, na owych panach, na wojskach kwarcianych, które wraz z
hetmanami na naszą stronę przeszły. Bez nich nie
dokazalibyśmy tego, cośmy dokazali. Ich to w połowie, ba, w
większej części, rękoma objęliśmy te ziemię,
a niech jeden strzał pod Częstochową padnie... kto wie...
może jeden Polak przy nas nie zostanie... Tak wielka jest siła zabobonu!...
Może nowa straszna wojna rozgorzeć!
Miller przyznawał w duszy słuszność
rozumowaniom Sadowskiego, co więcej jeszcze: zakonników w
ogóle, a częstochowskich szczególniej miał za
czarowników - czarów zaś bał się ów
szwedzki jenerał więcej niż dział - jednakże
chcąc się podroczyć, a może dysputę
przeciągnąć, rzekł:
- Waszmość tak mówisz, jakbyś był
przeorem częstochowskim albo... jakby od waszmości wypłatę
okupu rozpoczęli...
Sadowski był żołnierz śmiały i
popędliwy, a że znał swoją wartość, więc
obrażał się łatwo:
- Ani słowa nie powiem więcej! - rzekł
wyniośle.
Millera z kolei obruszył ton, jakim powyższe
słowa były powiedziane.
- Ja też waszmości o więcej nie proszę!
- odpowiedział - a do narady wystarczy mi hrabia Weyhard, który ten
kraj zna lepiej.
- Zobaczymy! - rzekł Sadowski i wyszedł z izby.
Weyhard rzeczywiście zastąpił jego miejsce.
Przyniósł on list, który tymczasem odebrał od pana
krakowskiego Warszyckiego, z prośbą, aby klasztor zostawiono w
spokoju; lecz z listu tego nieużyty człek wydobył wprost
przeciwną radę.
- Proszą się - rzekł Millerowi - zatem
wiedzą, iż się nie obronią! W dzień
później pochód na Częstochowę był w Wieluniu
postanowiony.
Nie trzymano go nawet w tajemnicy, skutkiem czego z
wieluńskiego konwentu o. Jacek Rudnicki, profos, mógł
wyruszyć na czas do Częstochowy z wiadomością. Biedny
zakonnik nie przypuszczał także ani przez chwilę, aby
jasnogórcy mieli się bronić. Pragnął ich tylko
uprzedzić, by wiedzieli, czego się trzymać, i uzyskali dobre
warunki. Jakoż wieść przygnębiła umysły braci
zakonnej. W niektórych dusze zwątlały od razu. Lecz
ksiądz Kordecki pokrzepił ich, zdrętwiałych rozgrzał
żarem własnego serca, dnie cudów obiecał, sam nawet widok
śmierci miłym uczynił i tak zmienił ich tchnieniem ducha
własnego, że mimowiednie poczęli się gotować na napad,
jak zwykli byli gotować się na wielkie uroczystości
kościelne, zatem z radością i solennie.
Jednocześnie świeccy naczelnicy załogi, pan
miecznik sieradzki i pan Piotr Czarniecki, czynili także ostatnie
przygotowania. Spalono mianowicie wszystkie kramy, które tuliły
się naokół murów fortecznych, a które mogły
szturmy nieprzyjaciołom ułatwiać; nie oszczędzono nawet i
budowli bliższych góry, tak że przez cały dzień
pierścień płomieni otaczał twierdzę; lecz gdy z
kramów, belek i tarcic zostały tylko popioły, działa
klasztorne miały przed sobą puste przestrzenie, nie najeżone
żadnymi przeszkodami. Czarne ich paszcze poglądały swobodnie w
dal, jakby wyglądając nieprzyjaciela niecierpliwie i pragnąc go
jak najprędzej swym złowrogim grzmotem powitać.
Tymczasem zimna zbliżały się szybkim krokiem.
Dął ostry północny wiatr, błoto zmieniało
się w grudę, a rankami wody co płytsze ścinały
się w nikłe lodowe skorupki; ksiądz Kordecki, obchodząc
mury, zacierał swe zsiniałe ręce i mówił:
- Bóg mrozy w pomoc nam ześle! Ciężko
będzie baterie sypać, podkopy czynić i przy tym wy
będziecie się do ciepłych izb luzować, a im akwilony
zbrzydzą prędko oblężenie.
