ROZDZIAŁ 26
Oleńka i Anusia, wydostawszy się pod opieką
Brauna z Taurogów, dotarły szczęśliwie do partii pana
miecznika, który stał podówczas pod Olszą, zatem od
Taurogów niezbyt daleko.
Stary szlachcic, gdy je obie w dobrym zdrowiu zobaczył,
naprzód oczom własnym wierzyć nie chciał, potem
zapłakał z radości, a następnie wpadł w taki
wojowniczy zapał, iż nie było już dla niego
niebezpieczeństw. Niechby nie tylko Bogusław, ale sam król
szwedzki z całą potęgą nastąpił, pan miecznik
gotów był bronić swoich dziewczyn przed wszelkim
nieprzyjacielem.
- Pierwej polegnę - mówił - niż
włos wam z głowy spadnie. Nie ten ja już człowiek,
któregoście znały w Taurogach, i tak myślę, że
długo opamiętają Szwedzi Girlakole, Jaswojnię, i te
cięgi, które im pod samymi Rosieniami zadałem. Prawda, że
zdrajca Sakowicz napadł nas niespodzianie i rozprószył, ale
oto znów kilkaset szabel ma się na usługi.
Pan miecznik nie bardzo przesadzał, bo
rzeczywiście trudno w nim było poznać upadłego na duchu
taurożańskiego jeńca. Inną wcale miał fantazję;
energia jego odżyła; w polu, na koniu, znalazł się w swoim
żywiole, a będąc żołnierzem dobrym, rzeczywiście
kilkakrotnie już Szwedów mocno poszarpał. Że zaś
wielką miał powagę w okolicy, więc też kupiła
się do niego chętnie szlachta i lud prosty, a i z dalszych
powiatów raz wraz któryś z Billewiczów
przyprowadzał po kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt koni.
Partia miecznikowa składała się z trzystu
piechoty chłopskiej i około pięciuset jeźdźców.
W piechocie rzadko kto miał rusznicę, większość
zbrojna była w kosy i widły; jazda stanowiła zbieraninę
zamożniejszej szlachty, która z czeladzią w lasy ruszyła,
i uboższej z zaścianków. Uzbrojenie jej lepsze było
niż piechoty, ale bardzo rozmaite. Tyki chmielowe służyły
wielu za kopie; inni nosili broń rodzinną bogatą, ale
częstokroć zeszłowieczną; konie rozmaitej krwi i dobroci
nie nadawały się do jednego szeregu.
Mógł miecznik z takim wojskiem
zastępować drogę patrolom szwedzkim, mógł
wycinać większe nawet oddziały jazdy, mógł
oczyszczać lasy i wsie z grasantów, których liczne watahy,
złożone ze zbiegów szwedzkich, pruskich i miejscowych
łotrzyków, trudniły się rozbojem, ale nie
mógł na żadne miasto uderzyć.
Owóż Szwedzi zmądrzeli już. Zaraz po
wybuchu powstania wycięto na całej Żmudzi i Litwie tych,
którzy w kwaterach rozproszeni po wsiach stali; teraz więc ci,
którzy ocaleli, trzymali się naprędce obwarowanych miast, z
których wychylali się tylko na bliższe ekspedycje. Stało
się zatem, że pola, lasy, wioski i pomniejsze miasteczka były w
ręku polskim, a za to wszystkie większe grody dzierżyli Szwedzi
i rugować ich nie było sposobu.
Miecznikowa partia była jedną z najlepszych; inne
mniej jeszcze mogły wskórać. Na granicy Inflant powstańcy
uzuchwalili się wprawdzie tak dalece, że po dwakroć Birże
oblegli, które za drugim razem zmuszone były poddać się,
ale chwilowa ta przewaga wypłynęła stąd, że de la
Gardie pościągał na obronę Rygi przeciw carskiej
potędze wszystkie wojska z pogranicznych Inflantom powiatów.
