ROZDZIAŁ 27
Sakowicz po schwytaniu Brauna i obdarciu go ze skóry
porozumiał się natychmiast z obersztem Hamiltonem, Anglikiem w
służbie szwedzkiej i komendantem w Poniewieżu, celem
wspólnego uderzenia na partię miecznika Billewicza.
Babinicz właśnie był gdzieś zapadł
w lasy i od kilkunastu dni żaden słuch o nim nie doszedł.
Zresztą Sakowicz nie byłby już zważał na jego
bliskość. Miał on wprawdzie, mimo całej swej odwagi,
jakąś instynktową obawę przed Babiniczem, ale teraz
gotów był sam zginąć, byle zemsty dokonać. Od czasu
ucieczki Anusinej wściekłość nie przestawała ani na
chwilę targać jego duszy. Zmylone rachuby i zraniona
miłość własna w szał go wprawiały, a przy tym cierpiało
w nim i serce. Z początku pragnął on pojąć Anusię
za żonę tylko dla majętności zapisanych jej przez
pierwszego narzeczonego, pana Podbipiętę, lecz później
zakochał się w niej ślepo i na zabój, jak tylko taki
człowiek mógł się zakochać. I doszło do tego,
że on, który oprócz Bogusława nikogo się nie
bał na świecie, on, przed którego wzrokiem samym ludzie
bledli, patrzył jak pies w oczy tej dziewczyny, ulegał jej,
znosił jej wydziwiania, spełniał wszystkie chęci,
starał się myśli zgadywać.
Ona używała i nadużywała swego
wpływu łudząc go słowy, spojrzeniem, wysługiwała
się nim jak niewolnikiem, w końcu zdradziła.
Sakowicz należał do tego rodzaju ludzi,
którzy za jedyne dobro i cnotę poczytują to, co dla nich
dobre, za złe i winę to, co im szkodę przynosi. Więc w
oczach jego Anusia popełniła najstraszliwszą zbrodnię i nie
było dla niej dość wielkiej kary. Gdyby to kogo innego
spotkało, pan starosta śmiałby się i drwił, lecz gdy
dotknęło jego osobę, ryczał jak ranny zwierz i
myślał tylko o pomście. Chciał dostać w ręce
winowajczynię umarłą albo żywą. Wolałby
żywą, bo mógłby naprzód kawalerską
zemstę wywrzeć, lecz choćby dziewczyna miała i polec w
czasie napadu, mniejsza mu było z tym, byle się komu innemu nie
dostała.
Chcąc działać na pewno, posłał do
miecznika przekupionego człowieka z listem niby od Babinicza, w
którym oznajmiał w imieniu tego ostatniego, że w
Wołmontowiczach w ciągu tygodnia stanie.
Miecznik uwierzył łatwo, ufając zaś w
niezwyciężoną siłę Babinicza i tajemnicy z tego nie
czynił, za czym nie tylko sam zakwaterował się na dobre w
Wołmontowiczach, ale poruszył przez rozgłoszenie nowiny
całą prawie ludność laudańską. Resztki jej
zbiegły się z lasów, raz dlatego, że to już był
koniec jesieni i chłody wielkie nastały, a po wtóre, przez
samą ciekawość widzenia wsławionego wojownika.
A tymczasem od strony Poniewieża ciągnęli ku
Wołmontowiczom hamiltonowscy Szwedzi, od strony Kiejdan przekradał
się po wilczemu Sakowicz. Ten ostatni jednak ani się
domyślał, że za nim, również po wilczemu,
ciągnie na krok ktoś trzeci, który lubo żadnych
wezwań nie otrzymał, miał właśnie we zwyczaju
zjawiać się tam, gdzie się go najmniej spodziewano.
Kmicic nie wiedział zupełnie, że Oleńka
znajduje się w billlewiczowskiej partii. W Taurogach, które
splądrował ogniem i mieczem, zasięgnął języka o
tym, że uszła wraz z panną Borzobohatą, lecz przypuszczał,
że uszły do Puszczy Białowieskiej, gdzie chroniła się
także pani Skrzetuska i wiele innych szlachcianek. Mógł to
przypuszczać tym bardziej, iż wiedział, że stary miecznik
od dawna miał zamiar odwiezienia do tych nieprzebytych borów
synowicy.
