ROZDZIAŁ 34
Jakkolwiek Tatarzy, a zwłaszcza dobrudzcy, umieli
zbrojnym mężom w polu piersią do piersi stawać, przecie
najmilszą dla nich wojną był mord bezbronnych, branie niewiast i
chłopów w jasyr, a przede wszystkim grabież. Wielce też
przykrzyła się droga owemu czambulikowi, który prowadził
Kmicic, pod żelazną bowiem jego ręką dzicy wojownicy
musieli w baranków się zmienić, trzymać noże w
pochwach, a zgaszone hubki i zwinięte łyka w biesagach. Z
początku szemrali.
Około Tarnogrodu kilkunastu umyślnie
pozostało w tyle, aby puścić "czerwone ptaki" w
Chmielewsku i poswawolić z mołodyciami. Lecz pan Kmicic, który
już się ku Tomaszowowi posunął, wrócił na
pierwszy odblask pożogi i kazał winnym wywieszać się
wzajemnie. A tak już był opanował Akbah-Ułana, że ten
nie tylko oporu nie stawiał, ale przynaglał skazanych, aby
prędzej się wieszali, gdyż inaczej "bagadyr"
będzie się gniewał. Odtąd "barankowie" szli
spokojnie, zbijając się w najciaśniejsze kupy po wsiach i
miasteczkach, aby na którego podejrzenie nie padło. I egzekucja,
choć ją tak srodze przeprowadził Kmicic, nie wzbudziła
nawet przeciw niemu niechęci ani nienawiści, takie już bowiem
miał szczęście ów zabijaka, że zawsze podwładni
tyle właśnie czuli dlań miłości, ile i strachu.
Prawda, że pan Andrzej nie dał i im krzywdy
uczynić. Kraj był srodze przez niedawny napad Chmielnickiego i
Szeremeta spustoszony, więc o żywność i paszę, jako na
przednówku, było trudno, a mimo tego wszystko musiało być
na czas i w bród, a w Krynicach, gdy mieszkańcy opór stawili
i nie chcieli żadnej spyży dostarczyć, kazał ich kilku pan
Andrzej siec batożkami, podstarościego zaś uderzeniem obuszka
rozciągnął.
Ujęło to niezmiernie ordyńców,
którzy słuchając z lubością wrzasków bitych
kryniczan mówili pomiędzy sobą:
- Ej, sokół nasz Kmitah, nie da swoim barankom
krzywdy uczynić!
Dość, że nie tylko nie pochudli, ale
spaśli się jeszcze, ludzie i konie. Stary Ułan, któremu
brzucha przybyło, spoglądał z coraz większym podziwem na
junaka i językiem mlaskał.
- Gdyby mi syna Ałłach dał, chciałbym
mieć takiego. Nie marłbym na starość z głodu w
ułusie! - powtarzał.
Kmicic zaś od czasu do czasu uderzał go
pięścią w brzuch i mówił:
- Słuchaj, wieprzu! Jeśli ci Szwedzi kałduna
nie rozetną, to wszystkie spiżarnie w niego schowasz!
- Gdzie tu Szwedzi? Łyka nam pogniją, łuki
popróchnieją - odpowiedział Ułan, któremu
tęskno było za wojną.
Jakoż istotnie jechali naprzód takim krajem, do
którego noga szwedzka dojść nie zdołała, dalej
zaś takim, w którym były swego czasu prezydia, ale już je
konfederacja wyparła. Spotykali natomiast wszędzie mniejsze i
większe kupy szlachty, ciągnące zbrojno w rozmaite strony, i nie
mniejsze kupy chłopstwa, które nieraz zastępowały im
groźnie drogę, a którym często trudno było
wytłumaczyć, że mają do czynienia z
przyjaciółmi i sługami króla polskiego.
Doszli wreszcie do Zamościa. Zdumieli się Tatarzy
na widok tej potężnej fortecy, a cóż dopiero, gdy im
powiedziano, że niedawno jeszcze wstrzymała ona całą
potęgę Chmielnickiego.