Świetne jego i rzadkie w dziejach zwycięstwa
kazały się jednak spodziewać, że tamta wojna wkrótce
zostanie ukończoną, a potem na Żmudź nadciągną
nowe i upojone triumfami wojska szwedzkie. Wszelako tymczasem dość
było w lasach bezpiecznie i liczne partie powstańcze, same niewiele
zdolne przedsięwziąć, mogły być wszelako pewne,
że ich nieprzyjaciel po zapadłych puszczach szukać nie
będzie.
Dlatego pan miecznik porzucił myśl schronienia
się do Puszczy Białowieskiej, bo droga do niej była bardzo
daleka, a po drodze siła miast znacznych, opatrzonych w liczne prezydia.
- Pan Bóg dał suchą jesień -
mówił do swoich dziewcząt - za czym i łatwiej
żyć, sub Jove. Każę wam namiocik foremny
sporządzić, babę do usług wam dam, i zostaniecie w obozie.
Nie masz w tych czasiech bezpieczniejszego schronienia jak w lasach. Billewicze
moje do cna spalone; na dwory grasanci nachodzą, a często i podjazdy
szwedzkie. Gdzie wam bezpieczniej głowy przytulić jako przy mnie,
który kilkaset szabel mam do rozporządzenia? Przyjdą zaś
później słoty, to wam się jaką chacinę w
głębokich ostępach wynajdzie.
Myśl ta podobała się bardzo pannie
Borzobohatej, bo w partii było kilku młodych Billewiczów,
grzecznych kawalerów, a wreszcie mówiono bez ustanku, że pan
Babinicz w te strony ciągnie.
Spodziewała się tedy Anusia, że
nadciągnąwszy, w mig Szwedów wyżenie, a potem... potem
będzie, co Bóg da. Oleńka sądziła
również, że najbezpieczniej przy partii, chciała się
tylko od Taurogów oddalić, pościgu Sakowicza się
obawiając.
- Pójdźmy ku Wodoktom - rzekła - tam
będziem między swymi. Choćby też były spalone, są
Mitruny i wszystkie zaścianki okoliczne. Niepodobna, by cały kraj
tamtejszy w pustynię miał być zmieniony. Lauda w razie
niebezpieczeństwa będzie nas bronić.
- Ba, wszyscy laudańscy z Wołodyjowskim wyszli -
zaoponował młody Jur Billewicz.
- Zostali starzy i wyrostki, wreszcie nawet niewiasty
tamtejsze bronić się w razie potrzeby umieją. Puszcze tam
także większe niż tu; Domaszewicze Myśliwi albo
Gościewicze Dymni do Rogowskiej nas zawiodą, w której
żaden nieprzyjaciel nas nie odnajdzie.
- A ja, taborek i was ubezpieczywszy, będę na Szwedów
wypadał i znosił tych, którzy się na brzegi
puszczańskie odważą - rzekł pan miecznik. - To jest
przednia myśl! Nic tu po nas, tam większe usługi oddać
można.
Kto wie, czy miecznik nie dlatego chwycił się tak
skwapliwie rady panny Aleksandry, że w duszy także nieco się
Sakowicza obawiał, który do rozpaczy przywiedzion mógł
być straszny.
Rada jednak była sama w sobie mądrą, dlatego
wszystkim od razu przypadła do smaku, więc miecznik tego samego
jeszcze dnia wysłał pod dowództwem Jura Billewicza
piechotę, ażeby się przedzierała lasami w kierunku
Krakinowa; sam zaś z jazdą ruszył w dwa dni później,
zasięgnąwszy wprzód dokładnych wieści, czy z Kiejdan
lub z Rosień, między którymi musiał przechodzić, nie
wyszły jakie znaczniejsze szwedzkie wojska.
Szli z wolna i ostrożnie. Panny jechały na
chłopskich wózkach, a czasami na podjezdkach, o które
miecznik się wystarał.
