ROZDZIAŁ 30
Rogata dusza junacka nie chciała istotnie
wychodzić z cielesnej powłoki i nie wyszła. W miesiąc po
powrocie do Lubicza rany pana Andrzeja poczęły się goić,
wcześniej zaś jeszcze odzyskał przytomność i
rozejrzawszy się po izbie zgadł zaraz, iż już jest w
Lubiczu.
Następnie począł wołać wiernego
Soroki.
- Soroka! - rzekł - miłosierdzie boże jest
nade mną! Czuję, iż nie umrę!
- Wedle rozkazu! - odpowiedział stary
żołnierz rozgniatając łzę kułakiem.
A Kmicic mówił dalej, jakby sam do siebie:
- Skończona pokuta... widzę to jaśnie. Miłosierdzie
boże jest nade mną!
Potem milczał przez chwilę, jeno mu się wargi
poruszały modlitwą.
- Soroka! - rzekł znów po chwili.
- Do usług waszej miłości!
- A kto tam jest w Wodoktach?
- Jest panna i pan miecznik rosieński.
- Pochwalone imię Pańskie! Przychodziłli tu
kto pytać się o mnie?
- Przysyłali z Wodoktów, pókiśmy nie
powiedzieli, że wasza miłość zdrów będzie.
- A potem przestali przysyłać?
- Potem przestali.
Na to Kmicic:
- Nic jeszcze nie wiedzą, ale się ode mnie samego
dowiedzą. Nie mówiłżeś nikomu, żem tutaj jako
Babinicz wojował?
- Nie było rozkazu - odrzekł żołnierz.
- A laudańscy z panem Wołodyjowskim nie
wrócili jeszcze?
- Nie masz ich jeszcze, ale lada dzień zjadą.
Na tym skończyła się pierwszego dnia rozmowa.
We dwa tygodnie później pan Kmicic wstawał już i
chodził na kulach, a następnej niedzieli uparł się jechać
do kościoła.
- Pojedziem do Upity - rzekł do Soroki - bo od Boga
trzeba poczynać, a po mszy do Wodoktów.
Soroka nie śmiał się sprzeciwiać,
więc kazał jeno wymościć sianem skarbniczek, a pan Andrzej
wystroił się odświętnie i pojechali.
Przyjechali w czas, gdy mało jeszcze ludzi było w
kościele. Pan Andrzej, wsparty na ramieniu Soroki, podszedł pod sam
wielki ołtarz i klęknął w kolatorskiej ławce; nikt
też go nie poznał, tak zmienił się wielce; twarz miał
bardzo chudą, wynędzniałą, a przy tym nosił długą
brodę, która mu czasu wojny i choroby wyrosła. Kto i
spojrzał na niego, pomyślał, że jakiś przejezdny
personat na mszę wstąpił; kręciło się bowiem
wszędzie pełno przejezdnej szlachty, która z pola do swych
majętności wracała.
Lecz kościół z wolna napełniał
się ludem i okoliczną szlachtą; za czym poczęli
zjeżdżać i posesjonaci z dalekich nawet stron, bo w wielu
miejscach kościoły były popalone i mszy trzeba było aż
w Upicie szukać.
Kmicic, zatopiony w modlitwie, nie widział nikogo; z
pobożnego zamyślenia zbudziło go dopiero skrzypienie ławki
pod nogami wchodzących do niej osób.
Wówczas podniósł głowę,
spojrzał i spostrzegł tuż nad sobą słodką a
smutną twarz Oleńki.
Ona także dostrzegła go i poznała w tej
chwili, bo cofnęła się nagle, jakby przerażona;
naprzód płomień, a potem bladość śmiertelna
wystąpiła na jej twarz, lecz najwyższym wysileniem woli
przemogła wrażenie i klękła tuż koło niego;
trzecie miejsce zajął pan miecznik.
