ROZDZIAŁ 28
Sakowicz tak doszczętnie został zniesiony, iż
zaledwie samopięt zdołał się schronić do lasów
w pobliżu Poniewieża. Następnie tułał się po nich
w przebraniu chłopskim przez całe miesiące, nie
śmiejąc wychylić się na świat jasny.
Babinicz zaś rzucił się na Poniewież,
piechotę szwedzką tamże na załodze stojącą
wyciął i gonił za Hamiltonem, który nie mogąc ku
Inflantom uchodzić z powodu znacznych sił polskich zebranych w
Szawlach i dalej pod Birżami, zawrócił w bok ku wschodowi w
nadziei, że do Wiłkomierza zdoła się przedrzeć.
Zwątpił on już o ocaleniu swego regimentu, nie chciał tylko
wpaść w ręce Babinicza, bo wieść głosiła
powszechnie, że ów srogi wojownik, aby się kłopotem nie
obarczać, jeńców do nogi każe wycinać.
Umykał więc nieszczęsny Anglik, jak
jeleń ścigany przez stado wilków, a Babinicz gonił go tym
zawzięciej; dlatego to do Wołmontowicz nie wrócił i nawet
nie pytał, jaką partię udało mu się ocalić.
Już też pierwsze szrony poczęły rankami
okrywać ziemię, więc ucieczka stawała się tym
trudniejsza, bo ślady kopyt zostawały na gruncie leśnym.
Paszy nie było w polach, konie cierpiały
głód srogi.
Rajtarowie nie śmieli zatrzymywać się na
dłużej po wsiach z obawy, że uparty nieprzyjaciel może ich
lada chwila doścignąć.
W końcu nędza ich przeszła wszelką
granicę; żywili się tylko liśćmi, korą i
własnymi końmi, które upadały ze znużenia.
Po tygodniu sami poczęli prosić swego
pułkownika, by odwrócił się czołem ku Babiniczowi i
dał mu pole, bo wolą ginąć od miecza niż od
głodowej śmierci.
Hamilton usłuchał i stanął do bitwy w
Androniszkach. Siły szwedzkie o tyle były mniejsze, że Anglik
nie mógł nawet i marzyć o zwycięstwie, zwłaszcza nad
takim przeciwnikiem. Ale i sam był już umęczon bardzo i
chciał zginąć. Jednakże bitwa, poczęta w
Androniszkach, skończyła się w pobliżu Troupiów, pod
którymi ostatni Szwedzi polegli.
Hamilton zginął bohaterską
śmiercią, broniąc się pod krzyżem przydrożnym
przeciw kilkunastu ordyńcom, którzy początkowo chcieli go
brać żywcem, ale rozjątrzeni uporem, roznieśli wreszcie na
szablach.
Lecz i Babiniczowe chorągwie były tak
pomęczone, że nie miały sił ni chęci iść
nawet do pobliskich Troupiów, jeno jak gdzie która w czasie bitwy
stała, tam zaraz poczęła się roztasowywać na nocleg,
rozpalając ognie wśród trupów nieprzyjacielskich.
Po posiłku zasnęli wszyscy kamiennym snem.
Sami zaś Tatarzy odłożyli do jutra
obszukiwanie trupów.
Kmicic, któremu głównie o konie
chodziło, nie sprzeciwiał się temu wypoczynkowi.
Nazajutrz jednak wstał dość rano, aby straty
własne po zażartej potyczce obliczyć i łup sprawiedliwie
rozdzielić. Zaraz po posiłku stanął na wzniesieniu pod tym
samym krzyżem, pod którym zginął Hamilton, a starszyzna
polska i tatarska podchodziła ku niemu z kolei, mając zakarbowany na
laskach ubytek ludzi, i czyniła relacje. On słuchał, jako
gospodarz wiejski słucha latem włodarzy, i radował się w
sercu żniwem obfitym.
Wtem zbliżył się ku niemu Akbah-Ułan,
podobniejszy do straszydła niż do człowieka, bo mu w
wołmontowickiej bitwie nos rozbito głownią od szabli,
skłonił się, dał Kmicicowi zakrwawione papiery i
rzekł:
- Effendi, pisma jakoweś znaleziono przy wodzu
szwedzkim, które wedle rozkazu oddaję.
Rzeczywiście Kmicic raz na zawsze wydał rozkazy,
aby wszystkie papiery, znalezione przy trupach, odnoszono mu zaraz po bitwie,
częstokroć bowiem mógł wymiarkować z nich zamiary
nieprzyjaciół i stosownie postąpić.