Zmartwiło to pana Andrzeja niepomiernie, że jej w
Taurogach nie znalazł, ale z drugiej strony pocieszał się,
że umknęła z rąk Sakowicza i że aż do końca
wojny znajdzie bezpieczne przytulenie.
Nie mogąc do puszczy zaraz po nią iść,
postanowił nieprzyjaciela na Żmudzi dopóty podchodzić i
niszczyć, dopóki całkiem go nie zgnębi. I
szczęście szło jego śladem. Od półtora
miesiąca zwycięstwo następowało po zwycięstwie, lud
zbrojny sypał się do niego tak obficie, że wkrótce
czambulik stanowił ledwie czwartą część jego
siły. Wreszcie wyżenął nieprzyjaciół całej
zachodniej Żmudzi, a zasłyszawszy o Sakowiczu i mając z nim
dawne rachunki do załatwienia, puścił się w swe dawne
strony i szedł za nim.
W ten sposób dotarli obaj w pobliże
Wołmontowicz.
Miecznik, który poprzednio stał niedaleko,
rezydował tam już od tygodnia i nawet w głowie nie postała
mu myśl, jak strasznych wkrótce będzie miał gości.
Aż pewnego wieczora wyrostkowie Butrymi, pasący za
Wołmontowiczami konie, dali znać, że jakieś wojsko
wyszło z lasów i zbliża się od południowej strony.
Miecznik zbyt był jednak starym i doświaczonym żołnierzem,
aby nie przedsięwziąść żadnych ostrożności.
Piechotę swoją, częścią już opatrzoną przez
Domaszewiczów w strzelbę, umieścił w niedawno
odbudowanych domach, częścią obsadził kołowrót,
sam zaś z jazdą stanął nieco z tyłu poza płotami,
na obszernym pastewniku dotykającym jedną stroną rzeczki.
Miecznik uczynił to głównie dlatego, żeby uzyskać
pochwały Babinicza, który na dobrych rozporządzeniach
znać się musiał; ale pozycja jego istotnie była silna.
Zaścianek, od czasu jak go Kmicic z zemsty za
wymordowanie kompanionów spalił, odbudowywał się z wolna;
że zaś później wojna szwedzka robotę przerwała,
było więc nagromadzonych w głównej ulicy mnóstwo
bali, bierwion, desek. Całe ich kupy wznosiły się przy
kołowrocie, i piechota, choćby mniej wyćwiczona, mogła
się spoza nich długo bronić.
W każdym razie zabezpieczała ona jazdę od
pierwszego natarcia. Miecznik tak dalece pragnął popisać
się ze swoją znajomością żołnierki przed
Babiniczem, że nawet podjeździk wysłał na zwiady.
Jakież było jego zdumienie, a w pierwszej chwili i
przerażenie, gdy z dala, zza borku, doszedł go odgłos
strzałów, następnie podjazd ukazał się na drodze,
ale idący w skok i z chmurą nieprzyjaciół na karku.
Miecznik skoczył natychmiast do piechoty, aby ostatnie
rozkazy wydać, a tymczasem z borku poczęły się
wysypywać gęstsze zastępy nieprzyjaciół i szły
jak szarańcza ku Wołmontowiczom, świecąc w zachodzącym
słońcu bronią.
Borek był blisko, więc podjechawszy nieco jazda
owa puściła zaraz w skok konie, pragnąc jednym zamachem
przedostać się przez kołowrót, lecz nagły ogień
piechoty osadził ją na miejscu. Pierwsze szeregi cofnęły
się nawet dość bezładnie i tylko kilkunastu dotarło
piersiami końskimi do zasieków. Miecznik też
ochłonął tymczasem i skoczywszy do jazdy kazał wszystkim,
którzy mieli pistolety lub strzelby, iść na posiłek
piechocie.
Nieprzyjaciel był widocznie również
zaopatrzony w muszkiety, bo zaraz po pierwszym natarciu rozpoczął
ogień bardzo gwałtowny, chociaż nieregularny.
Więc z obu stron poczęło grzmieć to
szybciej, to powolniej; kule świszcząc dolatywały aż do
jazdy, stukały po domach, płocie, kupach belek; dym
rozciągał się nad Wołmontowiczami, zapach prochu
napełniał ulicę.
Anusia zatem miała to, czego chciała, to jest
bitwę.
