ROZDZIAŁ 22
Nazajutrz rano książę odebrał wezwanie
od elektora, aby co prędzej pospieszył do Królewca dla
objęcia komendy nad świeżo zaciągniętymi wojskami,
które miały iść pod Malborg lub pod Gdańsk. List
zawierał także wiadomości o śmiałej wyprawie Karola
Gustawa w dół Rzeczypospolitej, aż do krajów ruskich.
Elektor przewidywał zły koniec tej wyprawy, ale właśnie
dlatego pragnął stanąć na czele sił jak
największych, aby w razie potrzeby jednej lub drugiej stronie stać
się niezbędnym, drogo się sprzedać i losy wojny przeważyć.
Z tych powodów zalecał młodemu księciu wszelki
możliwy pośpiech, tak dalece zaś chodziło mu o
uniknięcie mitręgi, że za pierwszym gońcem wysłał
i drugiego, który przybył we dwanaście godzin
później.
Książę więc nie miał ani chwili do
stracenia i nie dość czasu do odpoczynku, febra bowiem
wróciła znowu z dawną siłą. Jednak trzeba było
jechać. Za czym, zdawszy władzę Sakowiczowi, rzekł mu:
- Być może, iż przyjdzie miecznika i
dziewczynę przewieźć do Królewca. Tam łatwiej
przyjdzie się po cichu z nieprzyjaznym człekiem uporać;
dziewkę zaś, bylem był zdrów, wezmę ze sobą do
obozu, bo dość mi tych ceremonij.
- Dobrze, to się i komput wojsk może
powiększyć - odparł na pożegnanie Sakowicz.
W godzinę później nie było już
księcia w Taurogach. Został Sakowicz jako pan samowładny,
uznający nad sobą jedną tylko władzę: władzę
Anusi Borzobohatej. I proch przed jej stopami zaczął zdmuchiwać,
jak niegdyś sam książę przed stopami Oleńki.
Hamując dziką swą naturę, był dwornym,
uprzedzającym chęci, zgadującym myśli, a zarazem
trzymał się z dala, z całym szacunkiem, z jakim powinien
być światowy kawaler dla panny, o której rękę i
serce się stara.
Jej zaś, trzeba wyznać, spodobało się
owo królowanie w Taurogach; miło jej było pomyśleć,
że gdy wieczór nadchodzi, w dolnych salach, na korytarzach, w
cekhauzie, w sadzie, jeszcze zimowym szronem okrytym, rozlegają się
wzdychania starszych i młodszych oficerów, że nawet astrolog
wzdycha patrząc w gwiazdy ze swej samotnej wieży, że nawet stary
miecznik westchnieniami przerywa wieczorny różaniec.
Najlepszą będąc dziewczyną, była
przecie rada, że nie ku Oleńce idą owe afekta strzeliste, ale ku
niej; była rada i ze względu na Babinicza, bo czuła swoją
moc i przychodziło jej do głowy, że jeśli nigdy nikt
się jej nie oparł, to musiała i na jego sercu trwałe oczyma
wypalić znaki.
"O tamtej zapomni, nie może inaczej być, bo
niewdzięcznością go tam karmią, a gdy się to stanie,
wie, gdzie mnie szukać, i poszuka... rozbójnik jeden!"
Zaraz potem odgrażała mu się w duszy:
"Czekaj! odpłacę ja ci, nim
pocieszę."
Sakowicza tymczasem, niezbyt nawet lubiąc, mile
widziała. Prawda, że usprawiedliwił się w jej oczach z
zarzutu zdrady w ten sam sposób, w jaki miecznikowi
wytłumaczył się Bogusław. Zatem mówił, że
ze Szwedem już był pokój zawarty, już Rzeczpospolita
odetchnąć i zakwitnąć miała. gdy pan Sapieha dla
swojej prywaty wszystko popsował.
Anusia, niezbyt się na tych sprawach znając,
puszczała te słowa mimo uszu. Lecz natomiast uderzyło ją
coś innego w opowiadaniach pana starosty oszmiańskiego.
- Billewicze - mówił - krzyczą
wniebogłosy na swą krzywdę i niewolę, a przecież nic
im się tu nie stało i nie stanie. Nie puszczał ich
książę z Taurogów, prawda, ale to dla ich dobra, bo o
trzy staje za bramą zginąć już od grasantów lub
leśnych osaczników mogli. Nie puszczał ich i dlatego, że
pannę Billewiczównę pokochał, i to prawda!
Któż wszelako go nie usprawiedliwi? kto, czułe serce
mając i wzdychaniami obarczone piersi, inaczej by postąpił?