I Kmicic, i ona pochylili głowy i wsparłszy twarz
na dłoniach klęczeli obok siebie w milczeniu, a serca biły im
tak, że je słyszeli oboje doskonale.
Wreszcie pan Andrzej przemówił pierwszy:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków... - odrzekła
półgłosem Oleńka. I więcej nie mówili do
siebie. Tymczasem ksiądz wyszedł z kazaniem; słuchał go
Kmicic, ale mimo usiłowań i nie słyszał, i nie
rozumiał. Oto ona, ta upragniona, do której od lat całych
już tęsknił, która nigdy nie schodziła mu z
myśli i z serca, była teraz tuż pod jego bokiem. I czuł
ją koło siebie, i nie śmiał zwracać ku niej oczu, bo
był w kościele, lecz przymknąwszy powieki, łowił uchem
jej oddech.
- Oleńka, Oleńka przy mnie! - mówił
sobie - oto Bóg nam się w kościele po rozłące
spotkać kazał...
Więc myśli jego i serce powtarzały bez
ustanku to imię:
- Oleńka, Oleńka, Oleńka!
I chwilami płacz radości chwytał go za
gardło, to znów porywało go takie uniesienie dziękczynnej
modlitwy, że aż świadomość tracił, co się z
nim dzieje.
Ona klęczała ciągłe z twarzą
ukrytą w dłoniach.
Ksiądz skończył kazanie i zszedł z
ambony.
Nagle przed kościołem rozległ się
szczęk broni i tętent kopyt końskich. Ktoś
krzyknął przed progiem kościoła: "Lauda wraca!" -
i wnet w samej świątyni zerwały się szmery, potem gwar,
potem coraz głośniejsze wołanie:
- Lauda! Lauda!
Tłumy poczęły się kołysać,
wszystkie głowy zwróciły się naraz ku drzwiom. A wtem
zaroiło się we drzwiach i hufiec zbrojny pojawił się w
kościele. Na czele szli z brzękiem ostróg pan Wołodyjowski
i pan Zagłoba. Tłumy rozstępowały się przed nimi, a
oni przeszli przez cały kościół, klękli przed
ołtarzem, pomodlili się krótką chwilę, po czym obaj
weszli do zakrystii.
Laudańscy zatrzymali się wpół nawy,
nie witając się dla powagi miejsca z nikim.
Ach, co za widok! Groźne twarze, ogorzałe od
wichrów, wychudłe z trudów bojowych, pocięte szablami
Szwedów, Niemców, Węgrów, Wołochów.
Cała historia wojny i chwała pobożnej Laudy mieczem na nich
wypisana. Oto ponure Butrymy, oto Stakjany, Domaszewicze, Gościewicze, wszystkich
po trochu. Lecz ledwie czwarta część wróciła z tych,
którzy ongi pod Wołodyjowskim z Laudy ruszyli.
Wiele niewiast na próżno szuka
mężów, wielu starców na próżno wypatruje
synów, więc płacz wzmaga się, bo i ci, którzy
znajdują swoich, płaczą z radości. Cały
kościół rozlega się szlochaniem; od czasu do czasu
głos jakiś imię kochane wykrzyknie i zmilknie, a oni stoją
w chwale, wsparci na mieczach, lecz i im po srogich bliznach łzy
spływają na wąsiska.
Wtem dzwonek targnięty przy drzwiach zakrystii
uciszył płacze i gwary.
Wszyscy klękli, wyszedł ksiądz ze mszą,
a za nim w komżach pan Wołodyjowski i pan Zagłoba, i ofiara
się rozpoczęła.
Lecz ksiądz także był wzruszony i gdy
pierwszy raz zwrócił się do ludu mówiąc: Dominus
vobiscum! - głos mu drgał; gdy zaś przyszło do Ewangelii i
wszystkie szable naraz wysunęły się z pochew na znak, że
Lauda zawsze gotowa wiary bronić, a w kościele stało się
aż jasno od stali, to ledwie mógł odśpiewać
Ewangelię. Odśpiewano potem wśród powszechnego uniesienia
suplikacje, wreszcie msza się skończyła, lecz ksiądz,
pochowawszy Sakrament w cyborium, odwrócił się już po
Ostatniej Ewangelii ku tłumom, na znak, że pragnie coś
powiedzieć.