Anusia, dostawszy w darze od Jura lekką szabelkę,
przewiesiła ją mężnie przez siebie na jedwabnych rapciach i
w kołpaczku nałożonym z fantazją na głowę
oganiała, niby jaki rotmistrz, chorągiew. Bawił ją
pochód i szable błyszczące w słońcu, i
rozkładane nocą ogniska. Zachwycali się nią wielce
młodzi oficerowie i żołnierze, a ona strzygła oczyma na
wszystkie strony, rozpuszczała w pochodzie warkocze po to, by je po trzy
razy na dzień zaplatać nad brzegami jasnych strumieni, które
zastępowały jej zwierciadło. Mówiła często,
że chce widzieć bitwę, aby dać przykład męstwa,
ale w rzeczy samej wcale nie pragnęła bitwy; chciała tylko
pogrążyć serca wszystkich młodych wojowników,
jakoż i pogrążyła ich liczbę niepomierną.
Oleńka także jakoby na nowo odżyła po opuszczeniu
Taurogów. Tam zabijała ją niepewność losu i ciągła
obawa, teraz czuła się bezpieczniejszą w głębinach
leśnych. Zdrowe powietrze wracało jej siły. Widok
żołnierstwa, broni, ruch i gwar obozowy działały jak balsam
na zmęczoną jej duszę. I jej również sprawiał
przyjemność pochód wojsk, a możliwe
niebezpieczeństwa nie przestraszały bynajmniej, bo przecie rycerska
krew płynęła w jej żyłach. Mniej okazując
się żołnierzom, nie pozwalając sobie buszować na
podjezdku przed szeregami, mniej też ściągała na się
oczu. Ale natomiast otaczał ją szacunek powszechny.
Uśmiechały się wąsate twarze
żołnierskie na widok Anusi, a odkrywały się głowy, gdy
Oleńka zbliżała się do ognisk. Szacunek ów
zmienił się później w uwielbienie. Nie było też
bez tego, by jakie serce nie zabiło dla niej w młodej piersi, jeno
że oczy nie śmiały na nią patrzeć tak wprost, jak na
ową czarnuszkę-Ukrainkę.
Szli lasami, zaroślami, często wysyłając
przed sobą zwiady, i aż dopiero siódmego dnia przybyli
późną już nocą do Lubicza, który
leżał na skraju laudańskiej okolicy, stanowiąc jakoby wrota
do niej. Konie tak były dnia tego zmęczone, że mimo
przedstawień Oleńki niepodobna było ruszyć dalej, więc
miecznik zakazał dziewczynie wydziwiać i roztasował partię
na nocleg. Sam z pannami stanął we dworze, bo i czas był
mglisty, a chłodny bardzo. Dziwnym trafem dwór nie był
spalony. Nieprzyjaciel oszczędził go prawdopodobnie z poleceń
księcia Janusza Radziwiłła, dlatego że był Kmicicowy,
a chociaż później książę dowiedział
się o odstępstwie pana Andrzeja, zapomniał lub nie miał
czasu wydać nowych rozkazów. Powstańcy uważali
całą majętność za billewiczowską
własność, grasanci nie śmieli rabować pod bokiem
Laudy. Więc nie zmieniło się w nim nic. Oleńka
wchodziła ze strasznym uczuciem bólu i goryczy pod ten dach.
Znała tu każdy kąt, lecz niemal z każdym
łączyło się jakoweś wspomnienie Kmicicowego
występku. Oto przed nią sala jadalna, ubrana w konterfekty Billewiczów
i w czaszki leśnego zwierza. Potrzaskane kulami czaszki są jeszcze na
gwoździach, pochlastane szablami portrety spoglądają surowo ze
ścian, jakoby chciały mówić: "Patrz, dziewczyno, patrz,
nasza wnuczko, to on świętokradzką ręką
pociął wizerunki naszych ziemskich postaci, dawno spoczywających
już w grobach !"