Lecz właśnie dla tego samego powodu Burchard
Miller pragnął skończyć prędko. Wiódł on
ze sobą dziewięć tysięcy wojska, przeważnie piechoty,
i dziewiętnaście dział. Miał także dwie chorągwie
jazdy polskiej, ale na nią rachować nie mógł, raz
dlatego, że jazdy do brania wzgórzystej twierdzy użyć nie
mógł, a po wtóre, że ludzie szli niechętnie i z góry
oświadczyli, że żadnego udziału w walkach nie wezmą.
Szli raczej dlatego, aby w razie zdobycia twierdzy ochronić ją przed
drapieżnością zwycięzców. Tak przynajmniej
żołnierzom mówili pułkownicy; szli wreszcie, bo Szwed
rozkazywał, bo wszystkie wojska krajowe w jego były obozie i komendy
musiały słuchać.
Z Wielunia do Częstochowy droga krótka. W dniu
18 listopada miało się rozpocząć oblężenie. Lecz
jenerał szwedzki liczył, że nie potrwa nad parę dni i
że drogą układów twierdzę zajmie.
Tymczasem ksiądz Kordecki przygotowywał dusze
ludzkie. Przystępowano do nabożeństwa, jakby w wielkie i radosne
święto, i gdyby nie niepokój i bladość
niektórych twarzy, można by było przypuszczać, że to
wesołe a solenne Alleluja! się zbliża. Sam przeor mszę
celebrował, ozwały się wszystkie dzwony. Po mszy
nabożeństwo nie ustawało jeszcze: wyszła bowiem
wspaniała procesja na mury.
Księdza Kordeckiego, niosącego
Przenajświętszy Sakrament, prowadził pod ręce miecznik
sieradzki i pan Piotr Czarniecki. Przodem szły pacholęta w komżach,
niosące trybularze na łańcuszkach, bursztyn i mirrę. Przed
i za baldachimem postępowały szeregi białej braci zakonnej ze
wzniesionymi ku niebu głowami i oczyma, ludzie różnych
wieków, począwszy od starców zgrzybiałych,
skończywszy na młodzieniaszkach, którzy zaledwie do nowicjatu
weszli. Żółte płomyki świec chwiały się na
wietrze, a oni szli i śpiewali zatopieni całkiem w Bogu, jakoby
niczego więcej na tym świecie niepamiętni. Za nimi
widziałeś podgolone głowy szlacheckie, zapłakane oblicza
niewiast, ale spokojne pod łzami, wiarą i ufnością
natchnięte. Szli i chłopi w sukmanach, długowłosi, do
pierwszych chrześcijan podobni; małe dzieci, dziewczęta i
chłopcy, zmieszani w tłumie łączyli swe anielskie cienkie
głosiki z ogólnym chorałem. I Bóg słuchał tej
pieśni, tego wylania serc, tego uciekania się spod ucisków
ziemskich pod jedyną ochronę skrzydeł bożych. Wiatr
ucichł, uspokoiło się powietrze, niebo
wybłękitniało, a słońce jesienne rozlało
łagodne, bladozłote, lecz ciepłe jeszcze światło na
ziemię.
Orszak obszedł raz mury, lecz nie wracał, nie
rozpraszał się - szedł dalej. Blaski od monstrancji padały
na twarz przeora, i ta twarz wydawała się od nich jakoby złota
także i promienista. Ksiądz Kordecki oczy trzymał
przymknięte, a na ustach miał nieziemski prawie uśmiech
szczęścia, słodyczy, upojenia; duszą był w niebie, w
jasnościach, w odwiecznym weselu, w niezmąconym spokoju. Lecz jak
gdyby stamtąd odbierał rozkazy, aby nie zapomniał o tym ziemskim
kościele, o ludziach i o twierdzy, i o tej godzinie, która
miała nadejść, chwilami zatrzymywał się, otwierał
oczy, wznosił monstrancję i błogosławił.