Więc uczyniło się cicho; ksiądz zaś
w serdecznych słowach powitał naprzód wracających
żołnierzy, wreszcie oznajmił, że list królewski
zostanie odczytany, przez pułkownika chorągwi laudańskiej
przywieziony.
Więc uczyniło się jeszcze ciszej i po chwili
po całym kościele rozległ się głos od ołtarza:
"My, Jan Kazimierz, król polski, wielki
książę litewski, mazowiecki, pruski etc., etc., etc. W imię
Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.
Jako złych ludzi szpetne przeciw majestatowi i
ojczyźnie występki, zanim przed sądem niebieskim staną,
już w tym życiu doczesnym mają otrzymać karę, tak
równie słusznym jest, ażeby cnota nie zostawała bez
nagrody, która cnocie samej blasku chwały, a potomnym zachęty
do naśladowania cnych przykładów dodawać winna.
Przeto wiadomo czynimy całemu stanowi rycerskiemu,
mianowicie zaś ludziom wojskowym i świeckim, urzędy mającym
cuiusvis dignitatis et praeeminentiae, oraz wszystkiemu obywatelstwu Wielkiego
Księstwa Litewskiego i naszego starostwa żmudzkiego, że
jakiekolwiek gravamina ciążyłyby na urodzonym a nam wielce
miłym panu Andrzeju Kmicicu, chorążym orszańskim, te coram
jego następnych zasług i chwały zniknąć z pamięci
ludzkiej mają, w niczym czci i sławy pomienionemu chorążemu
orszańskiemu nie ujmując."
Tu ksiądz przestał czytać i spojrzał ku
ławce, w której pan Andrzej siedział, on zaś powstał
na chwilę i wnet usiadł znowu, głowę swą
wynędzniałą wsparł o stallę i przymknął
powieki jakoby w omdleniu.
A wszystkie oczy zwróciły się ku niemu,
wszystkie usta poczęły szeptać:
- Pan Kmicic! Kmicic! Kmicic!... tam, obok
Billewiczów!
Lecz ksiądz skinął ręką i
począł czytać dalej wśród głuchego milczenia:
"Który chorąży orszański, lubo w
początkach nieszczęsnej owej szwedzkiej inkursji po stronie
księcia wojewody się opowiedział, przecie uczynił to nie z
żadnej prywaty, ale z najszczerszej ku ojczyźnie intencji,
perswazją tegoż księcia do błędu przywiedzion, jakoby
taka jeno, a nie inna droga salutis Reipublicae zostawała, jaką sam
książę kroczył!
A przybywszy do księcia Bogusława, który za
przedawczyka go mając, wszystkie nieżyczliwe praktyki przeciw
ojczyźnie jaśnie przed nim odkrył, nie tylko pomieniony
chorąży orszański na osobę naszą ręki podnosić
nie obiecywał, ale samego księcia zbrojną ręką
porwał, aby się za nas i za utrapioną ojczyznę
pomścić..."
- Boże, bądź miłościw mnie
grzesznej! - zawołał niewieści głos tuż około
pana Andrzeja, a w kościele zerwał się znowu gwar zdumienia.
Ksiądz czytał dalej:
"Przez tegoż księcia postrzelon, ledwie do
zdrowia przyszedłszy, do Częstochowy się udał i tam
piersią własną najświętszy przybytek
osłaniał, przykład wytrwania i męstwa wszystkim dając;
tamże z niebezpieczeństwem zdrowia i życia największe działo
burzące prochami rozsadził, przy którym hazardzie pojman, na
śmierć przez okrutnych nieprzyjaciół był skazany, a
przedtem żywym ogniem palony."
