ROZDZIAŁ 13
Nastąpił krwawy szturm od strony Nowego
Światu ku Krakowskiemu Przedmieściu, niezbyt szczęśliwy,
ale o tyle skuteczny, że odwrócił uwagę Szwedów od
szańca bronionego przez Kmicica i pozwolił zawartej w nim
załodze nieco odetchnąć. Posunęli się jednak Polacy
aż do pałacu Kazimierowskiego, lubo nie mogli utrzymać owego
punktu.
Z drugiej strony szturmowano do pałacu
Daniłłowiczowskiego i do Gdańskiego Domu, również
bezskutecznie. Legło znów ludzi kilkaset. Tę jedną
miał król pociechę, iż widział, że nawet
pospolite ruszenie z największym męstwem i poświęceniem
rwie się na mury i że po owych próbach, mniej więcej
niepomyślnych, duch nie tylko nie upadł, ale przeciwnie, umocniła
się w wojsku pewność zwycięstwa.
Lecz najpomyślniejszym dni tych wydarzeniem było
przybycie pana Jana Zamoyskiego i pana Czarnieckiego. Pierwszy z nich
sprowadził piechotę bardzo doskonałą i tak
ciężkie kartauny z Zamościa, iż Szwedzi nie mieli w Warszawie
podobnych. Drugi obsadziwszy Duglasa w porozumieniu z panem Sapiehą
częścią wojsk litewskich i pospolitego ruszenia podlaskiego, nad
którym Skrzetuskiemu Janowi powierzono dowództwo, przybył do
Warszawy, aby wziąść udział w szturmie jeneralnym. Spodziewano
się, a i Czarniecki dzielił tę wiarę, że ten szturm
będzie ostatnim.
Na szańcu, zdobytym przez Kmicica, ustawiono owe
działa potężne, które natychmiast poczęły
pracować przeciw murom i Bramie i na początek zmusiły do
milczenia granatniki szwedzkie. Wówczas sam jenerał Grodzicki
zajął tę pozycję. Kmicic zaś powrócił do
swych Tatarów.
Ale nie dojechał jeszcze do swej kwatery, gdy już
wezwano go do Ujazdowa. Król wobec całego sztabu
wysławiał młodego rycerza, nie szczędził mu
pochwał sam Czarniecki ni Sapieha, ni Lubomirski, ni hetmani koronni, on
zaś stał przed nimi w podartym i zasypanym ziemią ubraniu, na
twarzy całkiem dymami prochowymi okopcony, niewyspany, utrudzon, lecz
radosny, że szaniec utrzymał, na tyle pochwał
zasłużył i sławę niezmierną u obu wojsk
pozyskał.
Winszowali mu też, między innymi kawalerami, pan
Wołodyjowski i pan Zagłoba.
- Nie wiesz nawet, panie Andrzeju - rzekł mu mały
rycerz - jak wielkie i u króla masz zachowanie. Wczoraj byłem na
radzie wojennej, bo mnie pan Czarniecki wziął ze sobą.
Mówiono o szturmie, a potem o wiadomościach, które
właśnie z Litwy nadeszły, o tamtejszej wojnie i o
okrucieństwach, jakich się Pontus i Szwedzi dopuszczają.
Radzą tedy, jak by tam wojnę podsycić. Powiada Sapieha, że
najlepiej parę chorągwi posłać i człeka, któren
by umiał być tam tym, czym pan Czarniecki był na początku
wojny w Koronie. Na to król: "Taki jest tylko jeden:
Babinicz." Inni zaraz przyświadczyli.
- Ja na Litwę, a zwłaszcza na Żmudź,
najchętniej pojadę - odrzekł Kmicic - i sam króla jegomości
o to prosić miałem, czekam jeno, póki Warszawy nie
weźmiem.
- Szturm jeneralny na jutro - rzekł zbliżając
się Zagłoba.
- Wiem, a jak się ma Ketling?
- Kto taki? Chyba Hassling?
- Wszystko jedno, bo on ma dwa nazwiska, jako to u
Angielczyków, Szkotów i wielu innych nacyj obyczaj.
