ROZDZIAŁ 5
Tegoż samego dnia wieczorem przyjechał pan Kmicic
do Wodoktów na czele stu kilkunastu ludzi, których ze sobą z
Upity przyprowadził, żeby ich do Kiejdan hetmanowi wielkiemu
odesłać, sam uznał bowiem, że w tak małym miasteczku
nie masz dla większej liczby ludzi pomieszczenia i że po
ogłodzeniu mieszczan żołnierz musi się uciekać do
gwałtów, zwłaszcza taki żołnierz, któren tylko
strachem przed dowódcą w karności może być
utrzymany. Dość bowiem było spojrzeć na wolentarzy pana
Kmicica, żeby dojść do przekonania, iż gorszego gatunku
ludzi trudno było w całej Rzeczypospolitej znaleźć. I
Kmicic nie mógł mieć innych. Po pobiciu hetmana wielkiego
nieprzyjaciel zalał cały kraj. Resztki wojsk regularnych litewskiego
komputu cofnęły się na pewien czas do Birż i Kiejdan, aby
tam przyjść do sprawy. Szlachta smoleńska, witebska,
połocka, mścisławska i mińska albo
pociągnęła za wojskiem, albo chroniła się w
województwach jeszcze nie zajętych. Ludzie śmielszego ducha
między szlachtą zbierali się do Grodna, do pana podskarbiego
Gosiewskiego, tam bowiem naznaczały punkt zborny uniwersały królewskie
zwołujące pospolite ruszenie. Niestety! mało było takich,
którzy usłuchali uniwersałów, ci zaś nawet, co
poszli za głosem obowiązku, ściągali się tak
opieszale, że tymczasem naprawdę nikt oporu nie dawał
prócz pana Kmicica, któren czynił to na własną
rękę, pobudzany więcej fantazją rycerską niż patriotyzmem.
Łatwo jednak zrozumieć, że w braku wojsk regularnych i szlachty
- brał ludzi, jakich mógł znaleźć, więc takich,
których obowiązek do hetmanów nie ciągnął i
którzy nie mieli nic do stracenia. Nagarnęło się tedy do
niego zawalidrogów bez dachu i domu, ludzi niskiego stanu, zbiegłej
z wojska czeladzi, zdziczałych borowych, pachołków miejskich
lub łotrzyków prawem ściganych. Ci pod chorągwią
spodziewali się znaleźć ochronę, a przy tym łupami
się pożywić. W żelaznych rękach Kmicicowych zmienili
się oni w śmiałych żołnierzy, śmiałych
aż do szaleństwa, i gdyby sam Kmicic był statecznym
człowiekiem, mogli byli znaczne Rzeczypospolitej oddać
przysługi. Ale Kmicic był sam swawolnikiem, w którym dusza
kipiała ustawicznie; zresztą skąd miał brać prowiant i
broń, i konie, gdy jako wolentarz, nie posiadający nawet
listów zapowiednich, nie mógł ze skarbu Rzeczypospolitej
żadnej spodziewać się pomocy. Brał więc gwałtem,
często na nieprzyjacielu, często i na swoich Oporu nie znosił i
za najmniejszy karał srodze.
W ustawicznych podjazdach, walkach i napadach zdziczał,
przyzwyczaił się o krwi przelewu tak, że nie lada co mogło
poruszyć w nim, dobre zresztą natury, serce. Zakochał się w
ludziach gotowych na wszystko i niepohamowanych. Imię jego
zasłynęło wkrótce złowrogo. Mniejsze oddziały
nieprzyjacielskie nie śmiały się wychylać z miast i
obozów w stronach, w których straszliwy partyzant grasował.
Ale i miejscowe obywatelstwo, zniszczone przez wojnę, bało się
jego ludzi mało mniej niż nieprzyjaciół. Zwłaszcza
gdzie oko Kmicica osobiście nie spoczywało nad nimi, gdzie
komendę brali jego oficerowie: Kokosiński, Uhlik, Kulwiec, Zend, a
szczególniej najdzikszy i najokrutniejszy, lubo z wysokiej krwi
pochodzący, Ranicki - tam zawsze można było pytać:
obrońcyli to czy napastnicy? Kmicic karał czasem i swoich ludzi, gdy
mu nie pod humor co przyszło, bez miłosierdzia; ale
częściej stawał po ich stronie nie dbając na prawa, na
łzy i życie ludzkie.
Kompanionowie prócz Rekucia, na którym krew
niewinna nie ciężyła, jeszcze podmawiali młodego wodza, by
coraz bardziej cuglów swej bujnej naturze popuszczał.
Takie to było Kmicicowe wojsko.