Pan Jan Zamoyski, ordynat, pozwolił im na znak wielkiej
przychylności i łaski wejść do miasta. Wpuszczono ich
bramą Szczebrzeszyńską albo inaczej Ceglaną, gdyż dwie
inne były z kamienia. Sam Kmicic nie spodziewał się ujrzeć
nic podobnego i nie mógł wyjść z podziwu na widok ulic
szerokich, włoską modą pod linię równo budowanych,
na widok wspaniałej kolegiaty i burs akademickich, zamku, murów,
potężnych dział i wszelkiego rodzaju "opatrzenia".
Jako mało który z magnatów mógł się
porównać z wnukiem wielkiego kanclerza, tak mało która
forteca z Zamościem.
Lecz największy zachwyt ogarnął
ordyńców, gdy ujrzeli ormiańską część
miasta. Nozdrza ich chciwie wciągały woń safianu, którego
wielkie fabryki prowadzili przemyślni przybysze z Kaffy, a oczy
śmiały im się do bakalij, wschodnich kobierców,
pasów, sadzonych szabel, kindżałów, łuków,
lamp tureckich i wszelkiego rodzaju kosztowności.
Sam pan cześnik koronny wielce przypadł do serca
Kmicicowi. Było to prawdziwe królewiątko w swoim
Zamościu: człek w sile wieku, wielce przystojny, chociaż nieco
cherlawy, gdyż w leciech pierwszej młodości nie dość
upały natury hamował. Zawsze jednak lubił płeć
białą, a zdrowie jego nie do tyla było nadwątlone, aby
wesołość znikła mu z oblicza. Dotychczas nie
ożenił się, a jakkolwiek najznamienitsze domy w Rzeczypospolitej
otwierały mu szeroko podwoje, utrzymywał, że nie może
dość gładkiej dziewki w nich znaleźć. Znalazł
ją później nieco, w osobie młodej panienki francuskiej,
która, lubo w innym zakochana, oddała mu bez wahania dla jego
bogactw swą rękę, nie przewidując, że ów
pierwszy wzgardzony ozdobi kiedyś koroną królewską
swoją i jej głowę.
Pan Zamościa nie odznaczał się bystrym
dowcipem, jeno go miał tyle, co na własną potrzebę. O
godności i urzędy nie zabiegał, chociaż same szły ku
niemu, a gdy przyjaciele strofowali go, iż mu przyrodzonej ambicji
braknie, odpowiadał:
- Nieprawda, że mi jej braknie, jeno mam więcej od
tych, którzy się kłaniają. Po co mi dworskie progi
wycierać? W Zamościu nie tylko ja Jan Zamoyski, ale Sobiepan
Zamoyski.
Zwano go też powszechnie Sobiepanem, z którego
przezwiska wielce był kontent. Rad też udawał prostaka,
chociaż wychowanie odebrał wykwintne i młodość na
podróżach po cudzych krajach spędził. Sam powiadał
się zwyczajnym szlachcicem i dużo o mierności swego
"staniku" mawiał, może dlatego, by mu inni zaprzeczali, a
może, by mierności dowcipu nie spostrzegli. Zresztą był to
człek zacny i lepszy syn Rzeczypospolitej od wielu innych.
A jako on przypadł do serca Kmicicowi, tak i Kmicic
jemu, przeto też go na pokoje zamkowe zaprosił i gościł, bo
i to lubił, by jego gościnność chwalono.
Pan Andrzej poznał w zamku wiele znamienitych
osób, przede wszystkim zaś księżnę Gryzeldę
Wiśniowiecką, siostrę pana Zamoyskiego, a wdowę po wielkim
Jeremim, po panu swego czasu w Rzeczypospolitej prawie największym,
który jednakowoż całą niezmierną fortunę w
czasie inkursji kozackiej był utracił, tak iż księżna
siedziała w Zamościu na łasce u brata Jana.
Lecz była to pani tak pełna
wspaniałości, majestatu i cnoty, iż pierwszy pan Jan prochy
przed nią zdmuchiwał, a przy tym bał się jej jak ognia. Nie
było też wypadku, żeby woli jej zadość nie
uczynił lub żeby się jej w ważniejszych wypadkach nie
radził. Powiadali nawet dworscy, że księżna pani
rządzi Zamościem, armią, skarbami i panem bratem starostą; lecz
ona nie chciała korzystać ze swej przewagi, całą duszą
oddana boleści po mężu i wychowaniu syna.
