ROZDZIAŁ 7
Po rudnickich terminach poszedł król dalej w
klin, między San a Wisłę, i nie przestał po staremu z
tylną strażą iść, bo był nie tylko znamienitym
wodzem, ale i rycerzem odwagi niezrównanej. Szli za nim pan Czarniecki,
pan Witowski, pan Lubomirski i napędzali go jako zwierza do sieci.
Luźne partie hałasowały dniem i nocą nad Szwedami.
Żywności było coraz mniej wojsko coraz bardziej znużone i
na duchu upadłe, zguby pewnej oczekujące. Zaszyli się na koniec
Szwedzi w sam kąt, gdzie się dwie rzeki schodzą, i
odetchnęli. Tu już z jednej strony broniła ich Wisła, z
drugiej San, szeroko, jako zwykle wiosną rozlany, zaś trzeci bok
trójkąta umocnił król potężnymi szańcami,
na które pozaciągano działa.
Nie do zdobycia to była pozycja, jeno można w niej
było z głodu umrzeć. Ale i pod tym względem lepszej nabrali
Szwedzi otuchy, gdyż spodziewali się, że im z Krakowa i innych
fortec nadbrzeżnych wodą komendanci spyżę przyślą.
Ot, zaraz pod bokiem był Sandomierz, w którym pułkownik
Szynkler znaczne nagromadził zapasy. Toż i wnet je
nadesłał, więc jedli, pili, spali, a zbudziwszy się,
śpiewali luterskie psalmy na chwałę Bogu, że ich z tak
ciężkiej toni wyratował.
Lecz pan Czarniecki nowe gotował im ciosy.
Sandomierz w szwedzkim ręku mógł
ciągle przychodzić w pomoc głównej armii,
umyślił więc pan Czarniecki jednym zamachem odebrać miasto,
zamek, a Szwedów wyciąć.
- Okrutne im sprawimy widowisko - mówił na
radzie wojennej - będą patrzeć z tamtego brzegu, jako na miasto
uderzym, a z pomocą przez Wisłę przyjść nie
potrafią; my zaś, mając Sandomierz, żywności z Krakowa
od Wirtza nie puścimy.
Pan Lubomirski, pan Witowski i inni starzy wojownicy
odradzali panu Czarnieckiemu ten postępek.
- Dobrze by było - mówili - opanować tak
znaczne miasto i siła moglibyśmy Szwedom tym zaszkodzić, ale jak
go wziąć? Piechoty nie mamy, armat, wielkich nie mamy; trudno, by
jazda na mury się darła.
Na to pan Czarniecki:
- Albo to nasi chłopi źle się na piechotę
biją? Bylem takich Michałków parę tysięcy
znalazł, wezmę nie tylko Sandomierz, ale i Warszawę!
I nie słuchając dłużej niczyich rad,
przeprawił się przez Wisłę. Ledwie po okolicy głos
poszedł, sypnęło się do niego parę tysięcy luda,
kto z kosą, kto z rusznicą, kto z muszkietem, i ruszyli pod
Sandomierz.
Wpadli do miasta dość niespodzianie i po ulicach
wszczęła się rzeźba okrutna. Szwedzi bronili się
zaciekle z okien, z dachów, lecz wytrzymać nawałności nie
mogli. Wygnieciono ich jak robactwo po domach i wyparto całkiem z miasta.
Szynkler schronił się z resztą do zamku, lecz Polacy tymże
impetem ruszyli za nimi. Rozpoczął się szturm do bram i
murów. Poznał Szynkler, że i w zamku się nie utrzyma.
Więc zgarnął, co mógł, ludzi,
rzeczy, zapasów żywności i wsadziwszy na szkuty,
przeprawiał się do króla, który patrzył z drugiego
brzegu na klęskę swoich, nie mogąc im iść w pomoc.
Zamek wpadł w ręce polskie.
Lecz chytry Szwed, uchodząc, podsadził pod mury,
po piwnicach, beczki z prochem i z zapalonymi lontami.