Teraz właśnie zabrał on swą
hołotę z Upity, by ją do Kiejdan odesłać. Gdy się
tedy zatrzymali przed dworem w Wodoktach, panna Aleksandra aż
przeraziła się ujrzawszy ich przez okno, tak byli do
hajdamaków podobni. Każdy inaczej zbrojny: jedni w hełmach
pobranych na nieprzyjacielu, drudzy w czapkach kozackich, w kapuzach, w
kapturach, niektórzy w wypłowiałych ferezjach, inni w
kożuchach, z rusznicami, spisami, łukami i berdyszami, na chudych,
poszerszeniałych koniach ubranych w rzędziki polskie, moskiewskie,
tureckie. Uspokoiła się dopiero Oleńka, gdy pan Andrzej,
hoży i wesoły jak zawsze, wpadł do izby i zaraz z
niezmierną żywością do rąk jej przypadł. Ona
zaś, choć poprzednio postanowiła przyjąć go z
powagą i zimno, jednak nie mogła zapanować nad
radością, którą jej sprawiło jego przybycie. Przy
tym może i chytrość niewieścia grała w tym pewną
rolę, bo trzeba było powiedzieć panu Andrzejowi o
wypędzeniu za drzwi kompanii, więc chciała go sobie
przebiegła dziewczyna naprzód zjednać. A zresztą, tak
ją witał szczerze, z taką miłością, że
resztki urazy stopniały jak śnieg przy płomieniu.
"Miłuje mnie! nie masz
wątpliwości!" - pomyślała.
A on mówił:
- Jużem się tak stęsknił, żem
całą Upitę chciał spalić, byle do cię jak
najprędzej lecieć. Niechże ich tam mróz ściśnie
tych łyków!
- Jam też była niespokojna, żeby tam do bitwy
nie przyszło. Chwała Bogu, żeś waćpan przyjechał.
- I! co za bitwa! Żołnierze poczęli trochę
łyczków tarmosić...
- Aleś to waćpan uspokoił?
- Zaraz ci powiem wszystko, jak się zdarzyło,
mój klejnocie, jeno sobie usiędę trochę, bom się
strudził. Ej! ciepłoż tu, ej! miło w tych Wodoktach, jako
właśnie w raju. Rad by tu człowiek po wiek siedział i w one
śliczne oczy patrzył, i nigdy nie wyjeżdżał... Ale
napić się czego ciepłego także by nie zawadziło, bo na
dworze mróz okrutny.
- Zaraz każę waćpanu wina z jajami
zgrzać i sama przyniosę.
- A dajże i moim wisielcom jaką
baryłczynę gorzałki i każ ich do obory puścić,
żeby się jeno od paru bydlęcego nieco rozgrzeli. Tołuby
mają wiatrem podszyte i srodze pokostnieli.
- Niczego im nie pożałuję, bo to
waćpańscy żołnierze.
To rzekłszy uśmiechnęła się tak,
aż Kmicicowi w oczach pojaśniało, i wysunęła się
jak kotka cicho, by w czeladnej wszystko zarządzić.
Kmicic chodził po izbie i po czuprynie się
głaskał, to wąsa młodego pokręcał
namyślając się: jak jej opowiedzieć, co się w Upicie
zdarzyło.
- Trzeba szczerą prawdę wyznać - mruczał
pod nosem - nie ma rady, choćby kompania mieli się śmiać,
że mnie tu już na pasku wodzą...
I znów chodził, i znów czuprynę na
czoło nagarniał, wreszcie zniecierpliwił się, że
dziewczyna długo nie wraca.
Tymczasem pacholik wniósł światło,
pokłonił się w pas i wyszedł, a potem zaraz weszła
wdzięczna gosposia niosąc sama w obu rękach
błyszczącą cynową tacę, na niej garnuszek, z
którego wychodziła wonna para zagrzanego węgrzyna, i pucharek
rżnięty ze szkła, z herbem Kmiciców. Stary Billewicz
dostał go w swoim czasie od ojca pana Andrzeja, gdy u niego w
gościnie bawił.
Pan Andrzej, ujrzawszy gosposię, poskoczył ku
niej.
- Hej! - zawołał - rączyny obiedwie
zajęte, nie wymkniesz mi się!
I przechylił się przez tacę, a ona
cofała swą jasną główkę bronioną tylko
przez opar wychodzący z garnuszka.
- Zdrajca! dajże waćpan spokój, bo
upuszczę polewkę...
Ale on się groźby nie uląkł, po czym
zakrzyknął:
- Jak Bóg w niebie, od takich delicyj rozum może
się pomieszać!
- Waćpanu dawno już się pomieszał...
Siadaj, siadaj!
Usiadł posłusznie, ona zaś nalała mu
polewki w pucharek.
- Mówże teraz, jakeś to w Upicie winnych
sądził?
- W Upicie? Jako Salomon!
- To i chwała Bogu!... Na sercu mi to, żeby
wszyscy w okolicy mieli waćpana za statecznego i sprawiedliwego
człowieka. Jakże to tedy było?
Kmicic pociągnął dobrze polewki,
odetchnął i rzekł:
- Muszę opowiadać od początku. Było tak:
Upominali się łyczkowie z burmistrzem o asygnacje na prowianty od
hetmana wielkiego albo od pana podskarbiego. "Waćpanowie
(mówili żołnierzom) jesteście wolentarzami i eksakcji nie
możecie czynić. Kwatery dajem z łaski, a prowianty damy wtedy,
gdy się okaże, że nas zapłacą."
- Mieli słuszność czy nie mieli?
- Słuszność wedle prawa mieli, ale
żołnierze mieli szable, a po staremu, kto ma szablę, ten ma
zawsze lepszą rację. Powiadają tedy łyczkom : "Zaraz
my tu na waszej skórze wypiszemy asygnacje!" I wnet stał
się tumult. Burmistrz z łyczkami zatarasowali się w ulicy, a moi
ich dobywali; nie obeszło się bez strzelaniny. Zapalili niebożęta
żołnierze dla postrachu parę stodół, kilku też
łyczków uspokoili...