Oleńka czuła, że oczu nie zmruży w tym
domu splamionym. Zdało jej się, że w ciemnych kątach komnat
snują się jeszcze widma strasznych kompanionów, buchające
ogniem z nozdrzy. I jakże prędko przechodził ten człowiek,
tak przez nią kochany, od swawoli do występku, od występku do
coraz większych zbrodni, od porąbania wizerunków do rozpusty,
do spalenia Upity i Wołmontowicz, do porwania jej samej z Wodoktów,
dalej do służby radziwiłłowskiej, do zdrady, ukoronowanej
obietnicą podniesienia ręki na króla, na ojca całej
Rzeczypospolitej...
Noc biegła, a sen nie chwytał się powiek
nieszczęsnej Oleńki. Wszystkie rany duszy odnowiły się w
niej i poczęły piec boleśnie. Wstyd na nowo palił jej
policzki; oczy nie roniły w tej chwili łez, ale serce ogarniała
taka żałość niezmierna, że nie mogąca się w
tym biednym sercu pomieścić...
Żałość za czym? Za tym, co by być
mogło, gdyby on był inny, gdyby przy swych narowach, dzikości i
swawoli choć serce przynajmniej miał uczciwe, gdyby wreszcie
miał choć miarę w zbrodni, gdyby istniała jakaś
granica, przez którą by przejść nie był zdolen.
Przecie jej serce przebaczyłoby tak wiele...
Spostrzegła mękę towarzyszki Anusia i
dorozumiała się powodu, bo jej poprzednio już całą
historię stary miecznik wyśpiewał, więc mając serce
dobre, podeszła ku pannie Billewiczównie i zarzuciwszy jej
ręce na szyję, rzekła:
- Oleńka! ty w tym domu od boleści się
wijesz...
Oleńka z początku nie chciała nic
mówić, jeno poczęła się trząść
całym ciałem jako osinowy liść, a w końcu płacz
straszny, rozpaczliwy wyrwał się z jej piersi. Chwyciwszy
konwulsyjnie rękę Anusi, głowę swą jasną
wsparła na jej ramieniu i łkanie targało nią jak wicher
krzewem.
Anusia długo czekać musiała, zanim
przeszło, wreszcie gdy Oleńka uspokoiła się nieco,
ozwała się po cichu:
- Oleńka, módlmy się za niego...
A tamta obu rękoma zakryła oczy.
- Nie... mogę!... - rzekła z wysileniem.
I po chwili zagarniając gorączkowo w tył
włosy, które opadły jej na skronie, poczęła
mówić zdyszanym głosem:
- Widzisz... nie mogę... Ty szczęśliwa!...
Twój Babinicz zacny, sławny... przed Bogiem... i ojczyzną...
Ty szczęśliwa! Mnie się nie wolno nawet modlić:.. Tu
wszędy krew ludzka... zgliszcza! Żeby choć ojczyzny nie
zdradził! żeby się króla sprzedać nie
podjął!... Ja poprzednio już wszystko przebaczyłam... w
Kiejdanach... bom myślała... bo miłowałam go... z
całego serca!... Ale teraz nie mogę... O Boże miłosierny!
nie mogę!... Chciałabym sama nie żyć... i żeby on
już nie żył!
Na to Anusia:
- Za każdą duszę modlić się wolno,
bo Bóg miłosierniejszy od ludzi i przyczyny wie, których
ludzie często nie wiedzą.
To rzekłszy klękła do modlitwy, a Oleńka
rzuciła się krzyżem na ziemię i przeleżała tak
aż do rana.
Nazajutrz gruchnęła wieść po okolicy,
że pan miecznik Billewicz jest na Laudzie. Na tę wieść, kto
żyw był, wychodził witać. Więc z lasów
okolicznych wychodzili starcy zgrzybiali i niewiasty z dziećmi
małymi. Dwa lata nie siał już nikt ni orał w
zaściankach. Same zaścianki były częścią spalone
i puste. Ludność żyła w lasach. Mężowie w sile
wieku poszli z panem Wołodyjowskim lub do różnych partii,
tylko wyrostkowie strzegli i bronili resztek dobytku, i bronili dobrze, ale pod
osłoną puszcz.