Lecz w tej chwili nie było mu tak pilno, więc
kiwnąwszy głową Akbahowi schował papiery w zanadrze. Akbaha
zaś odesłał do czambułu poleciwszy mu, ażeby zaraz
ruszał do Troupiów, w których na dłuższy odpoczynek
pozostać mieli.
Przeciągały tedy chorągwie przed nim jedna po
drugiej. W przodku szedł czambulik, który obecnie niespełna
pięćset głów tylko liczył, reszta wykruszyła
się w ciągłych bitwach, ale każdy Tatar tyle miał
zaszytych w kulbace, tołubie i czapce szwedzkich riksdalerów,
pruskich talarów i dukatów, że go można było
brać na wagę srebra. Był to przy tym lud wcale do zwykłych
czambułowych Tatarów niepodobny, bo co było słabsze, to z
trudów zmarniało, zostały tylko chłopy na schwał,
pleczyste, żelaznej wytrzymałości i jadowite na kształt
szerszeni. Ciągła praktyka tak ich wyćwiczyła, że w
ręcznym spotkaniu mogliby dotrzymać nawet polskiej komputowej
jeździe, na rajtarów zaś lub dragonów pruskich, o ile
liczba była równą, chodzili jak wilcy na owce. W bitwie
bronili szczególniej ze straszną zajadłością
ciał swych towarzyszów, aby się potem skarbami ich
podzielić. Teraz przechodzili przed panem Kmicicem z wielką
fantazją, brząkając w litaury, świszcząc na
końskich piszczelach i potrząsając buńczukiem, a szli tak
sfornie, że i regularny żołnierz nie szedłby lepiej. Za
nimi ciągnęła dragonia, przez pana Andrzeja z mozołem
wielkim z ochotników wszelkiego rodzaju utworzona, zbrojna w rapiery i
muszkiety. Dowodził nią dawny wachmistrz Soroka, teraz do
godności oficerskiej, a nawet kapitańskiej podniesion. Pułk
ów, przybrany jednostajnie w mundury zdobyczne, zdarte z dragonów
pruskich, składał się przeważnie z ludzi niskiego stanu,
ale właśnie pan Kmicic lubił ten rodzaj ludzi, bo
słuchał ślepo i wszelkie trudy bez szemrania znosił.
W dwóch następnie idących chorągwiach
wolentarskich służyła sama szlachta, mniejsza i większa.
Były to duchy burzliwe i niespokojne, które pod innym wodzem
zmieniłyby się w kupę drapieżników, ale w tych
żelaznych rękach stały się podobne do regularnych
chorągwi i same rade zwały się "petyhorskimi". Ci,
mniej na ogień od dragonów wytrzymali, byli za to w pierwszej furii
straszniejsi, biegłością zaś w ręcznym spotkaniu
przewyższali całe wojsko, bo każdy sztukę fechtów
posiadał.
Za nimi na koniec przeciągnęło około
tysiąca świeżych wolentariuszów, ludu dobrego, ale nad
którym siła trzeba było jeszcze pracować, by się
stali do sprawnego wojska podobni.
Każda z tych chorągwi, przechodząc koło
figury, podnosiła okrzyk salutując przy tym pana Andrzeja szablami.
On zaś radował się coraz więcej. Siła to przecie
znaczna i nielicha! Wiele już z nią dokazał, wiele krwi
nieprzyjacielskiej wytoczył, a Bóg wie, czego jeszcze dokonać
potrafi.
Dawne jego winy wielkie, ale i świeże zasługi
niemałe. Oto powstał z upadku, z grzechu i poszedł
pokutować nie w kruchcie, ale w polu, nie w popiele, ale we krwi.
Bronił Najświętszej Panny, ojczyzny, króla, i teraz
czuje, że mu na duszy lżej, weselej. Ba! nawet dumą wzbiera
serce junackie, bo nie każdy tak by sobie dał rady jako on!
Tyle przecie jest szlachty ognistej, tylu kawalerów w
tej Rzeczypospolitej, a czemu to żaden na czele takiej potęgi nie
stoi, ani nawet Wołodyjowski, ani Skrzetuski? Kto przy tym
Częstochowę osłaniał, króla w wąwozach
bronił? Kto Bogusława usiekł? Kto pierwszy wniósł
miecz i ogień do Prus Elektorskich?! A owo i teraz na Żmudzi prawie
już nie masz nieprzyjaciół.