Zaraz, stanąwszy przed obliczem króla,
powiedział mu tę wiadomość, aby mu serce rozweselić.
- Zamek w powietrze wyleci ze wszystkimi ludźmi -
rzekł. - Może i sam Czarniecki zginie.
- Jeśli tak, to i ja chcę widzieć, jako
pobożni Polacy do nieba lecieć będą-odrzekł
król.
I pozostał ze wszystkimi jenerałami na miejscu.
Tymczasem, mimo zakazów Czarnieckiego, który
zdradę przewidywał, wolentarze i chłopi rozbiegli się po
całym zamku dla szukania ukrytych Szwedów i dla rabunku. Trąby
grały larum, by kto żyw, chronił się do miasta, lecz oni
nie słyszeli tych głosów lub nie chcieli na nie
zważać. Nagle zatrzęsła się im ziemia pod nogami,
grzmot straszny i huk targnęły powietrzem, olbrzymi słup ognia
strzelił do góry, wyrzucając w powietrze ziemię, mury,
dachy, cały zamek i przeszło pięćset ciał tych,
którzy się cofnąć nie zdołali.
Karol Gustaw w boki się wziął z radości,
a usłużni dworacy wnet zaczęli powtarzać jego słowa.
- Do nieba idą Polacy! do nieba! do nieba!
Lecz przedwczesna to była radość, bo niemniej
Sandomierz został w ręku polskim i nie mógł już
zaopatrywać w żywność głównej armii,
zamkniętej w kącie rzecznym.
Pan Czarniecki rozbił obóz naprzeciw
Szwedów, po drugiej stronie Wisły, i pilnował przeprawy.
Zaś pan Sapieha, hetman wielki litewski i wojewoda wileński,
nadciągnął z Litwinami z drugiej strony i położył
się za Sanem.
Obsaczono tedy Szwedów zupełnie; chwycono ich
jakoby w kleszcze.
- Potrzask zapadł! - mówili między
sobą żołnierze w polskich obozach.
Każdy bowiem, najmniej nawet ze sztuką
wojenną obznajmiony, rozumiał, że zguba wisi nad najezdnikami
nieuchronna, chybaby nadeszły na czas posiłki i wyrwały ich z
toni.
Rozumieli to i Szwedzi; co rano oficerowie i
żołnierze przychodząc nad brzeg Wisły spoglądali z
rozpaczą w oczach i w sercu na czerniejące po drugiej stronie
zastępy groźnej jazdy Czarnieckiego.
Następnie szli nad San, tam znów wojska pana
Sapieżyńskie czuwały dzień i noc, gotowe przyjąć
ich szablą i muszkietem.
O przeprawie bądź przez San, bądź przez
Wisłę, póki oba wojska stały w pobliżu, nie
było co i myśleć. Mogliby chyba Szwedzi wracać do
Jarosławia tąż samą drogą, którą przyszli,
ale to wiedzieli, że w takim razie ani jeden z nich nie zobaczyłby
już Szwecji.
Poczęły więc im płynąć
ciężkie dni, cięższe jeszcze, bo swarliwe i pełne
hałasów, noce... Żywność znowu się
kończyła.
Tymczasem pan Czarniecki, zostawiwszy komendę nad
wojskiem panu Lubomirskiemu i wziąwszy laudańską chorągiew
dla asysty, przeprawił się przez Wisłę powyżej
ujścia Sanu, aby się z panem Sapiehą zobaczyć i o dalszej wojnie
z nim naradzić.
Tym razem nie potrzeba było pośrednictwa
Zagłoby, aby dwóch wodzów do siebie dopasować, obaj
bowiem miłowali ojczyznę więcej niż każden siebie
samego, obaj byli gotowi dla niej poświęcić prywatę,
miłość własną i ambicję.
Hetman litewski nie zazdrościł Czarnieckiemu,
Czarniecki również hetmanowi, owszem, obaj się wielbili
wzajemnie, toteż spotkanie między nimi było takie, że
aż najstarszym żołnierzom łzy stanęły w oczach.
