ROZDZIAŁ 35
Pan starosta kałuski niezupełnie kłamał
przed siostrą, mówiąc o afektach Michałowych dla Anusi,
gdyż młode książątko kochało się w niej tak
jak i wszyscy, nie wyłączając paziów dworskich. Ale
była to miłość niezbyt gwałtowna i zgoła
nieprzedsiębiorcza; raczej słodkie rozdurzenie głowy i
zmysłów, nie poryw serca, które miłując, do
wiecznego posiadania umiłowanego przedmiotu dąży. Do takiego
dążenia nie miał Michał dość energii.
Niemniej księżna Gryzelda, marząc o
świetnej przyszłości dla syna, przeraziła się mocno
tym uczuciem.
W pierwszej chwili zdumiała ją nagła zgoda
pana starosty na wyjazd Anusi; obecnie przestała o tym myśleć,
tak dalece całą jej duszę zajęło grożące
niebezpieczeństwo. Rozmowa z synem, który bladł i
drżał przed nią, a wprzód, nim się do czego
przyznał, już począł łzy wylewać,
utwierdziła ją w mniemaniu, że bezpieczeństwo jest groźne.
Jednakże nie od razu przezwyciężyła
skrupuły sumienia i dopiero gdy Anusia, której chciało
się nowy świat i nowych ludzi zobaczyć, a może i
pobałamucić pięknego kawalera, przypadła jej do nóg
z prośbą o pozwolenie, księżna nie znalazła
dość siły, by go jej odmówić.
Anusia zalewała się wprawdzie łzami na
myśl rozłąki ze swą panią i matką, ale dla
sprytnej dziewczyny było zupełnie jasne, że prosząco
rozłąkę oddala tym samym od siebie wszelkie podejrzenia, jakoby
w jakichś z góry powziętych celach bałamuciła
młode książątko lub też samego pana starostę.
Księżna Gryzelda chcąc się
przekonać, czy nie ma jakiej zmowy między bratem starostą a
Kmicicem, kazała temu ostatniemu stawić się przed sobą.
Przyrzeczenie pana starosty, że nie ruszy się z Zamościa,
uspokoiło ją wprawdzie znacznie, chciała jednak poznać
bliżej człowieka, który miał dziewczynę przeprowadzać.
Rozmowa z Kmicicem uspokoiła ją zupełnie.
Młodemu szlachcicowi patrzyła z siwych oczu taka
szczerość i prawda, że niepodobna było o niej
wątpić. Przyznał się od razu, że w innej zakochany i
przeto do bałamuctwa nie ma ni chęci, ni głowy. Wreszcie
dał parol kawalerski, iż dziewczynę obroni przed wszelką
przygodą, chybaby sam pierwej głową nałożył.
- Do pana Sapiehy ją odwiozę bezpiecznie,
gdyż starosta powiadał, że nieprzyjaciel z Lublina
ustąpił... Ale potem nie chcę nic o niej wiedzieć... I nie
dlatego, abym powolnych służb dla waszej książęcej
mości miał się wzdragać, bo dla wdowy po największym
wojowniku i chwale całego narodu gotowem zawsze krew przelać... Ale
że mam tam swoje ciężkie sprawy, z których nie wiem,
czyli skórę całą wyniosę.
- Nie chodzi też o nic więcej - odrzekła
księżna - jeno byś ją do pana Sapieżyńskich
rąk oddał, a pan wojewoda uczyni to dla mnie, iż dalszej nad
nią opieki nie odmówi.
Tu wyciągnęła mu rękę,
którą on ze czcią największą ucałował; ona
zaś rzekła jemu na pożegnanie:
- Czuwaj, panie kawalerze, czuwaj! I tym się nie
ubezpieczaj, że kraj od nieprzyjaciela wolny.
Ostatnie słowa zastanowiły Kmicica, lecz nie
miał czasu nad nimi rozmyślać, bo wkrótce
ułapił go pan starosta.
- Cóż, mości rycerzu - rzekł
wesoło - największą ozdobę z Zamościa mi wywozisz?
- Ale z wolą pańską - odpowiedział
Kmicic.
- Pilnujże jej dobrze. Łakomy to specjał!
Gotów ci ją kto odbić!
- A niech jeno popróbuje! O wa! Dałem parol
kawalerski księżnej pani, a u mnie parol święta rzecz!
- No! na śmiech jeno mówię... Nie
potrzebujesz się bać ani ostrożności nadzwyczajnych
przedsiębrać.
