ROZDZIAŁ 17
Tymczasem odezwał się groźny Arfuid
Wittenberg. Znamienity oficer przywiózł jego surowe pismo do
klasztoru z rozkazem dla ojców poddania twierdzy Millerowi. "W
przeciwnym razie - pisał Wittenberg - jeśli nie zaniechacie oporu i
nie zechcecie ulegać wspomnionemu panu jenerałowi, bądźcie
przekonani, że surowa was czeka za to kara, która innym
posłuży za przykład. Winę zaś tego sobie
przypiszecie."
Ojcowie, po odebraniu tego listu, postanowili po staremu
zwlekać, co dzień nowe trudności przedstawiając. I
znów poczęły płynąć dni, podczas których
huk armat przerywał układy, i odwrotnie.
Miller oświadczył, że tylko dla
zabezpieczenia klasztoru od kup swawolnych pragnie wprowadzić doń
swą załogę.
Ojcowie odpowiedzieli, że skoro załoga ich
okazała się dostateczną do obrony przeciw tak
potężnemu wodzowi jak pan jenerał, tym bardziej wystarczy
przeciw kupom swawolnym. Błagali więc Millera na wszystko, co
święte, na uszanowanie, jakie lud ma dla tego miejsca, na Boga i
cześć Marii, aby sobie poszedł do Wielunia lub gdzie by mu
się podobało. Wyczerpała się jednak i cierpliwość
szwedzka. Ta pokora oblężonych, którzy jednocześnie
prosili o miłosierdzie i coraz gęściej z dział strzelali,
doprowadzała do rozpaczy wodza i wojska.
Millerowi w głowie z początku nie mogło
się pomieścić, dlaczego, gdy cały kraj poddał
się, to jedno miejsce się broni, co za moc je podtrzymuje, w
imię jakich nadziei ci zakonnicy nie chcą ulegnąć, do czego
dążą, czego się spodziewają?
Lecz czas płynący przynosił coraz
jaśniejsze na owe pytania odpowiedzi. Opór, który się
tu począł, szerzył się jak pożar.
Mimo dość tępej głowy spostrzegł
jenerał w końcu, o co księdzu Kordeckiemu chodziło, bo
zresztą wytłumaczył to niezbicie Sadowski: że więc nie
o owo gniazdo skaliste, nie o Jasną Górę, nie o skarby
nagromadzone w zakonie, nie o bezpieczeństwo Zgromadzenia - ale o losy
całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł Miller, że ów
ksiądz cichy wiedział, co czynił, że miał
świadomość swojej misji, że powstał jako prorok, aby
zaświecić krajowi przykładem, by głosem potężnym
zawołać na wschód i zachód, na północ i
południe: Sursum corda! - by czy to zwycięstwem swoim, czy
śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu,
obmyć z grzechów grzesznych, uczynić światło w
ciemnościach.
Spostrzegłszy to ów stary wojownik po prostu
zląkł się i tego obrońcy, i własnego zadania. Nagle
ów "kurnik" częstochowski wydał mu się
olbrzymią górą bronioną przez tytana, a sam sobie
wydał się jenerał małym, a na armię własną
spojrzał po raz pierwszy w życiu jak na garść lichego
robactwa. Imże to podnosić rękę na tę jakąś
straszną, tajemniczą i niebotyczną potęgę? Więc
zląkł się Miller i zwątpienie poczęło się
wkradać do jego serca. Wiedząc, że na niego winę
złożą, sam począł szukać winnych, i gniew jego spadł
naprzód na Wrzeszczowicza. Powstały w obozie niesnaski i niezgoda
jęła jątrzyć przeciw sobie serca; prace
oblężnicze musiały na tym cierpieć.
Lecz Miller zbyt długo przywykł w całym
życiu mierzyć ludzi i wypadki pospolitą miarą
żołnierską, aby chwilami nie miał pocieszać się
jeszcze myślą, że twierdza podda się w końcu. I
biorąc rzeczy po ludzku, nie mogło się stać inaczej.
Przecie Wittenberg przysyłał mu sześć dział
burzących najcięższego kalibru, które już pod
Krakowem pokazały swą potęgę.
"U licha! - myślał Miller - takie mury nie
oprą się takim kolubrynom, a gdy to gniazdo strachów,
zabobonu, czarów z dymem się rozwieje, wnet rzeczy wezmą inny
obrót i cały kraj się uspokoi."
W oczekiwaniu więc na większe działa,
kazał strzelać z mniejszych. Dni walki wróciły.
Próżno jednak kule ogniste padały na dachy, próżno
najdzielniejsi puszkarze nadludzkie czynili usiłowania. Ilekroć wiatr
zwiał morze dymów, klasztor ukazywał się nietknięty,
wspaniały jak zawsze, wyniosły, z wieżami bodącymi
spokojnie błękit. Tymczasem zdarzały się wypadki
szerzące zabobonny przestrach między oblegającymi. To kule
przelatywały ponad całą górą i raziły
stojących z drugiej strony żołnierzy; to puszkarz, zajęty
rychtowaniem działa, padał nagle; to dymy układały się
w straszne i dziwaczne postacie; to prochy w jaszczach zapalały się
nagle, jakby niewidomą ręką podpalone.
Prócz tego ginęli ciągle
żołnierze, którzy pojedynczo, samowtór albo
samotrzeć wychylali się z obozu. Posądzenie o to padło na
polskie posiłkowe chorągwie, które, prócz pułku
Kuklinowskiego, odmawiały wręcz wszelkiego udziału w pracach
oblężniczych i coraz groźniejszą przybierały
postawę. Miller zagroził pułkownikowi Zbrożkowi sądem
na jego ludzi, ten zaś odpowiedział mu w oczy wobec wszystkich
oficerów: "Spróbuj, jenerale!" Natomiast towarzysze
spod polskich chorągwi włóczyli się umyślnie po
szwedzkim obozie, okazując pogardę i lekceważenie
żołnierzom, a wszczynając kłótnie z oficerami.
Przychodziło stąd do pojedynków, w których Szwedzi,
jako mniej wprawni w szermierkę, najczęściej padali ofiarą.
Miller wydał surowe rozporządzenie przeciwko pojedynkom, a w
końcu zabronił towarzystwu wstępu do obozu. Wynikło z tego,
że w końcu oba wojska leżały obok siebie jak wrogie i
oczekujące tylko sposobności do walki.
Klasztor zaś bronił się coraz lepiej.