Gdyby miał mniej zacne intencje, pewnie by jako pan tak potężny
mógł wodzów sobie popuścić, lecz on chciał
się żenić, chciał wynieść tę oporną
pannę do swego książęcego stanu,
szczęśliwościami ją obsypać, koronę
radziwiłłowską na jej głowę włożyć, i
za to inwektywy nań ci niewdzięczni ludzie rzucają, sławy
mu i zacności ujmując...
Anusia niezbyt wierząc spytała zaraz tego samego
dnia Oleńki, czy prawda, że książę chciał
się z nią żenić? Oleńka zaprzeczyć nie
mogła, a że były już ze sobą poufałe, więc
przytoczyła swoje racje. Wydały się one Anusi słuszne i
dostateczne, ale przecie pomyślała sobie, że Billewiczom nie
było znów tak ciężko w Taurogach ani
książę z Sakowiczem nie byli takimi zbrodniarzami, za jakich ich
pan miecznik rosieński ogłosił.
Toteż gdy nadeszły wieści, że pan
Sapieha z Babiniczem nie tylko nie zbliżają się ku Taurogom, ale
pociągnęli wielkimi pochodami na króla szwedzkiego aż
hen, ku Lwowu, Anusia wpadła naprzód w złość, a
potem jęła rozumować, że gdy ich nie ma, to na nic
uciekać z Taurogów, bo można życie stracić lub w
najlepszym razie spokojny pobyt zmienić w pełną
niebezpieczeństw niewolę.
Przyszło z tego powodu do sporów między
nią a Oleńką i miecznikiem; lecz i oni nawet przyznać
musieli, że odejście pana Sapiehy wielce ucieczkę utrudnia,
jeżeli całkiem niepodobną jej nie uczyni, tym bardziej że w
kraju wrzało coraz bardziej i nikt z mieszkańców jutra pewien
być nie mógł. Zresztą, chociażby i nie przyznawali
racyj Anusinych, ucieczka bez jej pomocy, wobec czujności Sakowicza i
innych oficerów, była niemożliwą. Ketling jeden był
im oddany, ale do żadnego układu przeciwnego służbie
wciągnąć się nie dawał, przy tym często
bywał nieobecny, bo go Sakowicz jako doświadczonego
żołnierza i zdolnego oficera rad używał przeciwko zbrojnym
kupom konfederatów i grasantów, za czym często z
Taurogów wysyłał.
A Anusi coraz było w nich lepiej.
Sakowicz oświadczył jej się w miesiąc po
wyjeździe księcia, ale zwodnica dała mu chytrą
odpowiedź, że go nie zna, że różnie o nim
mówią, że nie miała czasu jeszcze go polubić,
że bez pozwolenia księżnej Gryzeldy wychodzić za mąż
nie może, a na koniec, że chce go na rok próby wystawić.
Starosta zżuł gniew, kazał dać tego dnia jednemu rajtarowi
za błahe przewinienie trzy tysiące rózg, po których
pochowano biednego żołdaka, lecz musiał się na Anusine
kondycje zgodzić. Ona zaś zapowiedziała pankowi, że
jeżeli będzie służył jeszcze wierniej, pilniej i
pokorniej, to za rok i tak dostanie tylko tyle, ile będzie jej łaska.
W ten sposób igrała z niedźwiedziem, lecz
tak już zdążyła go opanować, że stłumił
nawet mruczenie, odrzekł jej tylko:
- Z wyjątkiem zdrady księcia, wszystkiego
waćpanna ode mnie wymagaj, choćby tego, bym na kolanach
chodził...
Gdyby Anusia wiedziała, jak straszne Sakowiczowego
zniecierpliwienia skutki spadają na całą okolicę, może
by go tak nie drażniła. Żołnierze i mieszczanie w Taurogach
drżeli przed nim, bo karał ciężko całkiem bez winy,
nad wszelką miarę. Jeńcy konali w łańcuchach z
głodu lub przypiekani żelazem.
Nieraz zdawało się, że dziki starosta chce
ochłodzić wzburzoną i spiekłą żarem
miłości duszę w krwi ludzkiej, bo zrywał się nagle i
sam chodził na wyprawy. A zwycięstwo chodziło
najczęściej jego śladem. Wycinał w pień kupy
rebelizantów; wziętym do niewoli chłopom kazał dla
przykładu ucinać prawe ręce i puszczał do domów
wolno.
Groza jego imienia opasała też jakby murem
Taurogi, znaczniejsze nawet oddziały patriotów nie
ośmielały się zapuszczać dalej jak pod Rosienie.
Cisza stała się wszędzie, a on z
powsinogów niemieckich, z miejscowego chłopstwa formował za
pieniądze wyciśnięte z okolicznych mieszczan i szlachty coraz
nowe pułki i rósł w siły, ażeby ich swemu
księciu w razie ciężkiej potrzeby dostarczyć.
Wierniejszego i straszniejszego sługi nie
mógł Bogusław znaleźć.
