ROZDZIAŁ 20
Kmicica i Kiemliczów szparko konie niosły do
granicy śląskiej. Jechali ostrożnie, by się z jakim
podjazdem szwedzkim nie spotkać, bo jakkolwiek chytrzy Kiemlicze mieli
"passy", wydane przez Kuklinowskiego, a podpisane przez Millera,
jednakże żołnierzy, nawet zaopatrzonych w podobne dokumenta,
poddawano zwykle badaniu, takie badanie zaś mogło źle
wypaść dla pana Andrzeja i jego towarzyszów. Jechali więc
pospiesznie, by granicę przejść jak najprędzej i w
głąb cesarskiego kraju się zasunąć. Same brzegi
graniczne nie były także od "grasantów" szwedzkich
bezpieczne, a częstokroć i całe oddziały rajtarów
zapuszczały się na Śląsk, by imać tych, którzy
się do Jana Kazimierza przebierali. Ale Kiemlicze, przez czas postoju pod
Częstochową zatrudnieni ustawicznie łowami na pojedynczych
Szwedów, przeznali już na wskróś całą
okolicę, wszystkie graniczne drogi, ścieżki i przechody, na
których połów bywał najobfitszy, i byli jakby we
własnym kraju.
Przez drogę opowiadał stary Kiemlicz panu
Andrzejowi, co słychać w Rzeczypospolitej, pan Andrzej zaś,
zamknięty przez tak długi czas w fortecy, słuchał tych
nowin chciwie i o bólu własnym zapomniał, gdyż były
one nader dla Szwedów niepomyślne i zwiastowały bliski
już koniec panowania szwedzkiego w Polsce.
- Wojsko już sobie przykrzy szwedzką fortunę
i szwedzką kompanię - mówił stary Kiemlicz - a co dawniej
żołnierze gardłem hetmanom grozili, gdyby się nie chcieli
ze Szwedem połączyć, tak teraz sami do pana Potockiego
instancję wnoszą i deputację wysyłają, żeby
Rzeczpospolitę z opresji ratował, przysięgając wszyscy do
gardła przy nim stać. Niektórzy też pułkownicy na
swoją rękę poczęli Szwedów
podjeżdżać.
- Którenże pierwszy począł?
- Jest pan Żegocki, starosta babimostski, z panem
Kuleszą. Ci w Wielkopolsce rozpoczęli i znacznie Szwedów
konfundują; siła mniejszych oddziałów jest w całym
kraju, ale nazwisk przywódców ciężko wiedzieć,
gdyż oni umyślnie ich nie powiadają, a to dlatego, by swoje
rodziny i substancje od pomsty szwedzkiej uchronić. Z wojska pierwszy
się podniósł ten pułk, któremu pan
Wojniłłowicz pułkownikuje.
- Gabriel?... Toż to mój krewny, chociaż go
nie znam!
- Szczery to żołnierz. On to partię zdrajcy
Prackiego starł, która Szwedom służyła, i samego
rozstrzelał, a teraz ku górom srogim poszedł, które za
Krakowem leżą; tam oddział szwedzki zniósł i
góralów ratował, w ucisku od Szwedów
będących...
- To zaś i górale Szwedów już
biją?
- Oni najpierwsi zaczęli; jeno, jako to głupie
chłopstwo, chcieli zaraz Kraków siekierkami odbierać,
których jenerał Duglas rozprószył, gdyż oni w
równinach eksperiencji żadnej nie mają, ale co w góry
za nimi kilka partii posłali, to z tych żaden człowiek nie
wrócił. Teraz pan Wojniłłowicz one chłopstwo
wspomógł, sam zaś do pana marszałka do Lubowli
poszedł i z jego się wojskami połączył.
- Zali pan marszałek Lubomirski przeciw Szwedom stoi?
- Różnie o nim gadali, że się i na
tę, i na tę stronę namyślał, ale jak już
poczęto w całym kraju na koń siadać, tak i on się na
Szwedów zawziął. Możny to pan i siła złego
może im uczynić! Sam on jeden mógłby z królem
szwedzkim wojować. Powiadają też ludzie, że do wiosny ani
jednego Szweda w Rzeczypospolitej nie będzie...
- Da Bóg, że się to stanie!