- Roście Rzeczpospolita, raduje się miła
ojczyzna, gdy tacy jej synowie w ramiona się biorą -
mówił do Wołodyjowskiego i do Skrzetuskich Zagłoba. -
Czarniecki straszny wojennik i szczera dusza, ale i Sapia do rany
przyłóż, to się zgoi. Bodaj się tacy na kamieniu
rodzili. Oto skóra by na Szwedach spierzchła, żeby owe afekta
największych ludzi widzieć mogli. Czymże to oni nas bowiem
zawojowali, jeżeli nie niezgodą a zawiścią panów.
Zali siłą nas zmogli, co? Ot, takich rozumiem! Dusza w człeku
skacze na widok takiego spotkania. Ręczę też wam i za to,
że nie będzie suche, bo Sapio okrutnie uczty lubi, a już z takim
konfidentem chętnie sobie cuglów popuści.
- Bóg łaskaw! zło mija! Bóg
łaskaw! - mówił Jan Skrzetuski.
- Obacz, abyś nie bluźnił! - odrzekł mu
na to Zagłoba - każde zło musi minąć, bo gdyby
wiecznie trwało, to byłby dowód, że diabeł
rządzi światem, nie zaś Pan Jezus, któren
miłosierdzie ma nieprzebrane.
Dalszą rozmowę przerwał im widok Babinicza,
którego wyniosłą postać ujrzeli z dala ponad falą
głów innych. Pan Wołodyjowski i Zagłoba poczęli
zaraz kiwać na niego, lecz on tak zapatrzony był w pana
Czarnieckiego, że ich zrazu nie zauważył.
- Patrzcie - rzekł Zagłoba - jako się
chłop zmizerował!
- Nie musiał wiele wskórać przeciw
księciu Bogusławowi - odpowiedział Wołodyjowski - inaczej
byłby weselszy.
- I pewno, że nie wskórał. Wiadomo, że
Bogusław pod Malborgiem, razem ze Szteinbokiem, przeciw fortecy czyni.
- W Bogu nadzieja, że nic nie sprawią!
Na to pan Zagłoba:
- Choćby też i Malborg wzięli, my tymczasem
Carolum Gustavum capti-vabimus; obaczym, czy fortecy za króla nie
oddadzą.
- Patrzcie! Babinicz idzie już do nas! - przerwał
Skrzetuski.
On zaś istotnie, dostrzegłszy ich,
począł odsuwać tłum na obie strony i dążyć
ku nim kiwając im czapką i uśmiechając się z daleka.
Przywitali się jak dobrzy znajomi i przyjaciele.
- Co słychać? Cóżeś, panie
kawalerze, uczynił z księciem? - pytał Zagłoba.
- Źle słychać, źle! Ale nie pora o tym
powiadać. Teraz do stołów zasiądziemy. Waszmościowie
zostaniecie tu na noc; chodźcież do mnie po uczcie na nocleg,
między moich Tatarów. Szałas mam wygodny, to sobie przy
kielichach pogawędzim do rana.
- Jak tylko ktoś mądrze mówi, nie ja
się przeciwię! - odparł Zagłoba.- Powiedz nam jeno, od
czegoś tak wymizerniał?
- Bo mnie w bitwie razem z koniem obalił i rozbił
ten piekielnik, jako gliniany garnek, że jeno od tej pory żywą
krwią pluwam i przyjść do siebie nie mogę. W
miłosierdziu Pana naszego Chrystusa nadzieja, że jeszcze krew z niego
wytoczę. Ale teraz chodźmy, bo już pan Sapieha z panem
Czarnieckim poczynają sobie świadczyć i o pierwszy krok się
ceremoniować. Znak to, że stoły gotowe. Z wielkim sercem tu na
was czekamy, boście też juchy szwedzkiej dość rozlali.
- Niech inni mówią, jakem dokazywał! -
rzekł Zagłoba - mnie nie wypada!
