ROZDZIAŁ 4
Upłynęło kilka dni, a Kmicic nie wracał,
ale za to do Wodoktów przyjechało trzech szlachty laudańskiej
na zwiady do panienki. Przyjechał więc Pakosz Gasztowt z
Pacunelów, ten, który gościł u siebie pana
Wołodyjowskiego, patriarcha zaścianka, słynny z bogactw i
sześciu córek; z tych trzy były za trzema Butrymami, a
dostały każda po sto bitych talarów wiana prócz wyprawy
i inwentarzy. Drugi przyjechał Kasjan Butrym, najstarszy człowiek na
Laudzie, dobrze Batorego pamiętający, z nim zięć Pakosza,
Józwa Butrym. Ten, choć w sile wieku, nie miał bowiem
więcej jak lat pięćdziesiąt, a na popis pospolitego
ruszenia do Rosień nie poszedł, albowiem w wojnach kozackich kula
armatnia stopę mu urwała. Zwano go także z tego powodu
kuternogą albo Józwą Beznogim. Był to straszliwy
szlachcic, siły niedźwiedziej i wielkiego rozumu, ale surowy,
zgryźliwy, ostro ludzi sądzący. Z tego powodu obawiano się
go nieco w okolicach, bo przebaczać ani sobie, ani innym nie umiał.
Bywał także niebezpieczny, gdy podpił, ale zdarzało mu
się to rzadko.
Ci tedy przyjechali do panny, która
przyjęła ich wdzięcznie, choć od razu domyśliła
się, że na zwiady przyjeżdżają i usłyszeć
coś od niej o panu Kmicicu pragną.
- Bo my do niego chcemy jechać z pokłonem,
aleć to podobno jeszcze z Upity nie wrócił - mówił
Pakosz - tak do ciebie przyjechali pytać, kochanieńka, kiedy
można?
- Myślę, że tylko co go nie widać -
odrzekła panna. - Rad on wam, opiekunowie, będzie z całej duszy,
bo siła dobrego słyszał o was, i dawniej od dziadusia, i teraz
ode mnie.
- Byle nas nie chciał przyjąć, jak
Domaszewiczów przyjął, gdy do niego z wieścią o
śmierci pułkownika przyjechali! - mruknął ponuro
Józwa.
Panna dosłyszała i odparła zaraz żywo:
- Wy o to nie bądźcie krzywi. Może i nie
dość politycznie ich przyjął, ale już :u swoją
omyłkę wyznał. Trzeba też pamiętać, że z
wojny szedł, na której tyle trudów i zmartwień
przebył! Żołnierzowi się nie dziwić, choć i na
kogo fuknie, bo to u nich humory jako szable ostre.
Pakosz Gasztowt, który z całym światem
zawsze chciał być w zgodzie
kiwnął ręką i rzekł:
- My też się i nie dziwili! Dzik na dzika fuknie,
jak go z nagła zobaczy, czemu by człek na człeka nie miał
fuknąć! My pojedziem po staremu do Lubicza pokłonić
się panu Kmicicowi, aby z nami żył, na wojnę i do puszczy
chodził jako nieboszczyk pan podkomorzy.
- Tak już powiedz, kochanieńka: udał ci
się czy nie udał? - pytał Kasjan Butrym. - Taż to nasza
powinność pytać!...
- Bóg wam zapłać za troskliwość.
Zacny to kawaler pan Kmicic, a choćbym też co przeciw upatrzyła,
nie godziłoby mi się o tym mówić.
- Aleś nic nie upatrzyła, duszo ty nasza
najmilejsza?
- Nic! Zresztą nikt go tu nie ma prawa
sądzić, a broń Boże nieufność okazać! Bogu
lepiej dziękujmy!
- Co tu zawczasu dziękować?! Jak będzie za
co, to i dziękować, a nie, to nie dziękować -
odpowiedział posępny Józwa, który jako prawdziwy
Żmudzin, bardzo był ostrożny i przewidujący.
- A o ślubie wy mówili? - pytał znów
Kasjan.
Oleńka spuściła oczy.
- Pan Kmicic chce jak najprędzej...
- Ot, co! jeszcze by nie kciał... - mruknął
Józwa - chybaby głupi! A któryż to niedźwiedź
nie kce miodu z barci? Ale po co się spieszyć? Czy to nie lepiej
zobaczyć, co zacz człowiek jest? Ojcze Kasjanie, taż już
powiedzcie, co macie na języku, nie drzemcie jako zając o
południu pod skibą!
- Jać nie drzemię, jeno sobie w głowę
patrzę, co by rzec - odpowiedział staruszek. - Pan Jezus
powiedział tak: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie! My też panu
Kmicicowi zła nie życzym, aby i on nam nie życzył, co daj
Boże, amen!
