ROZDZIAŁ 14
Dnia 1 lipca, między Powązkami a osadą
nazwaną później Marymontem, odbyła się wielka msza
polowa, której dziesięć tysięcy ludzi wojsk kwarcianych
słuchało w skupieniu ducha. Król ślub uczynił,
że w razie zwycięstwa kościół Najświętszej
Pannie wystawi. Ślubowali za jego przykładem, każdy wedle
możności, dygnitarze, hetmani, rycerstwo, nawet prości
żołnierze, gdyż ów dzień miał być dniem
ostatecznego szturmu. Po skończeniu mszy ruszył każdy z
wodzów do swojej komendy. Więc pan Sapieha stanął naprzeciw
kościoła Świętego Ducha, który wówczas za
murami leżał, ale że był do nich kluczem, został zatem
potężnie przez Szwedów umocnion i wojskiem należycie
obsadzony. Pan Czarniecki miał Gdańskiego Domu dobywać, tylna
bowiem ściana tej budowli stanowiła część obwodowego
muru, i przebiwszy go, można się było dostać do miasta.
Piotr Opaliński, wojewoda podlaski, z Wielkopolany i Mazurami od
Krakowskiego i Wisły zmierzał. Kwarciane pułki tkwiły
naprzeciw Bramy Nowomiejskiej. Luda było tyle, że niemal więcej
niźli przystępu do murów; cała płaszczyzna,
wszystkie okoliczne podmiejskie wioski i błonia zalane zostały morzem
ludzkim, za którym bielały namioty, za namiotami wozy, aż hen
! wzrok gubił się w sinym oddaleniu, nim krańca tego mrowiska
sięgnąć zdołał.
Zastępy owe stały w zupełnej gotowości,
z bronią podaną już naprzód i wysuniętą do biegu
nogą, gotowe w każdej chwili rzucić się ku wyłomom
uczynionym przez działa wielkiego kalibru, a zwłaszcza przez
ciężkie kartauny zamojskie. Działa nie ustawały grać
ani na moment, szturm zaś zwłóczył się tylko
dlatego, że czekano ostatecznej odpowiedzi Wittenberga na list,
który kanclerz wielki Koryciński mu posłał. Lecz gdy
koło południa przyjechał oficer z odpowiedzią odmowną,
zagrzmiały naokół miasta złowieszcze trąby i szturm
się rozpoczął.
Wojska koronne pod hetmanami, czarniecczykowie, pułki
królewskie, piesze regimenta pana Zamoyskiego, Litwini spod Sapiehy i
zastępy pospolitego ruszenia rzuciły się jak wezbrana fala ku
murom. A z murów wykwitły ku nim smugi białego dymu i rzuty
płomienia: wielkie działa, hakownice, organki, muszkiety
zagrzmiały naraz! ziemia wstrząsła się w posadach. Kule
miesiły tę ciżbę ludzką, orały w niej bruzdy
długie, lecz ona biegła naprzód i darła się ku
twierdzy nie zważając na ogień i śmierć. Obłoki
dymów prochowych słońce zakryły.
Uderzył tedy każdy zapamiętale tam, gdzie mu
było najbliżej, więc hetmani od Nowomiejskiej Bramy, Czarniecki
na Gdański Dom, pan Sapieha z Litwą na kościół
Świętego Ducha, a Mazury i Wielkopolanie od Krakowskiego
Przedmieścia i Wisły.
Tym zaś ostatnim wypadła najcięższa
robota, wszystkie bowiem pałace i domy wzdłuż Krakowskiego
Przedmieścia zmienione były na twierdze. Lecz dnia tego
ogarnęła Mazurów taka zaciekłość bojowa,
że zapędowi ich nic się oprzeć nie mogło. Brali
więc szturmem dom po domu, pałac po pałacu, bili się w
oknach, we drzwiach, na schodach; wycinali w pień załogi. Po zdobyciu
jednego domostwa, nim krew przyschła im na rękach i twarzach,
już rzucali się na drugie i znów rozpalała się
ręczna bitwa, i znów biegli dalej. Towarzystwo szło na
wyścigi z pospolitym ruszeniem, pospolite ruszenie z piechotą. Kazano
im, by idąc do szturmu nieśli przed sobą snopy
niedojrzałego jeszcze zboża, które miały ich od kul
zasłaniać, lecz oni w zapale i uniesieniu bojowym porzucali wszystkie
zasłony, biegnąc z gołą piersią. Wśród
krwawej bitwy wzięto kaplicę carów Szujskich i wspaniały
pałac Koniecpolskich. Wygnieciono Szwedów co do jednego w
pomniejszych budowlach, w magnackich stajniach, w ogrodach schodzących ku
Wiśle. Bliżej pałacu Kazanowskich piechota próbowała
postawić czoło w ulicy i posiłkowana z murów pałacu,
z kościoła i dzwonnicy bernardyńskiej, zmienionych na
potężną twierdzę, przyjęła rzęsistym ogniem
napastników.
Lecz grad kul nie wstrzymał ich ani na chwilę i
szlachta z okrzykiem : "Górą Mazury!", rzuciła
się z szablami w środek czworoboku; za nimi wpadła piechota
łanowa, czeladź zbrojna w drągi, oskardy, siekiery. Czworobok
rozbito w mgnieniu oka i poczęto ciąć. Swoi i nieprzyjaciele
zmieszali się tak, że utworzyli jeden kłąb olbrzymi,
który między pałacem Kazanowskich, domem Radziejowskiego a
Bramą Krakowską wił się, targał i przewalał we
krwi własnej.
