ROZDZIAŁ 20
Pewnego jednak dnia przybyła do Taurogów z
konwojem kilkudziesięciu żołnierzy panna Anna
Borzobohata-Krasieńska.
Braun przyjął ją bardzo uprzejmie, bo
musiał, gdyż mu tak nakazywał list Sakowicza, przez samego
Bogusława podpisany, a polecający wszelkie dla respektowej panienki
księżnej Gryzeldy Wiśniowieckiej mieć względy.
Panienka też była pełna fantazji; od pierwszej chwili przyjazdu
poczęła w Braunie świdrować oczkam i, aż posępny
Niemiec rozruszał się, jakoby go kto ogniem przypiekł;
poczęła także komenderować innymi oficerami, słowem,
rozporządzać się w Taurogach jak we własnym domu. Tego samego
dnia wieczorem poznała się z Oleńką, która
patrzyła wprawdzie na nią z nieufnością, lecz
przyjmowała ją grzecznie, w nadziei, iż nowin od niej
zaczerpnie.
Jakoż Anusia miała ich pod dostatkiem. Rozmowa
poczęła się od Częstochowy, bo tych wieści najchciwsi
byli taurogscy jeńcy. Miecznik szczególnie pilnie
osłaniał uszy rękoma, by żadnego słowa nie
uronić, przerywając tylko od czasu do czasu opowiadanie Anusi
okrzykami:
- Chwała na wysokości Panu!
- Dziwno mi to - rzekła wreszcie przyjezdna panienka -
że waćpaństwa dopiero niedawno wiadomość o tych cudach
Najświętszej Panienki doszła, bo to już dawna historia, i
ja byłam jeszcze wtedy w Zamościu, i pan Babinicz jeszcze po mnie nie
przyjechał - hej! na ileż to tygodni było przedtem... Potem
już zaczęli Szwedów wszędy bić, i w Wielkopolsce, i
u nas, a najgorzej pan Czarniecki, przed którego imieniem samym
uciekają.
- A! pan Czarniecki! - krzyknął zacierając
ręce miecznik - ten im da pieprzu! Słyszałem jeszcze o nim z
Ukrainy jako o wielkim żołnierzu.
Anusia tylko rączkami strzepnęła
sukienkę i tak sobie, jakby o najmniejszą rzecz szło,
zawołała z niechcenia:
- Oho! już po Szwedach!
Stary zaś pan Tomasz nie mógł
wytrzymać, więc porwawszy ją za rączkę, całkiem
pogrążył onę malutką w swych ogromnych wąsach i
począł całować zawzięcie, wreszcie
zakrzyknął:
- A, moje śliczności! Patoka płynie z ust
waćpanny, jak mi Bóg miły!... Nie może inaczej być,
jeno anioł przyjechał do Taurogów!
Anusia zaraz poczęła kręcić palcami
kończyki warkoczyków obwiązane różowymi
wstążeczkami i strzygąc spod czoła oczyma odrzekła:
- Ej, daleko mnie do aniołów! Ale już i
hetmani koronni poczęli Szwedów bić, i wszystkie wojsko
kwarciane z nimi, i wszystkie rycerstwo, i uczynili konfederację w
Tyszowcach, i król do niej przystąpił, i wydali
uniwersały, i nawet chłopstwo Szwedów bije... i
Najświętsza Panienka błogosławi...
Tak zaś mówiła, jakoby ptak
szczebiotał, ale od tego szczebiotania w mieczniku serce zmiękło
zupełnie, więc choć niektóre z tych nowin były
już mu wiadome, ryknął wreszcie z radości jak żubr; po
twarzy Oleńki poczęły także płynąć łzy
ciche a duże.
Widząc to Anusia, a mając od natury serce dobre,
skoczyła zaraz ku niej, a objąwszy ją rękoma za szyję
poczęła mówić szybko:
- Nie płacz, waćpanna... mnie waćpanny
żal i nie mogę na to patrzeć... Czego płaczesz?...
Tyle było szczerości w jej głosie, że nieufność
Oleńki znikła zaraz, ale za to rozpłakała się biedna
dziewczyna jeszcze serdeczniej.
- Waćpanna taka śliczna... - pocieszała
ją Anusia - czego płaczesz?
- Od radości - odrzekła na to Oleńka - ale i
ze strapienia, bo my tu w ciężkiej niewoli jesteśmy, dnia
niepewni ani godziny...
