ROZDZIAŁ 24
W tydzień później przedostał się
pan Kmicic w granice Prus elektorskich pod Rajgrodem. Przyszło mu to
dość łatwo, gdyż przed samym odejściem pana hetmana
polnego zapadł w lasy tak skrycie, iż Duglas był pewien, że
i jego wataha pociągnęła razem z całą dywizją
tatarsko-litewską pod Warszawę, i małe tylko załogi po
zameczkach do obrony tych stron zostawił.
Duglas odszedł także w ślad za Gosiewskim, z
nim i Radziejowski, i Radziwiłł.
Kmicic dowiedział się o tym jeszcze przed
przejściem granicy i zgryzł się srodze, że nie będzie
się mógł oko w oko ze swym śmiertelnym wrogiem
spotkać i że kara może Bogusława dojść z innych rąk,
mianowicie z rąk pana Wołodyjowskiego, który także
przeciw niemu ślubował.
Za czym, nie mogąc wywrzeć zemsty za krzywdy
Rzeczypospolitej i swoje na osobie zdrajcy, wywarł ją w straszliwy
sposób na posiadłościach elektorskich.
Tej samej nocy jeszcze, w której Tatarzy minęli
słup graniczny, niebo zaczerwieniło się łunami,
rozległy się wrzaski i płacz ludzi deptanych stopą wojny.
Kto polską mową o litość umiał prosić, ten z
rozkazu wodza był oszczędzany, ale natomiast niemieckie osady,
kolonie, wsie i miasteczka zmieniały się w rzekę ognia, a
przerażony mieszkaniec szedł pod nóż.
I nie tak prędko oliwa rozlewa się po morzu, gdy
ją żeglarze dla uspokojenia fal wyleją, jak rozlał się
ów czambuł Tatarów i wolentarzy po spokojnych i
ubezpieczonych dotąd stronach. Zdawało się, iż każdy
Tatar umiał się dwoić i troić, być naraz w kilku
miejscach, palić, ścinać. Nie oszczędzano nawet
łanów zbożowych, nawet drzew w sadach.
Tyle przecież czasu trzymał pan Kmicic na smyczy
swych Tatarów, że wreszcie, gdy ich puścił na
kształt stada drapieżnych ptaków, prawie zapamiętali
się wśród rzezi i zniszczenia. Jeden przesadzał się
nad drugiego, a że jasyru brać nie mogli, więc pławili
się od rana do wieczora we krwi ludzkiej.
Sam pan Kmicic, mając w sercu niemało
dzikości, dał jej folgę zupełną i choć
własnych rąk we krwi bezbronnych nie walał, przecie patrzył
z zadowoleniem na płynącą. Na duszy zasię był spokojny
i sumienie nic mu nie wyrzucało, bo była to krew niepolska i w
dodatku heretycka, więc nawet sądził, że miłą
rzecz Bogu, a zwłaszcza świętym Pańskim czyni.
Przecie elektor, lennik, zatem sługa Rzeczypospolitej z
dobrodziejstw jej żyjący, pierwszy podniósł
świętokradzką rękę na swą królową i
panią, więc należała mu się kara, więc pan Kmicic
był tylko narzędziem gniewu bożego.
Dlatego co wieczora spokojnie odmawiał
różaniec przy blasku płonących osad niemieckich, a gdy
krzyki mordowanych zmyliły mu rachunek, tedy zaczynał od
początku, aby duszy grzechem niedbalstwa w służbie bożej
nie obciążyć.
Nie same jednak okrutne uczucia w sercu hodował, bo
oprócz pobożności ożywiały je różne
wzruszenia związane pamięcią z dawnymi laty. Często
więc przychodziły mu na myśl owe czasy, w których Chowańskiego
z tak wielką sławą podchodził, i dawni kompanionowie
stawali mu jakby żywi przed oczyma: Kokosiński, olbrzymi
Kulwiec-Hippocentaurus, raby Ranicki z senatorską krwią w
żyłach, Uhlik, na czekaniku grywający, Rekuć, na
którym krew ludzka nie ciężyła, i Zend, ptactwo i
wszelkiego zwierza biegle naśladujący.