Syn ów właśnie był niedawno z dworu
wiedeńskiego na krótki czas do kraju powrócił i
bawił przy niej. Był to młodzieńczyk w wiośnie lat;
lecz na próżno pan Kmicic szukał w nim tych znamion,
które syn wielkiego Jeremiego nosić w obliczu powinien.
Postać młodego książątka była
pełna wdzięku; twarz duża, nalana, wypukłe oczy
patrzyły nieśmiało; usta miał grube, wilgotne, jak u ludzi
skłonnych do uciech stołu; olbrzymie i czarne, jak skrzydło
kruka, włosy spadały mu aż na ramiona. Wziął też
po ojcu tylko owe krucze włosy i smagłość cery.
Ci, którzy mu byli bliżsi, upewniali jednak pana
Kmicica, że młody książę ma duszę
szlachetną, pojęcie niepospolite i znakomitą pamięć,
dzięki której prawie wszystkimi językami rozmówić
się może, i że tylko pewna ociężałość
ciała i ducha oraz przyrodzone łakomstwo w jedzeniu stanowią wady
tego niepospolitego skądinąd panięcia.
Jakoż, wdawszy się z nim w rozmowę,
przekonał się pan Andrzej, że książę nie tylko ma
pojętny dowcip i trafny sąd o wszystkim, ale i dar jednania sobie
ludzi. Kmicic pokochał go po pierwszej rozmowie tym uczuciem, w
którym jest najwięcej litości. Uczuł, że dałby
wiele, by temu sierocie wrócić świetny los, jaki mu się
prawem z urodzenia należał.
Lecz przekonał się także przy pierwszym
obiedzie, iż prawdą było, co mówiono o łakomstwie
Michała. Młody książę zdawał się nie
myśleć o niczym więcej, tylko o jedzeniu. Wypukłe jego oczy
śledziły niespokojnie każdą potrawę, a gdy mu
przynoszono półmisek, nabierał ogromne kupy na talerz i
jadł chciwie, z mlaskaniem wargami, jak tylko łakomcy jadają.
Marmurowa twarz księżnej przyoblekła się na ów widok
jeszcze większym smutkiem. Kmicicowi zaś stało się nieswojo
tak dalece, że odwrócił oczy i spojrzał na pana Sobiepana
Zamoyskiego.
Lecz pan starosta kałuski nie patrzył ani na
księcia Michała, ani na swego gościa. Pan Kmicic poszedł za
jego wzrokiem i poza ramieniem księżnej Gryzeldy ujrzał
prawdziwie cudne zjawisko, którego nie zauważył dotąd.
Była to malutka główka dziewczęca,
biała jak mleko, kraśna jak róża, a wdzięczna jak
obrazek. Drobniuchne, same przez się wijące się loczki
zdobiły jej czoło, bystre oczka strzygły ku oficerom
siedzącym wedle pana starosty, nie pomijając i jego samego; wreszcie
zatrzymały się na panu Kmicicu i patrzyły nań z uporem tak
pełnym zalotności, jakby mu chciały w głąb serca
zajrzeć.
Lecz Kmicic niełatwo się konfundował,
więc jął zaraz patrzeć w te oczka zgoła zuchwale, a
następnie trącił w bok siedzącego wedle pana Szurskiego,
porucznika nadwornej pancernej chorągwi ordynackiej, i spytał
półgłosem:
- A co to za firka ogoniasta?
- Mości panie - odrzekł ostro pan Szurski - nie
mów lekce, kiedy nie wiesz, o kim mówisz... Nie żadna to
firka, jeno panna Anna Borzobohata-Krasieńska... I waćpan inaczej jej
nie zwij, jeśli nie chcesz swojej grubianitatis żałować!
- Aspan chyba nie wiesz, że firka to taki ptak, i
bardzo wdzięczny, dlatego żadnego też w tym przezwisku kontemptu
nie masz - odparł śmiejąc się Kmicic - ale miarkując z
waszmościnej cholery, srodze musisz być zakochany!
- A kto tu nie zakochany? - mruknął opryskliwie
Szurski. - Sam pan starosta ledwie oczu nie wypatrzy i jako na szydle siedzi.
- Widzę to, widzę!
- Co tam waćpan widzisz!... On, ja, Grabowski,
Stołągiewicz, Konojadzki, Rubecki z dragonii, Pieczynga, wszystkich
pogrążyła... I z waćpanem stanie się to samo,
jeżeli tu długo posiedzisz... Jej dwudziestu czterech godzin
dosyć!