- Jakże to? U księcia Bogusława?
- U tego zdrajcy! u tego heretyka! - huknął pan
miecznik.
Na to Anusia:
- To samo i mnie się przygodziło, a dlatego nie
płaczę Nie neguję waćpanu dobrodziejowi, że
książę zdrajca i heretyk, ale dworny kawaler i płeć
naszą respektujący.
- Bodaj go tak samo w piekle respektowali! - odparł
miecznik. - Panna go jeszcze nie znasz, bo na waćpannę tak nie
nastawał jako na tę dziewczynę. Arcy to szelma jest, a ów
Sakowicz drugi! Dałby Bóg; żeby pan hetman Sapieha obu
pogrążył!
- Że pogrąży, to pogrąży...
Książę Bogusław chory okrutnie i potęgę ma
niewielką. Prawda, że nagle nastąpił i kilka chorągwi
zniósł, i Tykocin zagarnął, i mnie, ale nie jemu
mierzyć się z pana Sapieżyńską siłą.
Możecie mi waćpaństwo wierzyć, bom obie potęgi
widziała... Przy panu Sapieże najwięksi kawalerowie się
znajdują, którzy sobie z księciem Bogusławem wnet
poradzą.
- A widzisz! nie mówiłem ci? - rzekł
miecznik zwracając się do Oleńki.
- Księcia Bogusława znam z dawna -
mówiła dalej Anusia - bo to obojga księstwa
Wiśniowieckich i państwa Zamoyskich powinowaty;
przyjeżdżał on raz do nas do Łubniów, wtedy kiedy
sam książę Jeremi na Tatarów w Dzikie Pola chodził.
Dlatego i teraz mnie szanować kazał, bo pamiętał, iżem
tam domową była i księżnej pani najbliższą. Ot,
taka, taka jeszcze byłam malutka! nie to co dziś!... Mój
Boże, kto by się to wtedy spodział, że z niego zdrajca
będzie. Ale nie frasujcie się i tak, mili państwo, bo albo on
już nie wróci, albo też my się jako stąd wydostaniemy.
- Już my tego próbowali - odrzekła
Oleńka.
- I nie udało się wam?
- Jak się miało udać? - rzekł miecznik.
- Spuściliśmy się ze sekretu przed jednym oficyjerem, o
którym rozumieliśmy, że nam sprzyja, a pokazało się,
że on gotów przeszkodzić, nie pomóc. Najstarszy nad
nimi jest tu Braun, tego zaś i sam diabeł nie przejedna.
Anusia spuściła oczki.
- Może by mnie się udało. Trzeba tylko,
żeby pan Sapieha tu przyszedł, aby było się do kogo
schronić.
- Daj go Boże jak najprędzej - odpowiedział
pan Tomasz - bo też i między jego ludźmi siła mamy
krewnych, znajomych i przyjaciół... Ba! tamże przecie są
i dawni towarzysze spod wielkiego Jeremiego, panowie Wołodyjowski,
Skrzetuski i Zagłoba.
- Znam ich - odrzekła ze zdziwieniem Anusia - ale ich u
pana Sapiehy nie masz. Ej, żeby to byli ! a zwłaszcza pan
Wołodyjowski (bo pan Skrzetuski żonaty), to by mnie tu nie było,
gdyż pan Wołodyjowski nie dałby się ogarnąć jako
pan Kotczyc.
- Wielki to kawaler! - zawołał miecznik.
- Chluba całego wojska! - dodała Oleńka.
- Dla Boga! czy tylko nie polegli, żeś ich
waćpanna nie widziała?
- Ej, nie! - odrzekła Anusia - przecieby
głośno było o śmierci takich rycerzy, a nie mówiono
mi nic... Waćpaństwo ich nie znacie... Nie dadzą się oni
nigdy... chyba kula może ich zabić, bo żaden człowiek im
nie poradzi, ani panu Skrzetuskiemu, ani panu Zagłobie, ani panu
Michałowi. Chociaż pan Michał mały, ale pamiętam, co
książę Jeremi o nim powiadał, że gdyby los całej
Rzeczypospolitej zawisł od bitwy jednego z jednym, to by pana Michała
do niej wybrał. Onże Bohuna usiekł... O, nie! pan Michał
zawsze sobie da rady.
Miecznik kontent, że ma z kim gawędzić,
począł chodzić szerokimi krokami po komnacie zapytując:
- Proszę, proszę! To waćpanna znasz tak
dobrze pana Wołodyjowskiego?