- Wszyscy oni, prócz może jednego Rekucia, w
piekle skwierczą, a ot! użyliby teraz, ot, by się we krwi
ubabrali, grzechu na duszę nie ściągając i z pożytkiem
dla Rzeczypospolitej!:..
Tu wzdychał pan Andrzej na myśl, jak zgubną
rzeczą jest swawola, skoro w zaraniu młodości drogę do
pięknych uczynków na wieki wieków zamyka. Lecz
najwięcej wzdychał do Oleńki. Im bardziej zapuszczał
się w granice pruskie, tym srożej paliły go rany serca, jakby
owe pożary, które rozniecał i dawną miłość
zarazem podsycały. Co dzień też prawie mówił w swym
sercu do dziewczyny:
"Gołąbku najmilszy, możeś tam
już o mnie zapomniał, a jeżeli wspomnisz, to jeno
niechęć ci serce zaleje, ja zaś, daleki czy bliski, w nocy i we
dnie, w pracy dla ojczyzny i trudzie, o tobie ciągle myślę i
dusza leci ku tobie przez bory i wody, jak zmęczony ptak, aby zaś u
nóg twoich się położyć. Rzeczypospolitej i tobie
jednej oddałbym wszystką krew moją, ale gorze mi, jeśli w
sercu na wieki banitem mnie ogłosisz!"
Tak rozmyślając szedł coraz wyżej ku
północy pasem granicznym, palił i ścinał, nikogo nie
żywił. Tęsknota dławiła go okrutna. Chciałby
jutro być w Taurogach, a tymczasem droga była jeszcze tak daleka i
tak trudna, bo wreszcie poczęto bić we wszystkie dzwony w całej
prowincji pruskiej.
Kto żyw, chwytał za broń, by dać
opór strasznym niszczycielom; sprowadzano prezydia nawet z bardzo
odległych miast, formowano pułki nawet z pachołków
miejskich, i wkrótce wszędy mogło stanąć ze
dwudziestu chłopa przeciw jednemu Tatarowi.
Kmicic rzucał się na owe komendy jak piorun,
gromił, rozpraszał, wieszał, wywijał się, krył i
znów wypływał na fali ognia, ale jednak nie mógł
już iść tak szybko jako wprzódy. Nieraz trzeba było
tatarskim sposobem zapadać i taić się całymi tygodniami w
gąszczu lub trzcinach nad brzegami jezior. Ludność
wsypywała się coraz gęściej, jakby na wilka, a on
kąsał też jak wilk, co jednym uderzeniem kłów
śmierć zadaje, i nie tylko się bronił, ale zaczepnej wojny
nie zaniechał.
Miłując pracę rzetelną, czasem, mimo
pościgu, tak długo nie ruszał się z jakiejś okolicy,
póki jej mieczem i ogniem na kilka mil nie zniszczył. Nazwisko jego
dostało się, nie wiadomo jakim sposobem, do ust ludzkich i
grzmiało, okryte zgrozą i przerażeniem, aż do
brzegów Bałtyku.
Mógł wprawdzie pan Babinicz wejść na
powrót w granice Rzeczypospolitej i mimo komend szwedzkich spieszniej
ruszyć do Taurogów, ale nie chciał tego uczynić, bo
pragnął nie sobie tylko, lecz Rzeczypospolitej służyć.
Tymczasem przyszły wieści, które miejscowym
mieszkańcom dodały ducha do obrony i zemsty, a srogą
żałością przejęły serce pana Babinicza.
Gruchnęło o wielkiej bitwie pod Warszawą, którą
król polski miał przegrać.
"Karol Gustaw i elektor pobili wszystkie wojska
Kazimierzowe" - powtarzano sobie w Prusach z radością.
"Warszawa znów wzięta! największa to w całej wojnie
wiktoria i teraz będzie już koniec Rzeczypospolitej!"
Wszyscy ludzie, których zagarniali i kładli na
węgle dla zeznań Tatarzy, powtarzali to samo; były i przesadne
wieści, jako zwykle w czasach wojennych a niepewnych. Wedle tych
wieści wojska były doszczętnie zniesione, hetmani polegli, a Jan
Kazimierz dostał się do niewoli.