- Jakże ma być inaczej, wasza
miłość, skoro za oblężenie Częstochowy wszyscy
się przeciw nim zawzięli. Wojsko się buntuje, szlachta bije ich
już, gdzie może, chłopstwo się w kupy zbiera, a do tego
Tatarzy idą, idzie chan własną osobą, który
Chmielnickiego i Kozaków pobił i obiecał ich ze szczętem
zetrzeć, chyba że na Szwedów ruszą.
- Ale i Szwedzi mają jeszcze znacznych
stronników między panami a szlachtą?
- Ten się ich jeno trzyma, kto musi, a i tacy pory
tylko wyczekują. Jeden książę wojewoda wileński
szczerze do nich przystąpił, toteż na złe mu to
wyszło.
Kmicic aż konia wstrzymał i jednocześnie za
bok się uchwycił, bo go ból srogi przeszył.
- Na Boga! - zawołał stłumiwszy jęk -
gadajże mi, co się z Radziwiłłem dzieje? Zali ciągle
siedzi w Kiejdanach?
- Bramo z kości słoniowej! - rzekł stary -
tyle ja wiem, co ludzie gadają, a Bóg wie, czego nie gadają.
Mówią jedni, że książę wojewoda już nie
żywie; inni, że się jeszcze panu Sapieże broni, ale ledwie
tchnie. Podobno na Podlasiu się ze sobą mocowali i pan Sapieha
zmógł, bo Szwedzi nie mogli księcia wojewody ratować...
Teraz prawią, że w Tykocinie przez pana Sapiehę
oblężon i że już po nim.
- Chwała Bogu! Zacni tryumfują nad zdrajcami!...
Chwała Bogu! Chwała Bogu!
Kiemlicz popatrzył spode łba na Kmicica i sam nie
wiedział, co ma myśleć. Przecie wiadomo było w całej
Rzeczypospolitej, że jeżeli Radziwiłł zatriumfował z
początku nad swymi własnymi wojskami i nad szlachtą, która
szwedzkiego panowania nie chciała, to stało się to w znacznej
części dzięki Kmicicowi i jego ludziom.
Lecz z tą myślą stary nie zdradził
się przed swym pułkownikiem i jechali dalej w milczeniu.
- A co się dzieje z księciem koniuszym? -
spytał wreszcie pan Andrzej.
- Nie słyszałem o nim nic, wasza
miłość - odrzekł Kiemlicz. - Może jest w Tykocinie, a
może u elektora. Teraz tam wojna i król szwedzki osobą
własną do Prus wyruszył, a my tymczasem naszego pana
wyglądamy. Daj go Bóg! bo niechby się tylko pokazał,
wszyscy by co do jednego człeka przy nim stanęli i wojsko by zaraz
Szwedów opuściło.
- Pewnież tak?
- Wasza miłość! ja wiem tylko to, co ci
żołnierze mówili, którzy ze Szwedami pod
Częstochową stać musieli. Jest tam grzecznej jazdy na kilka
tysięcy pod panem Zbrożkiem, pod panem Kalińskim i innymi
pułkownikami. Śmiem powiedzieć waszej miłości, że
żaden tam z dobrej woli nie służy, chyba grasanci
Kuklinowskiego, bo ci chcieli się skarbami jasnogórskimi
obłowić. Ale co zacni żołnierze, to tylko lamentowali i
jeden przed drugim narzekał: "Dość nam tej służby
żydowskiej! Niech jeno pan nasz nogą granicę przestąpi,
wraz szable na Szwedów obrócimy, ale póki go nie ma, jak
nam poczynać? gdzie iść?" Tak oni narzekali, a po innych
pułkach, które są pod hetmanami, gorzej jeszcze. To wiem
pewno, bo przyjeżdżali od nich deputaci do pana Zbrożka z
namowami i tam sekretnie po nocach radzili, o czym Miller nie wiedział,
chociaż i on czuł, że źle koło niego.
- A książę wojewoda wileński w Tykocinie
oblężon? - spytał pan Andrzej.
Kiemlicz znów spojrzał niespokojnie na Kmicica,
bo pomyślał, że go chyba gorączka chwyta, skoro dwa razy
każe sobie jednę i tęż samą wiadomość
powtarzać, o której dopiero co była mowa - jednakże
odpowiedział:
- Oblężon przez pana Sapiehę.
- Sprawiedliwe sądy boże! - rzekł Kmicic. -
On, który mógł potęgą z królami się
równać!... Niktże przy nim nie został?
- W Tykocinie jest załoga szwedzka. A przy osobie
księcia wojewody tylko się pono trochę dworzan co wierniejszych
zostało.