- Jak to uspokoili?
- Kto weźmie szablą po łbie, to i spokojny
jak trusia.
- Dla Boga! toż to zabójstwo!
- Właśniem na to przyjechał.
Żołnierze zaraz do mnie z narzekaniem i skargami na opresją, w
jakiej żyją, że to ich niewinnie prześladują.
"Brzuchy mamy puste - mówili - co nam czynić?"
Kazałem burmistrzowi, by się stawił. Namyślał się
długo, ale wreszcie przyszedł z trzema innymi. Kiedy to nie
zaczną płakać: "Niechby już i asygnacji nie dawali -
prawią - ale czemu biją, czemu miasto palą? Jeść i
pić bylibyśmy dali za dobre słowo, ale oni chcieli słoniny,
miodów, specjałów, a my sami, ubodzy ludzie, tego nie mamy.
Prawem się będziemy bronić, a wasza mość przed
sądem za swoich żołnierzy odpowiesz."
- Bóg waćpana będzie
błogosławił - zawołała Oleńka - jeśliś
sprawiedliwość, jako się godzi, uczynił!
- Jeślim uczynił?...
Tu pan Andrzej skrzywił się jak student,
który ma się do winy przyznać, i czuprynę
począł ręką na czoło nagarniać.
- Mój królu ! - zawołał wreszcie
żałosnym głosem - mój klejnocie!... nie gniewaj się
na mnie...
- Cóżeś znów waćpan
uczynił? - pytała niespokojnie Oleńka.
- Kazałem dać po sto batożków
burmistrzowi i radnym! - wyrecytował jednym tchem pan Andrzej.
Oleńka nie odrzekła nic, jeno ręce
wsparła na kolanach, głowę spuściła na piersi i
pogrążyła się w milczeniu.
- Zetnij szyję! - wołał Kmicic - ale nie
gniewaj się!... Jeszczem wszystkiego nie wyznał...
- Jeszcze? - jęknęła panna.
- Bo to oni potem posłali do Poniewieża o pomoc.
Przyszło sto głupich pachołków z oficyjerami. Tych
przepłoszyłem, a oficyjerów... na Boga, nie gniewaj
się!... kazałem gołych pognać kańczugami po
śniegu, tak jakem raz panu Tumgratowi w Orszańskiem uczynił...
Billewiczówna podniosła głowę; surowe
jej oczy pałały gniewem, a purpura wystąpiła na policzki.
- Waćpan nie masz wstydu i sumienia! - rzekła.
Kmicic spojrzał zdziwiony, zamilkł na chwilę,
po czym spytał zmienionym głosem:
- Prawdęli mówisz czy udajesz?
- Prawdę mówię, że hajdamaki godny to
uczynek, nie kawalera!... Prawdę mówię, bo mi reputacja
waćpana na sercu leży, bo mi wstyd, żeś ledwie
przyjechał, już cię całe obywatelstwo ma za
gwałtownika i palcami ukazuje!...
- Co mi tam wasze obywatelstwo! Dziesięciu chałup
jeden pies strzeże i jeszcze niewiele ma roboty.
- Ale nie masz infamii na tych chudopachołkach, nie
masz hańby na niczyim imieniu. Nikogo tu sądy ścigać nie
będą prócz waćpana!
- Ej, niechże cię o to głowa nie boli.
Każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w
garści i lada jaką partię zebrać potrafi. Co mi czynią?
kogo ja się tu boję?
- Jeśli waćpan nikogo się nie boisz, to wiedz
o tym, że ja się boję gniewu bożego... i łez ludzkich
się boję, i krzywd! A hańbą z nikim dzielić się
nie chcę; chociażem niewiasta słaba, przecie mi miła
cześć imienia może więcej niż niejednemu, który
się kawalerem powiada.
- Na Boga! nie groźże mi rekuzą, bo mnie
jeszcze nie znasz...
- O, wierzę, że i mój dziad waćpana
nie znał!
Oczy Kmicica poczęły skry sypać, ale i w niej
się rozigrała krew billewiczowska.
- Rzucaj się waćpan, zgrzytaj! -
mówiła śmiało dalej - jać się nie
ulęknę, chociażem sama, a waść masz całą
chorągiew rozbójników pod sobą; niewinność
moja mnie broni!... Myślisz, że nie wiem, iżeście w Lubiczu
wizerunki postrzelali i że dziewczęta na rozpustę
ciągacie?... Waść to mnie nie znasz, jeśli myślisz,
że zmilczę pokornie. Chcę poczciwości od waćpana i
tego wymagać żaden mi testament nie zabroni... Owszem, wola mojego
dziada jest, żebym tylko poczciwego żoną była...
Kmicic widocznie zawstydził się tych sprawek
lubickich, bo spuściwszy głowę spytał cichszym już
głosem:
- Kto ci o owym strzelaniu mówił?
- Wszystka szlachta z okolicy o tym mówi.
- Zapłacę ja tym szarakom, zdrajcom, za
życzliwość! - odparł posępnie Kmicic. - Ale to
stało się po pijanemu... w kompanii... jako że
żołnierze pohamować się w ochocie nie umieją. A co do
dziewcząt, to jam ich nie ciągał.