- Bośmy tyle lat razem byli...
- Proszę!... To pewno się i bez afektów nie
obeszło?
- Ja temu nie winna - rzekła Anusia przybierając
skromną postawę - ale do tej pory pewnie i pan Michał się
ożenił.
- A właśnie że się nie ożenił.
- Choćby się i ożenił... toż mi wszystko
jedno!...
- Daj wam Boże, abyście się zeszli... Ale to
mnie martwi, co mi waćpanna mówisz, że ich u pana hetmana nie
masz, bo z takimi żołnierzami wiktorie łatwiejsze.
- Jest tam ktoś, co za nich wszystkich stanie.
- Któż to taki?
- Pan Babinicz z Witebskiego... Waćpaństwo o nim
nie słyszeli?
- Nic, co mi i dziwno.
Anusia poczęła opowiadać historię swego
wyjazdu z Zamościa i wszystko, co się jej w drodze przygodziło.
Pan Babinicz zaś wyrósł w jej opowiadaniu na tak wielkiego
bohatera, że miecznik w głowę zachodził, kto by to był
taki.
- Toż ja znam całą Litwę -
mówił. - Są tu wprawdzie domy podobnie się
nazywające, jak: Babonaubków, Babiłłów,
Babinowskich, Babińskich i Babskich, ale o Babiniczach nie słyszałem...
i mniemam, że to musi być nazwisko przybrane, bo tak wielu czyni z
tych, którzy są w partiach, ażeby zaś nieprzyjaciel nie
mścił się na substancji i rodzinach. Hm! Babinicz!... Ognisty to
jakiś kawaler, skoro i pana Zamoyskiego umiał tak splantować.
- Oj! jak ognisty! ach! - zawołała Anusia.
Miecznik wpadł w dobry humor.
- Także to? - spytał stając przed Anusią
i biorąc się w boki.
- Bo waćpan dobrodziej może sobie zaraz Bóg
wie co suponujesz?
- Boże uchowaj, nic nie suponuję!
- A pan Babinicz, ledwośmy z Zamościa wyjechali,
zaraz mi powiedział, że jego serce kto inny w dzierżawie
trzyma... i chociaż mu tenuty nie płaci, przecie dzierżawcy
zmieniać nie myśli...
- I waćpanna temu wierzysz?
- Już ci, że wierzę - odparła z
wielką żywością Anusia - musi on być po uszy
zakochany, skoro przez tyle czasu... skoro... skoro...
- Oj! jakoś nieskoro! - odrzekł śmiejąc
się pan miecznik.
- A ja mówię, że skoro - odrzekła
tupiąc nóżką - bo skoro o nim usłyszymy...
- Daj to Bóg!
- I powiem waćpanu, dlaczego... Oto, ile razy pan
Babinicz o księciu Bogusławie wspomniał, to aż mu twarz
bielała, a zębami tak skrzypiał jak drzwiami.
- To już będzie nasz przyjaciel!... - odrzekł
pan miecznik.
- Pewnie!... I do niego uciekniemy, byle się
pokazał!
- Bylem się stąd wyrwał, będę
miał własną partię, i waćpanna zobaczysz, że mi
także wojna nie pierwszyzna i że ta stara ręka jeszcze się
na coś przyda.
- To idź waćpan pod komendę pana Babinicza.
- Waćpanna masz większą ochotę
iść pod tę komendę...
Długo jeszcze przekomarzali się w ten sposób
i coraz weselej, tak że i Oleńka, zapomniawszy o swych zgryzotach,
rozweseliła się znacznie, a Anusia poczęła w końcu
parskać na miecznika jak kotka. Że zaś była wypoczęta,
bo na ostatnim noclegu w niedalekich Rosieniach wyspała się dobrze,
odeszła więc dopiero późną nocą.
- Złoto, nie dziewka! - rzekł po jej odejściu
pan miecznik.
- Szczere jakoweś serce... i myślę, że
prędko przyjdziemy do konfidencji - odpowiedziała mu Oleńka.
- A postawiłaś jej oto z początku kozła
na czole.
- Bom mniemała, że to ktoś nasłany. Czy
ja wiem wreszcie? Wszystkiego się tu boję!
- Ona nasłana?... chyba przez dobre duchy!... A
wykrętne to licho jak łasica... Żebym tak był młodszy,
nie wiem, do czego by przyszło, choć i tak człek jeszcze jary...