Wtem całe tłumy ruszyły się i poszli
wszyscy na majdan między namioty, na którym zastawione były
stoły. Pan Sapieha wystąpił na cześć pana
Czarnieckiego jak król. Stół, przy którym posadzono
kasztelana, był szwedzkimi chorągwiami nakryty. Miody i wina
lały się ze stągiew, aż obaj wodzowie podchmielili sobie
nieco pod koniec. Nie brakło wesołości, żartów,
wiwatów, gwaru, aż, lubo pogoda była cudna i słońce
nad podziw dogrzewało, chłód wieczorny spędził
wreszcie ucztujących.
Wówczas Kmicic zabrał swoich gości
między Tatarów. Siedli tedy w jego namiocie na łubach, obficie
wszelkiego rodzaju zdobyczą wypchanych, i gwarzyć poczęli o
Kmicicowej wyprawie.
- Bogusław teraz jest pod Malborgiem -
mówił pan Andrzej - a inni powiadają, że u elektora, z
którym razem na odsiecz królowi ma ciągnąć.
- To lepiej! to się spotkamy! Wy, młodzi, nie
umiecie sobie z nim poradzić, obaczym, jak sobie stary da rady! Z
różnymi się spotykał, ale z Zagłobą jeszcze
nie. Powiadam, że się spotkamy, chyba mu książę Janusz
w testamencie zalecił, żeby Zagłobę z dala omijał.
Może to być!
- Elektor chytry człek - rzekł Jan Skrzetuski - i
niech tylko ujrzy, że z Carolusem źle, wnet będzie wszystkie
obietnice i przysięgi relaksował.
- A ja wam mówię, że nie - rzekł
Zagłoba. - Nikt nie jest na nas bardziej zawzięty jako Prusak. Gdy
twój sługa. który cię pod nogi musiał
podejmować i szaty twoje czyścić, panem twoim przy odmianie
fortuny zostanie, to właśnie tym będzie sroższy, im
byłeś mu panem łaskawszym.
- To zaś czemu? - pytał Wołodyjowski.
- Bo mu jego służebna kondycja w pamięci
zostanie, i mścił się będzie za nią na tobie,
choćbyś mu same dobrodziejstwa świadczył.
- Mniejsza z tym! - rzekł Wołodyjowski. - Nieraz
też się zdarza, że i pies pana w rękę ukąsi.
Niech nam Babinicz lepiej o swojej wyprawie powiada.
- Słuchamy! - rzekł Skrzetuski.
Kmicic pomilczawszy chwilę nabrał tchu i
począł rozpowiadać o ostatniej wojnie Sapieżyńskiej z
Bogusławem, o klęsce tego ostatniego pod Janowem, na koniec o tym,
jak książę Bogusław rozbiwszy w puch Tatarów jego
samego wraz z koniem na ziemię obalił i z życiem uszedł.
- A powiadałeś waszmość - przerwał
Wołodyjowski -że go będziesz ze swymi Tatary choćby do
Bałtyku ścigał...
Na to Kmicic:
- A waszmość mnie powiadałeś także
w swoi m czasie, jako tu obecny pan Skrzetuski, gdy mu Bohun
umiłowaną dziewkę porwał, przecie i jej, i zemsty
zaniechał dlatego, że ojczyzna była w potrzebie; z kim kto
przestaje, takim się staje, jam zaś z waszmościami się
zadał i śladem ich iść pragnę.
- Bogdaj ci tak Matka Boska nagrodziła jak
Skrzetuskiemu! - odrzekł Zagłoba. - Wszelako wolałbym, żeby
twoja dziewka była teraz w puszczy niż w Bogusławowym ręku.
- Nic to! - zakrzyknął Wołodyjowski -
odzyszczesz ją!
- Mam ja do odzyskania nie tylko jej personę, ale jej
estymę i afekt.
- Jedno przyjdzie za drugim - rzekł pan Michał -
choćbyś osobę miał i gwałtem brać, jako to
wówczas... pamiętasz?
- Tego nie uczynię więcej!