- Wiem, że to owi bezwstydnicy, owi zbóje do
wszystkiego waćpana podmawiają...
- To nie zbóje, to moi oficyjerowie...
- Jam tym waćpana oficyjerom kazała
pójść precz z mego domu!
Oleńka spodziewała się wybuchu, tymczasem z
największym zdziwieniem spostrzegła, że wiadomość o
wypędzeniu kompanionów żadnego na Kmicicu nie uczyniła
wrażenia, a nawet, przeciwnie, zdawała mu się humor
poprawiać.
- Kazałaś im pójść precz? - spytał
- Tak jest.
- A oni poszli?
- Tak jest.
- Dalibóg, kawalerska w tobie fantazja! Okrutnie mi
się to podoba, bo niebezpieczna rzecz z takimi ludźmi zadrzeć.
Niejeden już ciężko za to zapłacił. Ale i oni
znają mores przed Kmicicem!... Widzisz! wynieśli się pokornie
jak barankowie - widzisz! a czemu? bo się mnie boją!
Tu pan Andrzej spojrzał chełpliwie na
Oleńkę i wąsa począł pokręcać; ją
zaś rozgniewała do reszty ta zmienność humoru i ta
niewczesna chełpliwość, więc rzekła wyniośle i z
naciskiem:
- Waćpan musisz wybrać między mną i
nimi, nie może inaczej być!
Kmicic zdawał się nie spostrzegać tej
stanowczości, z jaką Oleńka mówiła, i
odpowiedział niedbale, prawie wesoło:
- A po co mnie wybierać, kiedy ja i ciebie mam, i ich
mam! Waćpanna możesz sobie w Wodoktach czynić, coć się
podoba; ale jeżeli moi kompanionowie żadnej tu krzywdy ani swawoli
się nie dopuścili, to za cóż mam ich,. wyganiać?
Waćpanna tego nie rozumiesz, co to jest służyć pod
jedną chorągwią i wojnę razem odbywać... Żadne
krewieństwo tak nie związuje jak wspólna służba.
Wiedz o tym, że oni mało tysiąc razy ratowali mi życie, ja
im takoż; a że teraz są bez dachu, że ich prawo ściga,
to tym bardziej muszę im dać przytułek. Szlachta to przecie
wszystko i familianci za wyjątkiem Zenda, któren jest niepewnego
pochodzenia, ale takiego kawalkatora nie masz w całej Rzeczypospolitej.
Prócz tego, gdybyś go waćpanna słyszała, jak zwierza
i ptactwo wszelakie udaje, sama byś go polubiła.
Tu pan Andrzej roześmiał się, jakby
żaden gniew, żadne nieporozumienie nie miało nigdy miejsca
między nimi, a ona aż załamała ręce widząc, jak z
rąk jej się wymyka ta wichrowata natura. Wszystko to, co
mówiła mu o opinii ludzkiej, o potrzebie statku, o niesławie,
ześlizgiwało się po nim jak tępy grot po pancerzu. Nie
rozbudzone sumienie tego żołnierza nie umiało odczuć jej
oburzenia na każdą niesprawiedliwość, na każdą
bezecną swawolę. Jakże tu do niego trafić, jak
przemówić?
- Niech się dzieje wola boża! - rzekła
wreszcie. - Skoro się mnie waćpan wyrzekasz, to idźże
swoją drogą! Bóg zostanie nad sierotą!
- Ja się ciebie wyrzekam? - pytał Kmicic z
największym zdumieniem.
- Tak jest! jeśli nie słowy, to uczynkami;
jeśli nie ty mnie, to ja ciebie... Bo nie pójdę za
człowieka, na którym ciężą łzy ludzkie i krew
ludzka, którego palcami wytykają, banitem, rozbójnikiem
zowią i za zdrajcę mają!
- Za jakiego zdrajcę?... Nie przywodźże mnie
do szaleństwa, abym zaś czego nie uczynił, czego bym potem
żałował. Niechże we mnie piorun zaraz trzaśnie, niech
mnie czarci dziś obłuszczą, jeślim ja zdrajca, ja,
którym przy ojczyźnie wtedy stawał, kiedy wszyscy ręce
opuścili!
- Waćpan przy niej stajesz, a czynisz to, co i
nieprzyjaciel, bo ją depcesz, bo ludzi w niej katujesz, bo na prawa boskie
i ludzkie nie dbasz. Nie! Choćby mi się i serce rozdarło, nie
chcę cię mieć takiego, nie chcę!...
- Nie gadaj mi o rekuzie, bo się wścieknę!
Ratujcież mnie, anieli! Nie zechcesz mnie po dobrej woli, to cię i
tak wezmę, choćby tu wszystka hołota z zaścianków,
choćby sami Radziwiłłowie, sam król i wszyscy diabli
rogami przystępu bronili, choćbym miał duszę czartu
zaprzedać...
- Nie wzywaj złych duchów, bo cię
usłyszą! - zakrzyknęła Oleńka wyciągając
przed siebie ręce.
- Czego ode mnie chcesz?
- Bądź uczciwy!...
Umilkli oboje i nastała cisza. Słychać
było tylko sapanie pana Andrzeja. Ostatnie słowa Oleńki
przedarły jednak pancerz pokrywający jego sumienie. Czuł
się upokorzony. Nie wiedział, co jej odrzec, jak się
bronić. Potem począł chodzić szybkimi krokami po izbie; ona
siedziała nieruchomie. Zawisła nad nimi niezgoda, rozjątrzenie i
żal. Było im ze sobą ciężko, i to długie
milczenie stawało im się coraz nieznośniejsze.