Tu już płacz niewieści rozległ się
tu i owdzie po kościele. Oleńka trzęsła się cała,
jak w paroksyzmie febry.
"Ale i z tych srogich terminów mocą
Królowej Anielskiej wyratowan, do nas na Śląsk się
udał i w powrocie naszym do miłej ojczyzny, gdy zdradliwy
nieprzyjaciel zasadzkę nam nagotował, pomieniony chorąży
orszański samoczwart tylko na całą potęgę nieprzyjacielską
się rzucił, osobę naszą ratując. Tam posieczon i
rapierami skłuty, do pół boków we krwi własnej
rycerskiej się pławiąc, z pobojowiska jako bez duszy był
podniesion..."
Oleńka obie ręce przyłożyła do
skroni i podniósłszy głowę, poczęła
łowić w spieczone usta powietrze. Z piersi jej wychodził
jęk:
- Boże! Boże! Boże!
I znów zabrzmiał głos księdza,
także coraz bardziej wzruszony:
"A gdy staraniem naszym do zdrowia przyszedł i
wtedy nie spoczął, ale dalsze wojny odprawował, z
chwałą niezmierną stawając w każdej potrzebie, za
wzór rycerstwu przez hetmanów obojga narodów podawany,
aż do szczęśliwego zdobycia Warszawy, po którym do Prus
pod przybranym nazwiskiem Babinicza był wyprawiony..."
Gdy to imię zabrzmiało w kościele, gwar
ludzki zmienił się jakoby w szmer fali. Więc Babinicz to on?!
Więc ów pogromca Szwedów, zbawca Wołmontowicz,
zwycięzca w tylu bitwach to Kmicic?!... Szum wzmagał się coraz
bardziej, tłumy poczęły cisnąć się ku
ołtarzowi, aby go widzieć lepiej.
- Boże, błogosław mu! Boże,
błogosław! - ozwały się setki głosów.
Ksiądz zwrócił się ku ławce i
przeżegnał pana Andrzeja, który wsparty ciągle o
stallę, do umarłego niż żywego był podobniejszy, bo
dusza wyszła zeń ze szczęścia i uleciała ku niebiosom.
Po czym kapłan dalej czytał:
"Tamże nieprzyjacielski kraj ogniem i mieczem
spustoszył, do wiktorii pod Prostkami głównie się
przyczynił, księcia Bogusława własną ręką
obalił i pojmał; następnie do starostwa naszego żmudzkiego
powołany, jak niezmierne usługi oddał, ile miast i wsiów
od nieprzyjacielskiej ręki uchronił, o tym tamtejsi incolae najlepiej
wiedzieć powinni."
- Wiemy! wiemy! wiemy! - grzmiało w całym
kościele.
- Uciszcie się - rzekł ksiądz podnosząc
pismo królewskie ku górze.
"Przeto my (czytał dalej) rozważywszy
wszystkie jego zasługi względem naszego majestatu i ojczyzny tak
niezmierne, że i syn większych ojcu i matce oddać by nie
mógł, postanowiliśmy je w tym liście naszym
promulgować, ażeby tak wielkiego kawalera, wiary, majestatu i Rzeczypospolitej
obrońcę nieżyczliwość ludzka dłużej już
nie ścigała, lecz aby przynależną cnotliwym
chwałą i powszechną miłością okryty chodził.
Nim zaś sejm następny, chęci te nasze potwierdzając,
wszelką zmazę z niego zdejmie, i nim starostwem upickim, które
vacat, nagrodzić go będziem mogli, prosim uprzejmie nam miłych
obywatelów starostwa naszego żmudzkiego, aby te słowa nasze w
sercach i umysłach zatrzymali, które nam sama iustitia, fundamentum
regnorum, przesłać, ku ich pamięci, nakazała."
