ROZDZIAŁ 7
Pan Wołodyjowski, sławny i stary
żołnierz, choć człowiek młody, siedział, jako
się rzekło, w Pacunelach u Pakosza Gasztowta, patriarchy
pacunelskiego, któren miał reputację najbogatszego szlachcica
między wszystką drobną bracią laudańską.
Jakoż trzy córki, które były za Butrymami,
wyposażył hojnie dobrym srebrem, dawszy każdej po talarów
sto prócz inwentarzy i wyprawy tak pięknej, że i niejedna
szlachcianka familiantka lepszej nie miała. Inne trzy córki
były w domu pannami i te pilnowały pana Wołodyjowskiego,
któremu ręka to przychodziła do zdrowia, to martwiała
znowu, gdy zdarzyły się słoty na świecie. Wszyscy
laudańscy zajmowali się wielce tą ręką, bo ją
widzieli przy robocie pod Szkłowem i Sepielowem, i ogólne było
mniemanie, że lepszej trudno było znaleźć na całej
Litwie. Otaczano też młodego pułkownika we wszystkich
okoliçach czcią nadzwyczajną. Gasztowtowie, Domaszewicze, Gościewicze
i Stakjanowie, a za nimi inni dosyłali wiernie do Pacunelów ryby,
grzyby i zwierzynę, i siano dla koni, i smołę do
kałamaszek, aby rycerzowi i jego czeladzi na niczym nie zbywało.
Ilekroć czuł się słabszym, jeździli na wyścigi po
cyrulika do Poniewieża - słowem, wszyscy przesadzali się w
usługach.
Panu Wołodyjowskiemu tak też było dobrze,
że choć w Kiejdanach mógł mieć i wygody lepsze, i
medyka sławnego na zawołanie, przecie w Pacunelach siedział, a
stary Gasztowt rad go podejmował i prawie prochy przed nim
zdmuchiwał, bo podnosiło to nadzwyczajnie jego znaczenie w całej
Laudzie, iż tak znamienitego ma gościa, któren by i samemu
Radziwiłłowi honoru mógł przymnożyć.
Po pobiciu i wypędzeniu Kmicica poszła
rozmiłowana w panu Wołodyjowskim szlachta po rozum do głowy i
uczyniła projekt ożenienia go z panną Aleksandrą. "Co
będziem dla niej męża po świecie szukać! -
mówili starzy na umyślnej sesji, na której oną
sprawę roztrząsano. - Gdy tamten zdrajca bezecnymi uczynkami tak
się splamił, iż jeśli jest żyw, katu oddany być
powinien, tedy i panna musiała go już z serca wyrzucić, bo tak
było i w testamencie, w osobnej klauzuli przewidziane. Niechże pan
Wołodyjowski się z nią żeni. Jako opiekunowie, możem
na to pozwolić, a tak i ona zacnego kawalera, i my sąsiada i wodza
dostaniem."
Gdy zdanie to jednogłośnie zawotowane
zostało, pojechali starsi naprzód do pana Wołodyjowskiego,
któren niewiele myśląc na wszystko się zgodził, a
potem do "panienki", która jeszcze mniej myśląc,
stanowczo się sprzeciwiła. "Lubiczem - rzekła - jeden tylko
nieboszczyk miał prawo rozrządzać i majętność nie
prędzej może być panu Kmicicowi odjęta, aż sądy
na utratę gardła go skażą, a co się tyczy mego
zamążpójścia, nawet o tym nie wspominajcie. Za dużo
mam w sobie boleści, żebym o czymś podobnym myśleć
mogła... Tamtego z serca wyrzuciłam, a tego, choćby był
najgodniejszy, nie przywoźcie, bo wcale do niego nie wyjdę."
Nie było co rzec na tak stanowczą odmowę i
szlachta wróciła do domów wielce zmartwiona: mniej
zmartwił się pan Wołodyjowski, a najmniej młode
Gasztowtówny: Terka, Maryśka i Zonia. Rosłe to były
dziewczęta i rumiane, miały włosy jak len, oczy jak niezabudki,
a plecy szerokie. Pacunelki w ogóle słynęły z piękności;
gdy szły kupą do kościoła, rzekłbyś: kwiaty na
łące! A te trzy były między pacunelkami
najpiękniejsze; do tego stary Gasztowt i na edukację nie
żałował. Organista z Mitrunów nauczył je sztuki
czytania, pieśni kościelnych, a najstarszą, Terkę, i gry na
lutni. Mając dobre serca, tkliwie opiekowały się panem
Wołodyjowskim, jedna starając się ubiec drugą w
czujności i staraniach. O Maryśce mówiono, że zakochana w
młodym rycerzu; wszelako nie było w tej gadaninie całej prawdy,
gdyż wszystkie trzy, nie ona jedna, były na zabój zakochane.
On też lubił je bez miary, szczególniej Maryśkę i
Zonię, bo Terka na zdradliwość męską zbytnio
miała zwyczaj narzekać.