Lecz coraz nowe zastępy krwią dyszących
wojowników napływały, niby spieniona rzeka, od strony
Krakowskiego. Wycięto wreszcie w pień piechotę i
rozpoczął się ów sławny szturm do pałacu Kazanowskich
i jednocześnie do Bernardynów, który w znacznej
części o losach bitwy rozstrzygnął. Pan Zagłoba
wziął w nim udział, mylił się bowiem dnia wczorajszego
sądząc, że król wzywa go do swej osoby jedynie dla
asystencji. Przeciwnie bowiem: powierzono mu, jako wsławionemu i
doświadczonemu wojownikowi, komendę nad czeladzią, która
na ochotnika razem z kwartą i pospolitakami z tej strony miała do
szturmu ruszyć. Chciał był wprawdzie pan Zagłoba iść
z nią w odwodzie i kontentować się zajmowaniem zdobytych
już poprzednio pałaców, lecz gdy zaraz na początku
wszyscy, idąc na prześcigi, pomieszali się ze sobą
zupełnie, porwał i jego prąd ludzki. On zaś poszedł,
bo jakkolwiek wielka wziął od natury w udziale przezorność
i wolał, gdzie było można, żywota na szwank nie
wystawiać, tak się już mimo woli od tylu lat wezwyczaił do
bitew, w tylu okropnych był rzeziach, że gdy konieczność
wypadła, stawał z innymi, a nawet lepiej od innych, bo z
desperacją i wściekłością w mężnym sercu.
Tak i obecnie znalazł się pod bramą pałacu
Kazanowskich, a raczej w piekle, które pod ową bramą
wrzało straszliwie, zatem wśród wiru, gorąca, tłoku,
gradu kul, ognia, dymu, jęków ludzkich i krzyków.
Tysiące siekier, oskardów, ratyszcz waliło w bramę;
tysiące ramion męskich parło i targało ją wściekle;
jedni padali jakoby piorunami rażeni, drudzy pchali się na ich
miejsce, deptali po ich trupach i dobijali się do wnętrza, jakby
umyślnie szukając śmierci. Nikt nigdy nie widział i nie
pamiętał uporczywszej obrony, ale i uporczywszego szturmowania. Z
wyższych pięter nad bramą sypały się kule, lała
się smoła, lecz ci, którzy byli pod ogniem, gdyby nawet byli
chcieli, nie mogli ustąpić, tak popychano ich z zewnątrz.
Widziałeś pojedynczych ludzi mokrych od potu, czarnych od prochu, ze
ściśniętymi zębami i zdziczałymi oczyma, walących
w bramę belkami tak wielkimi, że w zwyczajnym czasie zaledwie trzech
tęgich chłopów władnąć by nimi
zdołało. Tak uniesienie troiło siły. Szturmowano jednocześnie
do wszystkich okien, przystawiano drabiny do górnych pięter, wyrąbywano
kraty w murach. A przecież z owych krat, z okien, z otworów
wyciętych w ścianach sterczały rury muszkietów,
które ani chwili nie przestawały dymić. Lecz takie wreszcie
wzbiły się dymy, taka wstała kurzawa, że przy jasnym dniu
słonecznym szturmujący zaledwie mogli się rozpoznać. Mimo
to walki nie zaniechali, owszem, tym bardziej darli się na drabiny, tym
zacieklej łupali bramę, że wrzaski od kościoła
Bernardynów zwiastowały, iż tam inne watahy szturmują z
równą energią.
Wtem Zagłoba krzyknął głosem tak
donośnym, że usłyszano go wśród zgiełku i
wystrzałów:
- Puszkę z prochem pod bramę!
Podano mu ją w mgnieniu oka, on zaś kazał
zaraz rąbać wąską dziurę u samego spodu
wrzeciądzów, tak wąską, aby tylko puszka w nią
się zmieściła. Gdy weszła, pan Zagłoba sam nić
siarkową zapalił, po czym zakomenderował:
- Na boki! Pod ściany!
Stojący bliżej umknęli się na obie
strony ku tym, którzy drabiny przystawiali do dalszych okien, i
nastała chwila oczekiwania.
Po czym łoskot ogromny wstrząsnął
powietrzem i nowe kłęby dymu podniosły się ku górze.
Skoczył pan Zagłoba na powrót ze swoimi ludźmi;
spojrzą: wybuch nie rozniósł wprawdzie bramy w drobne
szczątki, ale wyrwał zawiasę z prawej strony, odłupał
parę potężnych bierwion już podrąbanych,
skręcił antabę i całą jedną połowę
odepchnął w dolnej części w głąb sieni, tak
iż utworzyło się wejście, przez które tęgi
nawet człowiek łatwo mógł się przecisnąć.
Wnet zaostrzone koły, topory i siekiery
poczęły bić gwałtownie w nadwątloną
wierzeję, setki ramion podparły ją z wysileniem, dał
się słyszeć trzask przeraźliwy i cała jedna
połać runęła odkrywając głąb ciemnej sieni.
W ciemności owej wnet błysły wystrzały
muszkietów, lecz rzeka ludzka runęła wyłomem z
niepohamowanym pędem - pałac był zdobyty.
Jednocześnie wdarto się i przez okna i
rozpoczęła się straszliwa bitwa na białą broń
wewnątrz pałacu. Zdobywano komnatę po komnacie, korytarz po
korytarzu, piętro po piętrze. Mury były już poprzednio tak
porozszczepiane i nadwątlone, że pułapy w kilku pokojach
zapadły się z łoskotem, pokrywając gruzami Polaków i
Szwedów. Lecz Mazury szli jak pożar, wnikali wszędzie,
waląc ośnikami, siekąc, bodąc. Nikt ze Szwedów nie
prosił pardonu, ale go też i nie dawano. W niektórych
korytarzach i przejściach trupy ludzkie tak zawaliły drogę,
że Szwedzi porobili z nich sobie barykady, napastnicy zaś
wywłóczyli je za nogi, za włosy i wyrzucali przez okna. Krew
płynęła strugami po schodach. Gromady Szwedów
broniły się jeszcze tu i owdzie, odbijając mdlejącymi
rękoma wściekłe razy szturmujących. Krew zalewała im
twarze, oczy zachodziły ciemnością, niejeden osunął
się już na kolana, a jeszcze walczył; parci ze wszystkich stron,
duszeni przez tłum przeciwników, umierali w milczeniu
Skandynawowie, zgodnie ze swą sławą, jak na żołnierzy
przystało. Kamienne figury bóstw i dawnych bohaterów,
zbryzgane krwią, patrzyły martwą źrenicą na tę
śmierć.