Więc wszystko się skończyło? więc
owa powstająca i zwycięska Rzeczpospolita była tylko czczym
mamidłem? Tyle potęgi, tyle wojsk, tylu wielkich ludzi i znamienitych
wojowników: hetmani, król, pan Czarniecki ze swoją
niezwyciężoną dywizją, pan marszałek koronny, inni
panowie ze swymi pocztami, wszystko przepadło, wszystko jak dym się
rozwiało? I nie masz już innych obrońców tego nieszczęsnego
kraju, prócz luźnych partyj powstańczych, które zapewne
na wieść o klęsce jak tuman się rozwieją?!
Pan Kmicic włosy z czupryny darł i ręce
łamał, chwytał wilgotną ziemię garściami i do
płonącej głowy przyciskał.
- Polegnę i ja! - mówił sobie - ale
wprzód ziemia ta krwią spłynie!
I począł wojować jak desperat; nie
ukrywał się już więcej, nie zapadał po lasach i
trzcinach, śmierci szukał, rzucał się jak szalony na
siły trzykroć większe i roznosił je w puch na szablach i
kopytach. W Tatarach jego zamarły wszystkie resztki uczuć ludzkich i
zmienili się w stado dzikich zwierząt. Drapieżny, ale niezbyt
przydatny do walki w otwartym polu lud, nie utraciwszy nic ze swej
zdolności do zasadzek i podstępów, przez ciągłą
wprawę, przez ciągłe walki wyćwiczył się tak,
że najpierwszej w świecie jeździe mógł pierś w
pierś dotrzymać pola i roznosić czworoboki nawet szwedzkiej
dalekarlijskiej gwardii. W zapasach ze zbrojną chasą pruską stu
tych Tatarów rozbijało z łatwością dwieście i
trzysta tęgich, zbrojnych w muszkiety i włócznie
pachołków.
Kmicic oduczył ich obciążania się
łupem, brali tylko pieniądze, a mianowicie złoto, które
zaszywali w kulbaki. Toteż, gdy który poległ, pozostali bili
się z wściekłością o jego konia i siodło.
Bogacąc się w ten sposób, nie stracili nic ze swej nadludzkiej
prawie lotności. Poznawszy, że pod żadnym w świecie wodzem
nie mieliby żniw tak obfitych, przywiązali się do Babinicza jako
psy gończe do myśliwca i z prawdziwie mahometańską
uczciwością składali po bitwach w ręce Soroki i Kiemliczów
lwią część łupów "bagadyrowi"
przynależną.
- Ałła! - mawiał Akbah-Ułan - mało
ich Bakczysaraj zobaczy, ale ci, którzy wrócą, murzami
wszyscy zostaną.
Babinicz, który z dawna umiał się z wojny
żywić, zebrał bogactwa potężne; natomiast
śmierci, której więcej od złota szukał, nie
znalazł.
Upłynął znów miesiąc na harcach i
trudach wiarę ludzką przechodzących. Bachmatom, lubo
jęczmieniem i pruską pszenicą pasionym, trzeba było
koniecznie dać choć parę dni wypoczynku, zatem młody
pułkownik, chcąc także wieści zasięgnąć i
szczerby w ludziach nowymi wolentarzami zastąpić, cofnął
się koło Dospady w granice Rzeczypospolitej.
Wieści wkrótce przyszły i to tak radosne,
że Kmicic mało rozumu nie stracił. Okazywało się
prawdą, że równie dzielny, jak niefortunny Jan Kazimierz
przegrał wielką trzydniową bitwę pod Warszawą, ale z
jakiejże przyczyny? Oto pospolite ruszenie w ogromnej części
rozeszło się przedtem do domów, a pozostała
część nie biła się już z takim animuszem jak przy
wzięciu Warszawy i trzeciego dnia bitwy wszczęła popłoch.
Natomiast przez dwa pierwsze dni ważyło się zwycięstwo na
stronę polską. Wojska regularne już nie w dorywczej podjazdowej
wojnie, ale w wielkiej bitwie z najbardziej wyćwiczonym w Europie
żołnierzem okazały taką umiejętność i
wytrwałość, że samych jenerałów szwedzkich i
brandenburskich ogarnęło zdumienie.