Oleńka rozweseliła się zupełnie i
wsparłszy rączki na kolanach, przekręciła na bok
główkę, naśladując Anusię i patrząc z
ukosa na miecznika:
- Tak to, stryjaszku?! Stryjnę mi chcecie z tej
mąki wypiec?
- No, cicho! no! - odrzekł miecznik.
Ale uśmiechnął się i począł
całą garścią wąsa w górę
podkręcać.
Po chwili zaś dodał:
- Przecie i takową sensatkę, jak ty,
rozruszała. Pewien jestem, że się okrutna amicycja między
wami pocznie.
Jakoż nie mylił się pan Tomasz; bo w
niedługim czasie zawiązała się przyjaźń
między dziewczętami bardzo żywa i rosła coraz bardziej,
może dlatego właśnie, że obie stanowiły zupełne
względem siebie przeciwieństwo. Jedna miała powagę w duszy,
głębokość uczuć, niezłomną wolę i
rozum; druga, przy dobrym sercu i czystości myśli, była
dzierlatką. Jedna ze swej cichej twarzy, jasnych warkoczów, z
niewysłowionego spokoju i uroku wysmukłej postawy do starożytnej
Psyche była podobną; druga, istna czarnuszka, przypominała
raczej ochłę, która nocami na wertepy ludzi wyprowadza i z
frasunku ich się śmieje. Oficerów pozostałych w
Taurogach, którzy na obie co dzień patrzyli, brała ochota
całować Billewiczówny nogi, Anusi usta.
Ketling mający duszę szkockiego górala,
zatem melancholii pełną, czcił i ubóstwiał
Oleńkę, a od pierwszego wejrzenia począł nie znosić
Anusi, która zresztą wypłacała mu się
wzajemnością wetując poniesione straty na Braunie i wszystkich
pozostałych, nie wyłączając samego pana miecznika
rosieńskiego.
Oleńka w krótkim czasie uzyskała
wielką przewagę nad swą przyjaciółką,
która z całą szczerością serca mawiała do pana
Tomasza:
- Ona w dwóch słowach więcej powie,
niż ja przez cały dzień wytrajkoczę.
Z jednej wszelako przywary nie mogła poważna panna
wyleczyć swojej pustej przyjaciółki, mianowicie z
zalotności. Bo niech jeno Anusia usłyszy brzęk ostróg na
korytarzu, wnet udaje, że czegoś zapomniała, że chce
obaczyć, czyli nowiny o panu Sapieże nie przybyły, wypada na
korytarz, leci wichrem i wpadłszy na oficera wykrzykuje:
- Ach! jak mnie pan przestraszył!
Po czym wszczyna się rozmowa przeplatana kręceniem
fartuszka, spoglądaniem spod czoła i rozmaitymi innymi minkami, za
pomocą których najtwardsze serce męskie snadnie
pogrążone być może.
I tym bardziej brała jej za złe Oleńka owo
bałamuctwo, że Anusia po kilku dniach znajomości przyznała
się jej do cichego afektu dla pana Babinicza. Nieraz ze sobą o tym
rozmawiały.
- Inni jako dziady żebrali - mówiła zatem
Anusia - a ten smok wolał na swoich Tatarów niż na mnie
spoglądać, a zaś nie mówił inaczej, jak
rozkazując: "Waćpanna wysiądź! waćpanna jedz!
waćpanna pij!" Żeby przy tym był grubian, ale nie był;
żeby nie był troskliwy, ale był! W Krasnymstawie zaraz
powiedziałam sobie: "Nie patrzysz na mnie - czekaj!.." A to
już w Łęcznej mnie samą tak rozebrało, że strach.
Tu powiem ci, żem mu w te siwe oczy jeno patrzała, a gdy się
roześmiał, to już i mnie radość brała, jakobym
owo niewolnicą jaką była...
Oleńka zwiesiła głowę, bo i jej siwe
oczy przyszły na pamięć. I tamten by tak samo mówił,
i tamten komendę wiecznie miał na ustach, dzielność w
obliczu, jeno sumienia nie miał ni bojaźni bożej.
A Anusia, idąc za własną myślą,
mówiła dalej:
- Kiedy z buzdyganem na koniu po polach latał, to
myślałam, że orzeł albo hetman jaki. Tatarowie się go
gorzej ognia bali. Gdzie przyjechał, posłuch musiał być, a
jak się bitwa zdarzyła, to ognie na niego z ochoty na krew biły.