- Ej, panie bracie! Nie dałaby i we dwadzieścia
cztery miesiące rady!
- Jakże to? - pytał z oburzeniem pan Szurski -
toś waść ze spiżu czy co?
- Nie! Jeno gdy kto waćpanu ostatniego talara z
kieszeni ukradnie, to się już nie potrzebujesz bać
złodzieja...
- Chyba że tak! - odrzekł Szurski.
Pan Kmicic zaś sposępniał nagle, bo mu
własne zgryzoty na myśl przyszły, i nie zważał
więcej, że czarne oczka coraz to uporczywiej w niego patrzyły,
jak gdyby pytając: Jak się nazywasz i skąd się
wziąłeś, młody rycerzu?
A Szurski mruczał:
- Wierci, wierci!... Wierciła tak i we mnie,
póki do serca nie dowierciła... Teraz ani dba!
Kmicic otrząsnął się z zamyślenia.
- Czemu się który z was nie żeni, u kaduka!
- Bo jeden drugiemu przeszkadza!
- Ba, to dziewka gotowa osiąść na koszu...
Choć, co prawda, jeszcze w tej gruszce białe ziarnka być
muszą.
Na to Szurski wytrzeszczył oczy i pochyliwszy się
do ucha Kmicica rzekł wielce tajemniczo:
- Mówią, że jej dwadzieścia
pięć lat, jak Boga kocham! Jeszcze przed inkursją hultajską
była u księżnej Gryzeldy.
- Dziw nad dziwy, nie dałbym jej nad szesnaście,
niechby ośmnaście, najwyżej!
Tymczasem "licho" domyśliło się
widocznie, że o nim mowa, bo oczki jarzące nakryło powiekami i
jeno boczkiem trochę strzelało ku Kmicicowi, pytając
ciągle: Ktoś jest, taki urodziwy? skąd się
wziąłeś?
A on mimo woli począł pokręcać
wąsa.
Po obiedzie wziął go pod ramię pan starosta
kałuski, który, z uwagi na dworne maniery Kmicica, traktował
go jak niepowszedniego gościa.
- Panie Babinicz - rzekł - wszakże
waszmość mówiłeś mi, żeś z Litwy?
- Tak jest, panie starosto.
- Powiedzże mi, zali nie znasz na Litwie
Podbipiętów?
- Znać nie znam, bo też już ich na
świecie nie masz, przynajmniej tych, którzy się Zerwikapturem
pieczętowali. Ostatni pod Zbarażem poległ. Był to
największy rycerz, jakiego Litwa wydała. Kto u nas o Podbipiętach
nie wie!
- Słyszałem i ja o tym, ale owo dlaczego pytam:
jest na respekcie u siostry mojej jedna panna, która się
Borzobohata-Krasieńska nazywa... Ród zacny!... Była ona
narzeczoną tego Podbipięty, który zabit pod Zbarażem...
Sierota to, bez ojca i matki, a chociaż siostra księżna wielce
ją miłuje, przecie ja, przyrodzonym opiekunem siostry
będąc, tym samym mam i onę dziewczynę w opiece.
- Miłaż to opieka! - wtrącił Kmicic.
Pan starosta kałuski uśmiechnął
się, mrugnął oczyma i mlasnął językiem.
- Co? marcepanik! Co?...
Lecz wnet spostrzegłszy, iż się zdradza,
przybrał twarz poważną.
- Zdrajco! - rzekł pół żartem, a
pół serio - chciałeś mnie na hak przywieść,
ledwiem się nie wygadał!...
- Z czym? - pyta pan Kmicic patrząc mu bystro w oczy.
Tu Sobiepan ostatecznie zmiarkował, że
lotnością dowcipu gościowi nie sprosta, i zaraz rzecz
obrócił.
- Ten Podbipięta - rzekł - zapisał jej
jakoweś folwarki tam, w waszych stronach. Nazwisk nie pamiętam, bo
cudaczne: jakieś Bałtupie, Syruciany, Myszykiszki, słowem,
wszystko, co miał. Dalibóg, nie pamiętam... Pięć czy
sześć folwarków.