- A taki poproszę jaśnie wielmożnego pana o
jakowąś kolaskę zamykaną i blachami opatrzoną.
- Dam ci i dwie... Ale przecież zaraz nie jedziesz?
- Bogać! Pilno mi! I tak tu za długo siedzę.
- To wypraw swoich Tatarów naprzód do
Krasnegostawu. Ja ze swej strony pchnę gońca, aby tam obroki
były dla nich gotowe, a tobie eskortę własną aż do
Krasnegostawu dam. Nic cię tu spotkać złego nie może, bo to
kraj mój... Dam ci dobrych pachołków z niemieckiej dragonii,
ludzi śmiałych i dróg świadomych... Zresztą, do
Krasnegostawu trakt jak sierpem rzucił.
- A czemu to mam się sam ostawać?
- Abyś się z nami dłużej zabawił,
miłym mi jesteś gościem i rad bym waćpana choćby
cały rok zatrzymać. A przy tym posłałem po stada do
Perespy, może się jakowyś bachmacik dla waćpana wybierze,
który cię w potrzebie nie zawiedzie, wierzaj!...
Kmicic spojrzał bystro w oczy staroście, potem,
jakby powziąwszy nagłe postanowienie, rzekł:
- Dziękuję i ostaję, a Tatarów
naprzód wyprawię.
I poszedł zaraz wydać im rozkazy, a wziąwszy
na stronę Akbaha-Ułana, tak mówił:
- Akbahu-Ułanie. Macie iść naprzód do
Krasnegostawu, prostym traktem, jakoby kto sierpem rzucił. Ja tu
ostaję i w dzień po was ruszę mając starościńską
eskortę. Słuchajże teraz, co ci powiem: oto mi do Krasnegostawu
nie pójdziecie, jeno mi w pierwszych lasach niedaleko za Zamościem
przypadnij tak, aby żywa dusza o was nie wiedziała; a gdy
wystrzał na gościńcu usłyszycie, to do mnie, bo mi tu
chcą jakowąś nieszczerość wyrządzić.
- Twoja wola! - odrzekł Akbah-Ułan
przykładając dłoń do czoła, ust i piersi.
"Przejrzałem cię, panie starosto! -
rzekł do siebie Kmicic. - W Zamościu siostry się boisz,
więc chcesz dziewczynę porwać i gdzieś w pobliżu
osadzić, a ze mnie instrumentum swych żądz uczynić, a kto
wie, czy i gardła nie wziąść. Czekajże!
Trafiłeś na lepszego od się... I sam się we własny
potrzask uchwycisz."
Wieczorem porucznik Szurski zastukał do drzwi Kmicica.
Oficer także coś wiedział, czegoś się domyślał,
a że Anusię miłował, wolał więc, by
odjechała, niż żeby w moc pana starosty wpadła.
Jednakże mówić otwarcie nie śmiał, a może
także nie miał pewności; dziwił się więc tylko,
iż Kmicic zgodził się na wysłanie przodem Tatarów;
zaręczał, że drogi nie są tak bezpieczne, jako
mówią, że wszędy włóczą się kupy
zbrojne i do gwałtownych uczynków skore.
Lecz pan Andrzej postanowił udawać, że
niczego się nie domyśla.
- Co mnie może spotkać? - mówił -
przecie pan starosta kałuski daje mi własną eskortę!
- Ba! Niemców!
- Zali to niepewni ludzie?
- Tym psubratom nigdy ufać nie można. Bywało,
że zmówiwszy się w drodze, do nieprzyjaciół
zbiegali...
- Szwedów przecie nie ma z tej strony Wisły.
- Są, psiajuchy, w Lublinie! Nieprawda, że wyszli.
Szczerze waszmości radzę, nie wyprawiaj naprzód
Tatarów, bo w większej kupie zawsze bezpieczniej.
- Szkoda, żeś mi waćpan wprzód tego
nie mówił. Jeden mam język w gębie i raz danego rozkazu
nie cofam.
Jakoż nazajutrz Tatarzy ruszyli naprzód. Kmicic
miał zaś jechać pod wieczór, tak aby na pierwszy nocleg
stanąć w Krasnymstawie. Tymczasem wręczono mu dwa listy do pana
Sapiehy: jeden od księżnej, drugi od pana starosty. Kmicic miał
wielką ochotę otworzyć ten ostatni, jednak nie śmiał,
natomiast przejrzawszy go pod światło, przekonał się,
że w środku jest czysty papier. Odkrycie to upewniło go
ostatecznie, że i dziewczyna, i listy mają mu być w drodze
odebrane.