Nieraz, bywało, długimi wieczorami zimowymi stary
Gasztowt podpiwszy krupniczkiem spać idzie, a one z panem
Wołodyjowskim siędą wedle komina; nieufna Terka kądziel
przędzie, słodka Marysia darciem kwapiu się zabawia, a Zonia
nici z wrzecion na motki nawija. Lecz gdy pan Wołodyjowski zacznie
opowiadać o wojnach, które przebył, albo o dziwach,
które widział w różnych magnackich dworach, to robota
ustanie, dziewczęta w niego jak w tęczę patrzą i coraz to
któraś wykrzyknie z podziwu: "Ach! ja nie żyję na
świecie! Kochanieńcyż wy moi!" - a druga odpowie:
"Całą noc oka nie zmrużę!"
Pan Wołodyjowski zaś, w miarę jak do zdrowia
przychodził i szablą już chwilami zupełnie swobodnie
zaczął władać, coraz był weselszy i coraz
chętniej opowiadał. Pewnego tedy wieczora zasiedli, jako zwykle po
wieczerzy, przed okapem, spod którego raźne światło
padało na całą ciemną izbę, ale zrazu zaczęli
się przekomarzać. Chciały dziewczęta opowiadania, a pan
Wołodyjowski prosił Terkę, żeby mu też coś
zaśpiewała przy lutni.
- Sam waszmość zaśpiewaj! -
odpowiedziała odpychając instrument, który jej pan
Wołodyjowski podawał-ja mam robota. Bywając po świecie
musiałeś się różnych pieśni wyuczyć.
- Pewnie, żem się wyuczył. Ale już
dziś niech tak będzie: ja zaśpiewam naprzód, a
waćpanna po mnie. Robota nie przepadnie. Żeby tak
białogłowa jaka prosiła, pewnie byś się nie
przeciwiła, a mężczyźnie zawsześ oporna.
- Bo warto.
- Zali i mną tak waćpanna pogardzasz?
- At, gdzie tam! Śpiewaj już wasza mość.
Pan Wołodyjowski zabrzdąkał w lutnię,
nastroił pocieszną minę i zaintonował fałszywym
głosem:
Przyjechałem w takie miejsce,
Gdzie mnie żadna panna niej-chce!...
- O, to niesprawiedliwie! - przerwała Marysia
zarumieniwszy się jak malina.
- To jest żołnierska piosenka - rzekł pan
Wołodyjowski - którąśmy śpiewali na hibernach,
chcąc, żeby się jaka dobra dusza nad nami użaliła.
- Ja bym się pierwsza użaliła.
- Dziękuję waćpannie. Kiedy tak, to nie mam
po co dłużej śpiewać i lutnię w godniejsze ręce
oddaję.
Terka tym razem nie odepchnęła instrumentu, bo
ją poruszyła pieśń pana Wołodyjowskiego, w
której istotnie było więcej chytrości niż prawdy,
więc uderzyła zaraz w struny i złożywszy buzię "w
ciupo", poczęła śpiewać:
Nie kodź do lasu czypać bzu
I nie wierz kłopcu jako psu!
Bo każdy kłopiec ma w sobie jad,
Kiedy cię kocha, powiedz mu: "at!"
Pan Wołodyjowski tak się rozweselił, że
aż się za boki uchwycił z radości i zakrzyknął:
- Wszyscyż to chłopcy zdrajcy? A wojskowi, moja
dobrodziko?
Panna Terka silniej zesznurowała buzię i
odśpiewała z podwójną energią:
Jeszcze gorsze psy, jeszcze gorsze psy!
- Nie uważaj, wasza mość, na Terkę, ona
zawsze taka! - rzekła Marysia.
- Jak nie mam uważać - rzecze pan
Wołodyjowski - gdy całemu stanowi wojskowemu tak szpetnie
przymówiła, że ze wstydu nie wiem, gdzie oczy podziać.
- Wasza mość chcesz, żebym
śpiewała, a potem sobie ze mnie dworujesz i wyśmiewasz -
odpowiedziała nadąsana Terka.
- Nie napadam ja na śpiewanie, jeno na sens dla
wojskowych okrutny odparł rycerz. - Co do śpiewania, muszę
przyznać, żem i w Warszawie tak wybornych gorgów nie
słyszał. Waćpannę tylko w pluderki przybrać, a
mogłabyś u Świętego Jana śpiewać, któren
kościół jest katedralny i królestwo mają w nim
swój ganeczek.
- A czemuż by to ją w pluderki trzeba
ubierać? - spytała najmłodsza, Zonia, zaciekawiona wzmianką
o Warszawie i o królestwie.
- Bo tam w chórze białogłowy nie
śpiewają, jeno mężczyźni i młode chłopcy:
jedni grubymi głosami, jak żaden tur nie zaryczy; inni cienko,
że i na skrzypcach cieniej nie można. Słyszałem ich
wielekroć, gdyśmy z naszym wielkim nieodżałowanym
wojewodą ruskim na elekcję teraźniejszego pana naszego
miłościwego przyjechali. Cuda to prawdziwe, aż dusza z
człowieka ucieka! Siła tam muzykantów: jest Forster,
sławny subtelnymi gorgami, i Kapuła, i Dżan Batysta, i Elert,
przedni do lutni, i Marek, i Milczewski grzecznie komponujący. Ci wszyscy,
kiedy to razem w kościele hukną, to jakobyś chóry
serafińskie na jawie słyszał.