Kmicica pierś napełniła się
radością. Bał się pomsty strasznego magnata nad
Oleńką, a chociaż zdawało mu się, że tej
pomście pogróżkami swymi zapobiegł, ciągle przecie
trapiła go ta myśl, że lepiej i bezpieczniej byłoby
Oleńce i wszystkim Billewiczom mieszkać w lwiej jamie niż w
Kiejdanach, pod ręką księcia, który nigdy nikomu nie
przebaczył. Teraz jednak, gdy on upadł, musieli tym samym przeciwnicy
jego tryumfować; teraz, gdy go pozbawiono sił, znaczenia, gdy
był panem jednego tylko lichego zameczku, w którym życia
własnego i wolności bronił, nie mógł przecie
myśleć o zemście; ręka jego przestała
ciężyć nad nieprzyjacioły.
- Chwała bądź Bogu! chwała
bądź Bogu! - powtórzył Kmicic.
I tak miał głowę zaprzątniętą
tą zmianą radziwiłłowskich losów i tym, co się
przez cały czas jego pobytu w Częstochowie zdarzyło, i tym,
gdzie jest ta, którą pokochało jego serce, i tym, co się
z nią stało - że po raz trzeci spytał Kiemlicza:
- Mówisz tedy, że książę
złaman?
- Złaman ze szczętem - odpowiedział stary. -
Czy wasza miłość nie chory?
- Bok jeno piecze. Nic to! - odrzekł Kmicic.
I znów jechali w milczeniu. Strudzone konie
zwalniały stopniowo kroku, aż wreszcie poczęły
iść stępa. Jednostajny ruch ten uśpił znużonego
na śmierć pana Andrzeja - i spał długo, kiwając
się na kulbace. Zbudziło go dopiero białe światło
dzienne.
Obejrzał się ze zdziwieniem dokoła, bo
zdało mu się w pierwszej chwili, że wszystko, co tej nocy
przeszedł, to był tylko sen; wreszcie spytał:
- To wy, Kiemlicze? My spod Częstochowy jedziem?
- A jakże, wasza miłość!
- A gdzie jesteśmy?
- Oho! już w Śląsku. Już nas tu Szwedzi
nie dostaną!
- To dobrze! - rzekł Kmicic oprzytomniawszy
zupełnie.
- A gdzie nasz miłościwy król rezyduje?
- W Głogowej.
- Tam też pojedziemy panu do nóg się
pokłonić, służby ofiarować. Ale słuchaj no, stary!
- Słucham, wasza miłość!
Lecz Kmicic zamyślił się i nie od razu
mówić począł. Widocznie coś w głowie
układał, wahał się, rozważał, na koniec
rzekł:
- Nie może być inaczej!
- Słucham, wasza miłość! -
powtórzył Kiemlicz.
- Ni królowi, ni nikomu z dworskich nie
pisnąć, ktom jest!... Zwę się Babinicz, a jedziem z
Częstochowy. O kolubrynie i o Kuklinowskim możecie
mówić... Ale nazwiska mego nie wspominać, żeby tam moich
intencyj na wspak nie wzięto i za zdrajcę mnie nie poczytano, bom ja
w zaślepieniu księciu wojewodzie wileńskiemu
służył i jeszcze mu pomagał, o czym na dworze mogli
słyszeć.
- Panie pułkowniku! Po tym, czego wasza
miłość pod Częstochową dokonał...
- A kto da świadectwo, że to prawda, póki
klasztor oblężony?
- Stanie się wedle rozkazu.
- Nadbieży czas, że prawda na wierzch wyjdzie -
rzekł jakby do siebie Kmicic - ale pierwej musi się pan nasz
miłościwy sam przekonać... On też da mi później
świadectwo!