- Bądź zdrowa! - rzekł nagle Kmicic.
- Jedź waćpan i niech cię Bóg natchnie
inaczej ! - odrzekła Oleńka.
- Pojadę! Gorzki mi był twój napitek,
gorzki chleb! Żółcią i octem mnie tu napojono!
- A waćpan to myślisz, żeś mnie
słodyczą napoił? - odrzekła głosem, w którym
drgały łzy.
- Bądź zdrowa!
- Bądź zdrów...
Kmicic postąpił ku drzwiom, nagle
zwrócił się i poskoczywszy ku niej, chwycił ją za
obie ręce:
- Na rany Chrystusa ! czy ty chcesz, żebym trupem w
drodze z konia spadł?
Wówczas Oleńka wybuchnęła
płaczem; on objął ją i trzymał w ramionach
całą dygocącą, powtarzając przez zaciśnięte
zęby:
- Bijże mnie, kto w Boga wierzy! bij, nie
żałuj!
Na koniec wybuchnął:
- Nie płacz, Oleńka! Dla Boga, nie płacz! Com
ci winien? Uczynię wszystko, co chcesz. Tamtych wyprawię... w Upicie
załagodzę... będę żył inaczej... bo cię
miłuję... Dla Boga! serce mi się rozpuknie... uczynię
wszystko, jeno nie płacz... i miłuj mnie jeszcze...
Tak on ją uspokajał i pieścił; ona
zaś wypłakawszy się rzekła:
- Jedź już waćpan. Bóg zgodę
między nami uczyni. Ja nie mam urazy, jeno ból w sercu...
Księżyc wytoczył się już wysoko nad
białe pola, gdy pan Andrzej ruszył z powrotem do Lubicza, a za nim
pocłapali żołnierze rozciągnąwszy się
wężem po szerokim gościńcu. Jechali nie przez
Wołmontowicze, ale krótszą drogą, bo mróz
popętał bagna i można było po nich
przejeżdżać bezpiecznie.
Wachmistrz Soroka przybliżył się do pana
Andrzeja.
- Panie rotmistrzu - spytał - a gdzie nam
stanąć w Lubiczu?
- Ruszaj precz! - odpowiedział Kmicic.
I jechał na przedzie nic do nikogo nie
mówiąc. W sercu nurtował mu żal, chwilami gniew, ale
przede wszystkim złość na samego siebie. Pierwsza to była
noc w jego życiu, w której czynił rachunek sumienia, i
rachunek ten ciężył mu gorzej od najcięższego
pancerza. Oto przyjechał w te strony z nadszarpniętą
reputacją i cóż uczynił, aby ją poprawić?
Pierwszego dnia pozwolił na strzelanie i rozpustę w Lubiczu i
zmyślił, że do niej nie należał, bo należał;
potem pozwalał każdego dnia. Dalej: żołnierze skrzywdzili
mieszczan, a on tej krzywdy dopełnił. Gorzej! rzucił się na
prezydium poniewieskie, pobił ludzi, puścił gołych
oficerów na śniegi... Uczynią mu proces - przegra.
Skażą go na utratę majątku, czci, może i gardła.
A przecie nie będzie mógł, jak dawniej, zebrawszy partię
zbrojnej hołoty drwić sobie z praw, bo zamierza się
ożenić, osiąść w Wodoktach, służyć nie
na własną rękę, ale w kompucie; tam prawo go znajdzie i dosięgnie.
Prócz tego, choćby mu uszło bezkarnie, jest coś szpetnego
w tych postępkach, jest coś niegodnego rycerza. Może swawola da
się załagodzić, ale pamięć jej zostanie i w sercach
ludzkich, i w jego własnym sumieniu, i w sercu Oleńki... Tu, gdy
wspomniał, że ona jednak nie odepchnęła go jeszcze, że
wyjeżdżając czytał w jej oczach przebaczenie, wydała
mu się tak dobrą jak anieli niebiescy. I ot! brała go ochota
wrócić nie jutro, ale zaraz, wrócić co koń
wyskoczy i paść jej do nóg, i prosić o zapomnienie, i
całować te słodkie oczy, które łzami zrosiły
dziś jego twarz.
Chciało mu się samemu ryknąć
płaczem i czuł, że tak miłuje tę dziewczynę, jak
nigdy w życiu nikogo nie miłował. "Na Pannę
Najświętszą! - myślał w duszy - uczynię, co ona
zechce; opatrzę kompanów suto i wyprawię na kraj świata,
bo prawda jest, że oni mnie do złego podniecają."
Tu przyszło mu do głowy, że przybywszy do
Lubicza zastanie ich najpewniej pijanych albo z dziewczętami i
chwyciła go taka złość, że chciało mu się
szablą uderzyć na kogokolwiek, choćby na tych
żołnierzy, których prowadził, i siec ich bez
miłosierdzia.
- Dam ja im ! - mruczał targając wąs -
jeszcze mnie takim nie widzieli, jak zobaczą...