Okazało się, że działa nadesłane przez pana
krakowskiego nie ustępują w niczym tym, którymi
rozporządzał Miller, a puszkarze przez swą ciągłą
praktykę doszli do takiej wprawy, że każdy ich strzał
powalał nieprzyjaciół. Szwedzi spędzali to na czary.
Puszkarze odpowiadali wprost oficerom, że z tą siłą,
która klasztoru broni, nie ich rzecz walczyć.
Pewnego rana popłoch wszczął się we
wschodnio-południowym przykopie; żołnierze bowiem ujrzeli
wyraźnie niewiastę w błękitnym płaszczu, osłaniającą
kościół i klasztor. Na ten widok rzucili się pokotem
twarzami na ziemię. Próżno nadjechał sam Miller,
próżno tłumaczył im, że to mgły i dymy
ułożyły się w ten sposób; próżno
wreszcie groził sądem i karami. W pierwszej chwili nikt nie
chciał go słuchać; zwłaszcza że sam jenerał nie
umiał ukryć przerażenia.
Rozszerzyło się wnet po tym wypadku w całym
wojsku mniemanie, że nikt z tych, którzy w oblężeniu
brali udział, swoją śmiercią nie umrze. Wielu
oficerów podzielało tę wiarę, a i Miller nie był
wolny od obaw, sprowadził bowiem ministrów luterskich i kazał
im czary odczyniać. Chodzili tedy po obozie szepcząc i
śpiewając psalmy; przestrach jednak tak się już
rozszerzył, że nieraz przyszło im usłyszeć z ust
żołnierzy: "Nie wasza moc, nie wasza potęga!"
Wśród strzałów armatnich nowy
poseł millerowski wszedł do klasztoru i stanął przed
obliczem księdza Kordeckiego i rady.
Był to pan Śladkowski, podstoli rawski,
którego podjazdy szwedzkie ogarnęły, gdy z Prus powracał.
Przyjęto go zimno i surowo, choć twarz miał poczciwą, a
spojrzenie jak niebo pogodne, bo już się byli przyzwyczaili zakonnicy
do poczciwych twarzy u zdrajców. Ale on się takim przyjęciem
wcale nie zmieszał i podczesując raźno palcami płowego
czuba na głowie ozwał się:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków! - odezwali się chórem
zebrani.
A ksiądz Kordecki zaraz dodał:
- Niech będą błogosławieni,
którzy Mu służą.
- I ja Mu służę - odrzekł pan podstoli -
a że szczerzej niż Millerowi, to się zaraz pokaże... Hm!
pozwólcie, ojcowie czcigodni i kochani, że odchrząknę, bo
muszę naprzód paskudztwo wyplunąć... Więc tedy
Miller... tfu!... przysłał mnie, mój dobry panie, do was,
żebym was do poddania się... tfu!... namawiał. A ja się
podjąłem dlatego, żeby wam powiedzieć: brońcie
się, o poddaniu nie myślcie, bo Szwedzi już cienko
przędą i licho ich w oczach bierze.
Zdumieli się zakonnicy i mężowie świeccy
widząc takiego posła; naraz pan miecznik sieradzki
zakrzyknął:
- Jak mi Bóg miły, to jakiś uczciwy
człowiek!
I skoczywszy ku niemu począł mu ręką
potrząsać, a pan Śladkowski drugą, wolną, znów
podgarnął czuba i mówił dalej:
- Żem nie jest szelmą, to się także
zaraz pokaże. Kreowałem się Millerowi posłem jeszcze i
dlatego, by wam nowin udzielić, które są tak pomyślne, ze
chciałbym je wszystkie, mój dobry panie, jednym tchem
wypowiedzieć... Dziękujcie Bogu i Najświętszej Jego
Rodzicielce, że was obrała za narzędzia do odwrócenia
serc ludzkich! Waszym to przykładem, waszą obroną kraj nauczony
poczyna zrzucać z siebie jarzmo szwedzkie. Co tu gadać! Biją
Szwedów w Wielkopolsce i na Mazurach, znoszą mniejsze
oddziały, zalegają drogi i pasy. W kilku już miejscach srogiego
dali im łupnia. Szlachta siada na koń, chłopi, mój dobry
panie, w kupy się zbierają, a jak złapią jakiego Szweda, to
pasy z niego drą. Wióry lecą, kłaki lecą! Ot, co
jest! ot, do czego przyszło! A kto to sprawił? Wy!
- Anioł to, anioł powiada! - wołali zakonnicy
i szlachta wznosząc do nieba ręce.
- Nie anioł, ale do usług, Śladkowski,
podstoli rawski... Nic to! Słuchajcie dalej: Chan, pomny na dobrodziejstwa
pana naszego, króla prawowitego Jana Kazimierza, któremu niech
Bóg da zdrowie i panowanie w najdłuższe lata, idzie z
pomocą i już wszedł w granicę Rzeczypospolitej, Kozaków,
którzy się oponowali, na sieczkę rozniósł i wali w
sto tysięcy ordy pod Lwów, a Chmielnicki, volens nolens, z nim
razem.
- Dla Boga! dla Boga! - powtarzały różne
głosy, jakoby przygnębione szczęściem.
A pan Śladkowski aż się zapocił i
machając rękoma coraz żywiej, krzyczał:
- Nic to jeszcze!... Pan Czarniecki, któremu Szwedzi
pierwsi nie dotrzymali punktów, bo mu piechotę z Wolfem porwali,
czuje się wolnym od słowa i na koń już siada. Król
Kazimierz wojsko zbiera i lada dzień do kraju wkroczy, a hetmani, słuchajcie,
ojcowie, hetmani: pan Potocki i pan Lanckoroński, z nimi zaś
całe wojsko, czekają tylko na wejście króla, by
Szwedów odstąpić i przeciw nim szable zwrócić.
Tymczasem z panem Sapiehą się porozumiewają i z chanem. Szwedzi w
strachu, ogień w całym kraju, wojna w całym kraju... kto
żyw, w pole wychodzi!
Co działo się w sercach zakonników i
szlachty, trudno opisać, trudno wypowiedzieć. Niektórzy
płakali, inni padali na kolana, inni powtarzali: "Nie może
być, nie może być!" - co usłyszawszy pan
Śladkowski zbliżył się do wielkiego krucyfiksu
wiszącego na ścianie i tak mówił:
- Kładę ręce na tych nogach Chrystusowych,
gwoździem przybitych, i przysięgam, jako szczerą i czystą
prawdę powiadam. Powtarzam wam tylko: brońcie się, nie
upadajcie, nie ufajcie Szwedom, nie liczcie na to, byście pokorą i
poddaniem się mogli jakiekolwiek bezpieczeństwo sobie zapewnić.