W Anusię za to patrzył Sakowicz coraz tkliwiej
swymi strasznymi bladoniebieskimi oczyma i na lutni jej grywał.
Płynęło tedy życie w Taurogach dla Anusi
wesoło i zabawnie, dla Oleńki ciężko i jednostajnie. Z
jednej szły promienie wesołości jako owo światełko,
które nocami bije od świętojańskiego robaczka; drugiej
twarz stawała się coraz bledszą, poważniejszą,
surowszą, czarne brwi ściągały się coraz mocniej na
białym czole, tak że w końcu przezwano ją zakonnicą i
miała w sobie coś z mniszki. Poczęła się oswajać
z tą myślą, że nią zostanie, że ją sam
Bóg, przez ból, przez zawody, za kratę do spokoju prowadzi.
Nie ta to już była dziewczyna ze ślicznymi
rumieńcami na twarzy i szczęściem w oczach, nie ta Oleńka,
która niegdyś jadąc w saniach z narzeczonym, panem Andrzejem
Kmicicem, krzyczała: "Hej! hej!", na bory i lasy!
Wiosna czyniła się na świecie. Rozpętane
z lodu wody Bałtyku począł kołysać wiatr duży a
ciepły, potem drzewa zakwitły, strzeliły kwiaty z surowych
liściastych obsłon, potem słońce zaczęło
bywać znojne, a biedna dziewczyna próżno wyglądała
końca taurożańskiej niewoli, bo i Anusia nie chciała
uciekać, i w kraju coraz straszniej było.
Miecz i ogień srożył się tak, jakby
nigdy zmiłowanie boże nastąpić nie miało. Owszem, kto
nie chwycił szabli lub dzidy zimą, ten schwytał ją
wiosną; śnieg śladów nie zdradzał, gdy bór
dawał lepsze schronienie i ciepło wojnę czyniło
łatwiejszą.
Wieści jako jaskółki nadlatywały do
Taurogów, czasem groźne, czasem pocieszające. I jedne, i
drugie święciła czysta dziewczyna modlitwą, a oblewała
łzami smutku lub radości.
Więc naprzód mówiono o okropnym
całego narodu powstaniu. Ile było drzew w borach Rzeczypospolitej,
ile kłosów kołysało się na jej łanach, ile
gwiazd świeciło po nocach między Tatrami a Bałtykiem, tyle
wstało przeciw Szwedom wojowników: którzy szlachtą
będąc, do miecza a wojny z woli bożej i przyrodzonego rzeczy
porządku się rodzili; którzy skiby pługiem krając,
obsiewali ziarnem tę krainę; którzy handlem i rzemiosły
po miastach się parali; którzy żyli w puszczach z pszczelnej
pracy, z wypalania smoły, z topora lub strzelby; którzy nad rzekami
siedząc, rybactwem się trudnili; którzy na stepach koczowali
ze stadami - wszyscy chwycili za broń, aby najezdnika z kraju
wyżenąć.
Już Szwed tonął w tej liczbie jako w rzece
wezbranej.
Ku podziwowi całego świata, bezsilna jeszcze
niedawno Rzeczpospolita znalazła więcej szabel w swojej obronie,
niż mógł ich mieć cesarz niemiecki lub król
francuski.
Potem przyszły wieści o Karolu Gustawie, jako
szedł coraz w głąb Rzeczypospolitej z nogami we krwi, z
głową w dymach i płomieniach, bluźniąc. Spodziewano
się lada chwila usłyszeć wieść o jego śmierci i
zagubie wszystkich wojsk szwedzkich.
Imię Czarnieckiego rozlegało się coraz
potężniej od ściany do ściany, przejmując strachem
nieprzyjaciół, wlewając otuchę w serca polskie.
- Zbił pod Kozienicami! - mówiono jednego dnia -
zbił pod Jarosławiem! - powtarzano w kilka tygodni
później - zbił pod Sandomierzem! - powtarzało dalekie
echo. Dziwiono się temu tylko, skąd się jeszcze bierze tyle
Szwedów po takich pogromach.
Na koniec przyleciały nowe stada jaskółek,
a z nimi fama o uwięzieniu króla i całej armii szwedzkiej w
widłach rzecznych. Zdawało się, że koniec tuż,
tuż. Sam Sakowicz w Taurogach przestał chodzić na wyprawy, jeno
listy po nocach pisywał i w różne strony rozsyłał.
Miecznik był jakoby obłąkany. Co dzień
wieczór wpadał z Wieściami do Oleńki. Czasem gryzł
ręce, gdy sobie wspomniał, że trzeba siedzieć w Taurogach.
Tęskniła w pole stara żołnierska dusza. W końcu
zaczął się zamykać w swojej stancji i nad czymś po
całych godzinach rozmyślać. Raz chwycił niespodzianie
Oleńkę w ramiona, zaryczał wielkim płaczem i rzekł
jej:
- Miłaś ty, dziewczyno, córuchno jedyna,
ale ojczyzna milsza.