Król Jan Kazimierz nieśmiertelną
sławę pozyskał. Mówiono, że okazał się
być równym Karolowi Gustawowi wodzem i że gdyby wszystkie jego
rozporządzenia spełnione zostały, nieprzyjaciel straciłby
walną bitwę i wojna byłaby ukończona.
Kmicic miał już też wiadomości z ust
naocznych świadków, natknął się bowiem na
szlachtę, która służąc w pospolitakach, brała w
bitwie udział. Jeden z nich opowiadał mu o świetnym uderzeniu
husarii, w czasie którego sam Carolus, który mimo
zaklęć jenerałów cofać się nie chciał,
omal nie zginął. Wszyscy też potwierdzili, że nieprawda,
jakoby wojska były zniesione lub żeby hetmani polegli. Owszem,
cała potęga, prócz pospolitego ruszenia, pozostała nie
naruszona i cofnęła się w dobrym ładzie w dół
kraju. Na moście warszawskim, który się załamał,
uroniono tylko armaty, ale "ducha przewieziono przez
Wisłę". Wojsko klęło się na wszystko, że pod
takim wodzem jak Jan Kazimierz pobije w następnym spotkaniu Karola
Gustawa, elektora i kogo będzie trzeba, bo ta bitwa to była tylko
próba, lubo niepomyślna, ale dobrej otuchy na
przyszłość pełna.
Kmicic zachodził w głowę, skąd pierwsze
wieści mogły być tak straszne. Wytłumaczono mu, że
Karol Gustaw umyślnie porozsyłał przesadzone nowiny, w rzeczy
zaś nie bardzo wiedział, co czynić. Oficerowie szwedzcy,
których pan Andrzej w tydzień później ułowił,
potwierdzili to zdanie.
Dowiedział się też od nich, że
zwłaszcza elektor żył w wielkim przerażeniu i o
własnej skórze coraz bardziej poczynał myśleć,
że z wojsk jego siła pod Warszawą legło, na pozostałe
rzuciły się choroby tak straszne, iż gorzej bitew je
niszczą. Tymczasem zaś Wielkopolanie, pragnąc za Ujście i
wszystkie krzywdy zapłacić, najechali samą marchię
brandenburską, paląc, ścinając, wodę a ziemię
zostawując. Wedle oficerów bliską była godzina, w
której elektor porzuci Szwedów, a z mocniejszym się
połączy.
"Trzeba mu tedy przypiekać - pomyślał
Kmicic - żeby prędzej to uczynił."
I mając konie już wypoczęte a szczerby
zapełnione, znów przekroczył Dospadę i jak duch zniszczenia
na osady niemieckie się rzucił.
Różne partie poszły za jego
przykładem. Zastał obronę już słabszą, więc
tym bardziej dokazywał. Nowiny przychodziły coraz radośniejsze,
tak radosne, że wierzyć w nie było trudno.
Oto naprzód poczęto prawić, że Karol
Gustaw, który po bitwie warszawskiej aż do Radomia się
posunął, cofa się teraz na złamanie szyi ku Prusom
Królewskim. Co się stało? czemu się cofa? - na to nie
było czas jakiś odpowiedzi, aż wreszcie gruchnęło
znów po Rzeczypospolitej nazwisko pana Czarnieckiego. Zbił pod
Lipcem, zbił pod Strzemesznem, pod samą Rawą wyciął w
pień tylną straż umykającego Karola, za czym dowiedziawszy
się, iż dwa tysiące rajtarii wraca z Krakowa, napadł na
nią wstępnym bojem i ani zwiastuna klęski żywcem nie
puścił. Pułkownik Forgell, brat jenerała, czterech innych
pułkowników, trzech majorów, trzynastu rotmistrzów i
dwudziestu trzech poruczników poszło w łyka. Inni podawali
liczbę podwójną, niektórzy twierdzili już w
uniesieniu, że pod Warszawą nie klęskę, ale zwycięstwo
odniósł Jan Kazimierz, i że jego pochód w
dół kraju był tylko fortelem dla pogrążenia
nieprzyjaciela.