Obie panny zaraz w pierwszej chwili dosiadły z rozkazu
miecznika podjezdków, aby w danym razie, gdyby siły
nieprzyjacielskie okazały się zbyt wielkie, mogły uchodzić
razem z partią. Pomieszczono je więc w tylnych szeregach jazdy.
Lecz Anusi, mimo że szabelkę miała przy boku
i kołpaczek rysi na głowie, dusza zaraz z początku uciekła
na ramię. Ona, która tak dobrze umiała sobie radzić w
pokoju z oficerami, nie znalazła ani szczypty energii, gdy przyszło
stanąć jej oko w oko synom Bellony w polu. Świst i stukanie kul
przerażało ją; zamęt, bieganie ordynansów, huk
muszkietów i jęki rannych odejmowały jej
przytomność, a zapach prochu przytłumiał oddech w piersiach.
Uczyniło się jej mdło i słabo, twarz zbladła jak
chusta, i poczęła wić się a piszczeć jak dziecko;
aż jeden z towarzyszów, młody pan Olesza z Kiemnar,
musiał uchwycić ją w ramiona. Trzymał zaś mocno,
mocniej aniżeli trzeba było, i gotów był trzymać tak
do końca świata.
. Lecz żołnierze śmiać się
naokoło poczęli.
- Rycerz w spódnicy! - ozwały się
głosy. - A kury sadzić, a pierze drzeć!
Inni zaś wołali:
- Panie Olesza! przypadła ci tarcza do ramienia, ale
cię przez nią tym łatwiej Kupido strzałą przeszyje!...
I dobry humor ogarnął żołnierzy.
Inni woleli wszelako patrzeć na Oleńkę,
która zachowywała się całkiem inaczej. Z początku,
gdy kilka kul przeleciało opodal, przybladła i ona, nie mogąc
się wstrzymać od uchylania głowy i zamykania oczu; lecz następnie
krew rycerska grać w niej poczęła, więc
spłonąwszy na twarzy jak róża, podniosła
głowę i patrzyła nieulękłym okiem przed siebie.
Rozdęte jej nozdrza wciągały jakby z lubością zapach
prochu. Że zaś dym czynił się wedle kołowrotu coraz większy
i widok bardzo przysłaniał, więc odważna panna widząc,
że oficerowie wyjeżdżają naprzód, aby
dokładniej przebieg bitwy śledzić, poruszyła się wraz
z nimi, nie myśląc nawet o tym, co czyni.
A w gęstwie jazdy podniósł się szmer
pochwalny:
- O, to krew! to żona dla żołnierza, to
słuszny wolentarzyk!
- Vivat Billewiczówna!
- Popiszmy się, mości panowie, bo przed takimi
oczyma warto!
- I amazonki lepiej przeciw muszkietom nie stawały! -
krzyknął któryś z młodych towarzyszów
zapominając w zapale, że amazonki żyły przed wynalezieniem
prochu.
- Czas by już skończyć. Piechota grzecznie
się sprawiła i hostes mocno nadwerężeni.
Rzeczywiście, nieprzyjaciel nie mógł nic
wskórać jazdą. Co chwila rozpuszczał konie, podpadał
do kołowrotu, ale po salwie cofał się bezładnie. I jako
fala, rozlawszy się po płaskim brzegu, zostawia po sobie muszle,
kamyki, martwą rybę, tak po każdym ataku zostawało
kilkanaście ciał końskich i ludzkich na drodze przed
kołowrotem.
Wreszcie ataki ustały. Podjeżdżali tylko
ochotnicy paląc w stronę wsi z pistoletów i muszkietów
dość gęsto, aby uwagę Billewiczowskich zająć.
Natomiast pan miecznik, wylazłszy po węgłach pod okap dworku,
dojrzał ruch w tylnych szeregach nieprzyjacielskich ku polom i
chruśniakom, ciągnącym się z lewej strony
Wołmontowicz.
- Stąd będą tentowali! - zakrzyknął
i natychmiast posłał część jazdy między
chałupy, żeby z sadów dała nieprzyjacielowi odpór.
W pół godziny nowa bitwa, ale także na
palną broń, zawiązała się z lewego skrzydła
partii.
Sady ogrodzone utrudniały jeszcze atak wręcz, ale
utrudniały zarówno dla stron obu. Przy tym nieprzyjaciel
rozrzuciwszy się na długiej linii mniej był narażony na
strzały.