Roch Kowalski szalał głównie na
górze, pan Zagłoba zaś rzucił się ze swoim
oddziałem na tarasy i wysiekłszy broniących się tam
piechurów wpadł z tarasów do owych cudnych sadów, w
całej Europie sławnych. Drzewa były już w nich
wycięte, kosztowne krzewy poniszczone przez polskie kule, fontanny
pogruchotane, ziemia poorana przez granaty, słowem, wszędy pustka i
zniszczenie, choć Szwedzi nie przykładali do niego swej
drapieżnej ręki, przez wzgląd na osobę Radziejowskiego.
Obecnie bój i tam zawrzał srogi, lecz trwał tylko chwilę,
bo już słaby dawali opór Szwedzi. Toż wycięto ich
pod osobistym pana Zagłoby dowództwem, za czym żołnierze
rozbiegli się po sadach i całym pałacu za zdobyczą.
A pan Zagłoba udał się aż na koniec
sadu, w miejsce, gdzie mury tworzyły potężny
"anguł" i gdzie nie dochodziło słońce,
chciał bowiem groźny rycerz odetchnąć nieco i z potu
uznojone czoło obetrzeć. Nagle spojrzał i spostrzegł
dziwaczne jakieś monstra, które na niego zza kraty żelaznej
klatki złowrogo patrzyły.
Klatka była wszczepiona w kąt murów, tak
że kule padające od zewnątrz nie mogły jej
dosięgnąć. Drzwi do niej szeroko były otwarte, lecz owe
wychudłe i szkaradne istoty nie myślały z tego korzystać;
owszem, przerażone widocznie zgiełkiem, świstem kul i srogą
rzezią, na którą przed chwilą patrzyły,
zacisnęły się w kąt klatki i poukrywane w słomę,
jeno mruczeniem oznajmiały swój przestrach.
- Simiae czy diabły? - rzekł do siebie pan
Zagłoba.
Nagle gniew go uchwycił, męstwo wezbrało mu w
piersi i podniósłszy szablę wpadł do klatki.
Popłoch okropny odpowiedział pierwszemu ciosowi
jego miecza. Małpy, z którymi żołnierze szwedzcy dobrze
się obchodzili i które ze swych
szczupłych racyj karmili, bo ich bawiły,
wpadły w tak okropne przerażenie, że je szał
ogarnął po prostu, a ponieważ pan Zagłoba
zastąpił im ode drzwi, poczęły w susach nadprzyrodzonych
rzucać się po klatce, czepiać się ścian, pułapu,
wrzeszczeć, zgrzytać, na koniec jedna skoczyła w
obłędzie panu Zagłobie na kark i chwyciwszy go za
głowę przywarła doń z całej siły. Druga
przyczepiła mu się do prawego ramienia, trzecia od przodu
chwyciła za szyję, czwarta uwiesiła się u zawiązanych
z tyłu wylotów, on zaś przyduszon, spocony, próżno
się miotał, próżno w tył zadawał ślepe
razy, samemu wkrótce zabrakło oddechu. oczy mu na wierzch
wyszły i rozpaczliwym głosem krzyczeć począł:
- Mości panowie! ratujcie!
Wrzaski zwabiły kilkunastu towarzystwa, którzy
nie mogąc rozeznać, co się dzieje, biegli w pomoc z
dymiącymi od krwi szablami, lecz nagle stanęli w zdumieniu, spojrzeli
po sobie i jakby pod wpływem czarów ryknęli jednym ogromnym
śmiechem. Nadbiegło więcej żołnierzy, tłum
cały, lecz śmiech, jak zaraza, udzielił się wszystkim.
Więc taczali się jak pijani, brali się w boki, zamazane
posoką ludzką twarze krzywiły im się spazmatycznie i im
bardziej rzucał się pan Zagłoba, tym oni śmieli się
więcej. Dopiero Roch Kowalski nadbiegł z góry i roztrąciwszy
tłumy uwolnił wuja z małpich uścisków.
- Szelmy! - krzyknął zdyszany pan Zagłoba -
bodaj was zabito! To śmiejecie się widząc katolika w opresji od
monstrów afrykańskich? Bodaj was zabito! Żeby nie ja, to
byście dotychczas trykali łbami o bramę, boście czego
lepszego niewarci! Bodaj was zabito, żeście i onych małp
niegodni!
- Bogdaj ciebie zabito, małpi królu! -
zakrzyknął najbliżej stojący towarzysz.
- Simiarum destructor! - zawołał drugi.
- Victor! - dodał trzeci.
- Gdzie tam victor, chyba victus!
Tu Roch przyszedł znowu z pomocą wujowi i
najbliższego pięścią w pierś uderzył, a ten zaraz
padł, krew ustami oddawszy. Inni cofnęli się przed gniewem
męża, niektórzy do szabel się brali, lecz dalszej
kłótni zapobiegły wrzaski i strzały dochodzące ze
strony bernardyńskiego klasztoru. Widocznie szturm trwał tam jeszcze w
całej sile i sądząc z gorączkowej palby muszkietowej,
Szwedzi nie myśleli się poddawać.
- W sukurs! pod kościół! pod
kościół! - krzyknął Zagłoba.