Siła ja godnych kawalerów w Łubniach widziałam, ale
takiego, żeby mnie strach przed nim brał, nigdym nie widziała.
- Jeżeli ci go Pan Bóg przeznaczył, to go
dostaniesz, ażeby zaś ciebie nie lubił, temu się
wierzyć nie chce...
- Lubić to on mnie lubił... troszeczkę... ale
inną więcej. Sam mi nieraz mówił:
"Szczęście to Waćpanny, że ni zapomnieć, ni
odkochać się nie mogę, bo inaczej lepiej by wilkowi kozę
powierzyć aniżeli mnie taką dziewczynę."
- Cóżeś mu na to?
- Mówiłam mu tak: "Skądże
waćpan wiesz, żebym mu była wzajemną?" A on
odpowiadał: "Ja bym nie pytał!" I rób tu, co chcesz,
z takim!... Głupia tamta, która go nie pokochała, i samą
zatwardziałość musi mieć w sercu. Pytałam go, jak jej
imię, nie chciał powiedzieć. "Lepiej - mówił -
tego nie tykać, bo to bolączka, a druga (powiada) bolączka to
Radziwiłły... zdrajcy!" I zaraz tak straszną twarz
czynił, że byłabym wolała do mysiej jamy się
schować. Po prostu bałam się go!... Ale co tam! nie dla mnie on,
nie dla mnie!
- Proś o niego świętego Mikołaja; wiem
od ciotki, że najlepszy to w takich terminach protektor. Bacz jeno,
byś go nie obraziła, innych bałamucąc.
- Już nigdy nie będę, jeno tyle!
odrobinę!
Tu Anusia pokazywała na palcu, ile sobie pozwoli, i
małą sobie wyznaczała porcję, co najwięcej na
pół paznokcia, by świętego Mikołaja nie
obrazić.
- Ja nie przez pustą swawolę to czynię -
tłumaczyła się panu miecznikowi, który także
począł jej bałamuctwo do serca brać - ale muszę, bo
jeżeli nam ci oficyjerowie nie pomogą, to się nigdy stąd
nie wydostaniem.
- Ba! Braun nigdy nie dopuści.
- Braun pogrążon! - odrzekła cienkim
głosikiem i spuszczając oczy.
- A Fitz-Gregory?
- Pogrążon! - odrzekła jeszcze cieniej.
- A Ottenhagen?
- Pogrążon!
- Avon Irhen?
- Pogrążon!
- Niechże waćpannę las ogarnie!... To
widzę z jednym Ketlingiem tylko nie umiałaś sobie dać
rady...
- Nie cierpię go! Ale kto inny da sobie z nim rady.
Zresztą, obejdzie się bez jego pozwolenia.
- I waćpanna myślisz, że jak zechcemy
uciekać, to oni nie przeszkodzą?
- Pójdą z nami!... - odrzekła
wyciągając główkę i mrużąc oczy Anusia.
- Dla Boga! to czemu tu siedzimy? Dziś bym chciał
być daleko!
Ale z narady, która zaraz nastąpiła,
wypadło, że należy czekać, póki się losy
Bogustawowe nie rozstrzygną i póki pan podskarbi albo pan Sapieha
nie zbliżą się w okolicę Żmudzi. Inaczej groziła
sroga zguba nawet od swoich. Towarzystwo cudzoziemskich oficerów nie
tylko nie stanowiłoby obrony, ale powiększało jeszcze
niebezpieczeństwo, lud bowiem prosty tak strasznie był na
cudzoziemców zawzięty, że każdego, kto polskich szat nie
nosił, mordował bez miłosierdzia. Polscy bowiem dygnitarze
noszący obce suknie, nie mówiąc o dyplomatach austriackich i
francuskich, nie mogli podróżować inaczej, chyba pod
osłoną potężnych oddziałów wojskowych.
- Waćpaństwo mi wierzcie, bom ja przejechała
cały kraj - mówiła Anusia - w pierwszej lepszej wsi, w
pierwszym lepszym lesie grasanci wymordują nas, nim spytają,
ktośmy tacy. Nie można inaczej uciekać, jeno do wojsk.
- Ba, będę miał własną partię.
- Nim ją waćpan zbierzesz, nim do znajomej wsi
dojedziesz, szyję stracisz.