I nazajutrz dzień znikł, jakoby w ziemię
się zapadł.
Oleńka znalazła tylko list, a w nim słowa
następujące:
"Bóg cię błogosław, dziecko
kochane. Rozumiałem ja ci dobrze, że ciebie, a nie mnie strzegą
i że samemu mi łatwiej wymknąć się przyjdzie.
Niechże mnie Bóg sądzi, jeślim ja to, niebogo sieroto, z
zatwardziałości serca i braku ojcowskiego afektu dla ciebie
uczynił. Ale męka była od pacjencji większa i nie
mogłem, na rany Chrystusa Pana przysięgam, nie mogłem już
dłużej wysiedzieć. Bo jakem pomyślał, że się
tam najszczersza krew polska rzeką pro patria et libertate leje, a mojej
ni kropli w tej rzece nie masz, tedy mi się wydało, że mnie
anieli niebiescy za to potępią... Nie rodzić mi się
było na świętej Żmudzi naszej, gdzie żywie amor
patriae i męstwo, nie rodzić mi się było ni szlachcicem, ni
Billewiczem, to bym przy tobie został i ciebie strzegł. Ale ty,
mężem będąc, uczyniłabyś to samo, więc i mnie
odpuścisz, iżem cię, jako Daniela, samą w jaskini
lwów porzucił. Którego że Bóg w
miłosierdziu swoim konserwował, tak też mniemam, że i nad
tobą będzie lepsza od mojej, Najświętszej Panny,
Królowej naszej protekcja."
Oleńka łzami oblała pismo, ale pokochała
stryjca za ten postępek jeszcze lepiej, bo jej serce dumą
wezbrało. Tymczasem uczynił się w Taurogach hałas
niemały. Sam Sakowicz wpadł do dziewczyny z furią wielką i
nie zdejmując czapki z głowy spytał:
- Gdzie stryj waćpanny?
- Gdzie wszyscy, prócz zdrajców, są!... W
polu!
- Waćpanna wiedziałaś o tym!... -
krzyknął starosta.
A ona, zamiast się stropić, postąpiła
kilka kroków ku niemu i mierząc go oczyma z niewypowiedzianą
pogardą odrzekła:
- Wiedziałam - i cóż?
- Waćpanna... ej! gdyby nie książę!...
Waćpanna przed księciem odpowiesz!...
- Ni przed księciem, ni przed jego pachołkiem. A
teraz proszę!...
I palcem wskazała mu drzwi.
Sakowicz zgrzytnął zębami i wyszedł.
Tego samego dnia zagrzmiało w całych Taurogach o
zwycięstwie wareckim i taka trwoga padła na wszystkich
stronników szwedzkich, że sam Sakowicz nie śmiał
karać księży, którzy publicznie odśpiewali w
okolicznych kościołach Te Deum.
Wielki też ciężar spadł mu z serca, gdy
w kilka tygodni później przyszło spod Malborga pismo
Bogusławowe z doniesieniem, iż król wymknął się
z rzecznego saku. Lecz inne nowiny były wielce niepocieszne.
Książę żądał posiłków i nie
kazał zostawiać w Taurogach więcej wojsk, niżby tego
konieczna obrona wymagała. Gotowe rajtarie wyszły na drugi
dzień, a z nimi Ketling, Oettingen, Fitz-Gregory, słowem, wszyscy
znamienitsi oprócz Brauna, który był koniecznie Sakowiczowi
potrzebny.
Taurogi opustoszały jeszcze bardziej niż po
wyjeździe księcia.
Anusia Borzobohata poczęła się nudzić i
tym bardziej Sakowiczowi dokuczać. On zaś myślał, czyby
się do Prus nie przenieść, bo ośmielone odejściem
wojsk partie jęły znowu przesuwać się za Rosienie i
zbliżać do Taurogów. Sami Billewicze zebrali do pięciuset
koni z obywatelstwa, drobnej szlachty i chłopów. Porazili oni
znacznie pułkownika Bützowa, który przeciw nim
wyciągnął, i przepłukiwali bez miłosierdzia wszystkie
wsie radziwiłłowskie.
Ludność garnęła się do nich
chętnie, bo żaden ród, sami nawet Chlebowiczowie, nie cieszyli
się taką między pospólstwem czcią i powagą.
Sakowiczowi żal było zostawiać Taurogi na łaskę
nieprzyjaciół, wiedział także, że w Prusach trudno m
u będzie o pieniądze, o posiłki, że tu rządzi, jak
chce, tam władza jego zmaleć musi, jednakże tracił coraz
bardziej nadzieję, czy się potrafi utrzymać.