Sam zaś skoczył do pałacu na
górę, tam bowiem z prawego skrzydła widać było
kościół, który zdawał się gorzeć w
ogniu. Tłumy szturmujących wiły się pod nim konwulsyjnie,
nie mogąc dostać się do środka i ginąc
bezużytecznie w krzyżowym ogniu; bo i od Bramy Krakowskiej
sypały się na nich kule jak piasek.
- Działa do okien! - krzyknął Zagłoba.
Działek większych i mniejszych było w
pałacu Kazanowskich dosyć, wnet też przywleczono je do okien; ze
złamów kosztownych sprzętów, z podstaw
posągów pourządzano lawety i po upływie pół
godziny kilkanaście paszcz wyjrzało przez puste otwory okien ku
kościołowi.
- Rochu! - mówił w nadzwyczajnym
rozdrażnieniu pan Zagłoba, muszę czegoś znacznego
dokazać, bo inaczej przepadła moja sława! Przez te małpy -
żeby je zaraza wydusiła! - całe wojsko na języki mnie
weźmie a choć i mnie słów w gębie nie brak, przecie
wszystkim nie poradzę. Muszę tę konfuzję zatrzeć,
inaczej, jak Rzeczpospolita szeroka, za małpiego króla mnie
ogłoszą!
- Wuj musi tę konfuzję zatrzeć! -
powtórzył grzmiącym głosem Roch.
- A pierwszy sposób będzie, iż jakom
pałac Kazanowskich zdobył... bo niech kto powie, że to nie ja!..
- Niech kto powie, że to nie wuj!... -
powtórzył Roch.
- ...Tak i ów kościół
zdobędę, tak mi Panie Boże dopomóż, amen!-
dokończył Zagłoba.
Po czym odwrócił się do swej czeladzi,
która już stała przy armatach.
- Ognia!
Szwedów, broniących się z rozpaczą w
kościele, strach zdjął, gdy nagle cała boczna ściana
trząść się zaczęła. Na tych, którzy
siedzieli w oknach, przy strzelnicach powycinanych w murze, na załamach
wewnętrznych gzymsów, przy gołębich otworach, przez
które strzelali do oblegających, jęły się sypać
cegły, gruz, wapno. Straszliwa kurzawa wstała w domu bożym i
pomieszana z dymem, jęła dławić spracowanych ludzi.
Człek człeka nie mógł dojrzeć w ciemności,
okrzyki: "Dusim się, dusim się!", powiększyły
jeszcze przerażenie. A tu kościół chwieje się,
trzask muru, spadanie cegieł, łoskot kul wpadających przez okna,
dźwięk ołowianych krat lecących na podłogę,
żar, wyziewy ludzkie zmieniają przybytek boży w piekło
ziemskie. Przerażeni żołnierze odbiegają bramy, okien,
strzelnic. Popłoch zmienia się w szał. Znów
przeraźliwe głosy wołają: "Dusim się! powietrza!
wody!"
Nagle setki gardzieli poczynają ryczeć:
- Białą chorągiew! białą
chorągiew!
Komenderujący, Erskin, chwyta za nią
własną ręką, aby ją wywiesić na zewnątrz,
wtem brama pęka, lawa szturmujących wpada na kształt ławicy
szatanów - i nastaje rzeź. Cisza nagle czyni się w
kościele, słychać tylko zwierzęce sapanie walczących,
zgrzyt żelaza o kości, o kamienną posadzkę, jęki,
chlupotanie krwi -czasem głos jakiś, w którym nie masz nic
ludzkiego, krzyknie: "Pardon! pardon!" Po godzinie walki dzwon na
dzwonnicy poczyna huczeć, i huczy, huczy - Mazurom na zwycięstwo,
Szwedom na pogrobne.
Pałac Kazanowskich; klasztor i dzwonnica zdobyte. Sam
Piotr Opaliński, wojewoda podlaski, ukazuje się wśród
krwawych tłumów przed pałacem na koniu.
- Kto nam przyszedł w sukurs z pałacu? - krzyczy
chcąc przekrzyczeć gwar i wycie ludzkie.
- Ten, który pałac zdobył! - mówi
potężny mąż ukazując się nagle przed
wojewodą - ja!!!
- Jak waści zowią?
- Zagłoba.
- Vivat Zagłoba! - ryczą tysiące gardzieli.
Lecz straszliwy Zagłoba ukazuje krzywcem zabrukanej
szabli na bramę.
- Nie dosyć na tym! - woła - tam! do bramy!
Działa ku murom i na bramę a my naprzód! za mną!
Rozszalałe tłumy rzucają się w kierunku
bramy, wtem - o cudo! - ogień szwedzki, zamiast się wzmagać,
słabnie.
Jednocześnie głos jakiś donośny rozlega
się niespodzianie z wierzchołka dzwonnicy:
- Pan Czarniecki już w mieście! Widzę nasze
chorągwie!!!
Ogień szwedzki słabnie coraz bardziej.
- Stój! stój! - komenderuje wojewoda.
Lecz tłumy go nie słyszą i biegną na
oślep. Wtem biała chorągiew ukazuje się na Bramie
Krakowskiej.
Istotnie, Czarniecki przebiwszy Dom Gdański wpadł
na kształt huraganu do obrębu fortecy, a gdy pałac
Daniłłowiczowski już był także zdobyty, gdy w
chwilę później i litewskie znaki zabłysły od strony
Świętego Ducha na murach, uznał Wittenberg, że dalszy
opór daremny. Mogli wprawdzie Szwedzi bronić się jeszcze w
wyniosłych domach Starego i Nowego Miasta, lecz i mieszczanie chwycili
już za broń: obrona musiałaby się skończyć na
straszliwej rzezi Szwedów, bez nadziei zwycięstwa.
Trębacze poczęli tedy trąbić na murach i
wiewać białymi chorągwiami. Widząc to komendanci polscy
wstrzymali szturm, po czym jenerał Loewenhaupt, w otoczeniu kilku
pułkowników, wyjechał Bramą Nowomiejską i
popędził, co tchu, do króla.