Tu pan Andrzej uczuł to, co czuje sokół,
gdy rozciągnąwszy skrzydła wzbija się wyżej i
wyżej! Przeciągające chorągwie witały go gromkim
okrzykiem, a on głowę podniósł i pytał sam siebie:
"Dokąd też dolecę?" - I twarz mu
spłonęła, bo w tej chwili wydało mu się, że
hetmana w sobie nosi. Lecz ta buława, jeżeli go dojdzie, to dojdzie z
pola, z ran, z zasługi, z chwały. Nie zamigoce mu już nią
przed oczyma żaden zdrajca, jak w swoim czasie migotał
Radziwiłł, jeno wdzięczna ojczyzna włoży mu ją w
dłoń z woli królewskiej. A jemu, nie troskać się o
to, kiedy to przyjdzie, jeno bić i bić- bić jutro, jak
pobił wczoraj!
Tu rozbujała wyobraźnia kawalerska
powróciła do rzeczywistości. Dokąd ma ruszyć z
Troupiów, w jakim nowym miejscu o Szwedów zahaczyć?
Wtem przypomniały mu się listy oddane przez
Akbah-Ułana, a znalezione przy trupie Hamiltona; sięgnął
więc ręką w zanadrze, wydobył, spojrzał i zaraz
zdumienie odbiło się na jego twarzy.
Na liście bowiem stał wyraźnie napis, niewieścią
skreślony ręką:
"Do JMP Babinicza, pułkownika wojsk tatarskich i
wolentarskich."
- Do mnie?... - rzekł pan Andrzej.
Pieczęć była złamana, więc
prędko otworzył list, uderzył wierzchem dłoni po papierze i
począł czytać.
Ale jeszcze nie skończył, gdy mu ręce
zadrgały, zmienił się na twarzy i zakrzyknął:
- Pochwalone imię Pańskie! Boże
miłosierny! oto i nagroda dochodzi mnie z rąk Twoich!
Tu chwycił podnóże krzyża w obie
ręce i płową czupryną począł bić w
cokół. Inaczej dziękować Bogu w tej chwili nie umiał,
na więcej słów modlitwy się nie zdobył, bo
radość objęła go do wichru podobna i aż hen, pod niebo
uniosła.
Oto list był od Anusi Borzobohatej. Szwedzi
znaleźli go przy Jurku Billewiczu, a teraz przez drugiego trupa
doszedł rąk Kmicicowych. W głowie pana Andrzeja tysiączne
myśli przelatywały z szybkością strzał tatarskich.
Więc Oleńka była nie; w puszczy, ale w partii
billewiczowskiej? I on właśnie ocalił ją, a z nią
razem te Wołmontowicze, które niegdyś za kompanionów z
dymem puścił! Widocznie ręka boska kierowała jego krokami
tak, aby za jednym zamachem wynagrodził za wszystkie krzywdy i
Oleńce, i Laudzie. Oto zmazane jego winy! Możeli ona teraz mu nie
przebaczyć albo ta szara brać laudańska? Mogąli go nie błogosławić?
I co powie umiłowana dziewczyna, która go za zdrajcę
uważa, gdy się dowie, że ów Babinicz, który
Radziwiłła obalił, który po pas nurzał się we
krwi niemieckiej i szwedzkiej, który na Żmudzi nieprzyjaciela
wygniótł, wyniszczył, do Prus i Inflant przepędził,
to on, to Kmicic, ale już nie zabijaka, nie banit, nie zdrajca, jeno
obrońca wiary, króla, ojczyzny!
A przecie zaraz po przestąpieniu granicy żmudzkiej
byłby pan Andrzej na cztery strony świata rozgłosił, kim
jest ów przesławny Babinicz, i jeśli tego nie uczynił, to
jeno dlatego, że się obawiał, iż na sam dźwięk
prawdziwego jego nazwiska wszyscy się od niego odwrócą,
wszyscy go będą podejrzewać, odmówią pomocy i
ufności. Dopieroż ledwie dwa lata upłynęły, jak
obłąkany przez Radziwiłła wycinał te chorągwie,
które razem z Radziwiłłem przeciw królowi i
ojczyźnie powstać nie chciały. Przed dwoma ledwie laty był
prawą ręką wielkiego zdrajcy!
Lecz teraz zmieniło się wszystko! Teraz, po tylu
zwycięstwach, w takiej chwale, ma prawo przyjść do dziewczyny i
powiedzieć jej: "Jam Kmicic, ale twój zbawca!" Ma prawo
krzyknąć całej Żmudzi: "Jam Kmicic, ale twój
zbawca!"
A zatem Wołmontowicze przecie niedaleko! Tydzień
ścigał Babinicz Hamiltona, lecz Kmicic prędzej jak w
tydzień będzie u nóg Oleńki.
Tu powstał pan Andrzej, blady ze wzruszenia, z
płonącymi oczyma, z promienną twarzą, i krzyknął
na pachołka:
- Konia mi prędzej! żywo! żywo!