Pobity Bützow schronił się pod jego
opiekę, a wieści, które przywiózł o potędze i
wzroście rebelii, skłoniły ostatecznie Sakowicza na stronę
pruską.
Jako zaś człowiek stanowczy i lubiący
prędko doprowadzić do skutku to, co zamierzył, w
dziesięć dni ukończył przygotowania, wydał rozkazy i
miał ruszyć.
Nagle trafił na niespodziewany opór i to ze
strony, z której najmniej go się spodziewał, bo ze strony
Anusi Borzobohatej.
Anusia nie myślała do Prus jechać. W
Taurogach było jej dobrze. Postępy konfederackich partyj nie przestraszały
jej bynajmniej, i gdyby Billewicze uderzyli na same Taurogi, jeszcze by
była rada. Rozumowała sobie przy tym, że na obczyźnie,
między Niemcami, zostawałaby zupełnie na łasce Sakowicza,
że łatwiej by tam mogło przyjść do jakowychś
zobowiązań, do których nie miała ochoty, więc
postanowiła upierać się przy pozostaniu. Oleńka,
której wyznała swoje przyczyny, nie tylko potwierdziła ich
słuszność, ale najmocniej, ze łzami w oczach, poczęła
ją błagać, aby oparła się wyjazdowi.
- Tu zbawienie może jeszcze przyjść, nie
dziś, to jutro - mówiła - tam zginiemy obie.
Anusia zaś jej na to:
- A widzisz! A małoś to mnie nałajała za
to, że i pana starostę chciałam pogrążyć,
choć ja o niczym nie wiedziałam, jak księżnę
Gryzeldę kocham, tylko to jakoś tak samo z siebie przyszło. A
teraz zważałli by on na mój opór, gdyby nie był
pogrążon? A co?
- Prawda, Anusiu, prawda! - odrzekła Oleńka.
- Nie turbujże się, kwiatuszku
najśliczniejszy! Nogą się z Taurogów nie ruszymy, jeszcze
Sakowiczowi dokuczę w dodatku okrutnie.
- Dajże Boże, byś co wskórała.
- Ja bym nie miała wskórać?...
Wskóram, raz dlatego, że mu chodzi o mnie, a po wtóre, jak
mniemam, o moje majętności. Pogniewać mu się ze mną
łatwo, a nawet szablą mnie zranić, ale w takim razie wszystko by
przepadło.
I pokazało się, że ma
słuszność. Sakowicz przyszedł do niej wesół i
pewien siebie, ona zaś przywitała go z minką wielce
pogardliwą.
- Podobno - spytała - waćpan ze strachu przed
panami Billewiczami do Prus chcesz uciekać?
- Nie przed panami Billewiczami - odrzekł marszcząc
brwi - i nie ze strachu, jeno się tam przenoszę z roztropności,
abym więcej przeciw tym zbójom mógł ze
świeżymi siłami dokazać.
- To szczęśliwej drogi.
- Jak to? Zali myślisz, że bez ciebie pojadę,
moja nadziejo najmilejsza?
- Kogo tchórz oblatuje, niech w ucieczce ma
nadzieję, nie we mnie. Zbytnioś waćpan poufały, ja
zaś, gdybym potrzebowała konfiilenta, pewnie byś nie waćpan
nim został.
Sakowicz pobladł z gniewu. Dałby on jej, gdyby nie
była Anusią Borzobohatą! Lecz bacząc, przed kim stoi,
pomiarkował się, straszną swą twarz ocukrzył
uśmiechem i odrzekł, niby żartując:
- Ej, nie będę pytał! Wsadzę do kolaski
i powiozę!
- Tak? - spytała dziewczyna. - Tom, widzę, wbrew
intencjom księcia w niewoli tu trzymana? Wiedzże waćpan o tym,
że jeśli to uczynisz, słowa więcej w życiu do
waćpana nie przemówię, tak niech mi Pan Bóg
dopomoże, bo ja w Łubniach chowana i dla tchórzów
największą mam pogardę. Bodajem nie była wpadła w
takie ręce!... Bodaj mnie pan Babinicz do sądnego dnia na Litwę
wiózł, bo ten się nie bał nikogo!
- Dla Boga! - krzyknął Sakowicz. - Powiedzże
mi przynajmniej, czemu do Prus nie chcesz jechać?
Lecz Anusia poczęła udawać płacz i
desperację.
- Wzięli mnie jako Tatarzyni w niewolę, choć
ja księżnej Gryzeldy wychowanka i nikt do mnie nie miał prawa.
Wzięli i więżą, za morza gwałtem wywożą, na
wygnanie mnie skazują, rychło patrzeć, jak kleszczami
będą szarpali!... O Boże! o Boże!
- Bójże się waćpanna tego Boga,
którego wzywasz! - zawołał pan starosta. - Kto cię
kleszczami będzie szarpał?