- Byle był po naszej myśli! - dodał
Józwa.
Billewiczówna zmarszczyła swe sobole brwi i
rzekła z pewną wyniosłością:
- Pamiętajcie, asanowie, że nie sługę
mamy przyjmować. On tu panem będzie, i jego wola ma być, nie
nasza. On i w opiece musi waćpanów zastąpić.
- To znaczy, żeby my się już nie
wtrącali? - pytał Józwa.
- To znaczy, żebyście mu przyjaciółmi
byli, jako on chce być wam przyjacielem. Przecie on tu własnego dobra
strzeże, którym każdy wedle upodobania rządzi. Zali
nieprawda, ojcze Pakoszu?
- Święta prawda! - odrzekł pacunelski
staruszek.
A Józwa znów zwrócił się do
starego Butryma:
- Nie drzemcie, ojcze Kasjanie!
- Jać nie drzemię, jeno w głowę
patrzę.
- To mówcie, co widzicie.
- Co widzę? ot, co widzę... Familiant to jest pan
Kmicic, z wielkiej krwi, a my chudopachołki ! Żołnierz przy tym
sławny; sam on jeden oponował się nieprzyjacielowi, gdy wszyscy
ręce opuścili. Daj Boże takich jak najwięcej. Ale
kompanię ma nicpotem!... Panie sąsiedzie Pakoszu,
cóżeście to od Domaszewiczów słyszeli? - że
to wszystko ludzie bezecni, przeciw którym infamie są i kondemnaty,
i protesta, i inkwizycje. Katowskie to syny! Ciężcy byli
nieprzyjacielowi, ale i obywatelstwu ciężcy. Palili, rabowali,
gwałty czynili! ot, co jest! Żeby to tam kogo usiekli albo zajechali,
to się i zacnym zdarza, ale oni podobnoć zgoła tatarskim
procederem żyli i dawno by im po wieżach gnić przyszło,
gdyby nie protekcja pana Kmicica, któren jest możny pan! Ten ich
miłuje i osłania, i przy nim się wieszają jak latem
bąki przy koniu. A teraz tu przyjechali i już wszystkim wiadomo, co
zacz są. Toż pierwszego dnia w Lubiczu z bandoletów palili - i
do kogo? - do wizerunków nieboszczyków Billewiczów, na co
pan Kmicic nie powinien był pozwolić, bo to jego dobrodzieje.
Oleńka zatkała oczy rękoma.
- Nie może być! nie może być!
- Może, bo było! Dobrodziei pozwolił
postrzelać, z którymi w pokrewieństwo miał
wejść! A potem dziewki dworskie powciągali do izby dla
rozpusty!... Tfu! obraza boska! Tego u nas nie bywało!... Pierwszego dnia
zaczęli od strzelania i rozpusty! Pierwszego dnia!...
Tu stary Kasjan rozgniewał się i począł
stukać kijem w podłogę; na twarz Oleńki biły ciemne
rumieńce, a Józwa ozwał się:
- A to wojsko pana Kmicicowe, które w Upicie
zostało, to lepsze? Jacy oficyjerowie, takie i wojsko! Panu
Sołłohubowi bydło zrabowali jacyś ludzie,
mówią, że pana Kmicica; chłopów mejszagolskich,
którzy smołę wieźli, na gościńcu pobili. Kto?
Też oni. Pan Sołłohub pojechał do pana Hlebowicza po
sprawiedliwość, a teraz znów w Upicie gwałt! Wszystko to
przeciw Bogu! Spokojnie tu bywało jak nigdzie, a teraz choć
rusznicę na noc nabijaj i strażuj - a czemu? bo pan Kmicic z
kompanią przyjechał!
- Ojcze Józwa! nie mówcie tak! nie
mówcie! - zawołała Oleńka.
- A jak mam mówić? Jeśli pan Kmicic nie winien,
to po co takich ludzi trzyma, po co z takimi żyje? Wielmożna panna mu
powiedz, żeby on ich przepędził albo katu oddał, bo inaczej
nie będzie spokoju. A słychana to rzecz strzelać do
wizerunków i rozpustę jawnie płodzić? Toż cała
okolica jeno o tym gada!
- Co ja mam czynić? - pytała Oleńka. -
Może to i źli ludzie, ale on z nimi wojnę odprawiał. Zali
wypędzi ich na moją prośbę?
- Jeśli nie wypędzi - mruknął z cicha
Józwa - to sam taki!
Wtem w pannie poczęła się krew burzyć
przeciw tym towarzyszom, zabijakom i kosterom.