- Ot, to i pewno! jako żywo! - rzekła
składając ręce Marysia.
- A króla wasza mość często
widywał? - pytała Zonia.
- Tak z nim gadałem jak z waćpanną. Po
beresteckiej potrzebie za głowę mię ścisnął.
Mężny to pan i tak miłościwy, że kto go raz
ujrzał, musi go pokochać.
- My go i nie widziawszy kochamy!... A koronę zali
zawsze ma na głowie?
- Zaś by tam co dnia w koronie chadzał!
żelaznej by na to trzeba głowy.
Korona sobie w kościele wypoczywa, od czego i powaga
jej rośnie, a król jegomość kapelusz czarny nosi,
brylantami zdobiony, od których światłość na
cały zamek bije....
- Powiadają, że zamek królewski to nawet i
od kiejdańskiego wspanialszy?
- Od kiejdańskiego? Fraszka przy nim kiejdański!
Srogi to budynek, cały murowany, że drzewa i nie upatrzysz.
Naokoło są dwa rzędy pokojów, jeden od drugiego
zacniejszy. W nich to waćpanny ujrzycie rozmaite wojny i wiktorie,
pędzlem na ścianach wyobrażone, jako to: sprawy Zygmunta III i
Władysława; napatrzyć się temu nie można, bo wszystko
jakoby żywe; dziw, że się nie rusza i że ci, co się
biją, krzyku nie czynią. Ale już tego nikt udać nie
potrafi, choćby najlepszy malarz. Niektóre zaś komnaty
całe od złota; krzesła i ławy bisiorem albo lamą
kryte, stoły z marmuru i alabastru, a co sepetów, puzder,
zegarów, w dzień i w nocy czas pokazujących, tego by na
wołowej skórze nie spisać. Dopieroż król z
królową po onych komnatach chodzą i dostatkiem się
cieszą; a wieczorem mają teatrum kwoli większej jeszcze
rozrywki...
- Cóż to takiego teatrum?
- Jakżeby to waćpannom powiedzieć... To jest
takie miejsce, gdzie komedie grają i skoki włoskie misterne
wyprawują. Komnata to tak wielka, jak niejeden kościół,
cała w zacne kolumny. Po jednej stronie siedzą ci, co chcą
się dziwować, a po drugiej stronie kunszty są ustawione. Te
podnoszą się i schodzą na dół; inne śrubami w
rozmaite obracają się strony; raz okazują ciemność z
chmurami, znów przyjemną światłość; na wierzchu
niebo ze słońcem albo z gwiazdami, spodem ujrzysz czasem piekło
okropne...
- O Jezu! - zawołały pacunelki.
- ...z diabłami. Czasem morze niezmierne, na nim
okręty i syreny. Jedne persony spuszczają się z nieba, inne
wychodzą z ziemi.
- Jeno bym piekła widzieć nie chciała I
-zakrzyknęła Zonia - i dziwno mi to, że ludzie na taki okropny
widok nie pouciekają.
- Nie tylko nie uciekają, ale jeszcze przyklepują
od uciechy - odrzekł pan Wołodyjowski - bo to wszystko udane, nie
prawdziwe, i przeżegnawszy, nie znika. Nie masz w tym sprawy złego
ducha, jeno ludzka przemyślność.
Nawet i biskupi tam z królestwem przychodzą, i
rozmaici dygnitarze, którzy potem razem z królem przed spaniem do
uczty siadają.
- A z rana i w dzień co czynią?
- To zależy od humorów. Rano wstawszy,
łaźni zażywają. Jest tam taka komnata, w której nie
masz podłogi, jeno cynowy dół jako srebro
błyszczący, a w tym dole woda.
- Woda w komnacie... słyszałyście?
- Tak jest... i przybywa jej albo ubywa, wedle woli;
może też być ciepła albo zgoła zimna, bo tam są
rury z kuraskami, taką i owaką niosące. Pokręcisz
waćpanna kuraskiem, aż tu się leje, że i pływać
można w komnacie jako w jeziorze... Żaden król nie ma takiego
zamku jak nasz pan miłościwy, to wiadoma rzecz, i posłowie
zagraniczni toż samo powiadają; żaden też nad tak zacnym
narodem nie panuje, bo choć są różne grzeczne nacje na
świecie, przecie Bóg naszą szczególnie w miłosierdziu
swoim przyozdobił.
- Szczęśliwy nasz król! -
westchnęła Terka.
- Pewnie, że byłby on szczęśliwy, gdyby
nie sprawy publiczne, gdyby nie wojny niefortunne, które
Rzeczpospolitą gnębią za grzechy i niezgodę naszą.
Wszystko to na barkach królewskich, i wymówki mu jeszcze za nasze
winy na sejmach czynią. A co on winien, że go słuchać nie
chcą?... Ciężkie czasy nadeszły na ojczyznę i tak
ciężkie, jakich jeszcze nie bywało. Najlichszy nieprzyjaciel
już nas lekceważy, nas, którzyśmy z cesarzem tureckim szczęśliwie
do niedawna wojowali. Tak to Bóg pychę karze. Chwałaż Mu,
że mi już ręka chodzi dobrze w zawiasiech... bo czas, wielki
czas, za miłą ojczyznę się upomnieć i w pole ruszyć.