Bitwa z wolna stawała się coraz
zażartszą i coraz pracowitszą, nie przestano bowiem
atakować i kołowrotu.
Miecznik począł się niepokoić.
Z prawej strony miał za sobą błonia wolne
jeszcze, kończące się rzeczką niezbyt szeroką, lecz
głęboką i bagnistą, przez którą przeprawa,
zwłaszcza w pośpiechu, mogła być trudną. W jednym
miejscu tylko była wydeptana droga do płaskiego brzegu, przez
który przepędzano bydło do boru.
Pan Tomasz coraz częściej jakoś jął
się oglądać w tamtą stronę.
Naraz, między przejrzystą, bo pozbawioną
już liści wierzbinową gęstwą, ujrzał przy zorzy
wieczornej połyskującą broń i czarniawą chmurę
żołnierstwa.
"Babinicz nadchodzi!" - pomyślał.
Lecz w tej chwili przypadł do niego pan Chrząstowski,
który szwadronem jazdy dowodził.
- Od rzeki szwedzką piechotę widać! -
krzyknął w przerażeniu.
- Zdrada jakowaś! - zawołał pan Tomasz. - Na
rany Chrystusa! skoczże waść ze swoim szwadronem na tę
piechotę; inaczej w bok nam przyjdzie!
- Siła wielka! - odrzekł pan Chrząstowski.
- Wesprzyjcie ją choć na godzinę, my zaś
będziem się w tył ku lasom salwować.
Pan Chrząstowski skoczył i wkrótce
ruszył błoniem na czele dwustu ludzi, co widząc nieprzyjacielska
piechota poczęła się szybko formować w gąszczach na
przyjęcie nieprzyjaciela; po chwili szwadron rozpuścił konie, a
zaś z wierzbinowych krzów zagrzmiała muszkietowa palba.
Miecznik zwątpił już nie tylko o
zwycięstwie, ale nawet o ocaleniu własnej piechoty.
Mógł jeszcze wycofać się w tył z
częścią jazdy, z pannami i szukać schronienia w lesie, lecz
taki odwrót równał się wielkiej klęsce, bo
prowadził za sobą wydanie pod miecz większej części
partii i resztek ludności laudańskiej, która zgromadziła
się w Wołmontowiczach dla widzenia Babinicza. Same Wołmontowicze
zostałyby naturalnie w takim razie z ziemią zrównane.
Pozostawała jeszcze jedynie nadzieja, że pan
Chrząstowski przełamie ową piechotę.
Tymczasem ściemniło się na niebie, ale w
zaścianku blask czynił się coraz większy, bo zapaliły
się wióry, drzazgi i heblowiny leżące kupą przy
pierwszym domu od kołowrotu. Od nich zajął się sam dom i
krwawa łuna zaświeciła nad wioską.
Przy jej blasku ujrzał pan miecznik jazdę
Chrząstowskiego, wracającą w popłochu i nieładzie, za
nią zaś piechota szwedzka wysypywała się z
gąszczów, idąc pędem do ataku.
Wówczas zrozumiał, że trzeba cofać
się jedyną wolną drogą.
Już więc dopadł do resztek jazdy, już
machnął szablą i krzyknął: "W tył,
mości panowie! a w ordynku! w ordynku!" - gdy nagle i z tyłu
ozwały się strzały, pomieszane z okrzykiem
żołnierstwa.
Poznał tedy miecznik, że jest otoczony, że
wpadł jakoby w pułapkę, z której nie ma ni wyjścia,
ni ratunku.
Pozostawało mu tylko zginąć z
chwałą, więc wyskoczył przed szereg jazdy i
zawołał:
- Padniemy jeden na drugim! Nie pożałujem krwi za
wiarę i ojczyznę!
Tymczasem ogień jego piechoty, broniącej
kołowrotu i lewej strony zaścianka, zesłabł, a coraz
potężniejszy krzyk nieprzyjaciela zwiastował jego bliski triumf.
Lecz co znaczą te chrapliwe głosy krzywuł w
szeregach Sakowiczowskiej watahy i warczenie bębnów w szeregach
szwedzkich?
Wrzaski słychać coraz przeraźliwsze,
jakieś dziwne, zamieszane, jakby nie triumf, ale przerażenie w nich
brzmiało.