Jan Kazimierz miał już miasto w ręku, lecz
dobry pan pragną wstrzymać rozlew krwi chrześcijańskiej,
więc przystał na podawane poprzednio Wittenbergowi warunki. Miasto
miało być oddane ze wszystkimi nagromadzonymi w nim łupami.
Każdemu Szwedowi pozwolono było zabrać to tylko, co ze Szwecji
ze sobą przywiózł. Załoga ze wszystkimi jenerałami i
z bronią w ręku miała prawo wyjść z miasta zabrawszy
chorych i rannych oraz damy szwedzkie, których kilkadziesiąt
było w Warszawie. Polakom, którzy przy Szwedach jeszcze
służyli, udzielono amnestii, ze względu, że zapewne nie
było już wysługujących się dobrowolnie.
Wyłączon został jeden Bogusław Radziwiłł, na co
Wittenberg zgodził się tym łatwiej, iż
książę stał w tej chwili z Duglasem u Buga.
Warunki podpisano natychmiast. Wszystkie dzwony w
kościołach poczęły głosić miastu i światu,
że stolica przechodzi znów do rąk prawego monarchy. W
godzinę później wysypało się mnóstwo co
najbiedniejszego ludu zza wałów szukać miłosierdzia i
chleba w polskich obozach, wszystkim już bowiem, prócz
Szwedów, brakło w mieście żywności. Król
kazał dawać, co było można, sam zaś odjechał
patrzeć na wyjście załogi szwedzkiej.
Stanął więc otoczony dostojnikami duchownymi
i świeckimi, w asystencji tak wspaniałej, iż oczy ludzkie
ćmiła. Wszystkie niemal wojska, więc koronne pod hetmanami,
dywizja Czarnieckiego, litewskie pod Sapiehą i niezmierne tłumy
pospolitego ruszenia wraz z czeladzią, zebrały się obok
majestatu, bo wszyscy ciekawi byli widzieć tych Szwedów, z
którymi przed kilku godzinami tak straszliwie i krwawo walczyli. Przy
wszystkich bramach, od chwili podpisania ugody, stali komisarze polscy;
powierzono im zbadanie, czy Szwedzi jakowych łupów nie
wywożą. Osobna komisja zajęta była przejmowaniem
łupów w samym mieście.
Ukazała się więc naprzód jazda,
której było niewiele, zwłaszcza że wyłączono od
prawa wyjścia Bogusławową; za nią szła artyleria
polowa z lekkimi działami, ciężkie bowiem miały być
wydane Polakom. Szli tedy żołnierze obok dział z zapalonymi
lontami. Nad nimi chwiały się rozwinięte chorągwie
które przed królem polskim, niedawno tułaczem, na znak czci
zniżano. Artylerzyści postępowali hardo, patrząc wprost w
oczy polskiemu rycerstwu, jak gdyby chcieli mówić: "Spotkamy
się jeszcze!", a Polacy podziwiali ich butną postawę i
nieugięty nieszczęściem animusz. Za czym ukazały się
wozy z oficerami i rannymi. W naczelnym leżał Benedykt Oxenstierna,
kanclerz, przed którym król kazał broń prezentować
piechocie, chcąc okazać, że nawet w nieprzyjacielu cnotę
uszanować umie.
Potem, przy odgłosie bębnów i także z
rozpuszczonymi chorągwiami, szły czworoboki nieporównanej
piechoty szwedzkiej, podobne, wedle wyrażenia Subaghaziego, do
chodzących zamków. Za nimi ukazał się świetny orszak
rajtarii, przybranej w blachy od stóp do głowy, z
błękitną chorągwią, na której złoty lew
był wyszyty. Rajtarowie ci otaczali sztab główny. Na ich widok
poszedł szmer przez tłumy:
- Wittenberg jedzie! Wittenberg!
Jakoż jechał sam feldmarszałek, a przy nim
Wrangel młodszy, Horn, Erskin, Loewenhaupt, Forgell. Oczy polskich rycerzy
zwróciły się z chciwością w ich stronę, a
zwłaszcza na twarz Wittenberga. Lecz oblicze jego nie zwiastowało tak
straszliwego wojownika, jakim był w samej istocie. Była to twarz
stara, blada, wyniszczona przez chorobę. Rysy miał ostre, nad ustami
nosił rzadki i mały wąs, zadarty w końcach ku górze.
Zaciśnięte usta i spiczasty, długi nos nadawały mu
pozór starego i drapieżnego skąpca. Przybrany w czarny aksamit
i w czarny kapelusz na głowie, wyglądał raczej na uczonego
astrologa lub na medyka, i tylko złoty łańcuch na szyi oraz
brylantowa gwiazda na piersiach i buława feldmarszałkowska w
ręku zdradzały jego wysoką hetmańską szarżę.
Jadąc rzucał niespokojnie oczyma na króla,
na sztab królewski, na stojące w szyku chorągwie, po czym
wzrok jego ogarniał niezmierzone tłumy pospolitego ruszenia i
ironiczny uśmiech ukazywał mu się na bladych wargach.
A w tych tłumach szmer rosnął coraz bardziej
i słowo: "Wittenberg! Wittenberg!" było na wszystkich
ustach.
Po chwili szmer zmienił się w pomruk głuchy,
ale groźny, jak pomruk morza przed burzą. Od chwili do chwili
cichł; a wówczas hen! w dali, w ostatnich szeregach,
słychać było jakiś głos perorujący. Temu
głosowi odpowiadały inne, odpowiadało ich coraz więcej,
rozlegały się coraz silniej, rozbiegały się coraz szerzej
jakby jakieś echa złowrogie. Przysiągłbyś, że
burza idzie z oddali, że wybuchnie z całą siłą.
Dostojnicy stropili się i poczęli niespokojnie
spoglądać na króla.