Żadnych oni nie dotrzymują umów, żadnych
układów. Wy, tu zamknięci, nie wiecie, co się dzieje w
całym kraju, jaki powstał ucisk, jakie gwałty, mordowanie
księży, profanowanie świętości, wzgardzenie wszelkim
prawem. Wszystko wam obiecują, niczego nie dotrzymają. Całe
królestwo wydane zostało na łup rozpuście
żołnierza. Nawet ci, którzy jeszcze ze Szwedem trzymają,
krzywd uniknąć nie mogą... Oto kara boża na zdrajców
za niedotrzymanie wiary królowi. Zwlekajcie!... Ja, jako mnie tu
widzicie, jeśli jeno żyw będę, jeżeli zdołam
się Millerowi wykręcić, zaraz na Śląsk do naszego pana
ruszam. Tam mu do nóg padnę i powiem: "Miłościwy
królu! Ratuj Częstochowę i najwierniejszych sług swoich!
" Ale wy się trzymajcie, ojcowie najmilsi, bo na was zbawienie
całej Rzeczypospolitej spoczywa.
Tu zadrżał głos panu Śladkowskiemu i
łzy pokazały mu się na rzęsach, po czym tak
mówił dalej:
- Będziecie mieli jeszcze ciężkie chwile:
idą działa burzące z Krakowa, które dwieście piechoty
prowadzi... Jedna szczególniej sroga kolubryna... Nastąpią
szturmy okrutne... Ale to będą ostatnie wysiłki... Wytrzymajcie
to jeszcze, bo już zbawienie idzie ku wam. Na te rany boskie, czerwone,
przyjdzie król, hetmani, wojsko, cała Rzeczpospolita... na ratunek
swojej Patronce... Ot, co wam powiadam... ratunek, zbawienie, sława...
już, już... niedługo!
Tu rozpłakał się szlachcic poczciwy i
stało się powszechne szlochanie.
Ach! tej znużonej garstce obrońców, tej
garstce sług wiernych a pokornych należała się już
lepsza wieść i jakowaś pociecha z kraju!
Ksiądz Kordecki powstał ze swojego miejsca,
zbliżył się do pana Śladkowskiego i rozłożył
szeroko ramiona.
Śladkowski rzucił się w nie i długo
obejmowali się wzajem ; inni idąc za ich przykładem poczęli
padać sobie w ramiona a ściskać się i całować, a
winszować sobie, jakoby Szwed już odstąpił. Na koniec
ksiądz Kordecki rzekł:
- Do kaplicy, bracia moi, do kaplicy!
I poszedł pierwszy, a za nim inni. Pozapalano wszystkie
świece, bo już mroczyło się na dworze, i rozsunięto
firanki cudownego obrazu, od którego słodkie a rzęsiste blaski
rozsypały się zaraz naokoło. Ksiądz Kordecki
klęknął na stopniach, dalej zakonnicy, szlachta i lud prosty;
nadeszły także niewiasty z dziećmi. Wybladłe z
umęczenia twarze i zapłakane oczy wznosiły się ku obrazowi;
ale spoza łez promienił się już na wszystkich uśmiech
szczęścia. Przez chwilę trwało milczenie, na koniec
ksiądz Kordecki zaczął:
- "Pod Twoją obronę uciekamy się,
święta Boża Rodzicielko..."
Dalsze słowa uwięzły mu w ustach;
umęczenie, dawne cierpienia, tajone niepokoje wraz z radosną nadzieja
ratunku wezbrały w nim jak fala ogromna; więc łkanie
wstrząsnęło mu piersi i ten mąż, który losy
całego kraju dźwigał na swych ramionach, pochylił się
jak słabe dziecko, padł na twarz i z płaczem niezmiernym
zdołał tylko zawołać:
- O Mario! Mario! Mario!
Płakali z nim razem wszyscy, a obraz z góry
siał blaski przejasne...
Późną nocą dopiero rozeszli się
zakonnicy i szlachta na mury, ksiądz Kordecki zaś pozostał
całą noc leżący krzyżem w kaplicy. Były obawy w
klasztorze, ażeby znużenie z nóg go nie zwaliło, lecz on
nazajutrz rano pokazał się na basztach, chodził pomiędzy
żołnierstwem i załogą wesoły, wypoczęty, i tu, i
owdzie powtarzał:
- Dzieci! Jeszcze Najświętsza Panna okaże,
iż od burzących kolubryn mocniejsza, a potem będzie koniec
waszych trosk i umęczenia!
Tegoż ranka Jacek Brzuchański, mieszczanin
częstochowski, przebrawszy się za Szweda, podszedł pod mury, aby
potwierdzić wieść o nadciąganiu wielkich dział z
Krakowa, lecz zarazem o zbliżaniu się chana z ordą. Wrzucił
prócz tego list z konwentu krakowskiego, od ojca Antoniego
Paszkowskiego, w którym tenże, opisując straszliwe
okrucieństwa i łupieże Szwedów, zachęcał i
błagał ojców jasnogórskich, aby nie ufali obietnicom
nieprzyjaciela i wytrwale bronili świętego miejsca przeciw
zuchwalstwu bezbożników.
"Żadnej bowiem nie ma u Szwedów wiary
(pisał ksiądz Paszkowski), żadnej religii. Nic boskiego ani
ludzkiego nie jest dla nich świętym i nietykalnym; niczego ani przez
układy, ani przez publiczne przyrzeczenia zabezpieczonego -
dotrzymywać nie zwykli."
Był to właśnie dzień Niepokalanego
Poczęcia. Kilkunastu oficerów i żołnierzy z pomocniczych
polskich chorągwi uzyskało natarczywymi prośbami od Millera
pozwolenie udania się do twierdzy na nabożeństwo. Może
liczył Miller, iż pokumają się z załogą, i
przyniósłszy wieść o działach burzących
rozniosą trwogę, może nie chciał przez odmowę dorzucać
iskry na żywioły palne, które i bez tego czyniły stosunki
między Polakami a Szwedami coraz niebezpieczniejszymi - dość,
że pozwolił.