Witano tedy miecznika, jak zbawcę, wielkim płaczem
radości, bo tym prostym ludziom zdało się, że kiedy
miecznik przyszedł i panna wraca do dawnego gniazda, to już musi
być wojnie i klęskom koniec. Jakoż zaraz poczęli
wracać do zaścianków i zganiać półdziki
dobytek z najgłębszych ostępów.
Szwedzi siedzieli wprawdzie niedaleko, obwarowani
szańcami w Poniewieżu, ale wobec miecznikowej siły i innych
okolicznych partii, które można było przywołać w
razie potrzeby, mniej już na nich zważano.
Pan Tomasz zamierzał nawet uderzyć na
Poniewież, aby całkiem powiat oczyścić; czekał tylko,
by jeszcze więcej luda zebrało się pod jego chorągiew, a
zwłaszcza by jego piechocie dostarczono strzelb, których
znaczną liczbę mieli ukrytą w lasach Domaszewicze Myśliwi;
tymczasem oglądał się po okolicy, przejeżdżając
od wioski do wioski.
Ale smutna to była lustracja. W Wodoktach dwór
był spalony i połowa wsi; Mitruny również;
Wołmontowicze Butrymów, które swego czasu spalił
Kmicic, odbudowały się po pożarze i dziwnym trafem ocalały;
za to Drożejkany i Mozgi Domaszewiczów były spalone do cna;
Pacunele do połowy, Morozy całkiem, Goszczuny najsroższego losu
doznały, bo i ludność była do połowy w pień
wycięta, a wszyscy mężczyźni, od starców do
kilkunastoletnich chłopaków, mieli z rozkazu pułkownika Rosy
poucinane ręce.
Tak wojna deptała strasznie te okolice, takie były
skutki zdrady księcia Janusza Radziwiłła.
Lecz nim miecznik skończył lustrację i
postawił swoje chorągwie piechoty, przyszły znów
wieści radosne zarazem i straszne, które tysiącznym echem
rozbrzmiały od chaty do chaty.
Jurek Billewicz poszedłszy w kilkadziesiąt koni z
podjazdem pod Poniewież i zachwyciwszy kilku Szwedów pierwszy
dowiedział się o bitwie pod Prostkami. Następnie co nowina, to
przychodziło więcej szczegółów, tak cudownych,
że na baśń zakrawały.
- Pan Gosiewski - powtarzano - zbił grafa Waldeka,
Izraela i księcia Bogusława. Wojsko zniesione ze szczętem,
wodzowie w niewoli! Całe Prusy jednym ogniem płoną!
W kilka tygodni później jeszcze jedno
groźne nazwisko poczęły powtarzać usta ludzkie: nazwisko
Babinicza.
- Babinicz głównie do wiktorii pod Prostkami
się przyczynił - mówiono na całej Żmudzi. - Babinicz
księcia Bogusława własną ręką usiekł i
pojmał.
A dalej:
- Babinicz pali Prusy elektorskie, idzie jako
śmierć ku Żmudzi, ścina, ziemię a niebo zostawuje.
W końcu zaś:
- Babinicz Taurogi spalił. Sakowicz uciekł przed
nim i po lasach się kryje...
Ostatni wypadek zaszedł zbyt blisko, by długo
pozostać mógł wątpliwym. Jakoż wieść
sprawdziła się w zupełności.