- Co to jest? co to znaczy? - pytał Jan Kazimierz.
Wtem pomruk przeszedł w huk tak straszny, jakby grzmoty
poczęły w niebie walczyć ze sobą. Niezmierne tłumy
pospolitego ruszenia poruszyły się gwałtownie, zupełnie jak
łan zboża, gdy huragan zawadzi o niego swym olbrzymim skrzydłem.
Nagle kilkadziesiąt tysięcy szabel zabłysło w
słońcu.
- Co to jest? co to znaczy? - spytał powtórnie
król.
Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.
Wtem Wołodyjowski stojący w pobliżu przy panu
Sapieże zakrzyknął:
- To pan Zagłoba!
Wołodyjowski odgadł. Jak tylko bowiem warunki
kapitulacji zostały ogłoszone i doszły do uszu pana
Zagłoby, stary szlachcic wpadł w gniew tak straszny, że mowa
była mu przez jakiś czas odjętą. Przyszedłszy do
siebie, zaczął od tego, iż wskoczył między szeregi
pospolitego ruszenia i począł burzyć umysły. Słuchano
go chętnie, bo wszystkim się zdało, że za tyle męstwa,
za tyle trudów, za tyle krwi wylanej pod murami Warszawy lepszą
powinni mieć nad nieprzyjacielem zemstę. Otaczały więc
Zagłobę potężne koła niesfornej i burzliwej szlachty,
a on całymi garściami rzucał rozżarzone węgle na
prochy i wymową rozdmuchiwał coraz większy pożar,
który tym łatwiej ogarniał głowy, że już i tak
dymiły od zwykłych po zwycięstwie
libacji.
- Mości panowie! - mówił Zagłoba. -
Oto te stare ręce pięćdziesiąt lat już pracują
dla ojczyzny, pięćdziesiąt lat przelewały krew
nieprzyjacielską przy wszystkich ścianach Rzeczypospolitej, teraz
zasię - mam świadków! - one to pałac Kazanowskich i
kościół bernardyński zdobyły! A kiedy, mości
panowie, Szwedzi stracili otuchę, kiedy na kapitulację się
zgodzili? - oto wówczas, gdyśmy armaty od Bernardynów na
Stare Miasto wyrychtowali. Nie żałowano tu naszej krwi, bracia,
hojnie nią szafowano, a pożałowano tylko samego nieprzyjaciela.
To my, bracia, substancję zostawiamy bez gospodarza, czeladź bez
pana, żonę bez męża, dziatki bez ojca... (o moje dziatki,
co się z wami teraz dzieje!) i przychodzimy tu z gołą
piersią na armaty, a jakaż nam za to nagroda? Oto taka: Wittenberg
wolny odchodzi i jeszcze go honorują na drogę. Odchodzi kat naszej ojczyzny,
odchodzi bluźniciel przeciw wierze, Najświętszej Panny
wróg zaciekły, podpalacz naszych domów, zdzierca naszych
szat ostatnich, morderca żon i dziatek naszych! (o moje dziatki, gdzie wy
teraz!) hańbiciel duchowieństwa i panienek Bogu
poświęconych... Biada tobie, ojczyzno! hańba tobie, szlachto!
paroksyzm tobie nowy, wiaro nasza święta! biada wam,
kościoły utrapione, płacz tobie i narzekanie, Częstochowo!
- bo Wittenberg odchodzi wolno i wróci wkrótce łzy i krew
wyciskać, dobijać, których nie dobił, palić, czego
jeszcze nie spalił, hańbić, czego jeszcze nie zhańbił.
Płacz, Korono i Litwo, płaczcie, wszystkie stany, jako ja
płaczę, stary żołnierz, który, do grobu
zstępując, na paroksyzm wasz patrzeć musi... Biada tobie,
Illium, miasto starego Priama! Biada! biada! biada!
Tak to prawił pan Zagłoba, a tysiące
słuchały go i gniew podnosił szlachcie włosy na czuprynach,
on zaś jechał dalej i znów biadał, i szaty darł na
sobie, i piersi odkrywał. Wnikał też i w wojsko, które
także chętnie skargom jego ucho podawało, istotnie bowiem
straszliwa była przeciw Wittenbergowi we wszystkich sercach
zawziętość. Tumult byłby wybuchł od razu, ale
powstrzymał go sam Zagłoba z obawy, że gdy za wcześnie
wybuchnie, wówczas Wittenberg może się jeszcze jakoś
wyratować, a jeśli wybuchnie wówczas, gdy będzie
wyjeżdżał z miasta i na oczy się pospolitemu ruszeniu
pokaże, to go na szablach rozniosą, zanim się kto opatrzy, co
się dzieje.
I wyrachowania jego sprawdziły się zupełnie.
Na widok okrutnika szał ogarnął mózgi niesfornej a
podpiłej szlachty i w mgnieniu oka burza wybuchła straszliwa.
Czterdzieści tysięcy szabel zabłysło w słońcu,
czterdzieści tysięcy gardzieli poczęło ryczeć:
"Śmierć Wittenbergowi!" - "Dawajcie go sam!" -
"Bigosować! bigosować!" Do tłumów szlacheckich
przyłączyły się tłumy niesforniejszej jeszcze, a
rozbestwionej niedawnym przelewem krwi czeladzi, nawet karniejsze regularne
chorągwie jęły szemrać groźnie przeciw ciemięzcy
i burza poczęła lecieć z wściekłością na
sztab szwedzki.
W pierwszej chwili stracili wszyscy głowę,
choć wszyscy od razu zrozumieli, co idzie. "Co czynić!" -
ozwały się głosy przy królu. "Jezu
miłosierny!" "Ratować! osłaniać!" -
"Hańba nie dotrzymać umowy!"