Grzech w takich terminach próżnować.
- Jeno waćpan o wyjeździe nie wspominaj.
- Trudno ma być inaczej. Dobrze mi tu między
waćpannami, ale im mi lepiej, tym mi gorzej. Niech tam mądrzy na
sejmach racje dają, a żołnierzowi tęskno w pole.
Póki życia, póty służby. Po śmierci -
Bóg, który w serca patrzy, najlepiej takich nagrodzi, co nie dla
promocji, ale z afektu dla ojczyzny służą a podobno coraz mniej
takich i dlatego przyszła na nas czarna godzina.
Oczy Marysi poczęły wilgotnieć, aż w
końcu łzami wezbrały, które wypłynęły na
rumiane jagody.
- Waćpan pójdziesz i zapomnisz, a my tu już
chyba poschniemy. Któż nas tu będzie bronił od
napastników?
- Pojadę, ale wdzięczność zachowam.
Rzadko tak uczciwych ludzi jak w Pacunelach!... Waćpanny zawsze się
tego Kmicica boicie?
- Pewnie, że się boimy. Dzieci nim tu matki
straszą jak wilkołakiem.
- Nie wróci on już, a choćby i
wrócił, nie będzie miał ze sobą tych
swawolników, którzy, miarkując z tego, co ludzie
mówią, gorsi byli od niego. Szkoda to nawet jest, że tak dobry
żołnierz tak się splamił i sławę, i
majętność utracił.
- I pannę.
- I pannę. Siła o niej dobrego powiadają. -
Po całych dniach ona, nieboga, teraz jeno płacze i płacze...
- Hm! - rzekł pan Wołodyjowski - przecie nie po
Kmicicu płacze?
- Kto to wie! - rzekła Marysia.
- To tym gorzej dla niej, bo on już nie wróci;
pan hetman odesłał część laudańskich do domu, to
i siły teraz są. Bez sądu byśmy go zaraz rozsiekali. Musi
on o tym wiedzieć, że laudańscy wrócili, i ani nosa nie
pokaże.
- Mają podobno nasi znowu ruszyć - rzekła
Terka - bo jeno na krótko dostali do domu pozwolenie.
- E! - rzecze pan Wołodyjowski - hetman
rozpuścił ich, bo pieniędzy w skarbie nie masz. Desperacja
prawdziwa! Gdy ludzie najpotrzebniejsi, to trzeba ich odsyłać... Ale
już dobranoc waćpannom, czas spać. A niech się tam
której pan Kmicic z mieczem ognistym nie przyśni...
To rzekłszy pan Wołodyjowski wstał z
ławy i zabierał się do odejścia, ale zaledwie uczynił
krok ku alkierzowi, kiedy nagle uczynił się hałas w sieni i
głos jakiś począł krzyczeć za drzwiami
przeraźliwie:
- Hej tam! na miłosierdzie boskie! otwórzcie
prędzej, prędzej!...
Dziewczęta przeraziły się okropnie; pan
Wołodyjowski skoczył po szablę do alkierza, ale nie
zdołał jeszcze z nią wrócić, gdy Terka
odsunęła i do izby wpadł nieznany człek, który
rzucił się do nóg rycerza.
- Ratunku, jaśnie pułkowniku!...panna porwana!...
- Jaka panna?
- W Wodoktach...
- Kmicic! - wykrzyknął pan Wołodyjowski.
- Kmicic! - zawołały dziewczęta.
- Kmicic! - powtórzył posłaniec.
- Ktoś ty jest? - pytał pan Wołodyjowski.
- Włodarz z Wodoktów.
- My jego znamy! - rzekła Terka - on driakiew dla
waszej mości woził.
Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we
drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana
Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.
- Konie siodłać! - krzyknął pan
Wołodyjowski. - Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie
podaje!
- U Butrymów ja już był - rzekł
włodarz - bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości
przysłali.
- Kiedy panna porwana? - pytał Wołodyjowski.
- Dopiero co... Tam jeszcze czeladź rżną...
ja konia dopadł.
Stary Gasztowt przetarł oczy.
- Co? panna porwana?
- Tak jest... Kmicic ją porwał! - rzekł pan
Wołodyjowski. - Jedziem z pomocą!
To rzekłszy zwrócił się do
posłańca:
- Ruszaj do Domaszewiczów - rzekł - niech z
rusznicami przybywają!
- Nuże i wy, kozy! - krzyknął nagle stary na
córki. - Nuże, kozy! Ruszać na wieś, budzić
szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał
Kmicic... co? - Boże odpuść! zbój, warchoł... co? -
Pójdźmy i my budzić - rzekł Wołodyjowski -
będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już
są.
Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch
czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się
drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i
krzycząc wniebogłosy:
- Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w
okolicy!...
Słysząc te wołania jaki taki wypadał z
chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie,
poczynał sam wrzeszczeć: "Kmicic w okolicy! Panna porwana!"
- i tak wrzeszcząc ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom
konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać.