- Zresztą, niech tak będzie! Musi ich
wypędzić! Niech wybiera mnie albo ich ! Jeśli to prawda, co
mówicie, a dziś jeszcze będę wiedziała, czy prawda,
to im tego nie daruję, ani strzelania, ani rozpusty. Jam sama jedna i
słaba. sierota, ich kupa zbrojna, aleć się nie
ulęknę...
- My ci pomożem ! - rzekł Józwa.
- Dla Boga! - mówiła Oleńka unosząc
się coraz bardziej - niech sobie czynią, co chcą, ale nie tu, w
Lubiczu... Niech będą, jacy chcą, ich to rzecz, ich szyje
odpowiedzą, ale niech pana Kmicica nie podmawiają... do rozpusty...
Wstyd! hańba!... Myślałam, że to żołnierze
niezgrabni, a to, widzę, zdrajcy niegodni, którzy i siebie, i jego
plamią. Tak jest! źle im z oczu patrzyło, ale ja, głupia,
nie poznałam się na tym. Dobrze! dziękuję wam, ojcowie,
żeście mi oczy na tych judaszów otworzyli... Wiem, co mi
czynić przystoi.
- To! to! to! - rzekł stary Kasjan. - Cnota przez
cię mówi, a my ci pomożem.
- Wy pana Kmicica nie winujcie, bo choćby co i przeciw
stateczności uczynił, to młody jest, a oni go kuszą, oni
podmawiają, oni zachęcają do rozpusty przykładem i
hańbę na jego imię ściągają! Tak jest!
pókim żywa, nie będzie tego długo!
Gniew wzbierał coraz więcej w sercu Oleńki i
zawziętość przeciw towarzyszom pana Kmicica wzrastała, jak
wzrasta ból w ranie świeżo zadanej. Bo też zraniono w
niej okrutnie i miłość własną kobiecą, i tę
ufność, z jaką całe czyste uczucie oddała panu
Andrzejowi. Wstyd jej było za niego i za siebie, a ów gniew i wstyd
wewnętrzny szukał przede wszystkim winnych.
Szlachta zaś rada była, widząc swoją
pułkownikównę tak groźną i do stanowczej wojny
warchołów orszańskich wyzywającą.
Ona zaś mówiła dalej z roziskrzonym
wzrokiem:
- Tak jest! oni winni i muszą pójść
precz, nie tylko z Lubicza, ale z całej okolicy.
- My też pana Kmicica nie winujem, serceż ty nasze
- mówił stary Kasjan. - My wiemy, że to oni go kuszą. Nie
ze złością my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno z
żalem, że zbytników przy sobie trzyma. Toż i wiadomo,
że młody, głupi. I pan starosta Hlebowicz za młodu był
głupi, a teraz nami wszystkimi rządzi.
- A pies? - mówił wzruszonym głosem
pacunelski łagodny staruszek. Pójdziesz z młodym w pole, a on,
durny, zamiast za zwierzem iść, to ci koło nóg,
padło, swawoli i za poły cię ciąga.
Oleńka chciała coś mówić, ale
nagle zalała się łzami.
- Nie płacz! - rzekł Józwa Butrym.
- Nie płacz, nie płacz!... - powtarzali dwaj
starcy.
I tak ją pocieszali, ale nie mogli pocieszyć. Po
ich odjeździe została troska, niepokój i jakby uraza i do
nich, i do pana Andrzeja. Dumną pannę bolało coraz
głębiej to, że trzeba było go bronić,
usprawiedliwiać i tłumaczyć. A ta kompania! Drobne ręce
panny zaciskały się na myśl o nich. W oczach jej stawały
jakby na jawie twarze pana Kokosińskiego, Uhlika, Zenda,
Kulwieca-Hippocentaura i innych - i dostrzegła w nich, czego pierwej nie
widziała: że były to bezczelne twarze, na których
błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe
pieczęcie. Obce Oleńce uczucie nienawiści poczęło
ją opanowywać jak parzący ogień. Lecz w tej rozterce
wzrastała zarazem z każdą chwilą uraza i do pana Kmicica.
- Wstyd! sromota! - szeptała do się dziewczyna
zbladłymi usty. - Co wieczora wracał ode mnie do dziewek
czeladnych!...
I czuła się sama upokorzona. Nieznośne
brzemię tamowało jej oddech w piersiach.
Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra
chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej
ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania
losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej
dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć walkę z tą
zgrają złych duchów - natychmiast! Ale co jej pozostaje!...
Nic! jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery
wiatry tych hańbiących kompanionów.
A jeśli tego uczynić nie zechce?...