Sam pan Kmicic tak począł myśleć, bo od
pacholęcych lat przecież żołnierzem będąc,
rozumiał się na wojnie, a nigdy nie słyszało takim
zwycięstwie, po którym by się zwycięzcom gorzej
dziać miało. A Szwedom widocznie było gorzej i właśnie
od bitwy warszawskiej.
Panu Andrzejowi przypomniały się wówczas
słowa Zagłoby, gdy przy ostatnim widzeniu się mówił,
że wiktorie nie naprawią już szwedzkiej sprawy, zaś jedna
walna przegrana może ich zgubić.
"Kanclerska to głowa! - pomyślał Kmicic
- która jakoby w księdze przyszłości umie
czytać."
Tu przypomniały mu się i dalsze proroctwa pana
Zagłoby, jako on, Kmicic alias Babinicz, do Taurogów dojdzie,
Oleńkę swoją odnajdzie, przebłaga, zaślubi i potomstwo
z niej na chwałę kraju wyprowadzi. Gdy sobie to wspomniał,
ogień wstąpił mu w żyły; już i chwili tracić
nie chciał, jeno Prusaków i rzezi na czas zaniechać i do
Taurogów lecieć.
Wtem w wilię wyjazdu przybył do niego szlachcic
laudański spod chorągwi pana Wołodyjowskiego z listem od
małego rycerza.
"Idziemy z panem hetmanem polnym litewskim i
księciem krajczym za Bogusławem i Waldekiem - pisał pan
Michał. - Połączże się z nami, bo pole do
słusznej zemsty się znajdzie, a i prusactwu za opresję
Rzeczypospolitej spłacić się przygodzi."
Pan Andrzej własnym oczom wierzyć nie chciał
i czas jakiś posądzał szlachcica, iż chyba przez jakiego
komendanta pruskiego czy szwedzkiego umyślnie był nasłany, aby
go wraz z czambułem w zasadzkę wprowadzić. Miałżeby
pan Gosiewski istotnie drugi raz do Prus ciągnąć? Niepodobna
było nie wierzyć. Ręka była pana Wołodyjowskiego, herb
pana Wołodyjowskiego, a i szlachcica sobie pan Andrzej przypomniał.
Więc indagować go począł, gdzie pan Gosiewski się znajduje
i dokąd dojść zamierza?
Szlachcic dość był głupkowaty. Nie jemu
wiedzieć, dokąd pan hetman chce iść; wie tylko, że pan
hetman z tą samą dywizją litewsko-tatarską o dwa dni drogi,
a przy nim jest i chorągiew laudańska. Pożyczył jej sobie
na czas pan Czarniecki, ale już z dawna odesłał, a teraz
idą, gdzie pan hetman polny prowadzi.
- Mówią - kończył szlachcic - że
do Prus pójdziem, i żołnierz cieszy się okrutnie... Ale
zresztą nasza rzecz słuchać i bić.
Kmicic wysłuchawszy relacji nie namyślał
się długo, zawrócił czambuł i poszedł wielkim
pochodem ku panu hetmanowi, a po dwóch dniach, już
późną nocą, padł w ramiona panu
Wołodyjowskiemu, który wyściskawszy go, zaraz zakrzyknął:
- Graf Waldek i książę Bogusław są
w Prostkach, szańce sypią, by się warownym obozem
ubezpieczyć. Pójdziem na nich.
- Dziś? - rzekł Kmicic.
- Jutro do dnia, to jest za dwie lub za trzy godziny.
Tu padli sobie znów w objęcia.
- Tak mi coś mówi, że go Bóg wyda w
ręce nasze! - zawołał wzruszony Kmicic.
- I ja tak myślę.
- Ślubowałem sobie do śmierci ten dzień
pościć, w którym go spotkam.
- Protekcja boża nie zawadzi - odrzekł pan
Michał. - Nie będę też czuł inwidii, jeśli tobie
ten los przypadnie, bo twoja krzywda większa.