Coraz więcej głosów powtarzało: "Kmicic w
okolicy!" - ruch czynił się w zaścianku, światła
poczęły błyskać; rozległ się płacz kobiet,
szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na
drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad
gromadą głów ludzkich połyskiwały w cieniu szable,
piki, rohatyny, a nawet i widły żelazne. Pan Wołodyjowski
rzucił okiem na oddział, wnet rozesłał kilkunastu w
różne strony, a sam z resztą ruszył naprzód.
Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ciągnęli ku
Wołmontowiczom, by się z Butrymami połączyć. Godzina
była dziesiąta z wieczora, noc jasna, lubo księżyc jeszcze
nie zeszedł. Ci ze szlachty, których świeżo z wojny
hetman wielki odesłał, zaraz zwarli się w szeregi; inni,
mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyniąc brzęk bronią,
gawędząc i ziewając głośno, a chwilami klnąc
wrażego Kmicica, który ich słodkiego wczasu pozbawił; tak
doszli aż pod Wołmontowicze, przed którymi wysunął
się ku nim zbrojny oddział.
- Stój! kto jedzie? - poczęły
wołać głosy z owego oddziału. - Gasztowtowie!
- My Butrymi, Domaszewicze już są.
- Kto u was dowodzi? - pytał pan Wołodyjowski.
- Józwa Beznogi, do usług pana pułkownika.
- Macie wieści?
- Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez
Wołmontowicze nie przechodzić.
- Do Lubicza? - pytał ze zdziwieniem pan
Wołodyjowski. - Cóż on się tam myśli bronić?
Przecie Lubicz nie forteca?
- W siłę, widać, ufa. Ludzi przy nim ze
dwieście! Pewnie też dostatki chce z Lubicza zabrać; wozy
mają ze sobą i koni luźnych kupę. Musiał nie
wiedzieć o powrocie naszym z wojska, bo śmiało sobie poczyna.
- Dobra nasza! - rzekł pan Wołodyjowski. - To nam
się nie wymknie.
Strzelby ile u was?
- U nas, Butrymów, sztuk ze trzydzieści, u
Domaszewiczów dwa razy tyle.
- Dobrze. Niech pięćdziesiąt ludzi ze
strzelbami ruszy pod waszecią bronić przepraw na bagnach - żywo!
Reszta pójdzie ze mną. O siekierach pamiętać!
- Wedle rozkazu!
Uczynił się ruch; mały oddział
ruszył truchtem ku bagnom pod Józwą Beznogim.
Tymczasem nadjechało kilkunastu Butrymów
rozesłanych poprzednio do innej szlachty.
- Gościewiczów nie widać? - pytał pan
Wołodyjowski.
- A! to wasza mość pan pułkownik!...
Chwała Bogu! - zawołali nowo przybyli. - Gościewicze idą
już... słychać ich przez las. Wasza mość wie, że
do Lubicza ją porwał?
- Wiem. Niedaleko z nią zajedzie.
Rzeczywiście Kmicic nie obliczył jednego
niebezpieczeństwa swej zuchwałej wyprawy; oto nie wiedział,
że znaczne siły szlachty przybyły właśnie do
domów. Sądził, że zaścianki są puste, jak
było za czasów jego pierwszego pobytu w Lubiczu; tymczasem teraz,
licząc z Gościewiczami, bez Stakjanów, którzy nie mogli
przybyć na czas, pan Wołodyjowski mógł wyprowadzić
przeciw niemu około trzystu szabel - i to ludzi przywykłych do boju i
wyćwiczonych.
Jakoż coraz więcej szlachty nadciągało
do Wołmontowicz. Przyszli wreszcie i Gościewicze, za którymi
się dotąd oglądano Pan Wołodyjowski sprawił
oddział i aż mu serce rosło na widok wprawy i
łatwości, z jaką stanęli w ordynku. Na pierwszy rzut oka
poznać było można, że to żołnierze, nie zwyczajna
niesforna szlachta. Pan Wołodyjowski ucieszył się jeszcze i
dlatego, bo sobie pomyślał, że wkrótce dalej ją
poprowadzi.
Poszli tedy rysią ku Lubiczowi owym borem, przez
który Kmicic dawniej codziennie przelatywał. Było już
dobrze po północy. Księżyc wypłynął
wreszcie na niebo i oświecił las, drogę i ciągnących
wojowników, rozłamał blade promienie na ostrzach pik,
odbijał się w szablach błyszczących. Szlachta gwarzyła
z cicha o nadzwyczajnym zdarzeniu, które ich wyrwało z
pościeli.
- Chodzili tu rozmaici ludzie - mówił jeden z
Domaszewiczów. - Myśleliśmy, że to zbiegowie, a to pewnie
byli jego szpiegi.
- A jakże. Co dzień też obce dziady
zachodziły do Wodoktów niby po jałmużnę -
odrzekł drugi.
- A co to za żołnierz przy Kmicicu?
- Czeladź z Wodoktów mówią, że
Kozacy. Pewnie się Kmicic z Chowańskim albo z
Zołtareńką zwąchał. Dotąd był zbójem,
teraz zdrajca to już oczywisty.
- Jakżeby to on mógł Kozaków aż
tu przyprowadzić?