Owóż z tymi kwarcianymi przybył pewien
Tatar, z polskich Tatarów mahometan. Ten wśród powszechnego
zdumienia zachęcał zakonników, żeby ludziom plugawym
świętego miejsca nie poddawali, utrzymując z
pewnością, iż Szwedzi wkrótce z hańbą i
upokorzeniem ustąpią. To samo powtarzali kwarciani potwierdzając
we wszystkim doniesienia pana Śladkowskiego. Wszystko to razem wzięte
podniosło ducha w oblężonych do tego stopnia, że nic
się nie obawiali owych olbrzymich kolubryn, a nawet żartowano sobie z
nich między żołnierstwem.
Po nabożeństwie rozpoczęły się
obustronne strzały. Był pewien żołnierz szwedzki,
który częstokroć podchodził pod mury i tubalnym
głosem bluźnił przeciw Bogarodzicy. Częstokroć
też strzelali doń oblężeni, zawsze bez skutku. Kmicicowi,
gdy go raz na cel brał, pękła cięciwa, żołdak
zaś rozzuchwalał się coraz więcej i innych jeszcze
odwagą swą zachęcał. Mówiono o nim, że ma
siedmiu szatanów na usługi, którzy go strzegą i
zasłaniają.
W dniu owym znów on przyszedł bluźnić,
lecz oblężeńcy dufając, że jako w dzień
Niepokalanego Poczęcia czary mniejszą siłę mieć
będą, postanowili koniecznie go ukarać. Strzelano doń
dość długo bezskutecznie, na koniec kula armatnia odbita od
lodowego wału, podskakując po śniegu na kształt ptaka,
uderzyła go w same piersi i rozerwała na dwoje. Ucieszyli się
tym obrońcy i chełpiąc się wołali: "Który
jeszcze przeciw Niej bluźnić będzie?" - atoli tamci
pierzchli w popłochu aż do przykopów.
Szwedzi strzelali do murów i na dachy. Lecz kule ich
nie zdołały przestraszyć obrońców.
Stara żebraczka Konstancja, mieszkająca w
szczelinie skały, chodziła, jakoby na szyderstwo Szwedom, po
całej pochyłości, zbierając w podołek pociski i
przegrażając od czasu do czasu kosturem żołnierzom. Ci,
mając ją za czarownicę, uczuli strach, aby im złego nie
przyczyniła, zwłaszcza gdy spostrzegli, że kule się jej nie
imają.
Dwa całe dni zeszło na próżnej
strzelaninie. Rzucano na dachy sznury okrętowe, nasycone smołą,
bardzo gęsto, które leciały na kształt
wężów ognistych. Lecz straż, urządzona wzorowo,
zapobiegała na czas niebezpieczeństwu. Aż przyszła noc tak
ciemna, że mimo ognisk, beczek ze smołą i ogniowych dział
księdza Lassoty, oblężeni nie mogli nic widzieć.
Tymczasem między Szwedami panował jakiś ruch
niezwyczajny. Słychać było skrzyp kół, gwar
głosów ludzkich, czasem rżenie koni i rozmaite inne
hałasy. Żołnierze na murach odgadywali łatwo, co się
dzieje.
- Działa nadeszły, nie może inaczej być!
- mówili jedni.
- I szańce sypią, a tu ćma taka, że
palców u własnej ręki nie dojrzysz.
Starszyzna obradowała nad wycieczką,
którą pan Czarniecki doradzał, lecz miecznik sieradzki
oponował, twierdząc słusznie, że przy tak ważnej
robocie musiał się nieprzyjaciel dostatecznie ubezpieczyć i
pewnie piechotę trzyma w pogotowiu. Dawano więc tylko ognia w
stronę północną i południową, skąd
największy gwar dochodził. Skutku w ciemności nie można
było rozpoznać.
Na koniec ukazał się dzień i pierwsze jego
blaski odkryły robotę szwedzką. Z północy i z
południa stanęły szańce, nad którymi kilka
tysięcy ludzi pracowało. Sterczały one tak wysoko, iż
oblężonym zdało się, że szczyty ich leżą na
równej linii z murami. Między regularnymi wycięciami
wierzchołków widać było olbrzymie paszcze dział i
stojących tuż za nimi żołnierzy, podobnych z dala do roju
żółtych ós.
W kościele nie skończyło się jeszcze
poranne nabożeństwo, gdy huk niezwyczajny wstrząsnął
powietrzem, szyby zadrżały, niektóre od samego
wstrząśnięcia wypadły z opraw, rozbijając się z
przeraźliwym dźwiękiem na kamiennej posadzce, a cały
kościół wypełnił się kurzawą
powstałą z opadłego tynku.
Olbrzymie kolubryny przemówiły.
Rozpoczął się straszliwy ogień, jakiego
jeszcze nie doznali oblężeni. Po skończonym
nabożeństwie wypadli wszyscy na mury i dachy. Poprzednie szturmy
wydały się tylko niewinną igraszką przy tym straszliwym
rozpasaniu się ognia i żelaza.
Mniejsze działa grzmiały do wtóru
burzącym. Leciały olbrzymie faskule, granaty, pęki szmat
przesyconych smołą, pochodnie, sznury ogniste.
Dwudziestosześciofuntowe pociski odrywały blanki murów,
uderzały w ściany, jedne grzęzły w nich, drugie
wybijały dziury olbrzymie odrywając tynk, glinowanie i cegły.
Mury otaczające klasztor poczęły się tu i owdzie
rysować i rozszczepiać, a bite ciągle, bite bez przestanku coraz
nowymi pociskami groziły ruiną. Budynki klasztorne zasypywano ogniem.
Grający na wieży czuli chwianie się jej.
Kościół dygotał od ustawicznych
wstrząśnień; w niektórych ołtarzach świece
wypadły z lichtarzy.
Woda wylewana w niezmiernych ilościach na
wszczynające się pożary, na rozpłomienione pochodnie,
sznury i kule ogniste utworzyła w połączeniu się z dymem i
kurzawą kłęby pary tak gęste, że świata spoza
nich nie było widać. Poczęły się szkody w budynkach i
na murach. Okrzyk "gore!" rozlegał się coraz
częściej wśród huku wystrzałów i świstu
kul. Przy północnej baszcie zgruchotano dwa koła u armaty,
jedno działo uszkodzone zamilkło. Jedna kula ognista wpadłszy do
stajen zabiła trzy konie i wszczęła pożar. Nie tylko kule,
ale złamki granatów padały tak gęsto jak deszcz, na
dachy, na baszty i mury.