Tu zaczął konia z szaleństwa ostrogami
bóść i za tręzlę targać i szarpać, aż
rumak rozhukał się, a Soroka widząc to mruczał do
żołnierzy:
- Rotmistrz się zbiesił. Nie daj Bóg mu pod
rękę wpaść...
Jakoż pan Andrzej biesił się
rzeczywiście. Naokół był wielki spokój.
Księżyc świecił pogodnie, niebo iskrzyło się
tysiącami gwiazd, najmniejszy wiatr nie poruszał gałęzi na
drzewach - jeno w sercu rycerza wrzała burza. Droga do Lubicza wydała
mu się tak długa jak nigdy. Jakaś nie znana dotąd trwoga
zaczęła nań nadlatywać z mroku, z głębin
leśnych i z pól zalanych zielonawym światłem
księżyca. Wreszcie zmęczenie ogarnęło pana Andrzeja,
gdyż zresztą, co prawda, całą zeszłą noc
spędził w Upicie na pijatyce i hulance. Ale chciał trud trudem
zabić, otrząsnąć się z niepokoju szybką
jazdą, zwrócił się więc do żołnierzy i
zakomenderował:
- W konie!...
Pomknął jak strzała, a za nim cały
oddział. I w tych lasach, i na pustych polach lecieli jak ów orszak
piekielny rycerzy krzyżackich, o których lud powiada na
Żmudzi, że czasami, wśród jasnych nocy miesięcznych,
zjawiają się i pędzą przez powietrze zwiastując wojnę
i klęski nadzwyczajne. Tętent leciał przed nimi i za nimi; z
koni zaczęła para buchać i dopiero gdy śniegiem pokryte
dachy lubickie ukazały się na zawrocie, zwolnili biegu.
Kołowrot zastali otwarty szeroko. Kmicica
zdziwiło, że gdy podwórzec zaroił się ludźmi i
końmi, nikt nie wyszedł zobaczyć ani spytać, co są za
jedni. Spodziewał się zastać okna błyszczące od
świateł, usłyszeć głos Uhlikowego czekanika,
skrzypków albo wesołe okrzyki biesiady; tymczasem w dwóch
tylko oknach izby jadalnej migotało niepewne światełko,
zresztą było ciemno, cicho, głucho. Wachmistrz Soroka
zeskoczył pierwszy z konia, by podtrzymać strzemię rotmistrzowi.
- Iść spać! - rzekł Kmicic. - Kto
się zmieści w czeladnej, niech śpi w czeladnej, a inni w
stajniach. Konie wstawić do obór, stodół i
przynieść im siana z odryny.
- Słucham! - odpowiedział wachmistrz.
Kmicic zlazł z konia. Drzwi od sieni były otwarte
na rozcież, a sień wyziębiona.
- Hej tam ! jest tam kto? - wołał Kmicic.
Nikt się nie ozwał.
- Hej tam ! - powtórzył głośniej.
Milczenie.
- Popili się... - mruknął pan Andrzej.
I ogarnęła go taka wściekłość,
że począł zębami zgrzytać. Jadąc
wstrząsał się z gniewu na myśl, że zastanie
pijatykę i rozpustę, teraz ta cisza drażniła go jeszcze
bardziej.
Wszedł do izby jadalnej. Na ogromnym stole palił
się kaganek łojowy czerwonym, dymiącym światłem.
Pęd powietrza, które wpadło z sieni, chwiał
płomieniem tak, iż przez chwilę nie mógł pan Andrzej
nic dojrzeć. Dopiero gdy migotanie uspokoiło się, dojrzał
szereg postaci leżących równo pod ścianą.
- Popili się na umor czy co? - mruknął
niespokojnie.
Następnie zbliżył się niecierpliwie do
pierwszej postaci z brzegu. Twarzy jej nie mógł widzieć, bo
była pogrążona w cieniu, ale po białym skórzanym
pasie i po białej pochwie na czekanik poznał pana Uhlika i
począł go trącać bez ceremonii nogą.
- Wstawajcie, tacy synowie! wstawajcie!...
Ale pan Uhlik leżał nieruchomy, z rękoma
opadłymi bezwładnie po bokach ciała, a za nim leżeli inni;
żaden nie ziewnął, nie drgnął, nie przebudził
się, nie mruknął. W tejże chwili pan Kmicic
spostrzegł, że wszyscy leżą na wznak, w jednakowej pozycji,
i jakieś straszne przeczucie chwyciło go za serce.
Poskoczywszy do stołu porwał drżącą
ręką kaganek i przysunął go ku twarzom leżących.
Włosy powstały mu na głowie, tak straszny
widok uderzył jego oczy... Uhlika wyłącznie mógł
poznać po białym pasie, bo twarz i głowa przedstawiały
jedną bezkształtną masę, krwawą, ohydną, bez
oczu, nosa i ust tylko wąsy ogromne sterczały z tej okropnej
kałuży. Pan Kmicic świecił dalej... Drugi z kolei
leżał Zend z wyszczerzonymi zębami i wyszłymi na wierzch
oczyma, w których zeszkliło się przedśmiertne
przerażenie. Trzeci z kolei, Ranicki, oczy miał przymknięte, a
po całej twarzy cętki białe, krwawe i ciemne. Pan Kmicic
świecił dalej... Czwarty leżał pan Kokosiński,
najmilszy Kmicicowi ze wszystkich towarzyszów, bo dawny sąsiad
bliski. Ten zdawał się spać spokojnie, jeno z boku, w szyi,
widać mu było dużą ranę, zapewne sztychem zadaną.