- Z tak wielką watahą niełatwo się
przemknąć. Toć pierwsza lepsza nasza chorągiew byłaby
go zatrzymała po drodze.
- Po pierwsze, mógł lasami iść, a po
drugie, małoż to panów z dworskimi Kozakami się uwija?
Kto ich tam odróżni od nieprzyjaciół! jeśli ich
pytano, to się nadwornymi semenami powiadali. - Będzie on się
bronił - mówił jeden z Gościewiczów - bo człek
jest mężny i rezolutny, ale nasz pułkownik da sobie z nim rady.
- Butrymowie też sobie zaprzysięgli, że
choćby mieli jeden na drugim paść, już on im nie ujdzie
stąd żywy. Oni na niego najzawziętsi.
- Ba! a jak go usieczem, to na kim będą swoich
krzywd dochodzić? Lepiej by było żywcem go pojmać i
sprawiedliwości oddać.
- Co tam teraz o sądach myślić, kiedy wszyscy
głowy potracili! Czy waszmościom wiadomo, co ludzie
mówią, że i od Szwedów może przyjść
wojna?
- Niechże Bóg zachowa!... Moskiewska potencja i
Chmielnicki! Szwedów tylko brak, a już by ostatni termin na
Rzeczpospolitą przyszedł.
Wtem pan Wołodyjowski, jadący na przodzie,
odwrócił się i rzekł:
- Cicho tam, waszmościowie!
Szlachta umilkła, bo Lubicz już było
widać. Po kwadransie drogi przysunęli się o niecałą
staję ode dworu. Wszystkie okna były oświecone;
jasność biła aż na podwórze, na którym
pełno było zbrojnych ludzi i koni. Nigdzie żadnych straży,
żadnych ostrożności - widocznie .pan Kmicic ufał aż
nadto swym siłom. Zbliżywszy się jeszcze więcej, pan
Wołodyjowski za jednym rzutem oka poznał Kozaków, z
którymi tyle się nawojował jeszcze za życia wielkiego
Jeremiego, a później pod Radziwiłłem, więc
mruknął z cicha sam do siebie.
- Jeśli to są obcy Kozacy, to ten warchoł
przebrał miarę!
I patrzył dalej, zatrzymawszy cały oddział.
Na podwórzu krzątanina była okrutna. Jedni Kozacy
świecili pochodniami, inni biegali na wszystkie strony, wychodzili z domu
i wchodzili na powrót, wynosili rzeczy, pakowali toboły na wozy,
inni wyprowadzali konie ze stajen, bydło z obór, krzyki,
nawoływania i rozkazy krzyżowały się na wszystkie strony.
Blask pochodni oświecał jakoby przeprowadzkę
świętojańską dzierżawcy do nowego majątku.
Krzysztof Domaszewicz, starszy między Domaszewiczami,
przysunął się do pana Wołodyjowskiego.
- Wasza mość! - rzekł - cały Lubicz
chcą zapakować na wozy.
- Nie wywiozą - odparł pan Wołodyjowski - nie
tylko Lubicza, ale i skóry własnej. Nie poznaję jednak
Kmicica, który jest żołnierz doświadczony. Ani jednej
straży!
- Bo potęgę ma wielką; widzi mi się,
będzie nad trzysta ludzi. Żebyśmy byli z wojska nie
wrócili, mógłby w biały dzień przejść z
wozami przez wszystkie zaścianki.
- Dobrze! - odrzekł pan Wołodyjowski. - Wszak to
do dworu ta jedna droga prowadzi?
- Ta jedna, bo z tyłu stawy i bagna.
- To dobrze... Z koni, waszmościowie!
Posłuszna rozkazowi szlachta wnet zeskoczyła z
kulbak, następnie szeregi piesze zwarły się w długą
linię i poczęły otaczać dom wraz z zabudowaniami.
Pan Wołodyjowski z głównym oddziałem
zbliżył się wprost do kołowrotu.
- Czekać komendy! - rzekł z cicha. - Nie
strzelać przed rozkazem!
Kilkadziesiąt zaledwie kroków dzieliło
szlachtę od kołowrotu, gdy spostrzeżono ich wreszcie z
podwórca. Kilkunastu ludzi skoczyło razem do płotów i
przechyliło się przez nie, pilnie wpatrując się w
ciemność, a groźne głosy wołać poczęły
:
- Hej, a szto za lude?
- Alt!- zakrzyknął pan Wołodyjowski. - Ognia!
Wystrzały ze wszystkich rusznic, jakie miała
szlachta, huknęły naraz; ale jeszcze echo ich nie odbiło
się o zabudowania, gdy znów rozległ się głos pana
Wołodyjowskiego:
- Biegiem!
- Bij, zabij! - odkrzyknęli laudańscy
rzucając się naprzód jak potok.
Kozacy odpowiedzieli strzałami, lecz nie mieli już
czasu nabić powtórnie. Hurma szlachty przypadła do
kołowrotu, który wnet runął pod parciem zbrojnych
mężów. Walka zawrzała na podwórzu,
wśród wozów, koni, tobołów. Naprzód szli
murem potężni Butrymowie, najsrożsi w ręcznym spotkaniu i
najzacieklejsi przeciw panu Kmicicowi. Szli, jak stado odyńców
idzie przez młode krze leśne, łamiąc, depcąc, niwecząc
i tnąc zapamiętale; za nimi walili Domaszewicze i Gościewicze.