Wtem tłumy rozżarte wpadają między
chorągwie, cisną je, chorągwie mieszają się, nie mogąc
ustać na miejscu. Naokół widać szable, szable i szable,
pod nimi rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, wyjące usta; zgiełk,
szum i dzikie okrzyki rosną z przerażającą
szybkością, na czele leci czeladź, ciury i wszelka wojskowa
hołota, podobniejsza do zwierząt lub diabłów niż do
ludzi.
Zrozumiał i Wittenberg, co się dzieje. Twarz mu
pobladła jak płótno, pot obfity a zimny zrosił mu w
jednej chwili czoło i - o dziwo! - ów feldmarszałek,
który przedtem światu całemu gotów był
przegrażać, ów pogromca tylu armii, zdobywca tylu miast,
ów stary żołnierz, zląkł się teraz tak okropnie
wyjącej tłuszczy, iż przytomność opuściła go
zupełnie. I począł dygotać całym ciałem, i
ręce opuścił, i jęczał, i ślina poczęła
mu ciec z ust na złoty łańcuch, a buława marszałkowska
z ręki wypadła. Tymczasem straszliwa ciżba była coraz
bliżej i bliżej; już, już okropne postacie otaczały
nieszczęsnych jenerałów naokół, chwila jeszcze, a
rozniosą tak wszystkich na szablach, że jednego szczątka nie
zostanie.
Inni jenerałowie powydobywali szpady chcąc
umrzeć z bronią w ręku, jak na rycerzy przystało, lecz
stary ciemięzca zesłabł zupełnie i przymrużył
oczy.
Wtem pan Wołodyjowski skoczył sztabowi na ratunek.
Chorągiew, idąc w skok klinem, roztrąciła tak
tłuszczę, jak okręt płynący wszystkimi żaglami
roztrąca spiętrzone fale morza. Krzyk tratowanej hołoty
pomieszał się z krzykiem laudańskich, lecz jeźdźcy
pierwej dopadli sztabu i otoczyli go w mgnieniu oka murem koni, murem piersi
własnych i szabel.
- Do króla! - krzyknął mały rycerz.
I ruszyli. Tłum otoczył ich ze wszystkich stron,
biegł z boków, z tyłu, wywijał szablami i drągami,
wył coraz straszniej, lecz oni parli naprzód, tnąc szablami od
czasu do czasu na boki, jak tnie potężny odyniec otoczony przez stado
wilków.
Wtem Wojniłłowicz skoczył w pomoc
Wołodyjowskiemu, za nim Wilczkowski z królewskim pułkiem, za
nim kniaź Połubiński i wszyscy razem, oganiając się
ustawicznie, przyprowadzili sztab przed oblicze Jana Kazimierza.
Tumult, zamiast zmniejszać się, rósł
coraz bardziej. Zdawało się przez chwilę, że rozhukana
tłuszcza, bez względu na majestat, będzie chciała
dostać w ręce jenerałów. Wittenberg oprzytomniał,
ale strach nie opuścił go bynajmniej, więc zeskoczył z
konia, jak zając napierany przez psy lub wilki chronií się
aż pod wozy zaprzężone, tak on kopnął się, mimo
podagry, aż pod nogi królewskie.
Tam rzucił się na kolana i chwyciwszy za
strzemię, począł krzyczeć:
- Ratuj, miłościwy panie! ratuj! Mam twoje
słowo królewskie, ugoda podpisana, ratuj, ratuj! Zmiłuj
się nad nami! Nie pozwalaj mnie zamordować!
Król na widok takiego upokorzenia i takiej hańby
odwrócił ze wstrętem oczy i rzekł:
- Panie feldmarszałku, uspokój się pan!
Lecz sam miał twarz strapioną, bo nie
wiedział, co czynić. Naokół zbierały się coraz
większe tłumy i zbliżały się coraz natarczywiej.
Wprawdzie stanęły chorągwie jakby do boju, a piechota zamojska
utworzyła naokół groźny czworobok, lecz jaki miał
być wszystkiego koniec?
Król spojrzał na Czarnieckiego, lecz ten tylko
brodę kręcił z wściekłością, takim gniewem
wzburzyła mu się dusza przeciw niekarności pospolitego ruszenia.
Tymczasem kanclerz Koryciński rzekł:
- Miłościwy panie, trzeba ugody dotrzymać.
- Tak jest! - rzekł król.
Wittenberg, który pilno patrzył im w oczy,
odetchnął swobodniej.
- Najjaśniejszy panie! - zawołał -
wierzyłem w twoje słowo jak w Boga!
A na to stary hetman koronny, pan Potocki:
- A czemuś to waść tyle przysiąg, tyle
ugód i kapitulacyj łamał? Kto czym wojuje, od tego ginie...
Wszakżeś to Wolfa, pułk królewski wbrew kapitulacji
zagarnął?
- To nie ja, to Miller, to Miller - odrzekł Wittenberg.
Hetman spojrzał z pogardą, za czym
odwrócił się do króla:
- Miłościwy panie! Nie mówię tego,
abym waszą królewską mość miał do złamania
także ugody pobudzać, bo niechże wiarołomstwo po ich jeno
stronie będzie.
- Więc co czynić? - spytał król.
- Jeśli go teraz do Prus odeślem, to z
pięćdziesiąt tysięcy szlachty ruszy za nim i nim do
Pułtuska dojedzie, już go rozsiekają... Chybaby mu cały
komput wojska za stróżę dodać, a tego czynić nie
możem... Słyszysz, wasza królewska mość, jako tam
wyją. Revera... słuszna jest przeciw niemu
zawziętość... Trzeba naprzód jego osobę
ubezpieczyć, a odesłać wszystkich wówczas, gdy ten
ogień ugaśnie.
- Nie może inaczej być! - rzekł kanclerz
Koryciński.
- Ale gdzie go ubezpieczyć? Tu go trzymać nie
możem, bo tu, u licha, wojna domowa wybuchnąć gotowa -
ozwał się pan wojewoda ruski.