Ogień przy kołowrocie ustaje naraz, jakby kto
nożem przeciął. Kupy jazdy Sakowiczowskiej lecą na
złamanie karku od lewej strony ku głównej drodze. Z prawej
strony piechota staje i zamiast naprzód, poczyna się cofać ku
zaroślom
Co to jest?... Na rany Chrystusa! Co to jest? - krzyczy
miecznik.
Wtem odpowiedź przychodzi ze strony owego borku, z którego
wyszedł Sakowicz, a teraz sypią się z niego ludzie, konie,
chorągwie, buńczuki, szable i idą - nie! raczej pędzą
jak wicher i nie jak wicher, ale jak trąba powietrzna. W krwawych blaskach
pożaru widać ich jak na dłoni. Idzie ich tysiące! Ziemia
zdaje się uciekać spod ich nóg, a ci lecą ławą
zbitą, rzekłbyś: jakiś potwór wychylił się
z dąbrowy i sadzi przez pola ku wiosce, by ją
pochłonąć. Leci przed nimi gnane pędem powietrze, leci
strach i zatracenie... Już, już są! już dopadają!
Zwieją Sakowicza jak wicher!
- Boże! Boże wielki! - krzyczy jak w
obłąkaniu miecznik - to nasi! To chyba Babinicz!
- Babinicz! - wrzeszczą za nim wszystkie gardziele.
- Babinicz! - rozlegają się przerażone
głosy w Sakowiczowskim oddziele.
I cała nieprzyjacielska wataha wykręca w prawo
chcąc umykać ku swojej piechocie.
Płot łamie się z trzaskiem przeraźliwym
pod parciem piersi końskich; pastewnik zapełnia się
uciekającymi, lecz tamci już siedzą na ich karkach, tną,
sieką, bodą, tną bez wytchnienia, tną bez
miłosierdzia. Słychać krzyk, jęki, świst szabel. Jedni
i drudzy wpadają na piechotę, przewracają ją,
łamią, roznoszą. Rzekłbyś: tysiące
chłopów stanęło do młocki i cepami bije. Wreszcie
cała masa zwala się ku rzece, ginie w zaroślach, przetacza się
na drugi brzeg. Jeszcze ich widać, gonią ciągle i tną a
tną! Oddalają się. Zabłyśli raz jeszcze szablami i
znikli wreszcie w krzach, w przestrzeni, w ciemności.
Piechota miecznikowa poczęła
ściągać się od kołowrotu i z domów,
których już bronić nie potrzeba; jazda stoi czas jakiś w
takim zdumieniu, że milczenie głuche panuje w szeregach, i dopiero
gdy płonący dom zawala się z trzaskiem, głos jakiś
odzywa się nagle:
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Burza
to przeleciała!
- Noga żywa z tego pościgu nie wyjdzie! - dodaje
drugi głos.
- Mości panowie! - woła nagle miecznik - a my nie
skoczym na tych, którzy nam z tyłu zachodzili? W odwrocie oni
teraz, ale ich dogonim!
- Bij! zabij! - odpowiadają chórem głosy.
I cała jazda zawróciwszy się wypuszcza
konie za ostatnim oddziałem nieprzyjaciół. W
Wołmontowiczach zostają tylko starcy, niewiasty, dzieci i panienka z
towarzyszką.
Dom ugaszono w mgnieniu oka, po czym radość
niepojęta pochwytuje wszystkie serca. Kobiety z płaczem i szlochaniem
wznoszą ręce ku niebu i zwracając się ku stronie, w
którą popędził Babinicz, wołają:
- Boże ci błogosław, wojenniku
niezwyciężony! Zbawco, któryś nas, nasze dzieci i domy od
zagłady ocalił!
Zgrzybiali Butrymowie powtarzają chórem:
- Boże ci błogosław! Boże cię
prowadź! Bez ciebie byłoby już po Wołmontowiczach!
Ach! gdyby w tym tłumie wiedziano, że wieś od
ognia i ludność od miecza ocaliła właśnie ta sama
ręka, która przed dwoma laty do tej samej wioski wniosła
ogień i miecz!...
Po ugaszeniu pożaru, kto żyw, począł
zbierać rannych, groźni zaś wyrostkowie przebiegając z
kłonicami pobojowisko dobijali Szwedów i Sakowiczowskich
grasantów.
Oleńka wnet wzięła komendę nad
opatrunkiem. Przytomna zawsze, pełna energii i siły, nie ustała
w pracy póty, póki każdy ranny nie spoczął w chacie
z przewiązanymi ranami.