- Wieści o księciu Bogusławie powinny
wkrótce nadejść.
- Panu Braunowi kazałam, by zaraz mi wszystko
donosił.
Braun jednak przez długi czas nic jej nie donosił.
Ketling natomiast począł odwiedzać
Oleńkę, bo pierwsza, spotkawszy go pewnego dnia,
wyciągnęła doń rękę. Młody oficer źle
wróżył z tej głuchej ciszy. Wedle niego, książę,
ze względu na elektora i Szwedów, nie zamilczałby o
najmniejszym powodzeniu i raczej by je przesadzał, aniżeli milczeniem
znaczenie rzeczywistych przewag osłabiał.
- Nie przypuszczam, żeby miał być już
zniesiony ze szczętem - mówił młody oficer - ale pewnie
znajduje się w ciężkim położeniu, z którego
wyjście znaleźć trudno.
- Wszystkie wieści przychodzą tu tak
późno - odrzekła Oleńka - a najlepszy dowód na
Częstochowie, o której cudownej obronie dowiedzieliśmy
się szczegółów dopiero od panny Borzobohatej.
- Ja, pani, wiedziałem już o tym dawniej, ale nie
rozumiejąc, jako cudzoziemiec, waloru, który dla Polaków ma
to miejsce, nawet nie wspominałem pani o tym. Bo że się w tak
wielkiej wojnie jakowyś zameczek na czas obroni i kilka szturmów
odeprze, to się zawsze zdarza i zwykle nie przywiązuje się do
tego wagi.
- A przecie byłaby to dla mnie najmilsza nowina!
- Widzę istotnie, że źle uczyniłem, bo z
tego, co jak teraz słyszę, po owej obronie zaszło,
miarkuję, że to rzecz ważna, która na całą
wojnę wpłynąć może. Wszelako, wracając do
podlaskiej księcia ekspedycji, to inna sprawa. Częstochowa daleko,
Podlasie bliżej. A gdy księciu powodziło się
początkowo, pamiętasz, pani, jak prędko przychodziły
nowiny... Wierzaj mi, pani: jestem młodym człowiekiem, ale od
czternastego roku życia żołnierzem, i doświadczenie mi
mówi, że owa cisza źle wróży.
- Raczej dobrze - odrzekła panna.
Na to Ketling:
- Niech będzie dobrze!... Za pół roku
kończy się moja służba!... Za pół roku
rozwiązuje się moja przysięga!...
W kilka dni po tej rozmowie nowiny nareszcie nadeszły.
Przywiózł je pan Bies herbu Kornia, zwany na
dworze Bogusławowym Cornutusem. Był to szlachcic polski, ale
scudzoziemczały zupełnie, bo od pacholęcych niemal lat w
wojskach zagranicznych służąc, prawie po polsku zapomniał,
a przynajmniej mówił jak Niemiec. Duszę miał także
scudzoziemczałą, dlatego wielce do osoby księcia był
przywiązany. Jechał on z ważną misją do
Królewca, w Taurogach zaś zatrzymał się tylko dla
wypoczynku.
Braun z Ketlingiem przyprowadzili go zaraz do Oleńki i
Anusi, które obecnie mieszkały już i sypiały razem.
Braun stanął frontem przed Anusią, po czym
zwrócił się do pana Biesa i rzekł:
- To jest krewna pana Zamoyskiego, starosty kałuskiego,
zatem i księcia pana, dla której kazał wszelkie mieć
atencje, a która życzy sobie nowiny z ust naocznego świadka
posłyszeć.
Pan Bies z kolei wyprostował się jak po
służbie i czekał pytania.
Anusia nie zaprzeczała pokrewieństwa z
Bogusławem, bo bawiły ją hołdy wojskowych, więc
skinęła ręką na pana Biesa, by usiadł, co gdy
uczynił, spytała:
- Gdzie książę obecnie się znajduje?
- Książę cofa się ku
Sokółce, daj Boże szczęśliwie! - odrzekł
oficer.
- Mów waćpan szczerą prawdę, jak mu
idzie?
- Powiem szczerą prawdę - odrzekł oficer - i
nic nie zataję, mniemając, że jej dostojność
znajdziesz w duszy swej fundament do wysłuchania nowin mniej
pomyślnych.
- Znajdę! - odrzekła Anusia stukając pod
suknią korkiem o korek z ukontentowania, że ją zwą jej
dostojnością i że nowiny są "mniej
pomyślne".