Więc błogosławił lud, wojsko,
chorągwie kwitnące jak kwiaty, a migotliwe jak tęcza; potem
błogosławił mury i wzgórze na okolice patrzące,
potem błogosławił działa mniejsze i większe, kule
ołowiane, żelazne, naczynia z prochem, dylowania przy armatach, stosy
srogich narzędzi do odparcia szturmu służących; potem
błogosławił wioskom na dalekościach leżącym i
błogosławił północy, południu, wschodowi i
zachodowi, jak gdyby chciał na całą okolicę, na
całą tę ziemię moc bożą
rozciągnąć.
Biła godzina druga z południa; procesja była
jeszcze na murach. A wtem na krańcach, gdzie niebo zdawało się
stykać z ziemią i rozciągały się mgły sinawe, w
tych mgłach właśnie zamajaczało coś i
poczęło się poruszać, wypełzały jakieś
kształty, z początku mętne, które zwierając się
stopniowo, stawały się coraz wyraźniejsze. Okrzyk nagle
uczynił się na końcu procesji:
- Szwedzi! Szwedzi idą!
Potem zapadła cisza, jakoby serca i języki
zdrętwiały; dzwony tylko biły dalej. Lecz w ciszy zabrzmiał
głos księdza Kordeckiego, donośny, choć spokojny:
- Bracia, radujmy się! godzina zwycięstw i
cudów się zbliża!
A w chwilę później:
- Pod Twoją obronę uciekamy się, Matko, Pani,
Królowo nasza!
Tymczasem chmura szwedzka zmieniła się w
niezmiernego węża, który przypełzał jeszcze
bliżej. Widać już było jego straszliwe dzwona.
Skręcał się, rozkręcał, czasem zamigotał pod
światło połyskliwą stalową łuską, czasem
ściemniał i pełzł, pełzł, wychylał się
z oddalenia...
Wkrótce oczy patrzące z murów mogły
już szczegółowie wszystko rozpoznać. Naprzód
szła jazda, za nią czworoboki piechoty; każdy pułk
tworzył długi prostokąt, nad którym wznosił się
w górze mniejszy, utworzony przez dzidy sterczące; dalej, hen, za
piechotą, wlokły się armaty z paszczami odwróconymi w
tył i schylonymi ku ziemi.
Leniwe ich cielska, czarne lub żółtawe,
połyskiwały złowrogo w słońcu; jeszcze za nimi
trzęsły się po nierównej drodze jaszcze z prochem i
nieskończony szereg wozów z namiotami i wszelkiego rodzaju wojennym
sprzętem...
Groźny, ale piękny to był widok tego pochodu
regularnego wojska, które jakby dla postrachu przedefilowało przed
oczyma jasnogórców. Następnie od całości
oderwała się jazda i szła kłusem, kolebając się
jak poruszana wiatrem fala. Wnet rozpadła się na kilkanaście
większych i mniejszych części. Niektóre oddziały
przysuwały się ku fortecy; inne w mgnieniu oka rozlały się
po okolicznych wioskach w pościgu za łupem; inne na koniec
poczęły objeżdżać twierdzę, opatrywać mury,
badać miejscowość, zajmować pobliższe budowle.
Pojedynczy jeźdźcy przelatywali ciągle co koń wyskoczy od
większych kup ku głębokim oddziałom piechoty, dając
znać oficerom, gdzie można się umieścić.
Tętent i rżenie koni, krzyki, nawoływania,
szmer kilku tysięcy głosów i głuchy hurkot armat
dolatywały doskonale do uszu oblężonych, którzy
dotychczas stali spokojnie na murach, jakby na widowisku, spoglądając
zdziwionymi oczyma na ów wielki ruch i krętaninę wojsk
nieprzyjacielskich.
Doszły wreszcie pułki piechotne i poczęły
błąkać się naokoło twierdzy, szukając miejsc
najodpowiedniejszych do umocnienia się w pozycjach. Tymczasem uderzono na
Częstochówkę, folwark przyległy klasztorowi, w
którym nie było żadnego wojska, jedno chłopi pozamykani w
chałupach. Pułk Finów, który doszedł był tam
pierwszy, uderzył z wściekłością na bezbronne
chłopstwo. Wyciągano ich za włosy z chałup i po prostu
zarzynano opornych; resztę ludności wypędzono z folwarku; jazda
uderzyła na nią i rozegnała ją na cztery wiatry.