Na tym urwała się rozmowa. Tymczasem uczynił
się dzień zupełny. Stary Kiemlicz począł
śpiewać godzinki, a Kosma i Damian wtórowali mu basem. Droga
była uciążliwa, bo mróz trzymał trzaskający, a
przy tym ustawicznie zatrzymywano na drodze jadących i wypytywano o
nowiny, zwłaszcza zaś o to, czy Częstochowa broni się
jeszcze. Kmicic odpowiadał, że się broni i obroni, lecz pytaniom
nie było końca. Gościńce roiły się od
podróżnych, gospody wszędzie po drodze pozajmowane. Jedni
chronili się w głąb kraju z pogranicznych ziem Rzeczypospolitej
przed uciskiem szwedzkim, drudzy pomykali ku granicom po wieści z kraju;
raz w raz spotykano szlachtę, która mając dość
Szwedów jechała, tak jak i Kmicic, służby wygnanemu panu
ofiarować. Czasem trafiały się i poczty pańskie, czasem
większe lub mniejsze oddziały żołnierzy z tych wojsk,
które bądź to dobrowolnie, bądź na mocy
układów ze Szwedami przeszły granice, jak na przykład
wojska pana kasztelana kijowskiego. Wieści z kraju już były
ożywiły nadzieje tych exulów i wielu gotowało się do
zbrojnego powrotu. W całym Śląsku, a zwłaszcza w
księstwach raciborskim i opolskim, gotowało się jak w garnku;
posłańcy latali z listami do króla i od króla do pana
kasztelana kijowskiego, do prymasa, do pana kanclerza Korycińskiego, do
pana Warszyckiego, kasztelana krakowskiego, pierwszego senatora
Rzeczypospolitej, który ani na chwilę nie opuścił sprawy
Jana Kazimierza.
Panowie ci, w porozumieniu z wielką
królową, niezachwianą w nieszczęściu, porozumiewali
się i ze sobą, i z krajem, i z przedniejszymi w nim ludźmi, o
których wiedziano, że radzi by do wierności prawemu panu
powrócić. Swoją drogą słał gońców i
pan marszałek koronny, i hetmani, i wojsko, i szlachta gotująca
się do chwycenia za broń.
Była to wilia do powszechnej wojny, która w
niektórych miejscach już wybuchła. Szwedzi tłumili te
miejscowe porywy bądź orężem, bądź siekierą kata,
lecz ogień, zgaszony w jednym miejscu, natychmiast zapalał się w
drugim. Burza straszliwa zawisła nad głowami skandynawskich
najezdników; ziemia sama, lubo pokryta śniegami, poczęła
parzyć ich stopy; groźba i pomsta otaczały ich ze wszystkich
stron, straszyły ich cienie własne.
Więc chodzili jak błędni. Niedawne
pieśni tryumfu zamarły im na ustach, i sami pytali siebie z
największym zdumieniem: "Jestli to ten sam naród, który
wczoraj jeszcze opuścił własnego pana, poddał się bez
boju?"- Jakże! panowie, szlachta, wojsko niebywałym w dziejach
przykładem przeszło do zwycięzcy; miasta i zamki otwierały
bramy; kraj był zajęty. Nigdy podbój nie kosztował mniej
sił i krwi. Sami Szwedzi dziwiąc się tej łatwości, z
jaką zajęli potężną Rzeczpospolitę, nie mogli ukryć
pogardy dla zwyciężonych, którzy za pierwszym połyskiem
szwedzkiego miecza wyparli się króla, ojczyzny, byle życia i
dostatków w spokoju zażywać albo nowych w zamieszaniu
nabyć. To, co w swoim czasie mówił cesarskiemu posłowi
Lisoli Wrzeszczowicz, powtarzał sam król i wszyscy jenerałowie
szwedzcy: "Nie ma w tym narodzie męstwa, nie ma stałości,
nie ma ładu, nie ma wiary ani patriotyzmu! - muszą
zginąć!"
Zapomnieli, że ten naród ma jeszcze jedno
uczucie, to właśnie, którego ziemskim wyrazem była Jasna Góra.
I w tym uczuciu było jego odrodzenie.
Więc huk dział, który odezwał się
pod świętym przybytkiem, odezwał się zarazem we wszystkich
sercach magnackich, szlacheckich, mieszczańskich i chłopskich. Okrzyk
zgrozy rozległ się od Karpat do Bałtyku i olbrzym rozbudził
się z odrętwienia.
- To inny naród! - mówili ze zdumieniem
jenerałowie szwedzcy.
I począwszy od Arfuida Wittenberga, a skończywszy
na komendantach pojedynczych zamków, wszyscy słali do
bawiącego w Prusach Karola Gustawa wieści pełne
przerażenia.
Ziemia usuwała im się spod nóg; zamiast
dawnych przyjaciół, potykali wszędy wrogów; zamiast
poddania się, opór; zamiast obawy, dziką i gotową na
wszystko odwagę; zamiast miękkości, okrucieństwo; zamiast
cierpliwości, zemstę.