Piąty z kolei leżał olbrzymi pan Kulwiec-Hippocentaurus z żupanem
podartym na piersiach i posiekaną gęstymi razami twarzą. Pan
Kmicic przybliżał kaganek do każdej twarzy, a gdy wreszcie
szóstemu, Rekuciowi, w oczy zaświecił, zdało mu się,
że powieki nieszczęsnego zadrgały trochę od blasku.
Więc postawił na ziemi kaganek i zaczął
wstrząsać z lekka rannym.
- Rekuć, Rekuć! - wołał - to ja,
Kmicic!...
Za powiekami poczęła drgać i twarz, oczy i
usta otwierały się i zamykały na przemian.
- To ja! - rzekł Kmicic.
Oczy Rekucia otwarły się na chwilę
zupełnie - poznał twarz przyjaciela i jęknął z cicha :
- Jędruś!... księdza!...
- Kto was pobił?! - krzyczał Kmicic chwytając
się za włosy.
- Bu-try-my... - ozwał się głos tak cichy,
że ledwie dosłyszalny.
Po czym Rekuć wyprężył się,
zesztywniał, otwarte oczy stanęły mu w słup i skonał.
Kmicic poszedł w milczeniu do stołu, postawił
na nim kaganek- sam siadł na krześle i począł rękoma
wodzić po twarzy jak człowiek, który, ze snu się
zbudziwszy, sam nie wie, czy już się rozbudził, czy widzi
jeszcze senne obrazy przed oczyma.
Następnie znów spojrzał na leżące
w mroku ciała. Zimny pot wystąpił mu na czoło, włosy
zjeżyły się na głowie i nagle krzyknął tak
strasznie, że aż szyby zadrgały w oknach :
- Bywaj, kto żyw ! bywaj !
Żołnierze, którzy roztasowywali się w
czeladnej, posłyszeli ów krzyk i pędem wpadli do izby. Kmicic
ukazał im ręką na leżące pod ścianą trupy.
- Pobici! pobici! - powtarzał chrapliwym głosem.
Oni rzucili się patrzeć; niektórzy
nadbiegli z łuczywem i poczęli w oczy świecić
nieboszczykom. Po pierwszej chwili zdumienia wszczął się gwar i
zamieszanie. Przylecieli i ci, którzy już się byli
pokładli w stajniach i oborach. Dom cały zajaśniał
światłem, zaroił się ludźmi, a wśród tego
zamętu, nawoływań, pytań jedni tylko pobici leżeli pod
ścianą równo i cicho, obojętni na wszystko i - przeciw
swej naturze - spokojni. Dusze z nich wyszły, a ciał nie mogły
rozbudzić ani surmy do bitwy, ani brzęk kielichów do uczty.
Tymczasem w gwarze żołnierskim coraz bardziej
przemagały okrzyki groźby i wściekłości. Kmicic,
który dotąd był jakby nieprzytomny, zerwał się nagle
i zakrzyknął:
- Na koń !...
Ruszyło się, co żyło, ku drzwiom. Nie
upłynęło i półgodziny, już stu przeszło
jeźdźców leciało na złamanie karku po szerokiej,
śnieżnej drodze, a na ich czele leciał pan Andrzej, jakby go
zły duch opętał, bez czapki, z gołą szablą w
ręku. W ciszy nocnej rozlegały się dzikie okrzyki:
- Bij! morduj!...
Księżyc dosięgnął właśnie
najwyższej wysokości w swej drodze niebieskiej, gdy nagle blask jego
począł się mieszać i zlewać z różowym
światłem wychodzącym jakby spod ziemi; stopniowo niebo
czerwieniało coraz bardziej, rzekłbyś, od zorzy wstającej,
aż wreszcie krwawa czerwona łuna oblała całą
okolicę. Jedno morze ognia szalało nad olbrzymim zaściankiem
Butrymów, a dziki żołnierz Kmicicowy, wśród dymu,
pożogi i skier buchających słupami do góry, mordował
w pień przerażoną i oślepłą z trwogi
ludność...
Zerwali się ze snu mieszkańcy pobliskich
zaścianków. Większe i mniejsze gromady
Gościewiczów Dymnych, Stakjanów, Gasztowtów i
Domaszewiczów zbierały się na drogach, przed domami, i
poglądając w stronę pożaru podawały sobie z ust do ust
trwożliwe wieści: "Chyba nieprzyjaciel wtargnął i pali
Butrymów... To niezwyczajny pożar!"
Huk rusznic dochodzący od czasu do czasu z oddali
potwierdzał te przypuszczenia.
- Pójdźmy na pomoc! - wołali śmielsi -
nie dajmy braciom ginąć...
A gdy tak mówili starsi, już młodsi,
którzy dla omłotów zimowych nie poszli do Rosień,
siadali na koń. W Krakinowie i w Upicie poczęto bić w dzwony po
kościołach.
W Wodoktach ciche pukanie do drzwi zbudziło pannę
Aleksandrę.
- Oleńko! wstawaj! - wołała panna Franciszka
Kulwiecówna.
- Niech ciotuchna wejdzie! - Co tam się dzieje?
- Wołmontowicze się palą!
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!
- Strzały aż tu słychać, tam bitwa!