Po krótkiej chwili ozwały się jęki
rannych. Szczególnym trafem poległo trzech
młodzieniaszków, Janów. Przeraziło to innych
obrońców toż samo imię noszących, lecz w ogóle
obrona godna była szturmu. Wyległy na mury nawet niewiasty, dzieci i
starcy. Żołnierze stali na murach, z nieustraszonym sercem w dymie,
ogniu, wśród ulewy pocisków, i odpowiadali z
zawziętością na ogień nieprzyjacielski. Jedni imali
się kół, przetaczając działa w miejsca najbardziej
zagrożone, drudzy spychali do wyłomów w murach kamienie,
drzewo, belki, nawóz, ziemię.
Niewiasty z rozpuszczonymi włosami, z rozpaloną
twarzą dawały przykład odwagi i widziano takie, które
goniły z konewkami wody za skaczącymi jeszcze granatami mającymi
tuż, tuż wybuchnąć. Zapał rósł z
każdą chwilą, jakby ten zapach prochu, dymu, para, huk, fale
ognia i żelaza miały własność go podsycać.
Wszyscy działali bez komendy, bo słowa ginęły
wśród okropnego łoskotu. Tylko suplikacje, śpiewane w
kościele, górowały nawet nad głosem armat.
Około południa ogień ustał. Wszyscy
odetchnęli, lecz wnet przed bramą zawarczał bęben i dobosz
przysłany przez Millera, zbliżywszy się do bramy
począł pytać, czyli ojcowie mają dosyć i czy chcą
natychmiast się poddać. Odpowiedział sam ksiądz Kordecki,
że się do jutra namyślą. Zaledwie odpowiedź
doszła do Millera, atak rozpoczął się na nowo i ogień
zdwoił się jeszcze.
Od czasu do czasu głębokie szeregi piechoty
podsuwały się pod ogniem ku górze, jak gdyby miały
ochotę szturmu próbować, lecz dziesiątkowane z dział
i rusznic, wracały za każdym razem szybko i w nieładzie pod
własne baterie. I jak fala morska zaleje wybrzeże, a cofając
się zostawia na piasku porosty, małże i rozmaite szczątki
pokruszone w topieli, tak każda z tych szwedzkich fal odpływając
zostawiała po sobie trupy rozrzucone tu i owdzie po pochyłości.
Miller nie kazał strzelać do baszt, ale w
długość murów, gdzie opór bywa najsłabszy.
Jakoż czyniły się gdzieniegdzie znaczne szczerby w murach, nie
dość jednak wielkie, aby piechota rzucić się przez nie do
wnętrza mogła.
Nagle zaszedł wypadek, który
położył tamę szturmowi.
Było to już pod wieczór; przy jednym z
większych dział stał artylerzysta szwedzki z zapalonym lontem,
który właśnie miał do działa przykładać,
gdy kula klasztorna ugodziła go w same piersi; lecz ponieważ
przyszła nie pierwszym impetem, ale z potrójnego odbicia o lody
nagromadzone na szańcu, rzuciła tylko człowieka wraz z lontem o
kilkanaście kroków. Ten upadł na otwarty jaszcz, w
części jeszcze napełniony prochem. Wnet huk straszliwy
rozszedł się i masy dymu pokryły szaniec. Gdy opadły,
okazało się, że pięciu artylerzystów straciło
życie, koła od armaty zostały uszkodzone, resztę zaś
żołnierzy strach ogarnął. Na razie trzeba było
ogień z tego szańca zawiesić, ponieważ zaś gęsta
mgła przesyciła ciemności, więc zawieszono go i na innych.
Nazajutrz była niedziela.
Ministrowie luterscy odprawiali po okopach swe
nabożeństwo i działa milczały. Miller znów
pytał bezskutecznie ojców: czyli nie mają dosyć?
Odpowiedziano, że przeniosą i więcej.
Tymczasem oglądano szkody w klasztorze. Były
znaczne. Oprócz ludzi zabitych, spostrzeżono, że i mur tu i
owdzie został nadwątlony. Najstraszliwszą okazała się
jedna olbrzymia kolubryna, od południowej strony stojąca. Zbiła
ona mur do tego stopnia, naodrywała tyle kamieni, cegieł, że
łatwo było przewidzieć, iż jeśli ogień potrwa
jeszcze parę dni, znaczna część muru obsunie się i
runie.
Wyłomu, jaki by się w takim razie uczynił,
nie można by już założyć ani belkami, ani ziemią,
ani nawozem. Toteż ksiądz Kordecki spoglądał okiem
pełnym troski na owe spustoszenia, którym nie był w stanie
zapobiec.
Tymczasem w poniedziałek poczęto znów atak
i olbrzymie działo szerzyło dalej wyłom. Spotykały jednak i
Szwedów różne klęski. O zmierzchu tego dnia szwedzki
puszkarz zabił na miejscu siostrzeńca Millera, którego
jenerał kochał jak własnego syna i zamierzał mu wszystko
przekazać począwszy od nazwiska i sławy wojennej,
skończywszy na fortunie. Lecz tym bardziej zapaliło się serce
starego wojownika nienawiścią.
Mur przy południowej baszcie tak już był
popękany, że w nocy poczęto przygotowania do szturmu
ręcznego. Żeby tym bezpieczniej piechota mogła zbliżyć
się do twierdzy, kazał Miller rzucić w ciemności cały
szereg małych szańców aż do samej pochyłości.
Lecz noc była widna, a biały blask od śniegu zdradzał ruchy
nieprzyjaciela. Działa jasnogórskie rozpraszały
robotników zajętych ustawianiem tych parapetów,
złożonych z faszyny, płotów, koszów i belek.
Na świtaniu spostrzegł pan Czarniecki gotową
maszynę oblężniczą, którą już przytaczano
ku murom. Lecz oblężeni zgruchotali ją działami bez trudu;
nazabijano przy tym tyle ludzi, że dzień ten mógłby
zwać się dniem zwycięstwa dla oblężonych, gdyby nie
owa kolubryna wątląca ciągle mur z niepohamowaną
siłą.
Następnych dni nastała odwilż i mgły
roztoczyły się tak gęste, że księża przypisali je
działaniu złych duchów. Już nie można było
dostrzec ni machin wojennych, ni przystawianych parapetów, ni prac
oblężniczych. Szwedzi zbliżali się pod same mury
klasztorne. Wieczorem Czarniecki, gdy przeor obchodził jak zwykle mury,
wziął go na bok i rzekł z cicha:
- Źle, ojcze wielebny. Nasz mur dłużej
niż dzień nie wytrzyma.