Tymczasem przyszło stado z Perespy i pan starosta
obdarzył młodego rycerza nad podziw pięknym bachmacikiem,
którego on z wdzięcznością przyjął
myśląc sobie w duszy, że dalej na nim zajedzie, niż
się pan starosta spodziewa. Myślał także o swoich Tatarach,
którzy już musieli w lasach zapaść, i śmiech pusty
go brał. Chwilami znów burzył się w duszy i
obiecywał sobie dać panu staroście dobrą naukę.
Nadszedł wreszcie czas obiadu, który
upłynął bardzo posępnie. Anusia miała czerwone oczy;
oficerowie milczeli głucho, jeden pan starosta był wesół
i kazał dolewać w kielichy, które Kmicic spełniał
jeden za drugim. Lecz gdy nadeszła pora odjazdu, niewiele osób
żegnało odjeżdżających, gdyż pan starosta
powyprawiał oficerów po służbie.
Anusia padła do nóg księżnie i
długo nie można jej było oderwać, sama zaś
księżna miała w twarzy niepokój widoczny. Może i
wyrzucała sobie po cichu, iż pozwoliła na odjazd wiernej
służki, wśród takich czasów, w których
nietrudno było o przygodę. Lecz głośny płacz
Michała, który, trzymając pięści przy oczach,
buczał jak żak szkolny, utwierdził dumną panią w
przekonaniu, iż trzeba dalszym skutkom młodocianego afektu zapobiec.
Wreszcie uspokajała się i tą nadzieją, że w rodzinie
sapieżyńskiej znajdzie dziewczyna opiekę, bezpieczeństwo i
wreszcie ową wielką fortunę mającą jej los na
resztę życia zabezpieczyć.
- Waścinej cnocie, męstwu i honorowi ją
powierzam - rzekła raz jeszcze księżna do Kmicica - a
waćpan pamiętaj, iżeś mi zaprzysiągł, jako
ją bez szwanku do pana Sapiehy odprowadzisz.
- Jako szkło będę wiózł, a w
potrzebie pakułami obwinę, żem zaś parol dał, to chyba
śmierć mi go dochować przeszkodzi - odrzekł rycerz.
I podał ramię Anusi, ona zaś zła
była na niego, bo wcale na nią nie patrzył i dość
lekko traktował, więc podała mu rękę bardzo dumnie,
odwracając wzrok i głowę w inną stronę.
Żal jej było odjeżdżać i strach
ją teraz brał, ale cofać się było już za
późno. Nadeszła chwila, siedli więc, ona do karetki ze
starą sługą, panną Suwalską, on na koń i ruszyli.
Dwunastu rajtarów niemieckich otaczało kolaskę i wóz z
Anusinymi łubami. Gdy wreszcie skrzypnęły brony w Warszawskiej
bramie i rozległ się turkot kół po zwodzonym moście,
Anusia uderzyła w płacz głośny.
Kmicic pochylił się do kolaski.
- Nie bój się waćpanna, nie zjem cię!
" Grubian!" - pomyślała Anusia.
Jechali czas jakiś wedle domów
leżących za murami wprost ku Staremu Zamościu, po czym wyjechali
na pola i wjechali w bór, który w owych czasach
ciągnął się pagórzystym krajem aż hen, do Bugu
i za Bug z jednej strony, z drugiej szedł, przerywany wsiami, aż do
Zawichosta.
Noc już zapadła, ale bardzo pogodna i widna, trakt
znaczył się srebrnym szlakiem; ciszę przerywał tylko hurkot
karetki i tętent koni rajtarskich.
"Tu już moi Tatarowie muszą tkwić w
gąszczach jako wilcy" - pomyślał Kmicic.
Wtem nadstawił ucha.
- Co to? - zapytał oficera dowodzącego rajtarami.
- Słychać tętent!... Jakiś jeździec
pędzi w skok za nami! - odrzekł oficer.
Zaledwie skończył, dopadł na spienionym koniu
Kozak wołając:
- Pan Babinicz! pan Babinicz! Pyśmo od pana starosty!
Orszak wstrzymał się. Kozak podał list panu
Kmicicowi.
Kmicic rozłamał pieczęć i przy
świetle latarni, umieszczonej przy koźle kolaski, czytał, co
następuje:
"Mości, a mnie wielce miły, panie Babinicz!