Kmicicowi bronili się mężnie zza wozów
i pak; poczęto też strzelać ze wszystkich okien domu i z dachu,
ale rzadko, bo pochodnie, zdeptane, zagasły i trudno było swoich od
nieprzyjaciół odróżnić. Po chwili wyparto kozactwo
z podwórza ku domowi i stajniom; rozległy się krzyki o
litość. Szlachta triumfowała.
Ale gdy została sama na podwórzu, wnet
ożywił się ogień z domu. Wszystkie okna zjeżyły
się rurami muszkietów i grad kul począł sypać
się na podwórze. Największaá część
Kozaków schroniła się do domu.
- Pod dwór! do drzwi! - zawołał pan
Wołodyjowski.
Rzeczywiście, pod samymi ścianami strzały
szkodzić nie mogły ani z okien, ani z dachu. Położenie
jednak oblegających było trudne. O szturmie do okien niepodobna im
było pomyśleć, bo tam przywitałby ich ogień w same
twarze; kazał więc pan Wołodyjowski drzwi rąbać.
Ale i to nie szło łatwo, były to bowiem
raczej wrzeciądze niż drzwi, zbudowane z dębowych
krzyżniaków nabijanych raz przy razie olbrzymimi gwoździami,
na których potężnych łbach szczerbiły się
siekiery nie mogąc drzewa zachwycić. Najsilniejsze chłopy parli
od czasu do czasu ramionami - i to próżno! Drzwi miały z
tyłu żelazne sztaby, a oprócz tego podparto je od
wewnątrz drągami. Butrymowie jednak rąbali z
wściekłością. Do drzwi kuchennych i wiodących ze
skarbczyka szturmowali Domaszewicze i Gościewicze.
Po godzinie próżnych usiłowań zmienili
się ludzie przy siekierach. Niektóre krzyżniaki wypadły,
ale na ich miejsce ukazały się rury muszkietów.
Huknęły znów strzały. Dwóch Butrymów
padło na ziemię z przestrzeloną piersią. Inni, zamiast
się zmieszać, rąbali tym zacieklej.
Z rozkazu pana Wołodyjowskiego pozatykano otwory
kłębami uczynionymi z kapot. W tymże czasie nowe okrzyki
ozwały się od strony drogi, to Stakjanowie przybywali na pomoc braci,
a za nimi zbrojni chłopi z Wodoktów.
Przybycie tych nowych posiłków
strwożyło widocznie oblężonych, bo wnet jakiś
głos począł wołać gromko za drzwiami:
- Stój tam! nie rąb! słuchaj... Stój,
do stu diabłów!... rozmówmy się.
Wołodyjowski kazał przerwać robotę i
spytał:
- Kto mówi?
- Chorąży orszański, Kmicic! - brzmiała
odpowiedź. - A z kim mówi?
- Pułkownik Michał Jerzy Wołodyjowski.
- Czołem! - ozwał się głos zza drzwi.
- Nie czas na powitania... Czego waść chcesz?
- Mnie by słuszniej zapytać: czego waść
chcesz? Nie znasz mnie, ja ciebie... czemu mnie napadasz?
- Zdrajco! - zakrzyknął pan Michał. - Ze
mną są ludzie laudańscy, którzy z wojny wrócili, i
ci mają z tobą obrachunki za rozbój i za krew niewinnie przelaną,
i za tę pannę, którąś teraz porwał! A wiesz, co
to jest raptus puellae? Musisz tu gardło dać!
Nastała chwila milczenia.
- Nie nazwałbyś mnie drugi raz zdrajcą -
rzekł znów Kmicic - gdyby nie te drzwi, które nas
dzielą.
- To je otwórz... tego ci nie bronię!
- Pierwej jeszcze niejeden kondel laudański nogami
się nakryje. Nie weźmiecie mnie żywym!
- To cię zdechłego za łeb wywleczem. Wszystko
nam jedno!
- Słuchaj waść dobrze i zakonotuj, co powiem.
Jeśli nas nie poniechacie, mam tu baryłkę prochu, i loncik
już tlejący; dom wysadzę, wszystkich, co tu są, i siebie...
tak mi dopomóż Bóg! Chodźcie mnie teraz brać!
Tym razem nastała jeszcze dłuższa chwila
milczenia. Pan Wołodyjowski szukał na próżno odpowiedzi.
Szlachta poczęła spoglądać po sobie przerażona. Tyle
było dzikiej energii w słowach Kmicica, że w groźbę
uwierzyli wszyscy. Całe zwycięstwo mogło być jedną
iskrą w proch rozwiane i Billewiczówna stracona na wieki.
- Dla Boga! - mruknął któryś z
Butrymów - to szalony człek! On to gotów uczynić.
Nagle panu Wołodyjowskiemu przyszła
szczęśliwa, jak mu się zdawało, myśl do głowy.
- Jest inny sposób! - zakrzyknął. -
Wychodź ze mną, zdrajco, na szable! Położysz mnie, to
odjedziesz wolno!