- Może też te same mgły i im strzelać
przeszkodzą - odrzekł ksiądz Kordecki - a my tymczasem szkody
jakoś naprawimy.
- Im mgły nie przeszkodzą, bo owo działo, raz
narychtowane, może prowadzić i po ciemku dzieło zniszczenia, a
tu gruzy walą się i walą.
- W Bogu nadzieja i w Najświętszej Pannie.
- Tak jest! A żeby tak wycieczkę uczynić?...
Choćby ludzi natracić, byle tego smoka piekielnego udało się
zagwoździć?
Wtem zaczerniała jakaś postać w tumanie i
Babinicz pojawił się koło rozmawiających.
- Patrzę, kto mówi, bo twarzy nie można o
trzy kroki rozpoznać - rzekł. - Dobry wieczór, ojcze
czcigodny. A o czym mowa?
- Mówimy o tym dziale. Pan Czarniecki radzi
wycieczkę... Te mgły szatan rozwiesza... - już nakazałem
egzorcyzmy...
- Ojcze kochany! - rzekł pan Andrzej. - Od czasu, jak
nam trzaska mur ta kolubryna, ciągle o niej myślę, i coś mi
przychodzi do głowy... Wycieczka na nic... Ale chodźmy gdzie do izby,
to wam moje zamysły wyłuszczę.
- Dobrze - odrzekł przeor - chodźcie do mojej
celi.
Wkrótce potem zasiedli przy sosnowym stole w ubogiej
celi przeorskiej. Ksiądz Kordecki i pan Piotr Czarniecki pilnie patrzyli w
młodą twarz Babinicza; on zaś rzekł:
- Tu wycieczka na nic. Spostrzegą i odbiją. Tu
jeden człowiek musi poradzić!
- Jak to? - spytał pan Czarniecki.
- Musi jeden człowiek pójść i to
działo prochami rozsadzić. A może to uczynić, póki
takie mgły panują. Najlepiej, żeby poszedł w przebraniu. Tu
kolety podobne do szwedzkich są. Jak nie będzie można inaczej,
to się pomiędzy Szwedów wśliźnie, jeśli
zaś z tej strony szańca, z której pysk owej kolubryny
wygląda, nie ma ludzi, to jeszcze lepiej.
- Dla Boga! cóż ten jeden człowiek uczyni?
- Potrzebuje tylko puszkę z prochem działu w pysk
włożyć, z nitką prochową wiszącą i
nitkę podpalić. Gdy prochy buchną, działo kaduk...
chciałem powiedzieć: pęknie!
- Ej, chłopcze! co też gadasz? Małoż to
prochu co dzień w nie tkają, a nie pęka?
Kmicic rozśmiał się i pocałował
księdza w rękaw habita.
- Ojcze kochany, wielkie w was serce, bohaterskie i
święte...
- At, daj pokój! - przerwał ksiądz.
- I święte - powtórzył Kmicic - ale
się na armatach nie znacie. Inna rzecz, gdy prochy buchają w tyle
armaty, bo wtedy wyrzucają kule i impet przodkiem wylatuje; ale gdy kto
nimi wylot zatka i zapali, to nie masz takiego działa, które by ten
eksperyment wytrzymać mogło. Spytajcie się pana Czarnieckiego.
Toż gdy w rusznicy śniegiem się rura zapchnie, już ją
przy strzale impet rozsadzi. Taka to siła szelmowska! Cóż
dopiero, gdy cała puszka przy wylocie wybuchnie!... Spytajcie pana
Czarnieckiego.
- Tak to jest. Nie są to żadne dla
żołnierza arkana! - rzekł Czarniecki.
- Owóż, gdyby tę kolubrynę
rozsadzić - mówił dalej Kmicic - wszystkie inne furda!
- Widzi mi się to rzecz niepodobna - rzekł na to
ksiądz Kordecki - bo naprzód, kto to się podejmie
uczynić?
- Okrutny jeden ladaco - odrzekł pan Andrzej - ale
rezolutny kawaler, zowie się Babinicz.
- Ty? - zawołali razem ksiądz i pan Piotr Czarniecki.
- Ej, ojcze dobrodzieju! Toż ja u was u spowiedzi
byłem i do wszystkich moich praktyk szczerze się przyznałem.
Były między nimi nie gorsze od tej, którą zamierzam;
jakże to możecie wątpić, czy się podejmę? Zali
mnie nie znacie?
- To bohater, to rycerz nad rycerze, jak mi Bóg
miły! - zakrzyknął Czarniecki.
I chwyciwszy Kmicica za szyję mówił dalej:
- Dajże gęby za samą ochotę, dajże
gęby!
- Pokażcie inne remedium, to nie pójdę -
rzekł Kmicic - ale widzi mi się, że jakoś tam sobie
poradzę. I pamiętajcie o tym, że ja po niemiecku gadam, jakobym
klepką i wańczosami w Gdańsku handlował. To siła
znaczy, bo bylem przebranie miał, niełatwo odkryją, żem nie
z ich obozu. Ale tak myślę, że tam nikt przed wylotem armaty nie
stoi, bo niezdrowo, i że robotę zrobię, nim się
obejrzą.
- Panie Czarniecki, co o tym waszmość
sądzisz? - spytał nagle przeor.
- Na stu jeden chyba powróci z takiej imprezy -
odrzekł pan Piotr - ale audaces fortuna juvat!
- Bywało się w gorszych opałach - rzekł
Kmicic - nic mi nie będzie, bo takie moje szczęście! Ej, ojcze
kochany, i co za różnica! Dawniej człek dla pokazania
się, dla próżnej sławy lazł w hazard, a teraz na
cześć Najświętszej Panny. Choćby też i
przyszło nałożyć głową, co mi się nie widzi,
powiedzcie sami: możnali komu chwalebniejszej śmierci
życzyć, jak owo za taką sprawę?...
Ksiądz długo milczał, na koniec rzekł:
- Perswazją, prośbami, błaganiem bym cię
wstrzymywał, gdybyś sobie jeno do sławy słać
drogę pragnął, ale masz słuszność, że tu
chodzi o cześć Najświętszej Panny, o ten święty
przybytek, o kraj cały! A ty, mój synu, czyli szczęśliwie
wrócisz, czyli palmę osiągniesz, sławę,
szczęście najwyższe, zbawienie osiągniesz. Przeciw sercu
powiadam ci więc! idź, ja cię nie wstrzymuję!... Modlitwy
nasze, opieka boska pójdą z tobą...