Tu skończył ksiądz i zwróciwszy
się do ołtarza, modlić się począł; pan Andrzej
zaś uczuł nagle, że jakaś dłoń miękka chwyta
jego rękę, spojrzał: była to Oleńka, i nim miał
czas pomiarkować się, cofnąć dłoń, panna podniosła
ją i przycisnęła do ust wobec wszystkich, w obliczu ołtarza
i tłumów.
- Oleńka! - krzyknął zdumiony Kmicic.
Lecz ona wstała i zakrywszy twarz zasłoną,
rzekła do miecznika:
- Stryju! chodźmy, chodźmy stąd prędko!
I wyszli przez drzwi zakrystii.
Pan Andrzej próbował wstać, wyjść
za nią, lecz nie mógł...
Siły opuściłý go zupełnie.
Natomiast w kwadrans później znalazł
się przed kościołem, trzymany pod ręce przez pana
Wołodyjowskiego i pana Zagłobę.
Tłumy obywatelstwa, drobnej szlachty i pospolitego ludu
cisnęły się dokoła; niewiasty - zaledwie która
zdołała się oderwać od piersi wracającego z wojny
męża - już wiedzione ciekawością, płci swojej
właściwą, biegły popatrzyć na tego strasznego ongi
Kmicica, dziś zbawcę Laudy i przyszłego starostę. Koło
zaciskało się coraz więcej, aż laudańscy musieli w
końcu otoczyć i bronić od natłoku rycerza.
- Panie Andrzeju! - wołał pan Zagłoba - ot,
przywieźliśmy ci gościńca. Sam się takiego nie
spodziewałeś! Do Wodoktów teraz, do Wodoktów, na
zrękowiny i wesele!...
Dalsze słowa pana Zagłoby zginęły w
gromkim okrzyku, który naraz pod przywództwem Józwy
Beznogiego podnieśli wszyscy laudańscy:
- Niech żyje pan Kmicic!
- Niech żyje! - powtórzyły tłumy. -
Nasz starosta upicki niech żyje! niech żyje!
- Do Wodoktów! Wszyscy! - huknął pan
Zagłoba.
- Do Wodoktów! do Wodoktów! -
wrzasnęło tysiąc ust. - W swaty do Wodoktów, z panem
Kmicicem, z naszym zbawcą! Do panienki! do Wodoktów!
I ruch uczynił się ogromny. Lauda siadła na
koń; z tłumów, kto żyw, dopadał wozów,
bryczek, wasągów, podjezdków. Piesi na przełaj
poczęli biec przez lasy i pola. Okrzyk: "Do Wodoktów!",
brzmiał w całym miasteczku. Drogi zaroiły się
różnobarwnymi kupami ludzi.
Pan Kmicic jechał w skarbniczku między
Wołodyjowskim i Zagłobą i raz wraz któregoś
brał w ramiona. Mówić jeszcze nie mógł, bo zbyt
był wzruszony, zresztą pędzili tak, jakby Tatarzy na Upitę
napadli. Wszystkie bryki i wozy pędziły tak samo koło nich.
Byli już dobrze za miastem, gdy nagle pan
Wołodyjowski pochylił się do ucha Kmicica.
- Jędrek - spytał się - a nie wiesz, gdzie
tamta?
- W Wodoktach! - odpowiedział rycerz.
Wówczas, czy wiatr począł tak poruszać
wąsikami pana Michała, czy wzruszenie, nie wiadomo, dość,
że przez całą drogę nie przestawały wysuwać
się naprzód, jakby dwa szydła lub dwie macki chrabąszcza.
Pan Zagłoba śpiewał z radości tak
okrutnym basem, że aż się konie płoszyły:
Dwoje nas było, Kasieńko, dwoje na świecie,
Ale mi się coś wydaje, że jedzie trzecie.
Anusia nie była tej niedzieli w kościele, bo przy
słabej pannie Kulwiecównie z kolei zostać musiała, przy
której się z Oleńką dzień po dniu zmieniały.