Parlamentarz z wezwaniem Millera do poddania
zatrąbił jeszcze przedtem do wrót kościelnych, ale
obrońcy, na widok rzezi i srogości żołnierskiej w
Częstochówce, odpowiedzieli ogniem działowym.
Teraz bowiem, gdy ludność miejscowa została
wypędzona ze wszystkich pobliższych budowli, a roztasowywali się
w nich Szwedzi, należało je zniszczyć co prędzej, by spoza
ich zasłony nieprzyjaciel nie mógł szkodzić klasztorowi.
Zadymiły więc mury klasztorne naokół, jak boki
okrętu otoczonego burzą i rozbójnikami. Ryk dział
wstrząsnął powietrzem, aż mury klasztorne
zadrżały, a szyby w kościele i zabudowaniach poczęły
dźwięczeć. Kule ogniste w postaci białawych chmurek,
opisując złowrogie łuki, padały na schroniska szwedzkie,
łamały krokwie, dachy, ściany - i wnet słupy dymu
podniosły się z miejsc, w które kule padały.
Pożar ogarniał budynki.
Zaledwie roztasowane, pułki szwedzkie umykały co
duchu z zabudowań, a niepewne nowych stanowisk, przewalały się w
różne strony. Bezład począł się w nie
wkradać. Usuwano nie ustawione jeszcze działa, by uchronić je
przed pociskami. Miller zdumiał; nie spodziewał się takiego
przyjęcia ani takich puszkarzy na Jasnej Górze.
Tymczasem nadchodziła noc, a że potrzebował
wprowadzić ład w wojska, więc wysłał trębacza z
prośbą o zawieszenie broni.
Ojcowie zgodzili się łatwo.
W nocy jednak spalono jeszcze ogromny spichrz z wielkimi
zapasami żywności, w którym stał pułk westlandzki.
Pożar ogarnął budynek tak szybko, pociski
zaś padały jeden za drugim tak celnie, że Westlandczycy nie
zdołali unieść muszkietów ani nabojów, które
też wybuchły w ogniu, roznosząc daleko naokół
płonące głownie.
Szwedzi nie spali w nocy; czynili przygotowania, sypali
baterie pod armaty, napełniali kosze ziemią, urządzali
obóz. Żołnierz, lubo przez tyle lat wojny i w tylu bitwach
zaprawiony, a z natury dzielny i wytrwały, nie czekał radośnie
dnia następnego. Pierwszy dzień przyniósł
klęskę.
Armaty klasztorne wyrządziły tak znaczne szkody w
ludziach, że najstarsi wojownicy w głowę zachodzili,
przypisując je nieostrożnemu obejściu fortecy i zbytniemu
zbliżeniu się do murów.
Lecz owo jutro, choćby przyniosło zwycięstwo,
nie obiecywało sławy, bo czymże było wzięcie
nieznacznej twierdzy i klasztoru dla zdobywców tylu miast znamienitych i
stokroć lepiej warownych? Tylko żądza bogatego łupu
podtrzymywała ochotę, ale natomiast owa trwoga duszna, z
którą polskie sprzymierzone chorągwie postępowały
pod przesławną Jasną Górę, udzieliła się
jakoś i Szwedom. Tylko że jedni drżeli przed myślą
świętokradztwa, drudzy zaś obawiali się czegoś
nieokreślonego, z czego sami nie zdawali sobie sprawy, a co nazywali
ogólnym mianem czarów. Wierzył w nie sam Burchard Miller,
jakżeż nie mieli wierzyć żołdacy?
Zauważono zaraz, że gdy Miller zbliżał
się do kościoła Świętej Barbary, koń pod nim
stanął nagle, podał się w tył, rozwarł chrapy,
stulił uszy i parskając trwożnie, nie chciał naprzód
postąpić. Stary jenerał nie pokazał po sobie trwogi, jednak
następnego dnia wyznaczył to stanowisko księciu Heskiemu, sam zaś
odciągnął z większymi działami w stronę
północną klasztoru, ku wsi Częstochowie. Tam przez noc
sypał szańce, by z nich nazajutrz uderzyć.