- Prawda - odrzekł Zagłoba - a Hiszpan to ci na
każdy dzień tygodnia ma inne. Powiadał mi
waszmościów pacholik, że Hassling, czyli też ów
Ketling, zdrowy; już przemówił, chodzi i gorączka go
opuściła, jeno jeść co godzina woła.
- A waść to nie byłeś u niego? -
pytał Kmicic małego rycerza.
- Nie byłem, bom czasu nie miał. Kto tam przed
szturmem ma głowę do czegokolwiek?
- To pójdźmy teraz.
- Waćpan idź naprzód spać - rzekł
Zagłoba.
- Prawda! prawda! Ledwie na nogach stoję!
Jakoż wróciwszy do siebie, poszedł pan
Andrzej za tą radą, tym bardziej że i Hasslinga zastał
śpiącego. Natomiast wieczorem przyszli go odwiedzić Zagłoba
z Wołodyjowskim i zasiedli w przestronnym letniku, który Tatarowie
dla swego "bagadyra" wznieśli. Kiemlicze miód im leli
stary, stuletni, który król Kmicicowi przysłał, a oni
popijali go ochotnie, gdyż gorąco było na dworze. Hassling,
blady jeszcze i wyniszczony, zdawał się życie i siły czerpać
w cennym napitku. Zagłoba językiem mlaskał i pot z czoła
obcierał.
- Hej! jak tam te kartauny grzmią - ozwał się
nasłuchując młody Szkot.
- Jutro pójdziecie do szturmu... dobrze zdrowym!...
Boże was błogosław! Obcej krwi jestem i służyłem,
komum był powinien, ale wam lepiej życzę! Ach, co to za
miód! Życie, życie we mnie wstępuje...
Tak mówiąc odrzucał swe złote
włosy w tył i oczy błękitne wznosił ku niebu: a twarz
miał cudną i pół jeszcze dziecinną. Zagłoba
spoglądał na niego z pewnym rozrzewnieniem.
- Waćpan tak dobrze po polsku mówisz, panie
kawalerze, jak każdy z nas. Zostań Polakiem, pokochaj tę
naszą ojczyznę, a zacną rzecz uczynisz i miodu ci nie zabraknie!
O indygenat też żołnierzowi nie tak u nas trudno.
Na to Hassling:
- Tym bardziej że szlachcicem jestem. Całe moje
nazwisko jest: Hassling- Ketling of Elgin. Rodzina moja z Anglii pochodzi,
choć w Szkocji osiadła.
- Dalekie to są i zamorskie kraje, a tu jakoś
przystojniej człowiekowi żyć - odparł Zagłoba.
- Mnie też tu dobrze!
- Ale nam źle - rzekł Kmicic, który
kręcił się od początku niecierpliwie na ławie - bo nam
pilno słyszeć, co w Taurogach się działo, waćpanowie
zaś o rodowodach rozprawiacie.
- Pytajcie mnie, będę odpowiadał.
- Często widywałeś pannę
Billewiczówne,
Po bladej twarzy Hasslinga przeleciały rumieńce.
- Co dzień! - rzekł.
A pan Kmicic zaraz począł na niego bystro
patrzeć.
- Cóżeś to był taki konfident? Czego
płoniesz? Co dzień? Jak to co dzień?
- Bo wiedziała, żem był jej życzliwy i
usług jej kilka oddałem. To się z dalszego opowiadania
pokaże, a teraz trzeba od początku zacząć. Waćpanowie
może nie wiecie, że nie byłem w Kiejdanach wówczas, gdy
książę koniuszy przyjechał i pannę ową do
Taurogów wywiózł? Owóż, dlaczego się to
stało, nie będę powtarzał, bo różni
różnie mówili, to tylko powiem, iż ledwie przyjechali,
wszyscy zaraz spostrzegli, że książę okrutnie zakochany.
- Bodaj go Bóg skarał! - zakrzyknął
Kmicic.
- Nastały zabawy, jakich przedtem nie bywało, a
gonitwy do pierścienia i turnieje. Myślałby kto, że
najspokojniejsze czasy, a tu co dzień listy biegały,
przyjeżdżali posłowie od elektora, od księcia Janusza.
Wiedzieliśmy, że książę Janusz, przez pana
Sapiehę i konfederatów przyciśnięty, o ratunek na
miłosierdzie boskie błaga, bo mu zguba grozi. My nic! Na granicy
elektorskiej gotowe wojska stoją, kapitanowie z zaciągami
nadchodzą, ale w pomoc nie idziem, bo księciu od panny niesporo.