Po czym cała ludność poszła za jej
przykładem pod krzyż, odmawiać litanię za poległych;
przez całą noc nikt oka nie zmrużył w Wołmontowiczach,
wszyscy czekali na powrót miecznika i Babinicza krzątając
się przy tym, aby zwycięzcom należyte zgotować
przyjęcie. Szły pod nóż hodowane w lasach woły i
barany; ogniska huczały aż do rana.
Anusia jedna w niczym nie mogła brać udziału,
bo naprzód odjął jej siły strach, a potem
radość tak wielka, że do szału podobna. Oleńka
musiała mieć i o niej staranie, a ona śmiała się i
płakała na przemian, to znów rzucała się w ramiona
towarzyszce, powtarzając bez ładu i porządku:
- A co? Kto nas ocalił, i miecznika, i partię, i
całe Wołmontowicze? Przed kim Sakowicz uciekł? Kto go
pogrążył i Szwedów razem z nim?... Pan Babinicz! A co?
Wiedziałam, że przyjdzie. Przeciem do niego pisała. A on, nie
zapomniał! wiedziałam, wiedziałam, że przyjdzie. Ja to go
sprowadziłam! Oleńko! Oleńko! ja szczęśliwa! Nie
mówiłam że ci? Jego nikt nie zwycięży! Jemu pan
Czarniecki nie dorówna... O Boże! Boże! Prawda, że on tu
wróci? Dziś jeszcze? Bo żeby nie miał wrócić,
to by nie przychodził, prawda?.. Słyszysz Oleńka, jakieś
konie rżą w oddali...
Ale w oddali nic nie rżało. Nad ranem dopiero
rozległ się tętent, okrzyk, śpiewy i wrócił pan
miecznik. Jazda na spienionych od pogoni koniach zapełniła cały
zaścianek. Śpiewom, krzykom, opowiadaniom nie było końca.
Miecznik, umazany krwią, zdyszany, ale radosny,
opowiadał do wschodu słońca, jako zniósł
oddział rajtarii nieprzyjacielskiej, jako dwie mile na nich jechał i
prawie do nogi wytępił.
On, również jak całe wojsko i wszyscy
laudańscy byli przekonani, że Babinicz wróci lada chwila.
Lecz przyszło południe, potem słońce
odbyło drugą połowę drogi i poczęło się
zniżać, a Babinicz nie wracał.
Anusia atoli pod wieczór dostała wypieków
na twarzy.
"Zaliby mu tylko o Szwedów, nie o mnie
chodziło? - myślała sobie w duszy. - Przecie list odebrał,
skoro tu przyszedł..."
Biedna, nie wiedziała, że dusze Brauna i Jurka
Billewicza były dawno już na tamtym świecie i że Babinicz
żadnego listu nie odebrał.
Bo gdyby był odebrał, błyskawicą
wróciłby do Wołmontowicz, tylko... nie dla ciebie, Anusiu!
Upłynął znowu dzień; miecznik nie
tracił jeszcze nadziei i nie ruszał się z zaścianka.
Anusia zacięła się w milczeniu.
- Spostponował mnie strasznie! Ale dobrze mi tak za
moją płochość, za moje grzechy! - mówiła do
siebie.
Na trzeci dzień pan Tomasz wysłał kilkunastu
ludzi na zwiady.
Ci wrócili czwartego dnia z doniesieniem, że pan
Babinicz wziął Poniewież, a ze Szwedów nikogo nie
żywił. Po czym poszedł nie wiadomo dokąd, bo słuch o
nim przepadł.
- Już go nie znajdziem, póki znowu nie
wypłynie! - rzekł na to miecznik.
Anusia zmieniła się w pokrzywę; kto z
młodszej szlachty i oficerów dotknął się jej, wnet
się sparzył.
Piątego zasię dnia rzekła do Oleńki:
- Pan Wołodyjowski taki sam dobry żołnierz,
ale mniejszy grubian.
- A może - odrzekła na to w zamyśleniu
Oleńka - może pan Babinicz wierności dla tamtej dochowuje, o
której ci w drodze z Zamościa wspominał.
Na to Anusia:
- Dobrze! Wszystko mi jedno...
Ale nie powiedziała prawdy, bo jej wcale nie było
jeszcze wszystko jedno.
|