A tymczasem z rąk do rąk przelatywał
tysiącami w całej Rzeczypospolitej manifest Jana Kazimierza,
który poprzednio, już ze Śląska wydany, zrazu nie
budził echa. Teraz przeciwnie, widywano go po zamkach jeszcze nie
zajętych. Gdzie tylko nie cięży ta szwedzka ręka, tam
szlachta zbierała się w kupy i kupki i biła się w piersi
słuchając wzniosłych słów wygnanego króla,
który wytykając błędy i grzechy rozkazywał nie
tracić nadziei i do ratunku upadłej Rzeczypospolitej się
zrywać.
"Nie minął jednak czas (pisał Jan
Kazimierz), chociaż tak już daleko postąpił nieprzyjaciel,
abyśmy utraconych prowincyj i miast odzyskać nie mogli, i Bogu
powinnej chwały powrócić, sprofanowane kościoły
krwią nieprzyjacielską nasycić, a wolności i prawa dawne w
klubę zwyczajną i staropolskie postanowienie wprowadzić nie
mogli; byle się tylko ta staropolska cnota i ona starożytnych
przodków Uprzejmości i Wierności waszych ku Panu observantia,
i miłość, z jakowej się przed różnymi narodami
nasz dziad Zygmunt Pierwszy szczycił, powróciła.
Przystąpiła już tedy pierwszych występków odmiana ku
cnocie. Komu Bóg i wiara Jego święta pierwsza nad wszystko
dobro, przeciwko temu szwedzkiemu nieprzyjacielowi Uprzejmości i
Wierności wasze powstańcie. Nie czekajcie wodzów i wojewód
albo takiego porządku, jaki w pospolitym prawie opisany. Już teraz
między Uprzejmościami i Wiernościami waszymi nieprzyjaciel
wszystkie te rzeczy pomięszał; ale jeden do drugiego, trzeci do dwu,
czwarty do trzech, piąty do czterech i tak per consequens, by też każdy
i z własnymi poddanymi zgromadźcie się, a gdzie słuszna, na
jaki opór zwiedźcie się. Tam sobie wodza obierzecie dopiero.
Jedna do drugiej kupy wiążcie się i słuszne już z
siebie wojsko uczyniwszy, wodza nad nim wiadomego obrawszy, osoby naszej poczekajcie,
nie opuszczając okazji, gdyby się trafiła, do porażenia
nieprzyjaciela. My, bylebyśmy o okazji i gotowości, i
skłonności ku nam Uprzejmości i Wierności waszych
usłyszeli, zaraz natychmiast przybędziemy i zdrowie nasze tam
położymy, gdzie zaszczycenie całości ojczyzny
potrzebować będzie."
Uniwersał ten odczytywano nawet w obozie Karola
Gustawa, nawet po zamkach szwedzkie załogi mających, i wszędzie
gdzie się tylko polskie chorągwie znajdowały. Szlachta
łzami oblewała każde słowo królewskie, dobrego pana
żałując, i ząprzysięgała sobie na krzyżach,
na wizerunkach Najświętszej Panny i szkaplerzach woli jego
uczynić zadość. Żeby zaś gotowości swej
złożyć dowód, póki zapał tlał w sercach
a łzy nie obeschły, siadano, nie czekając długo, tu i
owdzie na koń i rzucano się jeszcze "za ciepła" na
Szwedów.
W ten sposób mniejsze oddziały szwedzkie
topnieć i ginąć poczęły. Działo się to na
Litwie, Żmudzi, Mazowszu, Wielko- i Małopolsce. Nieraz szlachta
zebrawszy się u sąsiada na chrzciny, imieniny, na wesele lub kulig,
bez żadnych wojowniczych zamiarów, kończyła na tym
zabawę, że popiwszy uderzała jak grom i wycinała w
pień pobliską szwedzką komendę. Po czym kulig
wśród pieśni i okrzyków, przybierając po drodze
tych, który się "ochocić" chcieli, jechał
dalej, zmieniał się w tłum chciwy krwi, z tłumu w
"partię", która już stałą
rozpoczynała wojnę. Poddani chłopi i czeladź całymi
tłumami garnęli się do zabawy; inni donosili o pojedynczych
Szwedach lub pomniejszych oddziałach, po wsiach nieostrożnie
roztasowanych. I liczba "kuligów" i "maszkar"
zwiększała się z dniem każdym. Wesołość i
fantazja, właściwa narodowi, mieszała się do tych krwawych
zabaw.