Tu począł pan Andrzej wzdychać
ciężko, a po chwili rzekł:
- Nie tylkom tamtej nie odzyskał, ale jeszcze i
drugą Bogusław m i porwał.
- Czysty Turek! jak mi Bóg miły! -
zakrzyknął Zagłoba.
A pan Michał począł wypytywać:
- Jaką drugą?
- At, siła powiadać - odrzekł Kmicic. -
Była jedna dziewka, okrutnie gładka w Zamościu, która
się panu staroście kałuskiemu haniebnie podobała.
Ów, że siostry, księżnej Wiśniowieckiej, się
boi, nie śmiał przy niej zbyt nacierać, umyślił tedy
dziewkę wysłać ze mną, niby do pana Sapiehy, po spadek na
Litwę, w rzeczy zaś dlatego, by mi ją o pół mili za
Zamościem odjąć i w jakiej pustce osadzić, w której
by nikt zapałom jego nie mógł przeszkadzać. Alem ja zwietrzył
tę intencję. "Chcesz ty ze mnie (pomyślałem) rajfura
swego uczynić? - czekaj!" I ludzi mu wybatożyłem, a
pannę w całej panieńskiej cnocie do pana Sapiehy odwiozłem.
Mówię waćpaństwu, dziewka krasna jako szczygieł, ale
zacna... Ja też już inny człek, a moi kompanionowie! Panie,
świeć nad ich duszą! dawno już popróchnieli w ziemi!
- Cóż to była za dziewka? - spytał
Zagłoba.
- Z zacnego domu, respektowa księżnej pani
Wiśniowieckiej. Niegdyś była zmówiona z Litwinem
Podbipiętą, któregoście waćpanowie znali...
- Anusia Borzobohata!!! - wrzasnął zrywając
się z miejsca Wołodyjowski.
Zagłoba zerwał się także z kupy
wojłoków.
- Panie Michale, pohamuj się!
Lecz pan Wołodyjowski skoczył jak kot ku
Kmicicowi.
- Tyżeś, zdrajco, dał ją porwać
Bogusławowi?!
- Nie krzywdź mnie! - rzekł Kmicic. -
Odwiozłem ją szczęśliwie do hetmana, staranie o niej takowe
jak o siostrze mając, a Bogusław porwał ją nie mnie, ale
innemu oficerowi, z którym pan Sapieha do swojej rodziny ją
odesłał, a który zwał się Głowbicz czy jak,
dobrze nie pamiętam.
- Gdzie on jest?
- Nie masz go tu, bo poległ. Tak przynajmniej
oficerowie Sapieżyńscy powiadali. Ja osobno z Tatary Bogusława
podchodziłem, więc dobrze nic nie wiem. Ale miarkując z twojej
alteracji, widzę, że jednaki nas termin spotkał, jeden
człek nas pokrzywdził, a skoro tak jest, to się przeciw niemu
połączmy, by wspólnie krzywdy i zemsty dochodzić. Wielki
on pan i wielki rycerz, a przecie myślę, że ciasno mu
będzie w całej Rzeczypospolitej, gdy takich dwóch będzie
miał wrogów.
- Masz moją rękę! - odrzekł
Wołodyjowski. - Już my odtąd druhy na śmierć i
życie! Któren go pierwszy znajdzie, ten mu za dwóch
zapłaci. Dałby Bóg mnie pierwszemu, bo że jego krew wytoczę,
to jako amen w pacierzu!
Tu pan Michał począł tak okrutnie
wąsikami ruszać i po szabli się macać, że pana
Zagłobę aż strach wziął, wiedział bowiem, że
z panem Michałem nie ma żartów.
- Nie chciałbym ja być teraz księciem
Bogusławem - rzekł po chwili - choćby mi kto całe Inflanty
do tytułu dodał. Dość jednego takiego żbika, jak
Kmicic, mieć na sobie, a cóż dopiero pana Michała! Ba!
mało tego, bo i ja z wami foedus zawieram. Moja głowa, wasze szable!