- Ba! klucze to raczej, nie folwarki. Podbipięta
był człek wielce możny i gdyby ta panna do całej jego
fortuny kiedyś doszła, mogłaby mieć własny fraucymer i
między senatorami męża szukać.
- Także powiadasz? Znasz owe wioski?
- Znam jeno Lubowicze i Szeputy, bo te koło mojej
majętności leżą. Samej leśnej granicy będzie mil
ze dwie, a polnej i łącznej drugie tyle.
- Gdzież to jest? - W Witebskiem.
- Oj, daleko! niewarta ta sprawa zachodu, ile że tamte
kraje pod nieprzyjacielem.
- Jak nieprzyjaciół wyżeniem, to do
majętności dojdziem. Ale Podbipiętowie mają swoje
majętności i w innych stronach, a na Żmudzi bardzo znaczne, wiem
o tym dobrze, bo mam też i tam kawał ziemi.
- Widzę, że i waszmościna substancja nie
torba sieczki?
- Nic to teraz nie przynosi. Ale cudzego mi nie trzeba.
- Poradźże mi waszmość, jak by
dziewczynę na nogi postawić?
Kmicic rozśmiał się.
- Wolę o tym radzić niż o czym innym. Najlepiej
do pana Sapiehy się udać. Byle sprawę wziął do serca,
to jako wojewoda witebski i najznamienitsza na Litwie persona, siła
mógłby wskórać.
- Mógłby awizy do trybunałów
rozesłać, że to testamentem Borzobohatej zapisano, aby dalsi
krewni nie szarpali.
- Tak jest. Ale trybunałów teraz nie masz, a pan
Sapieha co innego też ma na głowie.
- Można by dziewczynę w ręce mu i w
opiekę oddać. Mając na oczach, prędzej by dla niej co
uczynił.
Kmicic spojrzał ze zdziwieniem na pana starostę.
"Co on w tym ma, że się chce jej stąd
pozbyć?" - pomyślał.
Starosta zaś mówił dalej:
- Trudno, aby w obozie w namiocie pana wojewody witebskiego
mieszkała, ale mogłaby przy córkach wojewodzińskich
zostawać.
"Nie rozumiem! - pomyślał Kmicic - zaliby on
naprawdę chciał jej być tylko opiekunem?"
- W tym jeno trudność, jak by ją w tamte
strony w dzisiejszych niespokojnych czasiech wysłać. Trzeba by z
kilkaset ludzi, a ja Zamościa ogałacać nie mogę. Gdybym to
znalazł kogo, co by ją w bezpieczeństwie dowiózł...
Ot, waćpan mógłbyś się podjąć, bo i tak do
pana Sapiehy idziesz. Dałbym ci listy... a waćpan dałbyś mi
kawalerski parol, że ją bezpiecznie doprowadzisz.
- Ja mam ją do pana Sapiehy prowadzić? -
rzekł ze zdumieniem Kmicic.
- Alboż ta taka funkcja niemiła?... Choćby
też i do afektu po drodze przyszło?
- Ehe! - rzekł Kmicic - już tam moje afekta kto
inny dzierżawi, a choć tenuty mi nie płaci, przecie
dzierżawcy zmieniać nie myślę.
- Tym lepiej, z tym większą spokojnością
ci ją powierzę.
Nastała chwila milczenia.
- Co? podjąłbyś się? - spytał
starosta.
- Z Tatarami idę.
- Powiadali mi ludzie, że się Tatarzy waćpana
gorzej ognia boją. No, co? podjąłbyś się?
- Hm! dlaczego by nie, gdybym waszą
wielmożność miał tym zobowiązać... Jeno...
- Aha! myślisz, że trzeba, aby księżna
permisję dała... Da! jak mi Bóg miły! Bo imaginuj sobie,
że ona mnie posądza...
Tu pan starosta począł coś długo
szeptać do ucha Kmicicowi, wreszcie dodał głośno:
- Okrutnie była za to na mnie krzywa, a ja uszy
kładłem po sobie, bo to z babami wojować! at! wolałbym
Szwedów pod Zamościem. Ale będzie miała najlepszy
dowód, że nic złego nie zamyślam, skoro sam dziewkę
chcę stąd wyprawić. Srodze się zdziwi, prawda... No! przy
pierwszej sposobności o tym z nią pogadam.