Chętnie przebierano się za Tatarów,
których samo imię napełniało trwogą Szwedów,
dziwne bowiem krążyły między nimi wieści i bajki o
dzikości i straszliwym a okrutnym męstwie tych synów krymskich
stepów, z którymi Skandynawowie nie spotkali się dotąd
nigdy. Że zaś wiedziano powszechnie, iż chan w sto tysięcy,
okrągło, ordy idzie w pomoc Janowi Kazimierzowi, a szlachta
hałasowała napadając na komendy, powstało stąd dziwne
zamieszanie.
Pułkownicy i komendanci szwedzcy w wielu miejscach byli
istotnie przekonani, że Tatarzy już nadeszli, i cofali się na
gwałt do większych fortec lub obozów, roznosząc
wszędzie wieść fałszywą i trwogę. Tymczasem
okolice, które pozbyły się w ten sposób nieprzyjaciela,
mogły się zbroić i niesforne tłuszcze w rzędniejsze
wojsko zamieniać.
Lecz groźniejsze jeszcze dla Szwedów od
kuligów szlacheckich i od samych Tatarów były ruchy
chłopskie. Od dawna, od pierwszego dnia oblężenia
Częstochowy, poczęło wrzeć pomiędzy ludem i spokojni a
cierpliwi dotąd oracze jęli tu i owdzie stawiać opór i tu
i owdzie chwytać za kosy i cepy, a szlachcie pomagać. Bystrzejsi
jenerałowie szwedzcy z największą obawą patrzyli na te
chmury, które lada chwila mogły się zmienić w potop
prawdziwy i pochłonąć bez ratunku najeźdźców.
Postrach wydawał im się najwłaściwszym
środkiem, by zgnieść w zarodzie straszne niebezpieczeństwo.
Karol Gustaw głaskał jeszcze i pochlebnymi słowy utrzymywał
te chorągwie polskie, które za nim do Prus poszły. Nie
szczędził też pochlebstw panu chorążemu
Koniecpolskiemu, słynnemu regimentarzowi spod Zbaraża. Ten stał
przy jego boku z sześciu tysiącami niezrównanej jazdy,
która przy pierwszym nieprzyjacielskim starciu z elektorem taki postrach
i zniszczenie rozniosła między Prusakami, że elektor,
zaniechawszy boju, co prędzej na układy się zgodził.
Słał król szwedzki także listy do
hetmanów, do magnatów i szlachty, pełne łaski, obietnic
i zachęcań, by mu wierności dochowali. Lecz jednocześnie
wydał rozkazy swym jenerałom i komendantom niszczenia ogniem i
mieczem wszelkiego oporu wewnątrz kraju, a zwłaszcza wycinania w
pień kup chłopskich. Rozpoczął się tedy okres
żelaznych rządów żołnierskich. Szwedzi porzucili
pozory przyjaźni. Miecz, ogień, rabunek, ucisk zastąpiły
dawną udawaną życzliwość. Z zamków
komenderowano potężne oddziały jazdy i piechoty w pościgu
za kuligami. Równano z ziemią całe wsie, palono dwory,
kościoły i plebanie. Jeńców szlachtę oddawano w
ręce katom; chłopom wziętym w niewolę obcinano prawe
ręce i puszczano do domów. Szczególnie srożyły
się owe oddziały w Wielkopolsce, która jak najpierwsza
się poddała, tak też najpierwsza podniosła się przeciw
obcemu panowaniu. Komendant Stein rozkazał tam pewnego razu poucinać
ręce przeszło trzystu chłopom pochwyconym z bronią w
ręku. Po miasteczkach pobudowano stałe szubienice i co dzień
ubierano je nowymi ofiarami. Toż samo czynił Magnus de la Gardie na
Litwie i Żmudzi, gdzie naprzód zaścianki, a za nimi i chłopstwo
broń chwyciło. Że zaś w ogóle w zamieszaniu trudno
było Szwedom odróżnić własnych obrońców
od nieprzyjaciół, przeto nie szczędzono nikogo.
Lecz ogień podsycany krwią, zamiast
gasnąć, wzmagał się coraz więcej i
rozpoczęła się wojna, w której obu stronom nie
chodziło już o same zwycięstwa, o zamki i miasta lub prowincje,
ale o śmierć i życie. Okrucieństwo wzmagało
nienawiść, i poczęto nie walczyć, lecz tępić
się wzajemnie bez miłosierdzia.
|