- Michale! zacniejszego od ciebie kawalera nie
widziałem!
- A niechże ci się, Jędrek, przypatrzę.
Sczerniałeś od wiatru do reszty; aleś się spisał. Z
wielką estymą patrzyła cała dywizja na twoją
robotę. Nic, jeno zgliszcza i cadavera. Żołnierz z ciebie
zawołany. I samemu panu Zagłobie, gdyby tutaj był,
ciężko by przyszło coś lepszego o sobie wymyślić.
- Dla Boga! a gdzie pan Zagłoba?
- Przy panu Sapieże został, bo spuchł
całkiem z płaczu i z desperacji po Rochu Kowalskim...
- To pan Kowalski zginął?
Wołodyjowski zacisnął wargi.
- Wiesz, kto go zabił?
- Skąd mam wiedzieć?... Powiadaj!
- Książę Bogusław.
Kmicic zakręcił się na miejscu, jakby
sztychem pchnięty, i począł z sykiem wciągać w siebie
powietrze, na koniec zgrzytnął strasznie zębami i rzuciwszy
się na ławę, wsparł w milczeniu głowę na
dłoniach.
Pan Wołodyjowski klasnął w ręce i
kazał czeladnikowi napitku przynieść, po czym siadł
około Kmicica, nalał kusztyki i począł mówić:
- Roch Kowalski tak kawalerską śmiercią
zginął, że nie daj Boże żadnemu z nas gorzej.
Dość ci powiedzieć, że mu sam Carolus po otrzymaniu pola
pogrzeb wyprawił i cały regiment gwardii ognia nad jego trumną
dawał.
- Żeby nie z tych rąk, żeby nie z tych
piekielnych rąk! - zawołał Kmicic.
- Owszem, z rąk Bogusławowych, wiem to od usarzy,
którzy własnymi oczyma na ów żałosny termin patrzyli.
- Toś tam nie był?
- W bitwie miejsca się nie wybiera, jeno się stoi,
gdzie każą. Gdybym ja tam był, to albo tu bym teraz nie
był, albo Bogusław nie sypałby wałów w Prostkach.
- Mów, jak wszystko się odbyło.
Zawziętości tylko przybędzie.
Pan Wołodyjowski napił się, obtarł
żółte wąsiki i począł:
- Pewnie ci nie brakło relacji o warszawskiej bitwie,
bo wszyscy o niej mówią, więc też i ja nie będę
się nad nią zbyt długo rozwodził. Nasz pan
miłościwy... dajże mu Boże zdrowie i długie lata, bo
pod innym królem zginęłaby ta ojczyzna wśród
klęsk... okazał się wodzem znamienitym. Gdyby był taki
posłuch jak wódz, gdybyśmy byli go godni, kroniki
zapisałyby nową polską wiktorię pod Warszawą,
grunwaldzkiej i beresteckiej równą. Krótko
mówiąc, pierwszego dnia biliśmy Szwedów Drugiego
poczęła fortuna to na tę, to na tamtą stronę wagi
nachylać, ale przecie byliśmy górą. Wtedy to poszła
do ataku litewska husaria, w której i Roch służył pod
kniaziem Połubińskim, żołnierzem wielkim. Widziałem
ich, gdy szli, jako ciebie widzę, bo stałem z laudańskimi na
wyżynie pod szańcami. Było ich tysiąc dwieście ludzi i
koni, jakich świat nie widział. Szli na półstaja wedle
nas i mówię ci, ziemia drżała pod nimi. Widzieliśmy
piechotę brandenburską, na gwałt zatykającą piki w
ziemię, aby pierwszemu impetowi się oprzeć. Inni walili z
muszkietów, aż dymy zasłoniły ich zupełnie
Spojrzymy: husaria już rozpuściła konie. Boże, co za impet!
Wpadli w dym... znikli! U mnie żołnierze poczną krzyczeć:
"Złamią! złamią!" Przez chwilę nie
widać nic. Aż zagrzmiało coś i dźwięk się
uczynił, jakby w tysiącu kuźni kowale młotami bili.