Ledwie tedy rozbłysło na niebie,
rozpoczęła się walka artylerii; lecz tym razem pierwsze
zagrały działa szwedzkie. Nieprzyjaciel nie myślał zrazu
uczynić w murach wyłomu, by przezeń do szturmu się
rzucić; chciał tylko przerazić, zasypać kulami
kościół i klasztor, wzniecić pożary,
podruzgotać działa, pobić ludzi, rozszerzyć trwogę.
Na mury klasztorne wyszła znów procesja, bo nic
tak nie ukrzepiało walczących, jak widok Przenajświętszego Sakramentu
i spokojnie z nim idących zakonników. Działa klasztorne
odpowiadały grzmotem na grzmot, błyskawicą na
błyskawicę, ile mogły, ile ludziom sił i tchu w piersi
starczyło. Ziemia też zdawała się trząść w
posadach. Morze dymu rozciągnęło się nad klasztorem i
kościołem.
Co za chwile, co za widoki dla ludzi (a wielu takich
było w twierdzy), którzy nigdy w życiu nie patrzyli w krwawe
oblicze wojny!
Ów huk nieustający, błyskawice, dymy, wycia
kul rozdzierających powietrze, straszliwy chychot granatów, szczękanie
pocisków o bruki, głuche uderzenia o ściany, dźwięk
rozbijanych szyb, wybuchy pękających kul ognistych, świst ich
skorup, chrobot i trzaskanie dylowań, chaos, zniszczenie, piekło!...
W czasie tego ani chwili spoczynku, ani oddechu dla
wpół zduszonych dymem piersi, coraz nowe stada kul, a
wśród zamieszania głosy przerażające w
różnych stronach twierdzy, kościoła i klasztoru:
- Pali się! wody! Wody!
- Na dachy z bosakami!... Płacht więcej!
Na murach zaś okrzyki rozgrzanych walką
żołnierzy:
- Wyżej działo!... wyżej!... pomiędzy
budynki... ognia!...
Około południa dzieło śmierci
wzmogło się jeszcze. Zdawać się mogło, że gdy
dymy opadną, oczy szwedzkie ujrzą tylko stos kul i granatów na
miejscu klasztoru. Kurzawa wapienna ze ścian obitych kulami wzbijała się
i mieszając się z dymami, przesłaniała świat. Wyszli
księża z relikwiami egzorcyzmować owe tumany, aby nie
przeszkadzały obronie.
Huk dział stał się przerywany, ale tak
gęsty jak oddech zdyszanego smoka.
Nagle na wieży, świeżo odbudowanej po
zeszłorocznym pożarze, ozwały się trąby
wspaniałą harmonią pobożnej pieśni.
Płynęła z góry ta pieśń i słychać
ją było naokół, słychać wszędy, aż na
bateriach szwedzkich. Do dźwięku trąb dołączyły
się wkrótce głosy ludzkie i wśród ryku,
świstu, okrzyków, łoskotu, grzechotania muszkietów
rozlegały się słowa:
Bogarodzica, Dziewica,
Bogiem sławiona Maryja!...
Tu wybuchło kilkanaście granatów; trzask
dachówek i krokwi, a potem krzyk: "Wody!", targnął
słuchem i... znów pieśń płynęła dalej
spokojnie:
U twego Syna, hospodyna,
Spuści nam, ziści nam
Chlebny czas, zbożny czas.
Kmicic, stojąc na murach przy dziale naprzeciw wsi
Częstochowy, w której były stanowiska Millera i skąd
największy szedł ogień, odtrącił mniej wprawnego
puszkarza i sam pracować zaczął. A pracował tak dobrze,
że wkrótce, chociaż to był listopad i dzień
chłodny, zrzucił tołub lisi, zrzucił żupan i w samych
tylko szarawarach i koszuli pozostał.
Ludziom nie obeznanym z wojną rosło serce na widok
tego żołnierza z krwi i kości, dla którego to wszystko,
co się działo, ów ryk armat, stada kul, zniszczenie,
śmierć - zdawały się być tak zwyczajnym
żywiołem jak ogień dla salamandry.