- Z początku wszystko nam szło dobrze -
mówił pan Bies. - Starliśmy po drodze kilka kup
rebelizantów, rozbiliśmy pana Krzysztofa Sapiehę i
wycięliśmy dwie chorągwie jazdy oraz regiment piechoty dobrej;
nikogo nie żywiąc... Za czym znieśliśmy pana Horotkiewicza,
iż sam ledwie uszedł, a inni powiadają, że zabit... Za czym
zajęliśmy ruiny tykocińskie...
- To już wszystko wiemy, powiadaj prędko
waćpan niepomyślne nowiny! - przerwała nagle Anusia.
- Racz tylko pani wysłuchać ich spokojnie.
Doszliśmy aż do Drohiczyna i tam naraz odwinęła się
karta... Mieliśmy wieść, że pan Sapieha jeszcze daleko;
tymczasem dwa nasze podjazdy jakoby w ziemię wpadły. Nie
wrócił ni świadek klęski. Wtem pokazało się,
że jakieś wojska idą w przodku przed nami. Wielka stąd
powstała konfuzja. Książę pan począł myśleć,
że wszystkie poprzednie relacje były fałszywe i że pan
Sapieha nie tylko nastąpił, ale i drogę przeciął.
Poczęliśmy się tedy cofać, bo w ten sposób
można było przydybać nieprzyjaciela i do walnej bitwy,
której koniecznie chciał książę, go zmusić...
Ale nieprzyjaciel nie dawał pola, jeno ciągle napadał i
napadał. Poszły znów podjazdy i wróciły poszarpane.
Odtąd poczęło nam wszystko w ręku topnieć, nie
mieliśmy spokoju we dnie ni w nocy. Drogi nam psuto, groble przecinano,
przejmowano wiwendę. Poczęły chodzić słuchy, że
sam pan Czarniecki nas gnębi; żołnierz nie jadł, nie
spał, duch upadł; w samym obozie ginęli ludzie, jakoby ich
ziemia pożerała. W Białymstoku nieprzyjaciel zachwycił
znów cały podjazd, kredensy i karoce książęce, i
działa. Nigdy nic podobnego nie widziałem. Nie widziano też tego
w poprzednich wojnach. Książę wpadł w alterację.
Chciał jednej walnej bitwy, a musiał staczać co dzień po
dziesięć mniejszych... i przegrywać. Ład
rozprzęgał się. A cóż dopiero wyrazić
zdoła naszą konfuzję i strach, gdyśmy się dowiedzieli,
że sam pan Sapieha jeszcze nie nastąpił i że to tylko
potężny podjazd przedostał się przed nas i tyle
niewypowiedzianych klęsk nam zadał... W podjeździe tym były
wojska tatarskie...
Dalsze słowa oficera przerwał pisk Anusi,
która rzuciwszy się nagle Oleńce na szyję
zakrzyknęła:
- Pan Babinicz!
Oficer zdumiał, usłyszawszy nazwisko, ale
sądził, że to przestrach i nienawiść wyrwały
dostojnej pannie z piersi ten okrzyk, więc dopiero po chwili tak
mówić począł:
- Komu Bóg dał wielkość, dał mu i
siłę do zniesienia ciężkich terminów, więc racz
się, pani, uspokoić! Tak istotnie zowie się ten piekielnik,
który los całej wyprawy podkopał i nieobliczonych jeszcze
szkód stał się przyczyną. Nazwisko jego, które jej
dostojność z taką zdumiewającą bystrością
odgadłaś, powtarzają teraz wszystkie usta z przerażeniem i
wściekłością w naszym obozie...
- Tego pana Babinicza widziałam w Zamościu -
odrzekła prędko Anusia - i gdybym była odgadła...
Tu umilkła, i nikt nie dowiedział się, co by
w takim razie zaszło...