- Jeśli nie zechce...
I nie śmiała jeszcze myśleć o tym.
Rozmyślania panienki przerwał pachołek,
któren wniósł naręcz jałowcowych drewek do kominka
i rzuciwszy je wedle trzonu, począł wygarniać węgle spod
starego popiołu. Nagłe postanowienie przyszło do głowy
Oleńce.
- Kostek! - rzekła - siędziesz mi zaraz na
koń i pojedziesz do Lubicza. Jeśli pan już wrócił,
proś, żeby tu przyjechał, a jeśli go nie masz, to niech
włodarz, stary Znikis, siada z tobą i wraz do mnie przybywa - a
żywo! Chłopak rzucił szczypek smolnych na węgle,
przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.
Jasne płomienie poczęły huczeć i
strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej
na duszy.
"Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! -
pomyślała sobie. - A może to i nie tak źle było, jak
opiekunowie mówili... Obaczym!"
I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć
odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze służbą, prządek
pilnować, pieśni pobożne śpiewać. i o dwóch
godzinach wszedł zmarznięty Kostek.
- Znikis jest w sieni! - rzekł. - Pana nie masz jeszcze
w Lubiczu.
Panna zerwała się żywo. Włódarz w
sieni schylił się jej do nóg.
- A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?... Bóg daj
najlepsze!
Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy
drzwiach.
- Co u was słychać? - pytała panienka.
Chłop kiwnął ręką.
- At! pana nie ma...
- To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu co się
dzieje?
- At!..
- Słuchaj, Znikis, mów śmiele, włos ci
z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania
swawolniki?
- Żeby to, jasna panienka, swawolniki!
- Mów szczerze.
- Kiedy, panienka, mnie nie wolno... ja się boja... Mnie
zakazali.
- Kto zakazał?
- Pan...
- Tak?! - rzekła panna.
Nastała chwila milczenia. Ona chodziła spiesznie
po pokoju, ze ściśniętymi ustami i namarszczoną brwią,
on śledził za nią oczyma.
Nagle stanęła przed nim.
- Czyj ty jesteś?
- A billewiczowski. Jać z Wodoktów, nie z
Lubicza.
- Nie wrócisz więcej do Lubicza... tu
zostaniesz. Teraz rozkazuję ci gadać wszystko, co wiesz!
Chłop, jak stał w progu, tak rzucił się
na kolana.
- Panienka jasna, ja tam nie kcę wracać, tam
sądny dzień!... To, panienka, zbóje i zbereźniki, tam
człek dnia i godziny niepewny.
Billewiczówna zakręciła się w miejscu,
jakby strzałą ugodzona. Pobladła bardzo, ale spytała
spokojnie:
- Prawdali to, że strzelali w izbie do
wizerunków?
- Jak nie strzelali! I dziewki ciągali po komnatach, i
co dzień ta sama rozpusta. We wsi płacz, we dworze Sodoma i Gomora!
Woły idą na stół, barany na stół!... Ludzie w
ucisku... Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.
- I stajennego rozszczepili?...
- A jakże! A najgorzej dziewczętom się
krzywda dzieje. Już im dworskich nie dość i po wsi
łowią...
Nastała znowu chwila milczenia. Gorące
rumieńce wystąpiły na twarz panny i nie znikały już
więcej.
- Kiedy się tam pana spodziewają z powrotem?...
- Oni, panienka, nie wiedzą, jeno słyszałem,
jak mówili między sobą, że trzeba jutro całej
kompanii do Upity ruszyć. Kazali, żeby konie były gotowe.
Mają tu wstąpić i panienki o czeladź prosić i o
prochy, że tam mogą być potrzebne.
- Mają tu wstąpić?... to dobrze. Idź
teraz, Znikis, do kuchni. Już nie wrócisz do Lubicza.
- Ażeby tobie Bóg dał zdrowie i
szczęście!...
Panna Aleksandra wiedziała, co chciała, ale
też wiedziała, jak jej należy postąpić.
Nazajutrz była niedziela. Rankiem, nim panie z
Wodoktów wyjechały do kościoła, przybyli panowie:
Kokosiński, Uhlik, Kulwiec-Hippocentaurus, Ranicki, Rekuć i Zend, a
za nimi czeladź lubicka, zbrojno i konno, postanowili bowiem kawalerowie
iść w pomoc panu Kmicicowi do Upity.
Panna wyszła przeciw nim spokojna i wyniosła,
zupełnie inna od tej, która ich witała po raz pierwszy przed
kilku dniami; ledwie głową kiwnęła w odpowiedzi na
uniżone ich ukłony, ale oni myśleli, że to
nieobecność pana Kmicica czyni ją tak ostrożną, i nie
poznali się na niczym.