Cały ranek zajęta była doglądaniem i opatrunkiem chorej,
tak że późno dopiero mogła się zabrać do
pacierzy.
Zaledwie jednak wymówiła ostatnie:
"Amen", gdy zaturkotało przed bramą i Oleńka
wpadła jak wicher do pokoju.
- Jezus, Maria! Co się stało? -
krzyknęła spojrzawszy na nią panna Borzobohata.
- Anusiu! wiesz, kto jest pan Babinicz?... To pan Kmicic!
Anusia zerwała się na równe nogi.
- Kto ci powiedział?
- Czytano list królewski... pan Wołodyjowski
przywiózł... laudańscy...
- To pan Wołodyjowski wrócił?... -
krzyknęła Anusia.
I nagle rzuciła się w ramiona Oleńki.
Oleńka przyjęła ten wybuch czułości
jako dowód Anusinego afektu dla siebie, bo zresztą była
zgorączkowana, prawie nieprzytomna. Na twarzy miała ogniste wypieki,
a pierś jej falowała, jak gdyby z wielkiego zmęczenia.
Więc poczęła opowiadać bez ładu i
przerywanym głosem wszystko, co w kościele słyszała,
biegając przy tym jak szalona po komnacie i powtarzając co chwila:
"To ja go niewarta!" - czyniąc sobie zarzuty okrutne, że go
najgorzej ze wszystkich skrzywdziła, że nawet modlić się za
niego nie chciała wówczas, gdy on we krwi własnej za
Najświętszą Pannę, za ojczyznę i za króla
się pławił.
Próżno Anusia, biegając za nią po
izbie, próbowała ją pocieszać. Ona powtarzała
wciąż jedno, że go niewarta, że nie śmiałaby mu w
oczy spojrzeć; to znów poczynała mówić o czynach
Babinicza, o porwaniu Bogusławá, o jego zemście, o ocaleniu
króla, o Prostkach i Wołmontowiczach, i Częstochowie; to
wreszcie o swoich winach i o swej zawziętości, za którą
musi odpokutować w klasztorze.
Dalsze jej wyrzekania przerwał pan Tomasz, który
wpadłszy jak bomba do komnaty zakrzyknął:
- Na Boga! cała Upita do nas wali! Już są we
wsi, a Babinicz pewnie z nimi!
Jakoż za chwilę daleki okrzyk zwiastował
zbliżanie się tłumów. Miecznik porwał Oleńkę
i wyprowadził na ganek; Anusia wypadła za nimi.
Wtem tłumy ludzi i koni zaczerniły się w dali
i jak okiem sięgnąć cała droga była jeszcze nimi
zapchana. Dobiegli w końcu do dziedzińca. Piesi przedostawali
się szturmem przez fosę i płoty; wozy tłoczyły się
w bramie, a wszystko to krzyczało, wyrzucało czapki w
górę. Wreszcie ukazał się huf zbrojny laudańskich,
otaczających skarbniczek, w którym siedziało trzech
mężów: pan Kmicic, pan Wołodyjowski i pan Zagłoba.
Skarbniczek zatrzymał się nieco opodal, bo już
tyle ludu natłoczyło się przed gankiem, że nie można
było tuż dojechać. Zagłoba z Wołodyjowskim wyskoczyli
pierwsi i pomógłszy Kmicicowi zsiąść, zaraz chwycili
go pod ramiona.
- Rozstąpcie się! - krzyknął
Zagłoba.
- Rozstąpić się! - powtórzyli
laudańscy.
Ludzie usunęli się zaraz, tak że
środkiem tłumu utworzyła się pusta droga, po której
wiedli Kmicica aż do ganku dwaj rycerze. On słaniał się i
blady był bardzo, ale szedł z głową podniesioną,
zarazem zmieszany i szczęśliwy.