Nie wiem, czyli jest potentat w chrześcijaństwie, który by
przed taką potęgą nie zadrżał. Do tego i Pan
Bóg prędzej, później umknie mu fortuny, bo nie
może być, aby na zdrajcę i heretyka kary nie było... Kmicic
już mu i tak nieźle sadła za skórę zalał.
- Nie neguję, że spotkała go ode mnie
niejedna konfuzja - odrzekł pan Andrzej.
I kazawszy nalać kielichy opowiedział, jako
Sorokę z więzów uwolnił. Zamilczał tylko o tym,
że pierwej się do nóg Radziwiłłowi rzucił, bo
na samo wspomnienie tej chwili krew go zalewała.
Pan Michał rozweselił się słuchając
opowiadania, a w końcu rzekł:
- Niech ci Bóg sekunduje, Jędrek! Z takim
rezolutem można by i do piekła iść! To tylko bieda, że
nie zawsze będziem mogli razem chodzić, bo służba
służbą. Mnie mogą wysłać w jedną stronę
Rzeczypospolitej, ciebie w drugą. Nie wiadomo, który na niego
pierwszy trafi.
Kmicic pomilczał chwilę.
- Po sprawiedliwości, ja powinien bym go dostać.
Jeśli znów tylko z konfuzją nie wyjdę, bo... wstyd
przyznać się, ale ja na rękę temu piekielnikowi
zdzierżyć nie mogę...
- To ja cię wszystkich moich arkanów
wyuczę! - zawołał Wołodyjowski. - Albo ja! - rzekł
Zagłoba.
- Nie! Wybaczaj waszmość, wolę u Michała
się uczyć! - odparł Kmicic.
- Choć on taki rycerz, a przecież się go z
panią Kowalską nie boję, bylem był wyspan! -
wtrącił Roch.
- Cicho, Rochu! - odpowiedział Zagłoba - żeby
cię Bóg przez jego ręce za chełpliwość nie
pokarał.
- O wa! Nie będzie mi nic!
Biedny pan Roch nie był szczęśliwym
prorokiem, lecz mu się okrutnie w tej chwili z czupryny kurzyło i
gotów był cały świat wyzwać na rękę. Inni
też pili mocno, sobie na zdrowie, Bogusławowi i Szwedom na pohybel.
- Słyszałem - rzekł Kmicic - iż gdy
tylko tych Szwedów tu zetrzem i króla dostaniem, zaraz pod
Warszawę pociągniemy. Potem pewnie będzie i wojnie koniec. Potem
za się przyjdzie na elektora kolej.
- O to! to! to! - rzekł Zagłoba.
- Słyszałem, jak sam pan Sapieha to kiedyś
powiadał, a on, jako człek wielki, lepiej kalkuluje. Powiada tedy do
nas: "Ze Szwedem będzie fryszt! z Septentrionami już jest, ale z
elektorem nie powinniśmy się w żadne układy bawić. Pan
Czarniecki (powiada) z Lubomirskim pójdą do Brandenburgii, a ja z
panem podskarbim litewskim do Prus elektorskich, a jeżeli potem
(mówi) nie przyłączymy Prus na wieki do Rzeczypospolitej, to
chyba w kancelarii nie ma ani jednej takiej głowy, jak pan Zagłoba,
który na własną rękę listami elektorowi
groził."
- Także Sapio powiadał? - spytał Zagłoba
czerwieniejąc z zadowolenia.
- Wszyscy to słyszeli. A jam był okrutnie rad, bo
ta sama rózga Bogusława wysiecze, i jeśli nie prędzej, to
wówczas na pewno go dosięgniem.
- Byle z tymi Szwedami prędzej skończyć, byle
skończyć! - rzekł Zagłoba. - Jechał ich sęk!
Niech ustąpią Inflanty i miliony pozwolą, darujem ich zdrowiem.
- Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb
trzyma! - odparł śmiejąc się Jan Skrzetuski. - Jeszcze
Carolus w Polsce, jeszcze Kraków, Warszawa, Poznań i wszystkie
znamienitsze miasta w jego ręku, a ojciec już chcesz, żeby
się okupował. Ej, siła się jeszcze przyjdzie
napracować, nim o elektorze pomyślimy!