Zaraz tedy wystąpił pan Jarosz Kokosiński,
śmielszy już jak za pierwszym razem, i rzekł:
- Jaśnie wielmożna panno łowczanko
dobrodziko! My tu po drodze do Upity wstępujemy, aby waćpannie
dobrodzice do stópek upaść i o auxilia prosić: jako o
prochy, strzelby, i żebyś waćpanna czeladzi swej na koń
sieść kazała i z nami jechać. Weźmiemy szturmem
Upitę i łyczkom trochę krwi upuścimy.
- Dziwi mnie - odrzekła Billewiczówna - że
waćpanowie do Upity jedziecie, gdyż sama słyszałam, jak pan
Kmicic wam spokojnie w Lubiczu siedzieć przykazał, a tak
myślę, że jemu przystoi rozkazywać, a waszmościom
słuchać, jako podkomendnym.
Kawalerowie usłyszawszy te słowa spojrzeli na
siebie ze zdumieniem. Zend wysunął wargi, jak gdyby chciał po
ptasiemu zagwizdać, Kokosiński począł się
głaskać szeroką dłonią po głowie.
- Jako żywo! - rzekł - myślałby kto,
że waćpanna do ciurów pana Kmicica mówisz. Prawda jest,
żeśmy mieli w domu siedzieć, ale gdy czwarty dzień idzie, a
Jędrusia nie ma, przyszliśmy do takowej konwikcji, że się
tam mógł znaczny jakiś tumult uczynić, w którym i
nasze szable się przygodzą.
- Pan Kmicic nie na bitwę pojechał, jeno
żołnierzy swawolników karać, co by się łatwo i
waćpanom przytrafić mogło, gdybyście przeciw rozkazowi
wystąpili. Z resztą prędzej by się tam tumult i siekanina
przy was mogła zdarzyć.
- Trudno nam z waćpanną deliberować. Prosim tylko
o prochy i ludzi.
- Ludzi i prochów nie dam, słyszysz mnie
waćpan!
- Czy ja dobrze słyszę? - rzekł
Kokosiński. - Jak to waćpanna nie dasz? Kmicicowi, Jędrusiowi,
na ratunek będziesz waćpanna żałować? Wolisz,
żeby go co złego spotkało?
- Co go może najgorszego spotkać, to
waćpanów kompania!
Tu oczy dziewczyny poczęły ciskać
błyskawice i podniósłszy głowę postąpiła
kilka kroków ku zabijakom, a oni cofali się przed nią w
zdumieniu.
- Zdrajcy! - rzekła - wy to go jak złe duchy do
grzechu kusicie, wy go namawiacie! Ale znam już was, waszą
rozpustę, wasze bezecne uczynki. Prawo was ściga, ludzie się od
was odwracają, a ohyda na kogo pada? - na niego - przez was,
banitów i infamisów!
- Hej! na rany boskie, towarzysze! słyszycie? -
zakrzyknął Kokosiński.- Hej! co to jest? zali nie śpimy,
towarzysze?
Billewiczówna postąpiła krok jeszcze i
ukazując ręką na drzwi:
- Precz stąd! - rzekła.
Warchołowie pobledli trupio i żaden z nich nie
zdobył się na słowo odpowiedzi. Jeno zęby ich
poczęły zgrzytać, ręce drgać ku rękojeściom,
a oczy ciskać złe błyskawice. Ale po chwili dusze w nich
upadły z trwogi. Toż ten dom był pod opieką
potężnego Kmicica, toż ta zuchwała panna była jego
narzeczoną. Więc zgryźli w milczeniu gniew, a ona ciągle
stała z roziskrzonym okiem, ukazująca palcem na drzwi.
Na koniec pan Kokosiński rzekł przerywanym
wściekłością głosem:
- Kiedy nas tu tak wdzięcznie przyjęto... to...
nie pozostaje nam nic innego... jak pokłonić się... politycznej
gospodyni i pójść... dziękując za
gościnę...
To rzekłszy skłonił się czapką z
umyślną uniżonością aż do ziemi, a za nim
kłaniali się i inni i wychodzili kolejno. Gdy drzwi
zamknęły się za ostatnim, Oleńka upadła, wyczerpana,
na krzesło, dychając ciężko, bo nie miała tyle
sił, ile odwagi.
Oni zaś zgromadzili się na radę przed
gankiem, naokół koni, ale żaden nie chciał pierwszy
przemówić.
Wreszcie Kokosiński rzekł:
- Cóż, mili barankowie?
- A cóż?
- Dobrze wam?
- A tobie dobrze?