Na to wystąpił pan starosta kałuski,
Sobiepan, i wydymając mocno wargi rzekł ze zwykłą sobie
fantazją:
- A cóż! miłościwy panie! Dajcie mi
ich do Zamościa, niech posiedzą, póki się spokój
nie uczyni. Już ja go tam przed szlachtą obronię... Ba! niech mi
spróbują go wydrzeć! Ba!
- Ale w drodze, jak go wasza dostojność obronisz?
- spytał kanclerz.
- Ha! jeszcze mnie na pachołków stać. Albo
to nie mam piechoty i dział, co? Niech go Zamoyskiemu wydrą! Obaczym!
Tu zaczął się w boki brać, po udach
klepać i na kulbace na obie strony się przechylać.
- Nie ma innej rady! - rzekł kanclerz.
- I ja nie widzę! - dodał pan Lanckoroński.
- To ich i weźcie, panie starosto! - rzekł do
Zamoyskiego król.
Lecz Wittenberg widząc, że już życiu
jego nic nie grozi, uznał za stosowne protestować.
- Nie tegośmy się spodziewali! - rzekł.
Na to pan Potocki ukazując w dal ręką:
- A to proszę, nie zatrzymujem, wolna droga!
Wittenberg umilkł.
Tymczasem kanclerz rozesłał kilkudziesięciu
oficerów, aby głosili wzburzonej szlachcie, że Wittenberg nie
odejdzie wolno, ale zostanie odesłany do Zamościa. Tumult nie zaraz
wprawdzie się uciszył, jednakże wieść
podziałała uspokajająco. Nim wieczór zapadł,
umysły zwróciły się w inną stronę. Wojska
poczęły. wchodzić do miasta i widok odzyskanej stolicy
napełnił wszystkie dusze radością tryumfu.
Radował się i król, jednakże
myśl, że nie mógł w zupełności dotrzymać
warunków ugody, trapiła go niepomału, zarówno jak
wieczna niekarność pospolitego ruszenia.
Czarniecki żuł w sobie gniew.
- Z takim wojskiem nigdy nie można być jutra
pewnym - mówił do króla.
- Czasem bije się źle, czasem po bohatersku,
wszystko od fantazji, a lada podmuch, to i bunt gotowy.
- Daj Boże, by się nie zaczęli
rozjeżdżać - rzekł król - bo jeszcze potrzebni, a
już myślą, że wszystkiego dokonali.
- Sprawca tego rozruchu powinien być końmi
rozerwan, bez względu na usługi, jakie oddał! -
mówił dalej Czarniecki.
Kazano też najsurowiej szukać pana Zagłoby,
bo nikomu nie było tajno, że on to podniósł burzę,
lecz pan Zagłoba jak w wodę wpadł. Szukano go w mieście, w
namiotach, między taborem, nawet między Tatarami, wszystko na
próżno. Powiadał przy tym Tyzenhauz, że król, jak
zawsze dobry i miłościw, życzył sobie z całej duszy,
żeby go nie znaleziono, i że nawet nowennę na to odprawiał.
Zaś w tydzień później, po
jakowymś obiedzie, gdy monarsze serce wezbrało radością,
usłyszano z ust Jana Kazimierza słowa następujące:
- A rozgłoście tam, żeby się pan
Zagłoba dłużej nie chował, bo już nam po nim i jego
krotochwilach tęskno!
Gdy kasztelan kijowski żachnął się na
to, król dodał:
- Kto by w tej Rzeczypospolitej jeno
sprawiedliwość; nie miłosierdzie miał w sercu, ten by,
zamiast serca, topór w piersiach nosić musiał. O winę tu
łatwiej niż gdzie indziej; ale też i poprawa nigdzie tak
rychło nie następuje!
A mówiąc to; miał pan więcej jeszcze
Babinicza na myśli ni Zagłobę, zaś o Babiniczu
myślał dlatego, że młody junak właśnie
poprzedniego dnia pokłonił się do nóg królewskich
z prośbą, by mu na Litwę nie było wzbroniono jechać.
Mówił, że chce tam wojnę ożywić i
Szwedów podchodzić, jak niegdyś Chowańskiego
podchodził. A ponieważ król i tak miał zamiar
posłać tam doświadczonego w podjazdowej wojnie żołnierza,
więc pozwolił, opatrzył, pobłogosławił i jeszcze
mu czegoś tam po cichu do ucha życzył, po którym
życzeniu padł mu młody rycerz do nóg jak długi.
Po czym nie zwłócząc ruszył raźno
na wschód. Subaghazi, znacznym podarkiem ujęty, pozwolił mu
nowych pięciuset dobrudzkich ordyńców z sobą zabrać,
szło więc za nim półtora tysiąca ludzi dobrych,
siła, z którą można było przecie coś
począć. I paliła się głowa junacka chęcią
bojów i wojennych czynów, śmiała mu się nadzieja
sławy; słyszał już, jak cała Litwa wymawia z
chlubą i podziwem jego imię... Słyszał zwłaszcza, jak
powtarzają je jedne kochane usta, i dusza dostawała mu skrzydeł.
A jeszcze i dlatego tak mu się jechało raźno,
że gdzie przyjechał, tam pierwszy szczęsną wieść
zwiastował, iż Szwed pobit i Warszawa wzięta. Warszawa
wzięta! Gdzie zatętniły kopyta jego konia, tam całe okolice
rozbrzmiewały tymi słowami, tam lud witał go z płaczem na
drogach, tam bito we dzwony po kościołach i śpiewano Te Deum
laudamus! Gdy jechał lasem, to sosny ciemne, gdy polami, to łany
zbóż złocistych wiatrem kołysane, zdawały się
powtarzać, szumiąc radośnie:
- Szwed pobit! Warszawa wzięta! Warszawa wzięta!
|