Wprędce po odjeździe panny Borzobohatej-Krasieńskiej doszła
mnie wieść, iż Szwedzi nie tylko nie ustąpili z Lublina,
ale na mój Zamość uderzyć zamierzają. Wobec tego
dalsza droga i peregrynacja stają się niepodobne. Zważywszy
więc owe pericula, na jakie białogłowa narażona by być
mogła, chcemy pannę Borzobohatą mieć z powrotem w
Zamościu. Ciż sami rajtarowie ją odwiozą, waćpana
zaś, któremu w dalszą drogę musi być pilno, na próżno
fatigare nie chcemy. Którą wolę naszą oznajmując
waszej mości, prosimy, abyś rajtarom wedle naszych chęci rozkazy
wydać zechciał."
"Przecie jest w nim tyle uczciwości, że na
głowę moją nie nastaje, jeno mnie na dudka chce
wystrychnąć - pomyślał Kmicic. - Wraz się też
okaże jawnie, czy jest w tym zasadzka, czyli jej nie ma."
Tymczasem Anusia wysadziła głowę przez okno.
- A co tam? - spytała.
- Nic! pan starosta kałuski jeszcze raz
waćpannę mojemu męstwu poleca. Nic więcej.
Tu zwrócił się do woźnicy i rajtarów:
- Jazda! Lecz oficer dowodzący rajtarami osadził
konia.
- Stój! - krzyknął na woźnicę.
Po czym do Kmicica:
- Jak to "jazda"?
- A po co dłużej w lesie stać? - spytał
z głupia frant Kmicic.
- Bo wasza mość odebrałeś jakowyś
rozkaz.
- A waści co do tego! Odebrałem i
właśnie dlatego rozkazuję: jazda!
- Stój! - zawołał oficer.
- Jazda! - powtórzył Kmicic.
- Co tam? - spytała znów Anusia.
- Nie pojedziem ni kroku dalej, nim rozkazu nie obaczę!
- rzekł stanowczo oficer.
- Rozkazu nie obaczysz, bo nie tobie go przysłano!
- Skoro waszmość słuchać go nie chcesz,
to ja go wykonam... Ruszajże sobie tedy waszmość z Bogiem do
Krasnegostawu i bacz, ażebyśmy czego nie przyłożyli na
drogę, a my z panną wracamy.
Pan Kmicic tego tylko chciał, aby oficer wyznał,
iż wie, co jest w rozkazie; okazało się bowiem z tego z
zupełną pewnością, że cała sprawa jest z
góry ułożonym podstępem.
- Ruszaj z Bogiem! - powtórzył groźnie
już oficer.
I w tej chwili rajtarzy powydobywali bez komendy szable z
pochew.
- O takie syny! nie do Zamościa chcielibyście
dziewkę wieźć, jeno gdzieś na uboczu osadzić, aby
starosta swobodnie żądzom swym cugle mógł
popuszczać. Aleście na mądrzejszego trafili!
To rzekłszy wypalił w górę z
pistoletu.
Na ów odgłos w głębiach lasu
rozległ się wrzask straszliwy, jak gdyby wystrzał zbudził
całe stada wilków śpiące w pobliżu. Wycie
ozwało się z przodu, z tyłu, z boków, jednocześnie
rozległ się tętent koni, chrupot gałęzi łamanych
pod kopytami i na trakcie zaczerniały kupy jeźdźców,
które się zbliżały z nieludzkim wyciem i piskiem.
- Jezus! Maria! Józef! - wołały
przerażone niewiasty w kolasce.
Tymczasem Tatarzy dopadli chmurą, lecz Kmicic
wstrzymał ich trzykrotnym okrzykiem, sam zaś zwrócił
się do przerażonego oficera i chełpić się
począł:
- Poznaj, na kogoś trafił... Pan starosta na dudka
chciał mnie wystrychnąć, ślepe instrumentum ze mnie
uczynić... A tobie rajfurską funkcję powierzył,
której się dla łaski pańskiej podjąłeś,
panie oficyjerze. Kłaniajże się od Babinicza panu staroście
i powiedz mu, że dziewka dojedzie bezpiecznie do pana Sapiehy!
Oficer potoczył naokoło przelękłym
wzrokiem i ujrzał dzikie twarze patrzące ze straszliwym
łakomstwem na niego i na rajtarów. Znać było, że
czekają tylko jednego wyrazu, ażeby rzucić się na nich i
porozrywać w sztuki.
- Wasza miłość uczyni, co zechce, bo z
przemocą nie wskóramy - odrzekł drżącym głosem
- ale pan starosta potrafi się pomścić. Kmicic
rozśmiał się.