- Ej, żeby nie Kmicic! ej, żeby nie Kmicic! -
rzekł Ranicki zacierając konwulsyjnie ręce - pohulalibyśmy
tu z panienką po naszemu!...
- Idź, zadrzyj z Kmicicem! - zapiszczał
Rekuć. - Stań mu!
Ranickiego twarz, jak skóra rysia, cała
była już pokryta piętnami.
- I jemu stanę, i tobie, warchole, gdzie chcesz!
- A to i dobrze! - rzekł Rekuć.
Obaj porwali się do szabel, ale olbrzymi
Kulwiec-Hippocentaurus wtoczył się pomiędzy nich.
- Na tę pięść! - rzekł
potrząsając jakoby bochnem chleba - na tę pięść!
- powtórzył - pierwszemu, który szablę wyciągnie,
łeb roztrzaskam!
To rzekłszy poglądał to na jednego, to na
drugiego, jakby pytając niemo, który pierwszy zechce
popróbować; ale oni, tak zagadnięci, uspokoili się zaraz.
- Kulwiec ma rację! - rzekł Kokosiński. - Moi
mili barankowie, potrzeba nam teraz zgody więcej niż kiedykolwiek...
Ja bym radził ruszać co prędzej do Kmicica, żeby zaś
ona go prędzej nie obaczyła, bo opisałaby nas jak
diabłów. Dobrze, że tam żaden na nią nie
warknął, choć mnie samemu świerzbiały ręce i
język... Ruszajmy do Kmicica. Ma ona go na nas podbechtać, to lepiej
my go wpierw podbechtajmy. Nie daj Bóg, aby nas opuścił. Zaraz
by tu obławę na nas, jak na wilków, uczyniono.
- Furda! - rzekł Ranicki. - Nic nam nie uczynią.
Teraz wojna; mało to ludzi po świecie bez dachu i chleba się
włóczy? Zbierzem sobie partię, towarzysze mili, i niech nas
wszystkie trybunały ścigają! Daj rękę, Rekuć,
odpuszczam ci!
- Byłbym ci uszy obciął - zapiszczał
Rekuć - ale już pogódźmy się! wspólna nas
konfuzja spotkała.
- Kazać pójść precz takim jak my
kawalerom! - rzekł Kokosiński.
- I mnie, w którym senatorska krew płynie! -
dodał Ranicki.
- Ludziom godnym! familiantom!
- Żołnierzom zasłużonym !
- I exulom !
- Sierotom niewinnym!
- Mam buty wyporkiem podszyte, ale już mi nogi
marzną - rzekł Kulwiec.
- Co będziemy jak dziady pod tym domem stali, nie
wyniosą nam tu piwa grzanego! Nic tu po nas! Siadajmy i jedźmy.
Czeladź lepiej odesłać, bo co po nich bez strzelb i broni, a
sami jedźmy.
- Do Upity!
- Do Jędrusia, przyjaciela zacnego! Przed nim się
poskarżym.
- Bylebyśmy go nie minęli.
- Na koń, towarzysze! na koń!
Siedli i ruszyli stępą, gniew i wstyd
przeżuwając. Za bramą Ranicki, którego
złość trzymała jeszcze jak za gardło,
odwrócił się i pogroził pięścią dworowi.
- Ej, krwi mi ! ej, krwi !
- N niechby się tylko z Kmicicem pokłócili!
- rzekł Kokosiński - przyjechalibyśmy tu jeszcze z hubką.
- Może to być.
- Boże nam pomóż - dodał Uhlik.
- Pogańska córka, cieciórka
zaciekła!..
Tak klnąc i sierdząc się na pannę, a
czasem na siebie samych warcząc, dojechali do lasu. Ledwie minęli
pierwsze drzewa, ogromne stado wron zawichrzyło się nad ich
głowami. Zend począł zaraz krakać przeraźliwie;
tysiące głosów odpowiedziało mu z góry. Stado
zniżyło się tak, że aż konie poczęły się
lękać szumu skrzydeł.
- Stul gębę! - krzyknął na Zenda
Ranicki. - Jeszcze nieszczęście wykraczesz! Kraczą nad nami te
wrońska, jakby nad padliną...
Ale inni śmieli się, więc Zend krakał
ciągle. Wrony zniżały się coraz bardziej i tak jechali jak
wśród burzy. Głupi! nie umieli odgadnąć złej
wróżby.