Anusia Borzobohata przez cały czas, gdy te wieści
dochodziły, żyła jakby w odurzeniu, śmiała się i
płakała na przemian, tupała nogami, gdy kto nie wierzył, i
powtarzała wszystkim, czy kto chciał, czy nie chciał
słuchać:
- Ja pana Babinicza znam! On mnie z Zamościa do pana
Sapiehy przywiózł. Największy to w świecie wojownik. Nie
wiem, czyli pan Czarniecki mu dorówna. On to - pod panem Sapiehą
służąc - całkiem księcia Bogusława w czasie
pierwszej wyprawy pognębił... On, jestem pewna, że nie kto inny,
pod Prostkami go usiekł. Da on panu Sakowiczowi i takim dziesięciu
jak Sakowicz!... A Szwedów w miesiąc z całej Żmudzi
wymiecie! Jakoż zaręczenia jej poczęły się prędko
sprawdzać. Nie było już najmniejszej wątpliwości,
że groźny wojownik, zwany Babiniczem, posunął się od
Taurogów w głąb ku północy kraju.
Pod Kołtyniami zbił pułkownika Baldona i
oddział jego zniósł ze szczętem; pod Worniami
wyciął piechotę szwedzką, która cofała się
przed nim do Telsz; pod Telszami stoczył większą
zwycięską bitwę z dwoma pułkownikami, Normanem i
Hudenskiöldem, w której Hudenskiöld poległ, a Norman z
niedobitkami nie oparł się aż w Zagórach, na samej
granicy żmudzkiej.
Z Telsz ruszył Babinicz ku Kurszanom, pędząc
przed sobą mniejsze oddziały szwedzkie, które na gwałt
chroniły się przed nim pod skrzydła znaczniejszych
załóg.
Od Taurogów i Połągi do Birż i
Wiłkomierza brzmiało imię zwycięzcy. Rozpowiadano o
okrucieństwach, których się nad Szwedami dopuszczał;
mówiono, że wojska jego, złożone początkowo z
niewielkiego czambułu Tatarów i chorągiewki wolentarzy,
rosną z dnia na dzień, bo kto żyw, biegnie do niego, wszystkie
partie łączą się z nim, a on ujmuje je w kluby żelazne
i prowadzi na nieprzyjaciela.
Umysły tak dalece były jego zwycięstwami
zajęte, że wieść o klęsce, jaką pan Gosiewski
poniósł od Szteinboka pod Filipowem, przeszła prawie bez echa.
Babinicz był bliższym, i Babiniczem więcej się zajmowano.
Anusia co dzień błagała miecznika, ażeby
szedł łączyć się ze wsławionym wojownikiem.
Popierała ją i Oleńka, naglili wszyscy oficerowie i szlachta,
którą sama ciekawość podniecała.
Ale nie była to rzecz łatwa. Naprzód,
Babinicz był w innej stronie; po wtóre, często zapadał
tak, że po całych tygodniach nie było o nim słychać, i
wypływał znów razem z wieścią o nowym zwycięstwie;
po trzecie, wszystkie oddziały i załogi szwedzkie z miast i
miasteczek, chroniąc się przed nim, zagrodziły wielkimi kupami
drogę, na koniec za Rosieniami pojawił się znaczny oddział
Sakowicza, o którym przyniesiono wiadomość, że niszczy
wszystko przed sobą straszliwie i mękami ludzi morząc o
partię billewiczowską ich bada.
Miecznik nie tylko nie mógł ruszyć ku
Babiniczowi, ale obawiał się, czy mu w okolicach Laudy nie stanie
się wkrótce za ciasno.
Więc sam nie wiedząc, co począć,
zwierzył się Jurkowi Billewiczowi, że ma zamiar w lasy rogowskie
na wschód się cofać. Jurek wygadał się zaraz z
nowiną przed Anusią, ta zaś poszła wprost do miecznika.
- Stryjku najmilszy - rzekła do niego (bo tak
nazywała go zawsze, gdy chciała coś na nim wydębić) -
słyszałam, iż uciekać mamy. Zali to nie wstyd tak
znamienitemu żołnierzowi pierzchać na samą wieść
o nieprzyjacielu?
- Waćpanna musisz we wszystko swoje trzy grosze
wścibić - odrzekł skłopotany miecznik. - To nie
waćpanny rzecz.