- W takiej kompanii pójdę śmiele i rad
zginę!
- A wracaj, żołnierzyku boży, a wracaj
szczęśliwie, bośmy cię tu pokochali szczerze. Niechże
cię Rafał święty prowadzi i odprowadzi, moje dziecko,
mój synaczku kochany!...
- To ja zaraz przygotowania poczynię - rzekł
wesoło pan Andrzej ściskając księdza - przebiorę
się po szwedzku w kolet i koliste buty, prochy naładuję, a wy
tymczasem, ojcze, egzorcyzmy jeszcze na tę noc wstrzymajcie, bo mgła potrzebna
Szwedom, ale potrzebna i mnie.
- A nie chceszli wyspowiadać się przed drogą?
- Jakżeby inaczej! Bez tego bym nie poszedł, bo
diabeł by miał przystęp do mnie.
- To od tego zacznij.
Pan Piotr wyszedł z celi, a Kmicic
klęknął przy księdzu i oczyścił się z
grzechów. Potem zaś, wesoły jak ptak, poszedł czynić
przygotowania.
W godzinę, dwie później, wśród
głębokiej już nocy, zapukał znowu do celi księdza
przeora, gdzie pan Czarniecki czekał także na niego.
Obaj z księdzem ledwie go poznali, taki z niego
był Szwed wyśmienity. Wąsy podkręcił pod oczy i
rozczapierzył na końcach, nałożył kapelusz na bakier i
wyglądał zupełnie na jakiegoś rajtarskiego oficera
znakomitego rodu.
- Dalibóg, aż człek mimo woli za
szablę ima na jego widok! - rzekł pan Piotr.
- Świecę z daleka! - zawołał Kmicic -
coś wam pokażę!...
I gdy ksiądz Kordecki skwapliwie usunął
świecę, pan Andrzej położył na stole kiszkę
długą na półtorej stopy, a grubą jak ramię
tęgiego męża, uszytą ze smolistego płótna i
wyładowaną do twarda prochem. Z jednego jej końca zwieszał
się długi sznurek ukręcony z kłaków przesyconych
siarką.
- No! - rzekł - jak onej kolubrynie tę dryjakiew w
gębę włożę i sznureczek podpalę, to jej się
brzuch rozpęknie!
- Lucyper by się rozpękł! -
zakrzyknął pan Czarniecki.
Lecz wspomniał, że nieczystego imienia lepiej nie
wymawiać, i uderzył się w gębę.
- A czymże sznureczek zapalisz? - spytał
ksiądz Kordecki.
- W tym jest całe periculum wyprawy, bo muszę
ogień krzesać. Mam krzemień grzeczny, hubkę suchą i
krzesiwo z przedniej stali, ale hałas się uczyni i mogą coś
pomiarkować. Sznurka, mam nadzieję, że już nie ugaszą,
bo będzie wisiał armacie u brody i ciężko go nawet
będzie dostrzec, zwłaszcza że się będzie tlił
chciwie, ale za mną mogą się w pogoń puścić, a ja
prosto do klasztoru nie mogę uciekać.
- Czemu nie możesz? - pytał ksiądz.
- Bo wybuch by mnie zabił. Jak tylko skrę na
sznurku zobaczę, muszę zaraz w bok pyżgać, co siły w
nogach, i ubiegłszy z pół sta kroków, pod szańcem
na ziemi przypaść. Dopiero po wybuchu będę rwał ku
klasztorowi.
- Boże, Boże, ileż to niebezpieczeństw!
- rzekł przeor wznosząc oczy ku niebu.
- Ojcze kochany, tak jestem pewien, że do was
wrócę, że się mnie nawet rzewliwość nie ima,
która w podobnej okazji powinna mnie ułapić. Ale nic to!
Bądźcie zdrowi i módlcie się, żeby mi Pan Bóg
pofortunił. Odprowadźcie mnie jeno do bramy!
- Jakże to? Zaraz chcesz iść? - pytał
pan Czarniecki.
- Mamże czekać, aż rozednieje albo aż
mgła opadnie? Czy to mi głowa niemiła?
Lecz nie poszedł tej nocy pan Kmicic, bo
właśnie kiedy doszli do bramy, jak na złość
ciemność poczęła się rozjaśniać.
Słychać było przy tym jakiś ruch przy olbrzymim dziale.
Nazajutrz z rana przekonali się
oblężeńcy, że przetoczono je w inne miejsce. Odebrali
podobno Szwedzi jakoweś doniesienie o wielkiej słabości muru
nieco opodal, na zawrocie, koło południowej baszty, i tam postanowili
skierować pociski. Może i ksiądz Kordecki nie był obcy tej
sprawie, gdyż poprzedniego dnia widziano starą Kostuchę
wychodzącą z klasztoru, używano zaś jej
głównie, gdy chodziło o rozsiewanie między Szwedami
fałszywych doniesień. Bądź co bądź, był to z
ich strony błąd, bo oblężeńcy mogli tymczasem
naprawić w dawnym miejscu mur, silnie już nadwątlony, a
czynienie nowego wyłomu musiało znów zabrać kilka dni.
Noce ciągle były jasne, dni zgiełkliwe.
Strzelano ze straszliwą usilnością. Duch zwątpienia
znów zaczął przelatywać nad oblężonymi. Byli
tacy między szlachtą, którzy po prostu chcieli się
poddać; niektórzy zakonnicy stracili także serce. Opozycja
nabierała siły i powagi. Ksiądz Kordecki stawiał jej
czoło z niepohamowaną energią, ale zdrowie jego
poczęło szwankować. Tymczasem Szwedom nadchodziły nowe
posiłki i transporta z Krakowa, mianowicie straszliwe palne pociski
kształtu rur żelaznych napełnionych prochem i ołowiem. Te
więcej jeszcze strachu niż szkód przyczyniły
oblężonym.
Kmicic, od czasu jak powziął zamiar wysadzenia
prochem kolubryny, przykrzył sobie w fortecy. Co dzień też z
utęsknieniem spoglądał na swoją kiszkę. Po
namyśle uczynił ją jeszcze większą, tak że
miała blisko łokieć długości, a gruba była jak
cholewa.
Wieczorem z murów rzucał chciwe spojrzenia w
stronę działa, potem niebo rozpatrywał jak astrolog. Ale
księżyc jasny, rozświecający śnieg, udaremniał
ciągle jego przedsięwzięcie.