Za lasem ukazały się już Wołmontowicze,
ku którym kawalerowie ruszyli rysią, bo mróz był srogi
i zmarzli bardzo, a do Upity było dość jeszcze daleko. Ale w
samej wsi musieli zwolnić. Na szerokiej drodze zaścianku pełno
było ludzi, jako zwyczajnie przy niedzieli. Butrymowie i Butrymówny
wracali piechotą i saniami z Mitrunów, z odpustu. Szlachta
poglądała ciekawie na nieznanych jeźdźców, w
pół się domyślając, co to za jedni. Młode
szlachcianki słyszały już o rozpuście w Lubiczu i o
sławnych jawnogrzesznikach; których pan Kmicic przyprowadził,
więc przypatrywały im się jeszcze ciekawiej. Oni zaś
jechali dumnie, w pięknych postawach żołnierskich, w zdobycznych
aksamitnych ferezjach, w kołpakach rysich i na dzielnych koniach.
Znać było jednak, że to żołnierze zawołani: miny
rzęsiste i harde, prawe ręce wparte w boki, głowy podniesione.
Nie ustępowali też nikomu jadąc szeregiem i pokrzykując od
czasu do czasu: "Z drogi!" Jaki taki z Butrymów spojrzał
posępnie spode łba, ale ustąpił; oni zaś gwarzyli
między sobą o zaścianku.
- Uważcie, mości panowie - mówił
Kokosiński - jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a
każdy wilkiem patrzy.
- Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska,
można by ich wziąć za chamów - rzekł Uhlik.
- Obaczcie no te szablice! czyste powyrki, jak mi Bóg
miły! - zauważył Ranicki. - Chciałbym się z
którym poprobować!
Tu pan Ranicki począł gołą
dłonią szermować.
- On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak - i szach!
- Łatwo sobie możesz owo gaudium uczynić -
zauważył Rekuć. - Z nimi nie trzeba wiele.
- Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami poprobować!
- rzekł nagle Zend.
- Świece, nie panny! - wykrzyknął z
zapałem Rekuć.
- Co waść mówisz: świece? - sosny! A
pyski u każdej jakoby krokoszem malowane.
- Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki
widok!
Tak rozmawiając wyjechali z zaścianka i
znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do
karczmy zwanej Doły, która leżała na pół
drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny
zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z
kościoła, aby odpocząć i rozgrzać się w czasie
mrozów. Toteż przed zajazdem spostrzegli kawalerowie
kilkanaście sani wysłanych grochowinami i tyleż koni
posiodłanych.
- Napijmy się gorzałki, bo zimno! - rzekł
Kokosiński.
- Nie zawadzi! - odparł chór
jednogłośny.
Zsiedli z koni, zostawili je u słupów, a sami
weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta,
siedząc na ławach lub stojąc gromadkami przed szynkwasem,
popijała piwo grzane, a niektórzy krupniczek warzony z masła,
miodu, wódki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, chłopy duże, ponure
i tak małomówne, że w izbie prawie nie słychać
było gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodziału albo
rosieńskiego pakłaku, podbite baranami, w pasy skórzane, przy
szablach w czarnych żelaznych pochwach; przez tę
jednostajność ubioru czynili pozór wojska. Ale byli to po
części ludzie starzy, od lat sześćdziesięciu, lub
wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla omłotów zimowych w domach
zostali; reszta, mężczyźni w sile wieku, ruszyli do Rosień.
Ujrzawszy orszańskich kawalerów odsunęli
się trochę od szynkwasu i poczęli im się przypatrywać.
Piękny moderunek żołnierski podobał się tej
wojowniczej szlachcie; czasem też który słowo
puścił. "To z Lubicza?"- "Tak, pana Kmicicowa
kompania!" - "To ci?" - "A jakże!"
Kawalerowie pili gorzałkę, ale krupniczek zbyt pachniał.
Zwietrzył go pierwszy Kokosiński i kazał dać. Obsiedli tedy
stół, a gdy przyniesiono dymiący saganek, poczęli
pić spoglądając na izbę, na szlachtę i
przymrużając oczy, bo w izbie było ciemnawo. Okna śnieg
zasuł, a długi, niski otwór gruby, w której palił
się ogień, pozasłaniały całkiem jakieś figury
plecami ku izbie odwrócone.
Kiedy już krupnik począł
krążyć w żyłach kawalerów, roznosząc po
ich ciałach ciepło przyjemne, ożywiły im się zaraz
humory, strapione po przyjęciu w Wodoktach, i Zend począł nagle
krakać jak wrona, tak dokładnie, że wszystkie twarze
zwróciły się ku niemu.
Kawalerowie śmieli się, szlachta poczęła
się zbliżać, rozweselona, zwłaszcza młodsi,
potężni wyrostkowie o szerokich barach i pucołowatych
policzkach. Siedzące przy grubie przed ogniem postacie
odwróciły się ku izbie i Rekuć pierwszy dostrzegł,
iż były to niewiasty.