- Ratujcie mnie, wszyscy święci! - powtarzała
łkając Anusia.
Sakowicz sam nie wiedział, co ma czynić;
dusiła go wściekłość, gniew; chwilami
myślał, że zwariuje albo że Anusia zwariowała. Na
koniec rzucił się jej do nóg i przyrzekł, że w Taurogach
zostanie. Wówczas ona zaczęła go prosić, iżby
odjechał, jeśli się boi, czym go do ostatniej doprowadziła
rozpaczy, tak że się zerwał i wychodząc rzekł:
- Dobrze! Zostajem w Taurogach, a czy się boję
panów Billewiczów, to się wkrótce pokaże.
I tego samego dnia, zebrawszy resztki pobitych wojsk,
Bützowa i swoje własne, poszedł, ale nie do Prus, tylko za
Rosienie, przeciw panom Billewiczom, którzy w lasach girlakolskich stali
obozem. Nie spodziewali się oni żadnego napadu, bo już
wieść o zamierzonym wyjściu wojsk z Taurogów powtarzano
od kilku dni w okolicy, więc starosta, napadłszy nie ubezpieczonych,
rozniósł ich na szablach i kopytach. Sam miecznik, pod
którego dowództwem stał oddział, ocalał z pogromu,
ale dwóch Billewiczów z innej linii poległo; z nimi trzecia
część żołnierzy; pozostali rozpierzchli się na
cztery świata strony. Kilkudziesięciu jeńców
przyprowadził starosta do Taurogów i stracić wszystkich
rozkazał, zanim Anusia mogła wystąpić w ich obronie.
O opuszczeniu Taurogów nie było już mowy i
nie potrzebował pan starosta tego czynić, bo po tym nowym
zwycięstwie partie nie śmiały przechodzić na tę
stronę Dubisy.
Sakowicz spanoszał i chełpił się
niezmiernie, że byle mu Loewenhaupt przysłał tysiąc dobrych
koni, on w całej Żmudzi rebelię zetrze. Ale Loewenhaupta nie
było już w tych stronach; Anusia zaś źle przyjęła
starościńską chełpliwnść.
- To z panem miecznikiem - rzekła - łatwo się
udało... Ale niechby tam był ten, przed którym obaście z
księciem precz umykali, pewnie byłbyś waćpan i beze mnie do
Prus za morze wyjechał.
Starostę ubodły te słowa do żywego.
- Naprzód, nie imaginuj sobie waćpanna,
żeby Prusy były za morzem, bo za morzem jest Szwecja, a po
wtóre: przed kim żeśmy to tak z księciem umykali?
- Przed panem Babiniczem! - odrzekła dygając z
wielką ceremonią.
- Bodajem go kiedyś na długość szabli
spotkał!
- Pewnie byś waćpan na
głębokość szabli leżał w ziemi... Ale nie
wywołuj wilka z lasu!
Sakowicz rzeczywiście nieszczerze tego wilka
wywoływał, lubo był człowiekiem niezrównanej odwagi,
jednakże przed Babiniczem czuł on jakiś strach, prawie
zabobonny, tak okropne zostały mu po nim z ostatniej wojny wspomnienia.
Nie wiedział przy tym, jak prędko już to groźne nazwisko
usłyszy.
Nim jednak rozebrzmiało po całej Żmudzi,
przyszła w czas jakiś inna, dla jednych najradośniejsza z
radosnych, dla Sakowicza zaś straszliwa wieść, którą
w dwóch słowach powtarzały wszystkie usta w całej
Rzeczypospolitej:
- Warszawa wzięta!
Zdawało się, że ziemia rozstępuje
się pod nogami zdrajców lub że całe niebo szwedzkie wali
się na ich głowy wraz ze wszystkimi bóstwami, które na
nim świeciły dotychczas jako słońca. Uszy nie chciały
wierzyć, że kanclerz Oxenstierna w niewoli, Ersken w niewoli,
Loewenhaupt w niewoli, Wrangel w niewoli, Wittenberg, sam wielki Wittenberg,
który całą tę Rzeczpospolitę krwią oblał,
który połowę jej jeszcze przed nadejściem Karolowym
podbił, w niewoli! że król Jan Kazimierz triumfuje, a po
zwycięstwie sąd będzie czynił nad grzesznymi.
A wieść biegła jakby na skrzydłach,
huczała jak grzmot nad całą Rzecząpospolitą, szła
przez wsie, bo chłop powtarzał ją chłopu; szła przez
pola, bo łan zbożowy nią szumiał; szła przez lasy, bo
sosna powtarzała ją sośnie, orły krakały o niej w
powietrzu - i tym bardziej, kto żyw, chwytał za broń.