Spojrzymy: Jezus Maria! Elektorscy mostem już leżą jako
żyto, przez które burza przejdzie, a oni już hen za nimi! jeno
proporce migocą! Idą na Szwedów! Uderzyli na rajtarię -
rajtaria mostem! uderzyli na drugi regiment - mostem! Tu huk, armaty
grzmią... widzimy ich, gdy wiatr dym zwieje. Łamią piechotę
szwedzką... Wszystko pierzcha, wszystko się wali, rozstępuje,
idą jak gdyby ulicą... bez mała przez całą armię
już przeszli!... Zderzą się z pułkiem konnej gwardii,
wśród którego Carolus stoi... i gwardię jakoby wicher
rozegnał!...
Tu przerwał Wołodyjowski opowiadanie, bo Kmicic
pięściami oczy zatkał i krzyczeć począł:
- Matko Boża! raz widzieć i polec!
- Takiego ataku nie zobaczą już oczy moje -
ciągnął dalej mały rycerz. - Nam też skoczyć
kazano... Więcej nie widziałem, ale coć powiem, tom
słyszał z ust szwedzkiego oficera, który przy boku Karolowym wówczas
był i własnymi oczyma na termin patrzył. Gdy już husaria
wszystko złamała po drodze, ten Forgell, który
później pod Rawą wpadł w nasze ręce, rzucił
się do rąk Karolowych: "Królu, ratuj Szwecję! ratuj
siebie! - krzyknął- ustępuj, ustępuj! nic ich nie
wstrzyma!" A Carolus na to: "Na nic przed nimi ustępować,
trzeba opór dać lub zginąć!" Przypadają inni
jenerałowie, błagają, proszą, nie chce. Ruszył
naprzód... zderzyli się i złamano Szwedów prędzej
niżbyś do dziesięciu zrachował. Kto legł, tego
stratowano; inni rozsypali się jak groch. Nuż ich ciąć.
Król odbił się samowtór; najechał go Kowalski i
poznał, bo go już dwa razy widział. Kiedy nie natrze!... Rajtar
zastawił króla... Ale owo, powiadali ci, którzy widzieli,
że piorun prędzej nie zabija, jako Roch rozwalił go na dwoje.
Wówczas sam król rzucił się na niego...
Wołodyjowski przerwał znów opowiadanie i
odetchnął głęboko, lecz Kmicic zaraz zawołał:
- Kończ już, bo dusza ze mnie wyjdzie!
- Starli się tedy w środku pola, iże piersi
końskie uderzyły o piersi. Zakotłowało się!
"Spojrzę - powiada nam oficer - aż król wraz z koniem
już na ziemi!" Wydostał się, ruszył cyngla
krócicy, chybił. Roch go za łeb, bo mu kapelusz spadł.
Już miecz wznosił, już Szwedzi mdleli z przerażenia, bo nie
czas było iść na ratunek, gdy Bogusław jakoby spod ziemi
wyrósł i w samo ucho Kowalskiemu wystrzelił, że mu
głowę wraz z hełmem rozniosło.
- Dla Boga! Nie miałże czasu miecza
spuścić?! - krzyknął pan Andrzej targając się za
czuprynę.
- Bóg nie dał mu tej łaski - odrzekł
pan Michał. - Zgadliśmy też z Zagłobą, co się
stało. Oto służyło chłopisko u Radziwiłłów
od pacholęcych lat, za panów ich swoich uważało, i na
widok Radziwiłła musiało się skonfundować. Może
mu nigdy ta myśl w głowie nie postała, żeby na
Radziwiłła można rękę podnieść. Bywa tak,
bywa! Ha! życiem to przypłacił. Dziwny człek jest pan
Zagłoba, bo on mu wcale wujem ni krewnym nie był, a przecie inny by
po synu tak nie desperował... Prawdę zaś rzekłszy, nie
było czego, bo tak sławnej śmierci zazdrościć by
Kowalskiemu można. Toż szlachcic i żołnierz na to się
rodzi, by nie dziś, to jutro gardło dać, a o Kowalskim dzieje
pisać będą i potomność jego imię wysławi.
Umilkł pan Wołodyjowski, po chwili zaś
przeżegnał się i rzekł:
- Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a
światłość wiekuista niech mu świeci...