- To dlatego Bogusław bratu z pomocą nie
przychodził? - ozwał się Zagłoba.
- Tak jest. Toż samo mówił Paterson i
wszyscy osoby jego najbliżsi. Niektórzy sarkali na to, inni radzi
byli, że Radziwiłłowie zginą. Sakowicz za księcia
sprawy publiczne odrabiał i na listy odpowiadał, i z posłami
się naradzał, książę zaś jedynie na to koncept
wysilał, żeby ułożyć jakowąś zabawę
albo konną kawalkadę, albo polowanie. Pieniędzmi - on,
skąpiec - na wszystkie strony sypał, lasy kazał na mile
całe wycinać, by panna z okien miała prospekt lepszy,
słowem, że naprawdę kwiaty jej pod nogi sypał i tak ją
przyjmował, że gdyby była królewną szwedzką,
nic by lepszego nie wymyślił. Żałowało ją z tego
powodu wielu, bo mówiono: "Wszystko to na jej zgubę,
ożenić się książę nie ożeni, a niech ją
jeno za serce chwyci, to ją, dokąd chce, doprowadzi." Aleć
się pokazało, że to nie taka panna, którą by można
doprowadzić tam, gdzie cnota nie chodzi. Oho!
- A co? - zawołał zrywając się Kmicic. -
Wiem ci ja to lepiej od innych!
- Jakże panna Billewiczówna owe
królewskie hołdy przyjmowała?- spytał Wołodyjowski.
- Z początku z uprzejmą twarzą, lubo
było widać po niej, że jakowyś żal w sercu nosi.
Bywała na łowach, na maszkarach i kawalkadach, i turniejach,
myśląc ponoć, że to zwykły dworski u księcia
obyczaj. Aleć wprędce się spostrzegła, że to wszystko
dla niej. Raz się trafiło, że książę, wysiliwszy
już koncept na rozmaite widowiska, zapragnął pannie konterfekt
wojny pokazać: zapalono tedy osadę blisko Taurogów, piechota
broniła, książę szturmował. Oczywiście
wiktorię wielką odniósł, po której, syt
chwały, upadł, jak powiadają, pannie do nóg i o
wzajemność w afektach prosił. Nie wiadomo, co jej tam proposuit,
ale od tej pory skończyła się ich amicycja. Ona
poczęła się stryja swego, pana miecznika rosieńskiego,
dzień i noc za rękaw trzymać, książę zaś...
- Począł jej grozić? - zakrzyknął
Kmicic.
- Gdzie tam! Za greckiego pasterza się przebierał,
za Philemona; umyślni kurierowie latali do Królewca po modeliusze
pasterskich strojów, po wstęgi i peruki. On desperację
udawał, pod jej oknami chodził i na lutni grywał. A tu powiem
waćpanom, co rzetelnie myślę: kat to był na cnotę
panien zawzięty i śmiało można o nim rzec, co w naszej
ojczyźnie o podobnych ludziach mówią: że jego
westchnienia niejeden panieński żagiel wydęły, ale tym
razem naprawdę się zakochał, co i nie dziwota, bo panna
więcej boginie niźli mieszkanki ziemskiego padołu przypomina.
Tu Hassling zarumienił się znowu, lecz pan Andrzej
tego nie spostrzegł, bo chwyciwszy się z zadowolenia i dumy w boki,
spoglądał właśnie tryumfującym wzrokiem na
Zagłobę i Wołodyjowskiego.
- Znamy ją, wykapana Diana, jeno jej miesiąca we
włosach brak! - rzekł mały rycerz.
- Co to Diana?! Własne psy by na Dianę wyły,
gdyby ją ujrzały! - zakrzyknął Kmicic.
- Dlategom rzekł: "nie dziwota" -
odpowiedział Hassling.
- Dobrze! Jeno za tę niedziwotę małym ogniem
bym go przypalał; za tę niedziwotę hufnalami bym go podkuć
kazał...
- Daj waćpan spokój! - przerwał
Zagłoba - pierw go dostań, potem będziesz wydziwiał, teraz
zasię daj temu kawalerowi mówić.