Brew miał namarszczoną, ogień w oczach,
rumieńce na policzkach i jakąś dziką radość w
twarzy. Co chwila pochylał się na działo, cały zajęty
mierzeniem, cały oddany walce, na nic niepamiętny; celował,
zniżał, podnosił, wreszcie krzyczał: "Ognia!" - a
gdy Soroka przykładał lont, on biegł na zrąb, patrzył
i od czasu do czasu wykrzykiwał:
- Pokotem! Pokotem!
Orle jego oczy przenikały przez dymy, kurzawę;
skoro między budynkami ujrzał gdzie zbitą masę kapeluszy
lub hełmów, wnet druzgotał je i rozpraszał celnym
pociskiem jakby piorunem.
Chwilami wybuchał śmiechem, gdy większe
niż zwykle sprawił zniszczenie. Kule przelatywały nad nim i obok
- on nie spojrzał na żadną; nagle, po strzale, podskoczył
na zrąb, wpił oczy w dal i zakrzyknął:
- Działo rozbite!... Tam teraz jeno trzy sztuki
grają!...
Do południa ani odetchnął. Pot zlewał mu
czoło, koszula dymiła, twarz miał uczernioną sadzą, a
oczy świecące.
Sam pan Piotr Czarniecki podziwiał celność
jego strzałów i kilkakrotnie w przerwach rzekł mu:
- Waści wojna nie nowina! To i widać zaraz!
Gdzieś się tak wyuczył?
O godzinie trzeciej na baterii szwedzkiej zamilkło
drugie działo, rozbite celnym Kmicicowym strzałem. Resztę
pozostałych ściągnięto w jakiś czas
później z szańców. Widocznie Szwedzi uznali tę
pozycję za niemożliwą do utrzymania.
Kmicic odetchnął głęboko.
- Spocznij! - rzekł mu Czarniecki.
- Dobrze! jeść mi się chce -
odpowiedział rycerz. - Soroka! daj, co masz pod ręką!
Stary wachmistrz uwinął się wprędce.
Przyniósł gorzałki w blaszance i ryby wędzonej. Pan
Kmicic jeść począł chciwie, podnosząc od czasu do
czasu oczy i patrząc na przelatujące nie opodal granaty tak, jakby
patrzył na wrony.
A jednak leciało ich dosyć, nie od
Częstochowy, ale właśnie z przeciwnej strony; mianowicie te
wszystkie, które przenosiły klasztor i kościół.
- Lichych mają puszkarzów, za wysoko
podnoszą działa - rzekł pan Andrzej nie ustając
jeść - patrzcie, wszystko przenosi i idzie na nas!
Słuchał tych słów młody
mniszeczek, siedmnastoletnie pacholę, które ledwie do nowicjatu
wstąpiło. Podawał on ciągle poprzednio kule do nabijania i
nie ustępował, chociaż każda żyłka trzęsła
się w nim ze strachu, bo pierwszy raz wojnę oglądał. Kmicic
imponował mu w niewypowiedziany sposób swym spokojem; i teraz
usłyszawszy jego słowa, przygarnął się mimowolnym
ruchem ku niemu, jakby chcąc szukać opieki i schronienia pod
skrzydłami tej potęgi.
- Zali mogą nas dosięgnąć z tamtej
strony? - zapytał.
- Czemu nie? - odpowiedział pan Andrzej. - A co,
miły braciszku, także się to boisz?
- Panie! - odpowiedziało drżące pacholę
- wyobrażałem sobie wojnę straszną, alem nie
myślał, żeby była tak straszna!
- Nie każda kula zabija, inaczej by już ludzi nie
było na świecie, bo matki by nie nastarczyły rodzić.
- Najwięcej, panie, strach mi owych kul ognistych,
owych granatów. Czemu to one rozpękają się z takim
hukiem?... Matko Boża, ratuj!... i tak okrutnie ludzi ranią?...
- Jak ci wytłumaczę, zyskasz na eksperiencji,
ojczyku. Owóż kula to jest żelazna, a wewnątrz
drążona, prochami naładowana. W jednym miejscu ma zaś
dziurę dość małą, w której tuleja z papieru
albo czasem z drewna siedzi.