W mig zapomniano koło Taurogów o girlakolskiej
klęsce. Straszny niedawno Sakowicz zmalał we wszystkich, ba, nawet we
własnych swoich oczach; partie poczęły na nowo wpadać na
oddziały szwedzkie; Billewicze, ochłonąwszy po ostatnim
pogromie, przeszli znów Dubisę na czele swych chłopów i
resztek szlachty laudańskiej.
Sakowicz sam nie wiedział, co począć, gdzie
się obrócić, skąd wyglądać ratunku. Od dawna
nie miał wieści od księcia Bogusława i próżno
łamał sobie głowę, gdzie on, przy jakich wojskach może
się znajdować? I chwilami niepokój ogarniał go
śmiertelny, czy książę nie dostał się także
do niewoli? Z przerażeniem przypominał sobie, iż
książę mówił mu, że tabor skieruje ku Warszawie
i że jeżeli uczynią go komendantem nad załogą w
stolicy, to woli tam być, gdyż łatwiej się stamtąd na
wszystkie strony oglądać.
Nie brakło też ludzi, którzy twierdzili na
pewno, że książę musiał wpaść w ręce
Jana Kazimierza.
- Gdyby księcia nie było w Warszawie -
mówiono - po cóż by miłościwy pan nasz z amnestii,
którą wszystkim Polakom przy załodze zostającym z
góry udzielił, jego jednego wyjmował? Musi on już
być w mocy królewskiej, a że wiadomo, iż głowa
księcia Janusza na pień była przeznaczona, przeto i Bogusławowa
pewno spadnie.
Skutkiem rozmyślań doszedł Sakowicz do tego
samego przekonania i borykał się, z rozpaczą, bo raz, że
księcia kochał, a po wtóre, wiedział, że w razie
śmierci tego potężnego protektora łatwiej najdzikszy zwierz
zdoła uchronić głowę w tej Rzeczypospolitej niż on,
który był prawą ręką zdrajcy.
Zdawało mu się, że pozostaje jedno tylko: nie
zważać już na Anusin opór i uciec do Prus, tam
szukać chleba, służby.
- Lecz co będzie - pytał się nieraz sam
siebie starosta - gdy i elektor ulęknie się gniewu polskiego
majestatu i wszystkich zbiegów wyda?
Nie było wyjścia, a schronienie chyba za morzem, w
Szwecji samej.
Na szczęście po tygodniu tych niepewności i
męki, przybył od księcia Bogusława goniec z długim
listem własnoręcznym:
"Warszawa odjęta Szwedom - pisał
książę. - Tabor mój i rzeczy przepadły. Recedere
już za późno, bo taka na mnie tam zawziętość,
żem był od amnestii wyłączon. Ludzi moich u samych bram
Warszawy poszarpał Babinicz. Ketling w niewoli. Król szwedzki,
elektor i ja, razem ze Szteinbokiem i wszystkimi siłami, idziemy pod
stolicę, gdzie walna bitwa niebawem nastąpi. Carolus klnie się,
że ją wygra, chociaż biegłość Kazimierzowa w
prowadzeniu wojny konfunduje go niepomału. Kto by się
spodziewał, że w eks-jezuicie tak wielki strategos siedzi? Ale jam to
poznał jeszcze pod Beresteczkiem, bo tam wszystko się działo
jego i Wiśniowieckiego głową. Mamy nadzieję w tym, że
pospolite ruszenie, którego przy Kazimierzu było na
kilkadziesiąt tysięcy, rozlezie się do domów albo że
pierwszy zapał ostygnie i bić się tak dobrze nie będzie.
Daj Bóg popłoch jakowy między tą chasą,
wówczas Carolus walną może klęskę zadać,
choć co po niej będzie, nie wiadomo, i sami jenerałowie
powiadają sobie po cichu, że ta rebelia to hydra, której coraz
nowe głowy rosną. Mówi się: "Naprzód
odebrać znów Warszawę". Gdym to z ust Karola
usłyszał, pytałem, co potem. Nie rzekł nic. A tu siły
nasze kruszeją, ich zaś rosną. Nowej wojny zaczynać nie ma
z czym. I animusz już nie ten, i nikt się z naszych nie chwyci tak
Szwedów, jak na początku. Wuj elektor milczy, jak zwykle, ale to
widzę dobrze, że jeśli bitwę przegramy, pocznie
Szwedów nazajutrz bić, aby się w łaski Kazimierzowe
wkupić. Ciężko uderzać w pokorę, ale musimy! Daj tylko
Bóg, żeby mnie przyjęto i żebym cały wyszedł
substancji wszystkiej nie straciwszy. W Bogu tylko ufność, ale
bojaźni trudno się uchronić i trzeba złe przewidywać.