- Nieraz trzymałem wartę przed komnatą, w
której sypiał - mówił dalej Hassling - i wiem, jako
się na łożu przewracał, a wzdychał, a gadał do
siebie, a syczał jako z bólu, tak go widocznie żądze
piekły. Zmienił się okrutnie, wysechł; może też
go ta choroba już nurtowała, w którą później
zapadł. Tymczasem rozleciały się po całym dworze wieści,
iż książę tak dalece się zapamiętał, że
się chce żenić. Doszło to i do księżnej
Januszowej, która z księżniczką w Taurogach
mieszkała. Zaczęły się gniewy a kwasy, bo jak
waćpaństwu wiadomo, miał Bogusław wedle układu
poślubić księżniczkę Januszównę, byle do
lat doszła. Lecz on o wszystkim już zapomniał, tak miał
przeszyte serce. Księżna Januszowa, wpadłszy w pasję,
pojechała z córką do Kurlandii, on zaś
oświadczył się o pannę Billewiczównę tego
samego wieczora.
- Oświadczył się?! - zawołali ze
zdumieniem Zagłoba, Kmicic i Wołodyjowski.
- Tak! Naprzód panu miecznikowi rosieńskiemu,
który nie mniej od waszmościów był zdumion i uszom
własnym wierzyć nie chciał, ale uwierzywszy wreszcie, z
radości ledwie się posiadał, boć to dla całego domu
Billewiczów splendor niemały z Radziwiłłami się
połączyć; wprawdzie powiadał Paterson, że i tak
koligacja jakaś jest, ale dawna i zapomniana.
- Powiadaj dalej! - ozwał się drżąc z
niecierpliwości Kmicic.
- Obaj tedy ruszyli do panny z całą
ostentacją, jaka w takich razach we zwyczaju. Cały dwór
aż się trząsł. Przyszły złe wieści od
księcia Janusza, Sakowicz jeden je przeczytał, zresztą nikt na
nie nie zważał ani też na Sakowicza, bo był tego czasu
wypadł z łaski za to, że małżeństwo
perswadował. A u nas jedni mówili, że to nie pierwszyzna się
Radziwiłłom ze szlachciankami żenić, że w tej
Rzeczypospolitej wszystka szlachta równa, a billewiczowski dom rzymskich
czasów sięga. I to mówili Ci, którzy już sobie
chcieli łaski przyszłej pani zarobić. Inni twierdzili, że
to tylko fortel księcia, aby do większej przyjść z
panną konfidencji (jako to między narzeczonymi niejedno uchodzi) i
przy sposobności kwiat dziewictwa uszczknąć.
- Pewnie to było! Nic innego! - ozwał się pan
Zagłoba.
- I ja tak mniemam - rzekł Hassling - ale
słuchajcie dalej. Gdy tak między sobą na dworze deliberujem,
nagle jak grom rozchodzi się, że panna przecięła
wątpliwości jak szablą, bo odmówiła wprost.
- Boże jej błogosław! - krzyknął
Kmicic.
- Odmówiła tedy wprost! - mówił
dalej Hassling. - Dość było spojrzeć na księcia, by to
poznać. On, któremu księżniczki ulegały, nie
znosił oporu i mało nie oszalał. Niebezpiecznie mu się
było pokazywać. Wiedzieliśmy wszyscy, że tak długo nie
pozostanie i że książę prędzej, później
siły użyje. Jakoż porwano na drugi dzień pana miecznika i
osadzono w Tylży, już za granicą elektorską. Tegoż
dnia panna ubłagała oficera trzymającego straż przed jej
drzwiami, że jej krócicę nabitą dał. Oficer jej tego
nie odmówił, bo szlachcicem i honorowym człekiem
będąc, czuł litość dla nieszczęść damy,
a uwielbienie dla jej urody i stałości.
- Kto ów oficer? - zawołał Kmicic.
- Ja! - odrzekł sucho Hassling.
Pan Andrzej porwał go tak w ramiona, że młody
Szkot słabym jeszcze będąc krzyknął z bólu.
- Nic to! - zawołał Kmicic. - Nie jesteś
jeńcem, jesteś moim bratem, przyjacielem! Mów, czego chcesz?
Na Boga, powiadaj, czego chcesz?