Oleńka oparła się o odrzwia i ręce
opuściła bezwładnie po sukni; lecz gdy był już blisko,
gdy spojrzała w twarz tego mizeraka, który po tylu latach
rozłąki zbliżał się oto jak Łazarz, bez kropli
krwi w twarzy, wówczas szlochanie rozdarło na nowo jej piersi. On
ze słabości; ze szczęścia i zmieszania nie wiedział
sam, co ma mówić, więc wstępując na ganek,
powtarzał tylko przerywanym głosem:
- A co, Oleńka, a co?
Ona zaś obsunęła mu się nagle do kolan.
- Jędruś! ran twoich niegodnam całować!
Ale w tej chwili wyczerpane siły wróciły
rycerzowi, więc porwał ją z ziemi jak piórko i do piersi
przycisnął.
Okrzyk jeden ogromny, od którego zadrżały
ściany domów i ostatki liści z drzew opadły,
zgłuszył wszystkie uszy. Laudańscy poczęli palić z
samopałów, czapki wylatywały w górę,
naokół widziałeś tylko uniesione radością
twarze, rozpalone oczy i otwarte usta wrzeszczące:
- Vivat Kmicic! vivat Billewiczówna! Vivat młoda
para!
- Vivant dwie pary! - huczał Zagłoba:
Ale głos jego ginął w burzy ogólnej.
Wodokty zmieniły się jakoby w obóz. Przez
cały dzień rżnięto z rozkazu miecznika barany i woły,
wykopywano z ziemi beczki miodu i piwa. Wieczorem zasiedli wszyscy do uczty,
starsi i znamienitsi w komnatach, młodsi w czeladnej, prostactwo
również weseliło się przy ogniskach na podwórzu.
Przy głównym stole krążyły
kielichy na cześć dwóch par szczęśliwych, gdy
zaś ochota doszła do najwyższego stopnia, pan Zagłoba
wzniósł jeszcze toast następujący:
- Do cię zwracam się, cny panie Andrzeju, i do
cię, stary druhu, panie Michale! Nie dość było piersi
nadstawiać, krew rozlewać, nieprzyjaciół wycinać!
Nie skończony trud wasz, bo gdy siła ludzi czasu tej okrutnej wojny
poległo, musicie teraz nowych obywatelów, nowych
obrońców tej miłej Rzeczypospolitej przysporzyć, do
czego, tuszę, nie zbraknie wam męstwa ni ochoty! Mości panowie!
na cześć onych przyszłych pokoleń! Niechże im
Bóg błogosławi i pozwoli ustrzec tej spuścizny,
którą im odrestaurowaną naszym trudem, naszym potem i
naszą krwią zostawujem. Niech, gdy ciężkie czasy
nadejdą, wspomną na nas i nie desperują nigdy, bacząc na
to, że nie masz takowych terminów, z których by się
viribus unitis przy boskich auxiliach podnieść nie można.
*
Pan Andrzej niedługo po ślubie na nową
wojnę ruszył, która od wschodniej ściany wybuchła.
Lecz piorunujące zwycięstwo Czarnieckiego i Sapiehy nad
Chowańskim i Dołgorukim, a hetmanów koronnych nad Szeremetem
ukończyły ją wkrótce. Wówczas wrócił
Kmicic świeżą chwałą okryty i na stałe w
Wodoktach osiadł. Chorąstwo orszańskie wziął po nim
stryjeczny jego, Jakub, który później do nieszczęsnej
konfederacji wojskowej należał, pan Andrzej zaś, duszą i
sercem stojąc przy królu, starostwem upickim nagrodzon,
żył długo w przykładnej zgodzie i miłości z
Laudą, powszechnym szacunkiem otoczony. Niechętni (bo
któż ich nie ma) mówili wprawdzie, że żony we
wszystkim zbytnio słucha, ale on się tego nie wstydził, owszem,
sam przyznawał, że w każdej ważniejszej sprawie zawsze rady
jej zasięga.
KONIEC
|