Dlatego, co można z majętności za gotowy grosz zastawić
albo i przedać, to uczyń, choćby z konfederatami po cichu w
praktyki wejść. Sam z całym tatiorem jedź do Birż,
jako że stamtąd do Kurlandii bliżej. Radziłbym ci do Prus,
ale tam wkrótce przed ogniem i mieczem nie będzie bezpieczno, bo
zaraz po wzięciu Warszawy ordynowano Babinicza, aby przez Prusy na
Litwę szedł rebelię ekscytować, a po drodze palił i
ścinał. A wiesz, że on to potrafi. Chcieliśmy go
złowić u Bugu i sam Szteinbok wysłał nań znaczny
podjazd, z którego ni zwiastun klęski nie wrócił. Nie
bierz tego na się, abyś miał się z Babiniczem mierzyć,
bo nie zdążasz, jeno do Birż pospieszaj. Febris
opuściła mnie zupełnie, ile że tu wszędy wysokie i
suche równie, nie takie paludes jako na Żmudzi. Bogu cię
polecam etc."
O ile pan starosta uradował się, iż
książę żyw i zdrowy, o tyle zatroskały go wielce
nowiny. Jeżeli bowiem książę przewidywał, że
nawet wygrana walna bitwa nie zdoła zbyt poprawić zachwianej fortuny
szwedzkiej, to czego należało się spodziewać w
przyszłości? Być może, iż książę
zdoła się uchronić od zagłady pod płaszczem chytrego
elektora, a on, pan Sakowicz, pod książęcym, lecz co czynić
tymczasem? Iść do Prus?
Pan Sakowicz nie potrzebował rad książęcych,
aby nie wchodzić w drogę Babiniczowi. Brakło mu do tego
zarówno sił, jak chęci. Pozostawały Birże, ale i to
zbyt późno! Na drodze do nich leży partia billewiczowska, leży
kopa innych, szlacheckich, chłopskich i księżych, i Bóg
wie nie jakich, które na samą wieść
połączą się i rozniosą go jak wicher suche
liście; a choćby się nie połączyły, choćby
uprzedzić je szybkim a śmiałym pochodem, trzeba po drodze w każdej
wsi, na każdym bagnie, w każdym polu i lesie staczać nową
bitwę. Jakież by siły mieć należało, by choć
w trzydzieści koni dojść do Birż? Więc zostać w
Taurogach? I to źle, bo tymczasem przyjdzie na czele potężnego
tatarskiego zastępu straszny Babinicz; wszystkie partie zlecą
się do niego i zaleją Taurogi jak powódź, i zemstę
taką wywrze, o jakiej ludzie dotąd nie słyszeli.
Pierwszy raz w życiu poczuł zuchwały do
niedawna starosta, że brak mu rady w głowie, mocy w
przedsięwzięciu, wyboru w niebezpieczeństwie.
I na drugi dzień zwołał na radę
Bützowa, Brauna i kilku znaczniejszych oficerów.
Postanowiono zostać w Taurogach i czekać na nowiny
spod Warszawy.
Lecz Braun z tej narady udał się wprost na
inną, mianowicie do Anusi Borzobohatej.
Długo, długo naradzali się ze sobą, na
koniec Braun wyszedł z twarzą wielce poruszoną. Anusia zaś
wpadła jak burza do Oleńki.
- Oleńka! przyszedł czas! - krzyknęła
zaraz w progu. - Musimy uciekać! Kiedy? - spytała dzielna dziewczyna
blednąc nieco, lecz wstając zaraz, na znak natychmiastowej
gotowości.
- Jutro, jutro! Braun ma komendę, a Sakowicz
będzie spał w mieście, bo go pan Dzieszuk na ucztę zaprosi.
Pan Dzieszuk dawno namówion i do wina czegoś mu namiesza. Braun
powiada, że sam pójdzie i pięćdziesiąt koni
wyprowadzi. Oj, Oleńka! Oleńka, jaka ja szczęśliwa! jaka ja
szczęśliwa!
Tu Anusia rzuciła się na szyję Billewiczówny
i poczęła ją ściskać z takim wybuchem radości,
że aż ta zdziwiona spytała:
- Co ci jest, Anusiu? Wszakże mogłaś dawno
Brauna do tego skłonić?
- Mogłam skłonić? Tak, mogłam! To ja ci
jeszcze nic nie mówiłam? O Boże! Boże! Nic nie wiesz? Pan
Babinicz tu idzie! Sakowicz ze strachu mrze i wszyscy oni!... Pan Babinicz
idzie! pali! ścina! Podjazd jeden zniósł ze szczętem,
samego Szteinboka poraził i idzie wielkimi pochodami, jakby się
spieszył! A do kogoż on się tu może spieszyć? Powiedz,
czy ja nie głupia?
Tu łzy błysnęły w Anusinych
źrenicach, Oleńka zaś złożyła ręce jak do
modlitwy i wzniósłszy oczy rzekła:
- Do kogokolwiek się spieszy, niech Bóg prostuje
drogi jego, niech go błogosławi i chroni.
|