Pacholik podprowadził karego dzianeta i sam
zeskoczył strzemię podawać, lecz stanąwszy na ziemi
rzekł:
- Wasza miłość! obcy ludzie jacyś ku nam
od Troupiów z panem Soroką jadą i suną rysią.
- Mniejsza mi z nimi! - odrzekł pan Andrzej.
Tymczasem obaj jeźdźcy zbliżyli się na
kilkanaście kroków, następnie jeden z nich w towarzystwie
Soroki wysunął się w skok naprzód, przybiegł i
uchyliwszy rysiego kołpaka odkrył rudą jak ogień
czuprynę.
- Widzę, że przed panem Babiniczem stoję! -
rzekł. - Rad jestem, żem waści odszukał.
- Z kim mam honor? - rzekł niecierpliwie pan Kmicic.
- Jestem Wierszułł, niegdyś rotmistrz
tatarski chorągwi księcia Jaremy Wiśniowieckiego; przybywam w
rodzinne strony, by tu na nową wojnę zaciągi czynić, a
oprócz tego przywiozłem list dla waszmości od pana hetmana
wielkiego Sapiehy.
- Na nową wojnę? - spytał Kmicic
marszcząc brwi. - Co waść prawisz?
- Ten list lepiej ode mnie waćpana objaśni -
rzekł Wierszułł, podając pismo hetmańskie.
Kmicic rozerwał gorączkowo pieczęć. List
Sapiehy brzmiał, jak następuje: "Mnie wielce uprzejmy panie
Babinicz! Nowy potop na ojczyznę! Liga Szweda z Rakoczym stanęła
i podział Rzeczypospolitej ułożony. Osiemdziesiąt
tysięcy Węgrzynów, Siedmiogrodzian, Wołoszy i
Kozaków przekroczy lada godzina południową granicę. A gdy
w takiej ostatniej toni trzeba nam wszystkie siły wytężyć,
aby choć imię sławne po naszym narodzie na przyszłe wieki
zostało, posyłam WMści ten ordynans, wedle którego masz
WMść, nie tracąc chwili czasu, wprost na południe konie
obrócić i wielkimi drogami ku nam dążyć. Zastaniesz
nas w Brześciu, skąd, nie mieszkając, dalej cię
wyślem. Tymczasem periculum in mora! Książę Bogusław
eliberował się z niewoli, ale pan Gosiewski ma mieć na Prusy i
Żmudź oko. Raz jeszcze zalecając WMści pośpiech dufam,
że miłość do ginącej ojczyzny najlepszą ci
będzie ostrogą."
Kmicic skończywszy czytać wypuścił list
na ziemię i począł przeciągać rękoma po
zwilgotniałej twarzy, na koniec spojrzał błędnie na
Wierszułła i spytał cichym, zduszonym głosem:
- Dlaczegóż to pan Gosiewski ma na Żmudzi
zostawać, a ja ruszać na południe?
Wierszułł wzruszył ramionami.
- Spytaj się waszmość pana hetmana w
Brześciu o racje! Jać nic nie powiem.
Nagle straszny gniew schwycił pana Andrzeja za
gardło, oczy mu zabłysły, twarz zsiniała i
krzyknął przeraźliwym głosem:
A ja stąd nie pójdę! Rozumiesz
waść?!
- Tak? - odrzekł Wierszułł. - Moja rzecz
była ordynans oddać, a reszta waści sprawa! Czołem,
czołem! Chciałem się na parę godzin do kompanii
zaprosić, ale po tym, com usłyszał, wolę poszukać
innej.
To rzekłszy odwrócił konia i odjechał.
Pan Andrzej siadł znów pod figurą i
począł bezmyślnie rozglądać się po niebie, jakby
pogodę chciał wymiarkować. Pacholik usunął się z
końmi opodal i cisza uczyniła się naokół.