- Niechże na tobie się mści, bo gdyby nie to,
żeś się zdradził, gdybyś nie okazał, że
wiesz z góry, co jest w rozkazie, i nie przeciwił się dalszej
jeździe, to byś mnie nie przekonał o zasadzce i dziewkę
zaraz bym w Krasnostawie oddał. Powiedzże i to panu staroście,
by mądrzejszych od cię rajfurami swymi kreował.
Spokojny ton, z jakim pan Kmicic to mówił,
upewnił nieco oficera, przynajmniej pod tym względem, iż ani
jemu, ani rajtarom śmierć nie grozi, więc odetchnął
lżej i rzekł:
- Mamyż z niczym wracać do Zamościa?
A Kmicic:
- Z niczym nie wrócicie, bo wrócicie z pismem
moim, które każdemu z was na skórze każę wypisać.
- Wasza miłość...
- Bierz ich! - krzyknął Kmicic.
I sam zaraz ucapił za kark oficera.
Rozpoczęła się zawierucha i kotłowanina
naokół kolaski. Wrzask Tatarów stłumił
wołanie o pomoc i krzyki przerażenia wydobywające się z
piersi niewiast.
Lecz szamotanie niedługo trwało, gdyż w dwa
pacierze później rajtarowie leżeli już na trakcie
powiązani jeden obok drugiego.
Teraz Kmicic rozkazał siec ich batożkami z byczego
surowca, lecz nie nad miarę, ażeby wrócić mogli
piechotą do Zamościa. Otrzymali więc prości żołnierze
po sto, a oficer sto pięćdziesiąt plag, pomimo próśb
i zaklęć Anusi, która nie rozumiejąc, co się
wokoło niej dzieje, sądziła, że w straszliwe jakieś
ręce wpadła, i składając dłonie, błagała ze
łzami w oczach o życie.
- Daruj, rycerzu!... Com ja ci winna?... Daruj!
Oszczędź!...
- Cicho panna bądź! - huknął Kmicic.
- Com ci zawiniła?
- Możeś i sama w zmowie!...
- W jakiej zmowie? Boże, bądź
miłościw mnie grzesznej!...
- To waćpanna nie wiesz, że pan starosta pozornie
jeno na wyjazd waćpanny dozwolił, aby cię od księżnej
odłączyć, a w drodze porwać, i aby w jakimś pustym
zameczku na cnotę twoją nastawać!
- Jezusie Nazareński! - krzyknęła Anusia.
I tyle było w tym okrzyku prawdy i szczerości,
iż Kmicic rzekł łagodniej:
- Jakże? Toś waćpanna nie w zmowie?...
Może to być!
Anusia zakryła twarz rękoma, lecz nie mogła
nic mówić, jeno powtarzała raz po razu:
- Jezus, Mario! Jezus, Mario!
- Uspokój się panna - rzekł jeszcze
łagodniej pan Kmicic. - Pojedziesz bezpiecznie do pana Sapiehy, bo tego
pan starosta nie wyliczył, z kim ma sprawę... Ot, ci ludzie,
których tam sieką, mieli cię porwać... Daruję ich
zdrowiem, aby mogli panu staroście opowiedzieć, jako im gładko
poszło.
- To waćpan mnie od hańby obronił?
- Tak jest! chociażem nie wiedział, czy rada
będziesz...
Anusia, zamiast odpowiadać lub zaprzeczać,
chwyciła nagle pana Andrzeja za rękę i przycisnęła
ją do swych bledziuchnych ust. A po nim skry przeszły od nóg
do głowy.
- Daj panna spokój, dla Boga! Co to znowu!.. -
krzyknął. - Siadaj panna do kolaski, bo nożyny przemoczysz... A
nie bój się!... U matki nie byłoby ci przezpieczniej...
- Pojadę teraz z waćpanem choćby na koniec
świata!
- Waćpanna takich rzeczy nie powiadaj!
- Bóg cię nagrodzi, żeś cnoty
bronił!
- Pierwszy raz mi się sposobność trafiła
- odrzekł Kmicic.
A ciszej mruknął sam do siebie:
- Tylem jej dotąd bronił, ile kot
napłakał!
Lecz tymczasem ordyńcy przestali batożyć
rajtarów, kazał ich więc pan Andrzej pognać nagich i
pokrwawionych traktem do Zamościa. Poszli łzy rzewne wylewając.
Konie, broń i odzież darował Kmicic swoim Tatarom i ruszyli
szybko naprzód, bo niebezpiecznie było zwłóczyć.