To rzekłszy starosta zakręcił się i
odszedł, Kmicic zaś popatrzył za nim i mruknął:
- Wniki jakieś, panie starosto, zastawiasz, a choć
celu nie rozumiem, przecie sidło widzę dobrze, bo i wnicznik z ciebie
okrutnie niezgrabny.
Pan starosta zaś kontent był z siebie,
chociaż dobrze to pojmował, że połowa dopiero roboty
została dokonana, a pozostawała druga, tak trudna, że na
myśl o niej ogarniało go zwątpienie, a nawet i strach: po prostu
należało uzyskać pozwolenie księżnej Gryzeldy,
której surowości i przenikliwego rozumu bał się pan starosta
z całej duszy.
Jednak począwszy, pragnął jak najprędzej
doprowadzić dzieło do skutku, nazajutrz więc rano, po mszy, po
śniadaniu i po przeglądzie najemnej piechoty niemieckiej udał
się na pokoje księżnej.
Zastał samą panią haftującą ornat
do kolegiaty. Za nią Anusia zwijała rozwieszony na dwóch
krzesłach jedwab; drugi motek koloru różanego
założyła na szyję i migając szybko rączkami,
biegała naokoło krzeseł, goniąc odwijającą
się nitkę.
Panu staroście pojaśniały oczy na jej widok,
ale prędko przybrał oblicze w powagę i przywitawszy się z
księżną, tak niby od niechcenia zaczął:
- Ten pan Babinicz, co tu z Tatary przyjechał, to jest
Litwin. Możny jakiś człek i wielce grzeczny, a rycerz podobno
zawołany. Zauważyłaś go, pani siostro?
- Samżeś go do mnie przyprowadzał -
odrzekła obojętnie księżna Gryzelda. - Uczciwą ma twarz
i na dobrego żołnierza wygląda.
- Rozpytywałem się go też o owe
majętności, pannie Borzobohatej zapisane. Powiada, że to fortuna
niemal radziwiłłowskiej równa.
- Daj Boże Anusi. Lżejsze jej będzie
sieroctwo, a potem starość - rzekła pani.
- Jest jeno to periculum, żeby dalsi krewni nie
rozdrapali. Babinicz powiada, że wojewoda witebski mógłby,
gdyby chciał, tym się zająć. Zacny to człek i nam
wielce życzliwy, któremu bym córkę własną
powierzył... Dość, by mu awizę do trybunału
posłać i opiekę oznajmić. Ale Babinicz powiada, iż na
to potrzeba, aby panna Anna sama pojechała w tamte strony.
- Dokąd? do pana Sapiehy?
- Albo do panien Sapieżanek, aby tam była, aby
instalacja pro forma mogła być uczyniona.
Starosta zmyślił w tej chwili
"instalację pro forma", słusznie mniemając, że
księżna przyjmie tę fałszywą monetę za
dobrą.
Ona zaś pomyślała przez chwilę i
rzekła:
- Jakże jej tu teraz jechać, gdy Szwedzi po
drodze?
- Mam właśnie wiadomość, że z
Lublina ustąpili. Cały kraj z tej strony Wisły wolny.
- I któż by to Hankę do pana Sapiehy
odprowadził?
- Choćby ten sam Babinicz.
- Z Tatarami? Bójże się Boga, panie bracie,
toż to lud dziki i niesforny.
- Ja się tam nie boję - wtrąciła
dygając Anusia.
Lecz księżna Gryzelda zmiarkowała już,
że pan brat przyszedł z jakimś gotowym planem, więc
wyprawiła Anusię z pokoju, sama zaś poczęła
spoglądać pytającym wzrokiem na pana starostę.
On zaś rzekł jakby do siebie samego:
- Ordyńcy ci w proch się przed Babiniczem
rozsypują. Wiesza ich za lada niesubordynację.
- Nie mogę na taką ekspedycję pozwolić -
odpowiedziała księżna. - Dziewczyna jest zacna, ale
bałamutna, i łatwo w ludziach zapały budzi... Sam to wiesz
najlepiej. Nigdy bym jej nie powierzyła człeku młodemu i nieznanemu.
- Nieznany on tam nie jest, bo kto o Babiniczach nie
słyszał jako o familiantach i statecznych ludziach! (pierwszy pan
starosta nigdy w życiu o Babiniczach nie słyszał)...