- Spocząć chwilę! - odrzekł dysząc
Hassling.
I umilkł, ściskał tylko ręce,
które mu podawali Wołodyjowski i Zagłoba, na koniec sam
widząc, że wszyscy płoną z ciekawości,
mówił dalej:
- Ostrzegłem ją też, o czym wszyscy
wiedzieli, że medyk książęcy przygotowywał jakieś
bezoary i dekokta odurzające. Tymczasem obawy okazały się
płonne, bo wmieszał się do sprawy Pan Bóg. Ten,
tknąwszy księcia palcem, obalił go na łoże
boleści i miesiąc trzymał. Dziw, mości panowie, ale
padł tak, jakby go kosą z nóg ścięto, tego samego
dnia, gdy miał na cnotę tej panienki nastąpić. Ręka
Boża, mówię, nic więcej! Sam on to pomyślał i
zląkł się, może też w chorobie wypaliły się
w nim żądze, a może czekał na odzyskanie sił,
dość, że przyszedłszy do siebie, dał jej
spokój, a nawet miecznika z Tylży dozwolił sprowadzić. Co
prawda, to opuściła go choroba obłożna, ale nie febra,
która do tej pory ponoć go gnębi. Co prawda także, to
wkrótce po opuszczeniu łoża na wyprawę ową musiał
iść pod Tykocin, w której klęska go spotkała.
Wrócił z febrą jeszcze większą, za czym elektor
przywołał go do siebie, a tymczasem w Taurogach zaszła taka
zmiana o której i dziwnie, i śmieszno powiadać,
dość, że książę nie może tam już na
wierność żadnego oficera ani dworzanina liczyć, chyba na
bardzo starych, którzy nie dowidzą i nie dosłyszą, zatem
i nie dopilnują.
- Cóż się takiego stało? - spytał
Zagłoba.
- W czasie tykocińskiej wyprawy porwano, jeszcze przed
janowską klęską, niejaką pannę Annę
Borzobohata-Krasieńską i przysłano do Taurogów.
- Masz babo placek! - zawołał Zagłoba.
A pan Wołodyjowski począł oczyma mrugać
i srodze wąsikami ruszać, wreszcie rzekł:
- Panie kawalerze, nie powiadaj o niej jeno nic złego,
bo po wyzdrowieniu ze mną miałbyś do czynienia.
- Choćbym chciał, nie mogę nic złego o
niej powiedzieć, ale jeśli to waszej mości narzeczona, to
powiem, że jej źle pilnujesz, a jeśli krewna, to zbyt ją
dobrze znasz, abyś temu, co powiem, miał negować;
dość, że w tydzień rozkochała ta panna w sobie wszystkich
w czambuł, starszych i młodszych, niczym innym, jeno oczu strzyżeniem
z dodatkiem jakichś sztuk czarodziejskich, z których już
relacji zdać nie mogę.
- Ona! W piekle bym ją po tym poznał! -
mruknął Wołodyjowski.
- Dziwna rzecz! - mówił Hassling. -
Przecież panna Billewiczówna dorównywa tamtej urodą,
ale taka w niej powaga i nieprzystępność, jakby w jakowej
ksieni, że człek admirując i wielbiąc nie śmie nawet i
oczu podnieść, a cóż dopiero jakowąś
nadzieję powziąść. Sami przyznacie, że bywają
różne panny: jedne jako starożytne westalki, drugie - co to
ledwie spojrzysz, już chciałbyś...
- Mości panie! - rzekł groźnie pan
Michał.
Nie bzdycz się, panie Michale, bo prawdę powiada!
- rzekł Zagłoba. - Sam przy niej nogami przebierasz jako młody
kurek i oczy ci bielmem zachodzą, a że bałamutna, wszyscy wiemy
i ty mało sto razy to mówiłeś.
- Porzućmy tę materię - rzekł Hassling.
- Chciałem tylko waćpanom, wytłumaczyć, dlaczego w pannie
Billewiczównie zakochali się niektórzy tylko, prawdziwie
niezrównaną jej doskonałość ocenić zdolni (tu
zarumienił się znów Hassling), a w pannie Borzobohatej niemal
wszyscy. Jak mi Bóg miły, śmiech brał, bo zupełnie
tak było, jakby jakowaś zaraza padła na serca. A zwad, a
pojedynków namnożyło się w mgnieniu oka. I o co? Po co?