Przez drogę nie mógł się młody
rycerz powstrzymać od chęci zaglądania do kolaski, a raczej od
spoglądania w bystre oczka i cudne lica dziewczyny. Pytał też za
każdym razem, czy jej czego nie trzeba, czy kolaska wygodna i czy zbyt
szybka jazda nie nuży.
Ona odpowiadała mu zatem wdzięcznie, że jej
tak dobrze, jako nigdy nie bywało. Ochłonęła już ze
strachu zupełnie. Serce wezbrało jej ufnością do
obrońcy. W duszy zaś myślała:
"Nie tak nieużyty ani taki grubian, jakom z
początku mniemała!"
- Ej, Oleńka, co ja dla ciebie cierpię! -
mówił sobie Kmicic - zali mnie niewdzięcznością
nakarmisz?... Żeby tak w dawnych czasach... u, ha!...
Tu kompanionowie przyszli mu na myśl i
różne swawole, których się na spółkę z
nimi dopuszczał, więc chcąc odegnać pokusy,
począł za ich nieszczęsne dusze odmawiać "Wieczny
odpoczynek".
Przybywszy do Krasnegostawu, uznał pan Kmicic, że
lepiej na wieści z Zamościa nie czekać, i zaraz ruszył w dalszą
drogę. Wszelako na odjezdnym napisał i przesłał panu
staroście list następujący:
"Jaśnie Wielmożny Panie Starosto, a mnie
wielce
miłościwy Łaskawco i Dobrodzieju!
Kogo Bóg wielkim na tym świecie uczynił,
temu i dowcipu sporszą miarę namierzył. Poznałem to od
razu, iżeś J. W. Pan jeno na próbę chciał mnie
wystawić, przesyłając mi rozkaz wydania panny
Borzobohatej-Krasieńskiej, a poznałem to tym lepiej, gdy rajtarowie
owi zdradzili, iż tenor rozkazu wiedzą, chociażem im listu nie
pokazywał i choć J. W. Pan piszesz mi, iż namysł dopiero po
naszym wyjeździe przyszedł. Jako więc z jednej strony podziwiam
tym bardziej przezorność pańską, tak z drugiej dla
zupełnego uspokojenia troskliwego opiekuna, ponownie przyrzekam, iż
nic mnie od spełnienia powierzonej mi funkcji odwieść nie
zdoła. Ale że żołdakowie owi, źle widocznie
intencję pańską rozumiejąc, wielkimi grubianami się
okazali, a nawet zdrowiu memu grozili, mniemam przeto, iż utrafiłbym
w myśl J. W. Pana, gdybym ich był obwiesić kazał. Czego
żem nie uczynił, o przebaczenie J. W. Pana upraszam; wszelako
batożkami kazałem ich przystojnie ociąć, którą
karę jeśli J. W. Pan za zbyt małą uznasz, wedle swej
pańskiej woli multyplikować możesz. Przy czym tusząc,
iżem na większą ufność i wdzięczność J.
W. Pana zarobił, piszę się wiernym i życzliwym W.
Pańskiej mości sługą - Babinicz."
Dragoni, dowlókłszy się do Zamościa
późną nocą, nie śmieli się na oczy panu
staroście kałuskiemu pokazać, dowiedział się więc
o całym zajściu dopiero z tego listu, który nazajutrz krasnostawski
kozak przywiózł.
Przeczytawszy go pan starosta na trzy dni w swojej komnacie
się zamknął, nikogo z dworzan, prócz pokojowców,
którzy mu jeść nosili, do siebie nie puszczając.
Słyszano też, iż klął po francusku, co czynił
tylko wówczas, gdy był w najwyższej pasji.
Powoli jednak uspokoiła się ta burza. Przez
czwarty i piąty dzień bardzo był jeszcze pan starosta
milczący; żuł coś w sobie i za wąs szarpał!
aż dopiero w tydzień będąc już wcale wesołym i
podpiwszy trochę przy stole, począł nagle wąs kręcić,
nie szarpać, i ozwał się do księżnej Gryzeldy:
- Pani siostro, wiesz, że mi nie brak
przezorności... Wystawiłem też umyślnie parę dni temu
na próbę owego szlachcica, który Anusię zabrał, i
mogę cię upewnić, że ją wiernie do rąk pana
Sapieżyńskich dowiezie.
I zdaje się, że już w miesiąc
później zwrócił pan starosta serce gdzie indziej, a
prócz tego był całkiem i sam przekonany, że co się
stało, stało się z jego wolą i wiedzą.
|