Oficer po chwili milczenia tak znowu mówić
począł:
- Nastały odwilże i ciepła, wbrew, można
rzec, przyrodzonemu natury porządkowi, bo mieliśmy
wiadomość, iż na południu Rzeczypospolitej zima trzyma
się jeszcze tęga, a my zasię brodziliśmy w roztopach
wiosennych, które naszą ciężką jazdę do ziemi
przykuły. On zaś, mając ludzi lekkich, tym bardziej
dojeżdżał. Co krok roniliśmy wozy i działa, tak
że w końcu komunikiem iść przyszło. Mieszkaniec
okoliczny w ślepej zaciekłości swej jawnie sprzyjał
napastnikom... Będzie, co Bóg zdarzy, ale w desperackim stanie
zostawiłem cały obóz i samego księcia pana,
którego w dodatku febra złośliwa nie opuszcza i po całych
dniach sił pozbawia. Bitwa jeneralna wszakże nastąpi
wkrótce, ale jak się to obróci, Bóg wie... i
pokieruje... Cudów należy się spodziewać.
- Gdzieś waćpan zostawił księcia?
- Na dzień drogi od Sokółki;
książę ma zamiar okopać się w Suchowoli lub tamtejszym
Janowie i bitwę przyjąć. Pan Sapieha jest o dwa dni drogi. Gdym
wyjeżdżał, mieliśmy trochę wolniejszego oddechu, bo od
schwytanego języka dowiedzieliśmy się, że sam Babinicz odjechał
do głównego obozu, bez niego zaś Tatarowie nie
śmieją tak następować, kontentując się szarpaniem
podjazdów. Książę, który jest wódz
niezrównany, wszystkie nadzieje na walnej bitwie gruntuje, ale to gdy
zdrów, a gdy go febra chwyci, musi inaczej myśleć, czego
najlepszy dowód w tym, iż mnie wysłał do Prus.
- Po co tam waćpan jedziesz?
- Albo książę bitwę wygra, albo przegra.
Jeżeli przegra, całe Prusy elektorskie pozostaną bez obrony i
snadnie może się zdarzyć, że pan Sapieha przejdzie
granicę, aby elektora do decyzji skłonić... Owóż
(mówię to, gdy tajemnicy nie ma żadnej) jadę ostrzec, by
jakowąś obronę tamtym prowincjom obmyślono, bo nieproszeni
goście mogą w zbyt licznej kompanii nadciągnąć.
Elektora to sprawa i Szwedów, z którymi książę pan
jest w przymierzu i od których również ma prawo ratunku
wyglądać.
Oficer skończył.
Anusia zarzuciła go jeszcze mnóstwem pytań,
z trudnością utrzymując należytą powagę, za to
gdy wyszedł, dała sobie folgę zupełną,
poczęła rękoma po jubce uderzać, na korkach się jak fryga
okręcać, Oleńkę po oczach całować, pana miecznika
za wyloty ciągnąć i wołać:
- A co? a co mówiłam? Kto zgnębił
księcia Bogusława? może pan Sapieha?... figę pan Sapieha!
Kto Szwedów tak samo gnębi? kto zdrajców wypleni? kto
największy kawaler, największy rycerz? Pan Andrzej! Pan Andrzej !
- Jaki pan Andrzej?... - spytała nagle, blednąc,
Oleńka.
- To ci nie mówiłam, że jemu Andrzej na
imię? Sam mi to powiadał. Pan Babinicz! Pan Babinicz! Niech żyje
pan Babinicz!... Już i pan Wołodyjowski lepiej by nie potrafił!...
Co tobie, Oleńko?
Billewiczówna otrząsnęła się,
jakby pragnąc zrzucić z siebie brzemię ciężkich
myśli.
- Nic! Myślałam, że to imię sami zdrajcy
noszą. Bo był ktoś, który króla podejmował
się żywego lub umarłego Szwedom albo księciu
Bogusławowi sprzedać, i na imię miał także... Andrzej.
- Niech go Bóg potępi! - huknął
miecznik. - Co tam zdrajców po nocy wspominać. Radujmy się
lepiej, gdy jest czego!
- Niech tylko tu pan Babinicz nadciągnie! - dodała
Anusia. - Otóż tak! Będę, umyślnie będę
jeszcze bardziej Brauna bałamuciła, by całe prezydium
pobuntował i z ludźmi, z końmi i z nami razem do pana Babinicza
przeszedł.
- Uczyń to waćpanna! uczyń! -
zawołał rozochocony miecznik.
- A później figa tym wszystkim Niemcom...
Może też on o tej niegodnej zapomni i mnie po... ko...
Tu znowu pisnęła cieniuteczko, zakryła oczy
rękoma, nagle gniewna myśl musiała jej przyjść do
głowy, bo uderzyła pięstką w pięstkę i
rzekła:
- Jak nie, to za pana Wołodyjowskiego
pójdę!
|