Zresztą - mówił dalej - mogłabyś jej
którą ze statecznych niewiast do kompanii dodać, to i decorum
byłoby zachowane. Za Babinicza ja ręczę. Powiem ci i to, pani
siostro, że ma on w tamtych stronach narzeczoną, w której
srodze jest, jak sam powiada, zakochany... A kto zakochany, temu co innego w
głowie. Grunt w tym, że taka druga sposobność
nieprędko może się trafić; natomiast może fortuna
dziewce przepaść i na dojrzałe lata zostanie bez dachu nad
głową.
Księżna przestała haftować,
podniosła głowę i utkwiła w bracie przenikliwe oczy.
- Co ty masz w tym, żeby ją stąd
wyprawić?
- Co ja mam w tym? - mówił spuszczając
wzrok pan starosta - co mogę mieć? Nic!
- Janie!... tyś się z Babiniczem
zmówił na jej cnotę?!
- Ot, jest! Jak mi Bóg miły! tego tylko
brakło! Przeczytasz tedy list, który do pana Sapiehy napiszę,
i własny dodasz... A jać jeno przyrzekam, iż się z
Zamościa nie ruszę. Wreszcie sama Babinicza wybadasz i sama go
prosić będziesz, aby się funkcji podjął. Skoro mnie
posądzasz, to nie chcę o niczym wiedzieć.
- Czemu zaś tak nastajesz, by ona wyjechała z
Zamościa?
- Bo jej dobra pragnę i o fortunę niezmierną
chodzi. Wreszcie... przyznaję! Siła mi na tym zależy, aby ona z
Zamościa wyjechała. Oto sprzykrzyły mi się twoje
posądzenia, nie w smak i to, że na mnie ustawnie brwi marszczysz i
surowie spoglądasz... Myślałem, że przyzwalając na
odjazd dziewczyny znajdę najlepsze argumentum przeciw podejrzeniom.
Dalibóg, dość mi tego! bom też nie żaden żak
ani mydłek, który się nocą pod okna skrada... Powiem ci
więcej: oficerowie mi się przez nią jeden na drugiego burzą
i szablami na się trzaskają. Ni zgody, ni porządku, ni
służby, jak należy. Dość mi tego! Ale skoro jeszcze
oczyma we mnie świdrujesz, to rób, jak chcesz, a Michała sama
pilnuj, bo to twoja, nie moja sprawa.
- Michała? - rzekła ze zdumieniem
księżna.
- Ja przeciw dziewczynie nic nie mówię... Nie
bałamuci go więcej niż innych, ale jeżeli ty, pani siostro,
nie widzisz jego strzelistych spojrzeń i gorących afektów, to
ci jeno to powiem, że Kupido tak nie zaślepia jak macierzyńska
miłość.
Brwi księżnej ściągnęły
się, a lica jej przybladły.
Starosta zaś widząc, że wreszcie
utrafił, uderzył się rękoma po kolanach i mówił
dalej:
- Ot, tak! pani siostro, ot, tak!... Co mnie do tego.
Niechże jej Michałek jedwab do zwijania podaje, niech parska
patrząc na nią, niech się płoni, niech przez dziurki we
drzwiach na nią spogląda!... A mnie co!... Wreszcie... bo ja wiem!
Fortuna piękna... ród, no! szlachecki, a ja się tam nad
szlachtę nie wynoszę. Chcesz sama, dobrze! Lata jeno ponoś
niedobrane, ale to znów nie moja rzecz.
To rzekłszy pan starosta powstał i skłoniwszy
się siostrze bardzo uprzejmie, zabierał się do odejścia.
Księżnej tymczasem krew napłynęła
do twarzy. Dumna pani w całej Rzeczypospolitej nie widziała partii
godnej Wiśniowieckiego, a za granicą chyba między
arcyksiężniczkami austriackimi, więc też słowa brata
przypiekły ją jakby rozpalonym żelazem.
- Janie! - rzekła - czekaj!
- Pani siostro - odrzekł starosta kałuski -
chciałem, primo: złożyć ci dowód, iż
niesłusznie mnie posądzasz, secundo: iż powinnaś kogo
innego pilnować. Teraz uczynisz, jak zechcesz, jać nie mam
więcej nic do gadania.
Tu pan Zamoyski skłonił się i wyszedł.
|