Ranek był pogodny, blady, pół jesienny i
pół już zimowy. Wiatr nie wiał, ale z brzóz
rosnących pod męką Pańską spływały bez
szelestu resztki pożółkłych i skręconych od
chłodu liści. Nieprzeliczone stada wron i kawek leciały nad
lasami, niektóre zapadały z wielkim krakaniem tuż obok figury,
na polu bowiem i na drodze leżało jeszcze pełno nie
pogrzebionych trupów szwedzkich. Pan Andrzej patrzył na owe czarne
ptastwo, mrugając oczyma, rzekłbyś: chce je przeliczyć. Potem
przymknął powieki i długo siedział bez ruchu. Na koniec
wzdrygnął się, zmarszczył brwi, przytomność
wróciła mu na twarz i tak począł do się
mówić:
- Nie może inaczej być! Pójdę za dwa
tygodnie, ale nie teraz. Niech się dzieje, co chce! Nie jam Rakoczego
sprowadził. Nie mogę! Co nadto, to nadto!... Małom to się
natłukł, nakołatał, nocy bezsennych na kulbace
spędził, krwi swojej i cudzej narozlewał? Takaż za to
nagroda?!... Żebym to choć tamtego listu nie odebrał,
poszedłbym; ale oba przyszły w jednej godzinie, jakoby na
większy ból, na większy żal dla mnie... Niechże
świat się zapada, nie pójdę! Nie zginie przez dwa
tygodnie ojczyzna, a zresztą widocznie gniew boży jest nad nią,
i nie w mocy ludzkiej na to wskórać. Boże, Boże!
Hiperboreje, Szwedzi, Prusacy, Węgrzyni, Siedmiogrodzianie, Wołosza,
Kozacy, wszystko naraz! Kto się temu oprze? O Panie, co Ci zawiniła
ta nieszczęsna ojczyzna, ten król pobożny, żeś
odwrócił od nich oblicze i ni miłosierdzia, ni ratunku nie
dajesz, i plagi coraz nowe zsyłasz? Małoż jeszcze krwi?
mało łez? Toż tu ludzie już się weselić
zapomnieli, toć tu wichry nie wieją, jeno jęczą... Toć
tu dżdże nie padają, jeno płaczą, a ty smagasz i
smagasz! Miłosierdzia, Panie! ratunku, Ojcze!... Grzeszyliśmy, ale
przecie już przyszła poprawa!... Oto odstąpiliśmy naszych
fortun, siedliśmy na koń i bijem a bijem! Poniechaliśmy swawoli,
zrzekliśmy się prywaty... Więc czemu nie odpuścisz? Czemu
nie pocieszysz?
Tu nagle sumienie porwało go za włosy i
zatrzęsło nim, aż krzyknął, bo zarazem zdało mu
się, że słyszy jakiś głos nieznany, z całego
sklepienia niebios płynący, który mówi:
- Zaniechaliście prywat? A tyż,
nieszczęśniku, co w tej chwili czynisz? Zasługi swoje podnosisz,
a gdy przyszła pierwsza chwila próby, jako zhukany koń
dęba stajesz i krzyczysz: "Nie pójdę!" Ginie matka,
nowe miecze pierś jej przeszywaja. a ty się od niej odwracasz, nie
chcesz jej wesprzeć ramieniem, za własnym szczęściem gonisz
i krzyczysz: "Nie pójdę!" Ona ręce krwawe
wyciąga, już, już pada, już mdleje, już kona i ostatnim
głosem woła: "Dzieci! ratujcie!" A ty jej odpowiadasz:
"Nie pójdę!" Biada wam! biada takiemu narodowi, biada tej
Rzeczypospolitej! Tu panu Kmicicowi strach podniósł włosy na
głowie i całe jego ciało dygotać poczęło, jakby
je paroksyzm febry chwycił... I naraz rymnął twarzą do
ziemi, i nie wołać, ale krzyczeć jął w
przerażeniu:
- Jezu, nie karz! Jezu, zmiłuj się! Bądź
wola Twoja! Już pójdę, pójdę!
Potem czas jakiś leżał w milczeniu i
szlochał, a gdy podniósł się wreszcie, twarz miał
rezygnacji pełną i spokojniejszą i tak dalej się
modlił:
- Ty się, Panie, nie dziwuj, że mi żal, bom
był w wilię szczęśliwości mojej. Ale niech już
tak będzie, jak Ty rozporządzisz! Teraz już rozumiem,
żeś mnie chciał doświadczyć, i dlategoś mnie
jakoby na rozstajnych drogach postawił. Bądź jeszcze raz wola
Twoja. Ani się obejrzę za siebie! Tobie, Panie, fiaruję ten
mój żal okrutny, te moje tęskności, to moje
ciężkie zmartwienie. Niechże mi wszystko będzie policzone
za to, żem księcia Bogusława oszczędził, nad czym
płakała ojczyzna. Widzisz teraz, Panie, że to była ostatnia
moja prywata. Już więcej nie będę. Ojcze
miłościwy! Ano jeszcze tę ziemię kochaną
ucałuję, ano jeszcze nóżki Twoje krwawe ścisnę...
i idę, Chryste! idę!...
I poszedł.
A w rejestrze niebieskim, w którym zapisują
złe i dobre uczynki ludzkie, przemazano mu w tej chwili wszystkie winy, bo
to był człowiek zupełnie poprawiony.
|