Boże, zmiłuj się nad nami!
Oleńka krzyknęła strasznie, po czym
wyskoczyła z łóżka i poczęła spiesznie szaty
narzucać. Ciało jej dygotało jak we febrze. Ona jedna
domyśliła się od razu, co to za nieprzyjaciel napadł
nieszczęsnych Butrymów.
Po chwili wpadły rozbudzone niewiasty z całego
domu z płaczem i szlochaniem. Oleńka rzuciła się na kolana
przed obrazem, one poszły za jej przykładem i wszystkie
poczęły odmawiać głośno litanię za
konających.
Były zaledwie w połowie, gdy gwałtowne
kołatanie wstrząsnęło drzwiami od sieni. Niewiasty
zerwały się na równe nogi, okrzyk trwogi wyrwał się
im z piersi:
- Nie otwierać! nie otwierać!
Kołatanie ozwało się z podwójną
siłą, rzekłbyś: drzwi wyskoczą z zawias. Tymczasem
między zgromadzone niewiasty wpadł pacholik Kostek.
- Panienka ! - wołał - jakiś człek
stuka; otwierać czy nie?
- Samli jest?
- Sam.
- Idź, otwórz!
Pachołek skoczył, ona zaś chwyciwszy
świecę przeszła do izby jadalnej, za nią panna Franciszka i
wszystkie prządki.
Zaledwie zdołała postawić świecę na
stole, gdy w sieni dał się słyszeć szczęk
żelaznej zawory, skrzypienie otwieranych drzwi i przed oczyma niewiast
ukazał się pan Kmicic, straszny, czarny od dymu, krwawy, zadyszany i
z obłąkaniem w oczach.
- Koń mi pod lasem padł! - krzyknął -
ścigają mnie!..
Panna Aleksandra utkwiła weń oczy:
- Waść spaliłeś Wołmontowicze?
- Ja!... Ja!...
Chciał coś dalej mówić, gdy wtem od
strony drogi i lasu doszedł odgłos okrzyków i tętent
koni, który zbliżał się z nadzwyczajną
szybkością.
- Diabli po mą duszę!... dobrze! -
krzyknął jakby w gorączce Kmicic.
Panna Aleksandra w tejże chwili zwróciła
się do prządek:
- Jeśli będą pytać, powiedzieć,
że nie masz tu nikogo, a teraz do czeladnej i ze światłem tu
przyjść!...
Po czym do Kmicica:
- Waść tam! - rzekła ukazując na
przyległą izbę.
I prawie przemocą wepchnąwszy go przez otwarte
drzwi, zamknęła je natychmiast.
Tymczasem zbrojni ludzie zapełnili podwórzec i w
mgnieniu oka Butrymi, Gościewicze, Domaszewicze i inni wpadli do domu.
Ujrzawszy pannę wstrzymali się w izbie jadalnej - ona zaś
stojąc ze świecą w ręku zamykała sobą drogę
do dalszych drzwi.
- Ludzie ! co się dzieje? czego tu chcecie? -
pytała nie mrużąc oczu przed groźnymi spojrzeniami i
złowrogim blaskiem gołych szabel.
- Kmicic spalił Wołmontowicze! -
krzyknęła chórem szlachta. - Pomordował
mężów, niewiasty, dzieci! Kmicic to uczynił!...
- My ludzi jego wybili! - rozległ się głos
Butryma Józwy - a teraz jego głowy chcemy!...
- Jego głowy! krwi! Rozsiekać zbójcę!
- Gońcie go! - zawołała panna. -
Czegóż tu stoicie? gońcie!
- Zali nie tu się schronił? My konia pod lasem
znaleźli...
- Nie tu! Dom był zawarty! Szukajcie w stajniach i
oborach.
- W las uszedł! - zawołał jakiś
szlachcic. - Hejże, panowie bracia!
- Milczeć! - huknął potężnym
głosem Józwa Butrym. Po czym zbliżył się do panny.
- Panno! - rzekł. - Nie ukrywaj go!... To człek
przeklęty!
Oleńka podniosła obie ręce nad
głowę.
- Przeklinam go wraz z wami!...
- Amen! - krzyknęła szlachta. - Do zabudowań
i w las! Odnajdziem go! Hajże na zbója!
- Hajże! Hajże!
Szczęk szabel i stąpanie rozległy się na
nowo. Szlachta wypadła przed ganek i siadała co prędzej na
koń. Część jej szukała jeszcze czas jakiś w
zabudowaniach, w stajniach, oborach, w odrynie - potem głosy
poczęły się oddalać w stronę lasu.
Panna Aleksandra nasłuchiwała, dopóki
zupełnie nie znikły, po czym zapukała gorączkowo do drzwi
komnaty, w której ukryła pana Andrzeja.
- Nie ma już nikogo! wychodź waść!
Pan Kmicic wytoczył się z izby jak pijany.
- Oleńka!... - zaczął.
Ona wstrząsnęła rozpuszczonymi włosami,
które pokrywały niby płaszczem jej plecy.
- Nie chcę cię widzieć, znać! Bierz
konia i uchodź stąd!..
- Oleńka! - jęknął. Kmicic
wyciągając ręce.
- Krew na waćpana ręku jako na Kainowym! -
krzyknęła odskakując jakby na widok węża. - Precz, na
wieki !..
|