- Jezu Nazareński! tuleja siedzi?
- Tak jest! zaś w tulei kłak wysiarkowany,
który się przy wystrzale zapala. Owóż kula powinna
upaść tuleją na ziemię, by ją sobie wbić do
środka, wonczas ogień dochodzi do prochów i kulę rozrywa.
Wiele wszelako kul pada nie na tuleję, ale i to nic nie szkodzi, bo
przecie jak ogień dojdzie, to wybuch nastąpi...
Nagle Kmicic wyciągnął rękę i
począł mówić szybko:
- Patrz! patrz! oto! ot masz eksperyment!
- Jezus! Maria! Józef! - krzyknął braciszek
na widok nadlatującego granatu.
Granat tymczasem spadł na majdan i warcząc,
wichrząc zaczął podskakiwać po bruku, wlokąc za
sobą dymek błękitny przewrócił się raz i drugi,
przytoczył aż pod mur, na którym siedzieli, wpadł w
kupę mokrego piasku usypaną wysoko aż do blanków i
tracąc zupełnie siłę pozostał bez ruchu. Padł na
szczęście tuleją do góry, lecz kłak nie zgasł,
bo dym podniósł się natychmiast.
- Na ziemię!... na twarze!... - poczęły
wrzeszczeć przerażone głosy. - Na ziemię! na ziemię!
Lecz Kmicic w tej samej chwili zsunął się po
kupie piasku, błyskawicznym ruchem dłoni chwycił za tuleję,
szarpnął, wyrwał i wznosząc rękę z palącym
się kłakiem począł wołać:
- Wstawajcie! Jakoby kto psu zęby wybrał! Już
on teraz i muchy nie zabije!
To rzekłszy kopnął leżący czerep.
Obecni zdrętwieli, widząc ten nadludzkiej odwagi uczynek, i przez
czas jakiś nikt słowa nie śmiał przemówić; na
koniec Czarniecki zakrzyknął:
- Szalony człecze! Toż gdyby pękło, na
proch by cię zmieniło!
A pan Andrzej rozśmiał się tak szczerze,
że aż błysnął zębami jak wilk:
- Albo to nam prochów nie trzeba? Nabilibyście
mną armatę i jeszcze bym po śmierci napsuł Szwedów!
- Niechże cię kule biją! Gdzie u ciebie
bojaźń mieszka?
Młody mniszek złożył ręce i
poglądał z niemym uwielbieniem na Kmicica. Lecz widział jego
czyn i ksiądz Kordecki, który właśnie zbliżał
się w tę stronę. Ten nadszedł, wziął pana
Andrzeja obu rękoma za głowę, następnie
położył na niej znak krzyża.
- Tacy jak ty nie poddadzą Jasnej Góry! -
rzekł - aleć zakazuję żywot potrzebny narażać.
Już strzały cichną i nieprzyjaciel schodzi z pola;
weźże tę kulę, wysyp z niej proch i ponieś ją
Najświętszej Pannie do kaplicy. Milszy jej będzie ten podarek
niźli te perły i jasne kamuszki, któreś jej
podarował!
- Ojcze! - odrzekł rozrzewniony Kmicic - co tam
wielkiego!... Ja bym dla Najświętszej Panny... Ot! słów w
gębie nie staje!... Ja bym na męki, na śmierć. Ja bym nie
wiem co był gotów uczynić, byle jej służyć...
I łzy błysły w oczach pana Andrzeja, a
ksiądz Kordecki rzekł:
- Chodźże do niej i z tymi łzami, póki
nie obeschną. Łaska jej spłynie na ciebie, uspokoi cię,
pocieszy, sławą i czcią przyozdobi!
To rzekłszy wziął go pod ramię i
poprowadził do kościoła, pan Czarniecki zaś
spoglądał za nimi czas jakiś, wreszcie rzekł:
- Siła widziałem w życiu odważnych
kawalerów, którzy za nic sobie pericula ważyli, ale ten
Litwin to chyba d...
Tu uderzył się w gębę dłonią
pan Piotr, aby sprośnego imienia w świętym miejscu nie
wymówić.
|