A Zend zamknął oczy i krakał, krakał -
nagle przestał, i po chwili obecni usłyszeli głos duszonego
przez psy zająca; zając beczał w ostatniej agonii, coraz
słabiej, ciszej, potem zawrzasnął rozpaczliwie i zamilkł na
wieki - a na jego miejscu rogacz odezwał się potężnie, jak
z rykowiska.
Butrymowie stali zdumieni, chociaż Zend już
przestał. Spodziewali się jeszcze co usłyszeć, ale
tymczasem usłyszeli tylko piskliwy głos Rekucia:
- Sikorki siedzą wedle gruby!
- A prawda! - rzekł Kokosiński
przysłaniając oczy ręką.
- Jako żywo! - przywtórzył Uhlik - jeno w
izbie tak ciemno, żem nie mógł rozeznać.
- Ciekaw jestem, co one tu robią?
- Może na tańce przychodzą.
- A poczekajcie, spytam ! - rzekł Kokosiński.
I podniósłszy głos pytał:
- Miłe niewiasty, a cóże tam czynicie wedle
gruby?
- Nogi grzejem! - ozwały się cienkie głosy.
Wówczas kawalerowie wstali i zbliżyli się
do ogniska. Siedziało przy nim na długiej ławie z
dziesięć niewiast, starszych i młodszych, trzymających bose
nogi na klocu leżącym wedle ognia. Z drugiej strony kloca
suszyły się przemokłe od śniegu buty.
- To waćpanny nogi grzejecie? - pytał
Kokosiński.
- Bo zmarzły.
- Bardzo grzeczne nóżki! -zapiszczał
Rekuć pochylając się ku klocowi.
- At! odczep się waszmość - rzekła jedna
z szlachcianek.
- Rad bym ja się przyczepić, nie odczepić,
ile że mam sposób pewny, lepszy od ognia na zmarzłe
nóżki, któren sposób jest następujący: jeno
potańcować z ochotą, a zamróz pójdzie precz!
- Kiedy potańcować, to potańcować! -
rzekł pan Uhlik. - Nie potrzeba ni skrzypków, ni basetli, bo ja wam
zagram na czekaniku.
I wydobywszy ze skórzanej pochewki, wiszącej
przy szabli, nieodstępny instrument, grać począł, a
kawalerowie sunęli w podrygach do dziewcząt i nuż je
ściągać z ławy. One niby się broniły, ale
więcej krzykiem niż rękoma, bo naprawdę nie były
bardzo od tego. Może i szlachta rozochociłaby się z kolei, bo
przeciw potańcowaniu w niedzielę, po mszy i w zapusty, nikt by bardzo
nie protestował, ale reputacja "kompanii" była już
zbyt znana w Wołmontowiczach, więc pierwszy olbrzymi Józwa
Butrym, ten, który stopy nie miał, wstał z ławy i
zbliżywszy się do Kulwieca-Hippocentaura, chwycił go za
pierś, zatrzymał i rzekł ponuro:
- Jeśli się waszmości chce tańca, to
może ze mną?
Kulwiec-Hippocentaurus oczy przymrużył i
począł wąsami ruszać gwałtownie.
- Wolę z dziewczyną - odrzekł - a z
waścią to chyba potem...
Wtem podbiegł Ranicki z twarzą już
pocętkowaną plamami, bo już burdę poczuł.
- Coś za jeden, zawalidrogo? - pytał
chwytając za szablę.
Uhlik przestał grać, a Kokosiński
zakrzyknął:
- Hej, towarzysze! do kupy! do kupy!
Ale już za Józwą sypnęli się
Butrymowie, starcy potężni i wyrostki ogromne; poczęli się
tedy także skupiać pomrukując jak niedźwiedzie.
- Czego chcecie? guzów szukacie? - pytał
Kokosiński.
- At! co gadać! poszli precz! - rzekł z
flegmą Józwa.
Na to Ranicki, któremu chodziło o to, aby czasem
nie obyło się bez bójki, uderzył Józwę
rękojeścią w piersi, aż się rozległo w całej
izbie, i krzyknął:
- Bij!
Rapiery zabłysły, rozległ się wrzask
niewiast, szczęk szabel i zgiełk, i zamieszanie. Wtem olbrzymi
Józwa wycofał się z potyczki, porwał stojącą
wedle stołu z gruba ciosaną ławę i podniósłszy
ją jakby leciuchną deseczkę zakrzyknął:
- Rum! rum!
Kurz wstał z podłogi i przesłonił
walczących, jeno w zamęcie jęki poczęły się
odzywać...
|