Bo i to trzeba wiedzieć, że nie masz takiego, który by
się wzajemnym afektem tej panienki mógł pochlubić, w to
tylko każdy ślepo wierzy, że prędzej później on
jeden coś wskóra.
- Ona, jakoby ją malował! - mruknął
znów Wołodyjowski.
- Za to obie panienki pokochały się okrutnie -
mówił dalej Hassling - jedna bez drugiej krokiem nie ruszy, że
zaś panna Borzobohata rządzi, jak sama chce, w Taurogach...
- Jak to? - przerwał mały rycerz.
- Bo rządzi wszystkimi. Sakowicz na wyprawę teraz
nie pojechał, taki rozkochany, a Sakowicz pan absolutny we wszystkich
książęcych posiadłościach. Przez niego rządzi
panna Anna.
- Takiż on rozkochany? - spytał znów
Wołodyjowski.
- I najbardziej sobie dufa, bo to człek sam przez
się bardzo możny.
- A zowie się Sakowicz?
- Wasza mość chcesz go, widzę, dobrze
zapamiętać?
- I... zapewne! - odrzekł niby niedbale
Wołodyjowski, ale tak przy tym złowrogo wąsikami ruszył,
że Zagłobę ciarki przeszły.
- Owóż to tylko chciałem dodać -
rzekł Hassling - że gdyby panna Borzobohata kazała Sakowiczowi,
by księcia zdradził, a jej i towarzyszce ucieczkę
ułatwił, myślę, że uczyniłby to bez wahania; ale
o ile wiem, woli to ona za plecami Sakowicza czynić, może na
złość mu... kto wie... dość, że zwierzył mi
się jeden oficer, rodak mój (tylko niekatolik), że tam
już cały wyjazd pana miecznika z pannami ułożony,
oficerowie do spisku wciągnięci... że to ma wkrótce
nastąpić...
Tu Hassling począł oddychać ciężko,
bo się zmęczył i resztkami sił gonił.
- I to jest najważniejsza rzecz, jaką miałem
waćpanom powiedzieć! - dodał pospiesznie.
Wołodyjowski i Kmicic aż za głowy się
porwali.
- Dokąd mają uciekać?
- Do puszcz i puszczami się do Białowieży
przebierać... Tchu mi brak!...
Dalszą rozmowę przerwało wejście
ordynansa sapieżyńskiego, który wręczył
Wołodyjowskiemu i Kmicicowi po ćwiartce papieru złożonej we
czworo. Ledwo rozwinął swoją Wołodyjowski, wnet ozwał
się:
- Rozkaz, by już stanowiska do jutrzejszej roboty
zajmować.
- Słyszycie, jak kartauny ryczą? -
zawołał Zagłoba.
- No, jutro! jutro!
- Uf! gorąco! - rzekł pan Zagłoba. - Zły
dzień do szturmu... Niech licho porwie takie upały. Matko Boska...
Niejeden przecie jutro mimo upału ostygnie, ale nie ci, nie ci,
którzy się Tobie polecają, Patronko nasza... Ależ
grzmią działa!... Za starym już do szturmów... otwarte
pole co innego.
Wtem nowy oficer ukazał się we drzwiach.
- Jest li tu jegomość pan Zagłoba? -
spytał.
- Jestem!
- Z rozkazu króla miłościwego masz
waćpan jutro zostawać przy jego osobie.
- Ha! chcą mnie od szturmu zachować, bo
wiedzą, że stary pierwszy ruszy, niech jeno trąby zagrzmią.
Dobry pan, pamiętny, nie chciałbym go zmartwić, ale czy
wytrzymam, nie wiem, bo jak mnie ochota zeprze, tedy o niczym nie pamiętam
i prosto w dym walę... Taka już natura!... Dobry pan!...
Słyszycie, już i trąbki przez munsztuk grają, by każdy
na stanowisko ruszał. No! jutro! jutro... Będzie miał i
święty Piotr robotę; już książki
przygotowywać musi... W piekle także dla Szwedów kotły ze
świeżą smołą na kąpiel nastawili... Uf! uf!
jutro!...
|