- Dobrze, to się sobie cofajcie, a ja tu zostanę.
- Żeby cię Sakowicz złowił? obaczysz!
- Sakowicz mnie nie złowi, bo mnie pan Babinicz obroni.
- Właśnie też będzie wiedział,
gdzie waćpanna jesteś! Powiedziałem raz, że się nie
zdołamy do niego przedrzeć.
- Ale on może przyjść do nas. Ja jego
znajoma; żebym tylko mogła wysłać do niego list, jestem
pewna, żeby tu przyszedł, wprzód Sakowicza pobiwszy. On mnie
trochę lubił, to by i nie odmówił ratunku.
- A kto się podejmie list zanieść?
- Przez pierwszego lepszego chłopa można
posłać...
- A nie zawadzi, nie zawadzi, w żadnym razie nie
zawadzi. Oleńka ma bystry rozum, ale i waćpannie go nie brakuje.
Choćbyśmy się mieli tymczasem przed przeważną
siłą w lasy uchylić, zawsze będzie dobrze, żeby
Babinicz przyszedł w te strony, bo tym sposobem prędzej się z
nim połączym. Próbuj waćpanna. Posłańcy
się znajdą i ludzie pewni...
Uradowana Anusia tak dobrze zaczęła
próbować, że tego samego dnia znalazła sobie aż
dwóch posłańców, i to nie chłopów, bo
jednego Jurka Billewicza, drugiego Brauna. Obaj mieli wziąść po
liście jednobrzmiącym, aby w każdym razie, jeśli nie ten,
to ów mógł go wręczyć Babiniczowi. Z samym listem
miała Anusia więcej kłopotu, lecz wreszcie napisała go w
następujących słowach:
"W ostatniej toni piszę do Waćpana,
jeśli mnie pamiętasz (choć wątpię, bo co byś tam
miał Waćpan pamiętać!), abyś mi na ratunek
przybył. Lecz tylko po życzliwości Waćpana,
którą mi w drodze z Zamościa okazywałeś, śmiem
się tego spodziewać, że mnie w nieszczęściu nie
zaniechasz. Jestem w partii pana Billewicza, miecznika rosieńskiego,
który mi przytułek dał, bom jego krewną, pannę
Billewiczównę, z niewoli taurożańskiej wyprowadziła.
I jego, i nas obie oblega zewsząd nieprzyjaciel, a mianowicie Szwedzi i
niejaki pan Sakowicz, przed którego grzeszną
natarczywością musiałam uciekać i w obozie szukać
schronienia. Wiem, żeś mnie Waćpan nie lubił, choć
Bóg widzi, nic ci nie uczyniłam złego, a życzyłam i
życzę zawsze z całego serca. Ale i nie lubiąc ocal
biedną sierotę ze srogich rąk nieprzyjacielskich. Bóg
zasię wynagrodzi ci to stokrotnie i ja będę się modlić
za Waćpana, którego dziś jeno dobrym opiekunem, potem zaś
zbawcą moim będę nazywała do śmierci..."
Gdy wysłańcy opuszczali już obóz,
Anusia bacząc. na jakie niebezpieczeństwa
się narażają, zlękła się o
nich i koniecznie zatrzymać ich pragnęła. Nawet ze łzami w
oczach poczęła prosić miecznika, żeby im jechać nie
pozwolił, bo listy i chłopi mogą zanieść, chłopom
zaś i przedostać się będzie łatwiej.
Lecz Braun i Jurko Billewicz uparli się tak, że
żadne przedstawienia nie pomogły. Jeden i drugi chcieli się w
gotowości do usług przesadzić, żaden zaś nie
przewidywał, co go czeka.
Albowiem w tydzień później Braun wpadł
w ręce Sakowicza, który kazał go ze skóry
obedrzeć, biedny zaś Jurko został zastrzelony za
Poniewieżem, w ucieczce przed podjazdem szwedzkim.
Oba listy wpadły w ręce nieprzyjaciół.
|