A jest armia Szteinboka, a prezydia, a Wirtz! -
wtrącił Stanisław.
- To czemu tu siedzim z założonymi rękami? -
spytał nagle Roch wytrzeszczając oczy - nie możem to
Szwedów bić?
- Głupiś, Rochu! - rzekł Zagłoba.
- Wuj zawsze jedno, a ja, jakom żyw, widziałem
czółna nad brzegiem. Można by pojechać i choć
straż porwać. Ciemno, choć w pysk bij; nim się
opatrzą, to i wrócim, a fantazję kawalerską obu wodzom
pokażem. Jak waszmościowie nie chcecie, to sam pójdę!
- Ruszyło martwe cielę ogonem, dziw nad dziwy! -
rzekł z gniewem Zagłoba.
Lecz Kmicicowi poczęły zaraz nozdrza latać.
- Niezła myśl! niezła myśl! -
rzekł.
- Niezła dla czeladzi, ale nie dla tego, kto
powagę kocha. Ludzie, miejcie respekt dla siebie samych! Toż
pułkownikami jesteście, a chcecie w drapichrustów się
bawić.
- Pewnie, że nie bardzo wypada! - rzekł
Wołodyjowski. - Lepiej spać pójdźmy, bo
późno.
Wszyscy zgodzili się na tę myśl, więc
zaraz klękli do pacierzy i poczęli je w głos odmawiać; po
czym pokładli się na wojłokach i wnet usnęli snem
sprawiedliwych.
Lecz w godzinę później zerwali się
wszyscy na równe nogi, gdyż huk wystrzałów rozległ
się za rzeką, za czym gwar, krzyki powstały w całym
Sapieżyńskim obozie.
- Jezus Maria! - krzyknął Zagłoba. - Szwedzi
następują!
- Co waść gadasz?! - odpowiedział
chwytając szablę Wołodyjowski.
- Rochu, bywaj! - wołał Zagłoba,
któren w nagłych razach lubił mieć siostrzana przy sobie.
Lecz Rocha nie było w namiocie.
Wybiegli więc na majdan. Tłumy już były
przed namiotami i wszyscy dążyli nad rzekę; po drugiej bowiem
stronie widać było błyskawice ognia i huk rozlegał się
coraz większy.
- Co się stało? co się dzieje? - pytano
straży porozstawianych licznie nad brzegiem.
Lecz straże nic nie widziały. Jeden z
żołnierzy opowiadał, iż słyszał coś, jakby
plusk fali, lecz że mgła wisiała nad wodą, więc nie
mógł nic dostrzec, nie chciał zaś za byle odgłosem
alarmować obozu.
Zagłoba, wysłuchawszy relacji, chwycił
się za głowę z desperacji.
- Roch pojechał do Szwedów! Mówił,
że straż chce porwać!
- Dla Boga! Może to być! - zawołał
Kmicic.
- Ustrzelą mi chłopa, jak Bóg na niebie! -
desperował dalej Zagłoba. - Mości panowie, czy nie ma
żadnego ratunku Panie Jezu! chłop jak złoto najszczersze! Nie
masz takiego drugiego w obu wojskach. Co mu do głupiego łba
strzeliło?!... Matko Boża, ratujże go w tej toni!...
- Może przypłynie, mgła sroga! Nie
obaczą go!
- Będę tu czekał choćby do rana. Matko
Boża! Matko Boża!
Tymczasem strzały po przeciwnym brzegu
poczęły się uspokajać, światła gasły
stopniowo i po godzinie zapanowało głuche milczenie. Zagłoba
chodził nad brzegiem rzeki jako kura, która kaczęta wodzi, i
wyrywał sobie resztki włosów z czupryny, lecz próżno
czekał, próżno desperował. Ranek ubielił rzekę,
wreszcie słońce zeszło, a Roch nie wracał.
|