Aż nagle przyszła odwilż, chmury
zawaliły widnokrąg i noc uczyniła się ciemna, choć oko
wykol. Pan Andrzej wpadł w taki humor, jakby go kto na
sułtańskiego dzianeta wsadził, i ledwie północ
uderzyła, znalazł się przy panu Czarnieckim w swoim rajtarskim
stroju i z kiszką pod pachą.
- Idę! - rzekł.
- Czekaj, dam znać przeorowi.
- A dobrze. No, panie Pietrze, daj gęby i ruszaj po
księdza Kordeckiego!
Czarniecki pocałował go serdecznie i
zawrócił. Ledwie uszedł ze trzydzieści kroków,
zabielał przed nim ksiądz Kordecki. Domyślał się sam,
że Kmicic wyruszy, i szedł go pożegnać.
- Babinicz gotów. Czeka tylko na waszą
wielebność.
- Spieszę, spieszę! - odpowiedział
ksiądz. - Matko Boska, ratujże go i wspomagaj!
Po chwili stanęli obaj przy przechodzie, gdzie pan
Czarniecki zostawił Kmicica, lecz pana Andrzeja nie było już ani
śladu.
- Poszedł!... - rzekł ze zdumieniem ksiądz
Kordecki.
- Poszedł! - odrzekł pan Czarniecki.
- A zdrajca!... - mówił z rozrzewnieniem przeor
- chciałem mu jeszcze ten szkaplerzyk na szyję
włożyć...
Umilkli obaj; milczenie było dokoła, bo dla zbyt
ciemnej nocy nie strzelano z obu stron. Nagle pan Czarniecki szepnął
żywo:
- Jak mi Bóg miły, tak nawet nie stara się
iść cicho. Słyszysz wasza wielebność kroki? Śnieg
chrzęści!
- Najświętsza Panno! osłaniajże
sługę swego! - powtórzył przeor.
Czas jakiś słuchali obaj pilno, dopóki
raźne kroki i chrzęst śniegu nie ucichły.
- Wie wasza wielebność co? - poszepnął
Czarniecki - chwilami myślę, że mu się uda, i nic się
o niego nie boję. To bestia, poszedł tak, jakby szedł pod
wiechę gorzałki się napić... Co za fantazja w tym
człeku! Albo on nałoży wcześnie głową, albo
hetmanem zostanie. Hm, żebym go nie znał sługą Marii,
myślałbym, że ma... Dajże mu Boże szczęście,
daj mu Boże, bo takiego drugiego kawalera nie masz w Rzeczypospolitej...
- Tak ciemno, tak ciemno! - rzekł ksiądz Kordecki
- a oni się od czasu waszej nocnej wycieczki strzegą. Może na
cały szereg wpaść, ani się obejrzy...
- Tego nie myślę; piechota stoi, to wiem, i
pilnują się bardzo, ale przecie stoją na szańcu, nie przed
szańcem, nie przed wylotami własnych armat. Jeśli kroków
nie usłyszą, to może się łacno pod szaniec
podsunąć, a potem go sama wyniosłość osłoni...
Uf!
Tu sapnął i urwał pan Czarniecki, bo z
oczekiwania i trwogi serce poczęło mu bić jak młotem, a w
piersiach tchu mu nie stało.
Ksiądz począł żegnać
ciemności.
Nagle trzecia osoba stanęła przy dwóch
rozmawiających. Był to pan miecznik sieradzki.
- A co tam? - spytał.
- Babinicz poszedł na ochotnika prochami kolubrynę
rozsadzać.
- Jak to? Co?
- Wziął kiszkę z prochem, sznur, krzesiwo...
i poszedł. - Pan Zamoyski ścisnął sobie głowę
dłońmi.
- Jezus Maria! Jezus Maria! - rzekł. - Sam jeden?
- Sam jeden.
- Kto jemu pozwolił? Toż to jest
niepodobieństwo!...
- Ja! Dla mocy bożej wszystko jest podobne, nawet i
powrót jego szczęśliwy! - odpowiedział ksiądz
Kordecki.
Zamoyski umilkł. Czarniecki począł
parskać ze wzruszenia.
- Módlmy się! - rzekł ksiądz.
Klękli we trzech i zaczęli się modlić.
Ale niepokój podnosił włosy na głowie dwom rycerzom
Upłynął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina,
długa jak wieki.
- Już chyba nic nie będzie! - rzekł pan Piotr
Czarniecki.
I odetchnął głęboko.
Nagle w dalekości buchnął olbrzymi słup
ognia i huk, jakby wszystkie gromy nieba zwaliły się na ziemię,
wstrząsnął murami, kościołem i klasztorem.
- Wysadził! wysadził! - począł
krzyczeć pan Czarniecki.
Nowe eksplozje przerwały mu dalsze słowa.
A ksiądz rzucił się na kolana i
wzniósłszy ręce do góry wołał ku niebu:
- Matko Najświętsza! Opiekunko, Patronko,
wróć go szczęśliwie!
Gwar uczynił się na murach. Załoga nie
wiedząc, co się stało, chwyciła za broń. Z cel
poczęli wypadać zakonnicy. Nikt już nie spał. Nawet
niewiasty zerwały się ze snu. Pytania i odpowiedzi zaczęły
się krzyżować jak błyskawice.
- Co się stało?
- Szturm!
- Działo szwedzkie pękło! - wołał
jeden z puszkarzy.
- Cud! Cud!
- Działo największe pękło! - Ta
kolubryna.
- Gdzie ksiądz Kordecki?
- Na murach! Modli się! On to sprawił!
- Babinicz działo wysadził! - wołał pan
Czarniecki.
- Babinicz! Babinicz! Chwała Pannie
Najświętszej! Już nam nie będą szkodzili!
Jednocześnie odgłosy zamieszania poczęły
dolatywać i ze szwedzkiego obozu. Na wszystkich szańcach
zabłysły ognie.
Słychać było coraz większy rejwach. Przy
świetle ognisk widziano masy żołnierzy poruszających
się bezładnie w rozmaite strony, zagrały trąbki, bębny
warczały ciągle; do murów dolatywały krzyki, w
których brzmiała trwoga i przerażenie.
Ksiądz Kordecki klęczał ciągle na murze.
Na koniec noc poczęła blednąć, lecz
Babinicz nie wracał do twierdzy.
|