- Na wieki wieków! - zakończył Kmicic.
Czas jakiś szeptali modlitwy, może o podobną
śmierć dla siebie prosząc, byle nie z rąk
Bogusławowych, wreszcie pan Michał rzekł:
- Ksiądz Piekarski zaręczał nam, że on
wprost do raju poszedł.
- Pewnie, że tak, to mu i modlitwy nasze niepotrzebne.
- Modlitwy zawsze potrzebne, bo na rejestr innych
będą wpisane, a może na nasz własny.
Kmicic westchnął.
- W miłosierdziu bożym nadzieja - rzekł -
tuszę też, że za to, com tu w Prusach dokazywał, choć
z parę lat czyśćca będzie mi odpuszczonych.
- Wszystko się tam karbuje. Co tu człowiek
szablą wyrąbie, to tam sekretarze niebiescy zapisują.
- Służyłem i ja u Radziwiłła -
rzekł Kmicic - ale się widokiem Bogusława nie skonfunduję.
Boże, Boże! toć Prostki niedaleko! Pomnij, Panie, że on i
Twój nieprzyjaciel, bo heretyk, któren nieraz prawdziwej Twej
wierze bluźnił!
- I ojczyzny nieprzyjaciel! - dodał Wołodyjowski.
- Miejmy nadzieję, że jego termin się zbliża. Pan
Zagłoba to samo po owym ataku husarii prorokował, a mówił
w żalu, we łzach, jakoby natchniony. I przeklinał Bogusława
tak, że aż słuchającym włosy w czuprynach
stawały. Książę Kazimierz Michał, który z nami
przeciw nim ciągnie, widział też we śnie dwie złote trąby,
które Radziwiłłowie w tarczy noszą, pogryzione przez
niedźwiedzia i zaraz na drugi dzień powiadał: "Albo mnie,
albo którego z innych Radziwiłłów
nieszczęście spotka."
- Przez niedźwiedzia? - spytał blednąc
Kmicic.
- Tak jest.
Twarz pana Andrzeja rozjaśniła się, jak gdyby
na nią blask zórz porannych upadł, oczy wzniósł do
góry, ręce ku niebu wyciągnął i uroczystym
głosem zawołał:
- Jaż w herbie mam niedźwiedzia. Chwała Ci,
Panie, na wysokościach! Chwała Ci, Matko Najświętsza!...
Panie, Panie! nie jestem godzien tej łaski! Usłyszawszy to
Wołodyjowski wielce także się wzruszył, bo poznał
zaraz, że w tym jest omen niebieski.
- Jędrek! - zawołał -
ściśnijże dla pewności przed bitwą nóżki
Chrystusowi, a ja o Sakowicza Go poproszę.
- Prostki! Prostki! - powtarzał jakby w gorączce
Kmicic. - Kiedy ruszamy?
- Do dnia, a niedługo już świtać
pocznie.
Kmicic zbliżył się do wybitego okienka
chałupy, spojrzał w niebo i zawołał:
- Bledną już gwiazdy, bledną. Ave Maria...
Wtem rozległo się dalekie pianie koguta, a
jednocześnie zabrzmiało ciche trąbienie przez munsztuk. W kilka
pacierzy później ruch począł się w całej wsi.
Słychać było szczęk żelaza, parskanie koni. Ciemne
masy jazdy zbierały się na gościńcu.
Powietrze poczęło się nasycać
światłem; blady blask jął srebrzyć groty
włóczni, migotać na gołych szablach, wydobywać z
cienia wąsate, groźne twarze, hełmy, kołpaki, kapuzy,
tatarskie baranie czapki, tołuby, sajdaki. Wreszcie pochód z panem
Kmicicem w przedniej straży ruszył ku Prostkom ; wojska
rozciągnęły się długim wężem po drodze i
szły żywo.
Konie poczęły parskać okrutnie w pierwszych
szeregach, za nimi inne na dobrą dla żołnierzy
wróżbę.
Białe tumany zakrywały jeszcze łąki i
pola.
Naokół była cisza, jeno derkacze grały
w zroszonych trawach.
|