Przez jakiś czas nie było odpowiedzi. Serca
laudańskich biły niespokojnie.
- Na szable? - spytał wreszcie Kmicic. - Może to
być!
- Jeślić tchórz nie oblatuje, to i
będzie!
- Parol kawalerski, że odjadę wolno?
- Parol...
- Nie może być! - krzyknęło kilka
głosów między Butrymami.
- Cicho waściowie, do stu diabłów! -
huknął pan Wołodyjowski - a nie, to niech siebie i was prochem
wysadza.
Butrymowie zamilkli, po chwili jeden z nich rzekł:
- Będzie tak, jak wasza mość chce...
- A cóż tam? - pytał szydersko Kmicic. -
Szaraczki się zgadzają?
- I zaprzysięgną na mieczach, jeżeli
waść chcesz.
- Niech przysięgają!
- Kupą tu, waszmościowie, kupą! -
wołał pan Wołodyjowski na szlachtę stojącą pod
ścianami i otaczającą cały dom.
Po chwili wszyscy zebrali się pod głównymi
drzwiami i wnet wieść, że Kmicic chce się prochami
wysadzić, rozniosła się na wszystkie strony. Stali tedy jak w
kamienie zmienieni ze zgrozy; tymczasem pan Wołodyjowski
podniósł głos i mówił wśród ciszy
grobowej:
- Wszystkich tu obecnych waszmościów biorę
na świadki, żem pana Kmicica, chorążego orszańskiego,
wyzwał na bitwę samowtór i to mu przyrzekłem, iż
jeśli mnie położy, odjedzie wolno, nie doznając w tym od
waszmościów przeszkody, co mu na rękojeściach
zaprzysiąc musicie na Boga Najwyższego i święty
Krzyż...
- Poczekajcie jeno! - zawołał Kmicic - wolno ze
wszystkimi ludźmi odjadę i pannę ze sobą zabiorę.
- Panna tu zostanie - odparł pan Wołodyjowski - a
ludzie w jasyr do szlachty pójdą.
- Nie może być!
- To się prochami wysadzaj! Już my jej
odżałowali, a co do ludzi, to się ich spytaj, co wolą...
Nastała znów cisza.
- Niechże tak będzie - rzekł po chwili
Kmicic. - Nie dziś ją porwę, to za miesiąc. Nie skryjecie
jej ni pod ziemią! Przysięgajcie!
- Przysięgajcie! - powtórzył pan
Wołodyjowski.
- Przysięgamy na Boga Najwyższego i
święty Krzyż. Amen!
- No, wychodź, wychodź waść! -
rzekł pan Michał.
- Pilno waszmości na tamten świat?
- Dobrze, dobrze! jeno prędzej.
Sztaby żelazne, trzymające drzwi od wewnątrz,
poczęły szczękać.
Pan Wołodyjowski usunął się w tył,
a za nim szlachta, by miejsce uczynić. Wnet drzwi otworzyły się
i ukazał się w nich pan Andrzej, rosły, smukły jak topola.
Brzask już był na świecie i pierwsze blade światełka
dnia padły na jego twarz hardą, rycerską a młodą.
Stanąwszy we drzwiach spojrzał śmiało na czeredę
szlachty i rzekł:
- Zaufałem waszmościom... Bóg wie, czym
dobrze uczynił, ale mniejsza z tym!... Który tu pan
Wołodyjowski?
Mały pułkownik wysunął się
naprzód.
- Jam jest - odrzekł.
- Ho! nie na wielkoluda waszmość wyglądasz -
rzekł Kmicic czyniąc przymówkę do wzrostu rycerza. -
Spodziewałem się zacniejszą figurę znaleźć,
choć ci to muszę przyznać, żeś widać
żołnierz doświadczony.
Nie mogę tego waści przyznać, boś
straży zaniedbał. Jeśliś taki do szabli jak do komendy, to
i nie będę miał roboty.
- Gdzie staniemy? - spytał żywo Kmicic.
- Tu... podwórzec równy jak stół.
- Zgoda! gotuj się na śmierć!
- Takiś waść pewien?
- Widać, żeś w Orszańskiem nie
bywał, skoro o tym wątpisz... Nie tylkom pewien, ale i żal mi
waćpana, bom o tobie jako o sławnym żołnierzu
słyszał. Dlatego ostatni raz mówię: zaniechaj mnie! Nie
znamy się... po co mamy sobie w drogę wchodzić? Czemu na mnie
nastajesz?... Dziewka testamentem mi przynależy, jako i ta
majętność, i Bóg widzi, swego tylko dochodzę...
Prawda jest, żem szlachtę w Wołmontowiczach
wysiekł, ale niechże Bóg sądzi, kto tu pierwej
został skrzywdzony. Swawolnicy byli moi oficyjerowie czy nie swawolnicy,
mniejsza z tym, dość że tu nikomu zła nie uczynili, a
wybito ich do nogi jako psów wściekłych za to, że z
dziewczętami w karczmie chcieli potańczyć. Niechże
będzie krew za krew! Potem mi i żołnierzy wysieczono. Na rany
boskie zaprzysięgnę, żem tu bez złych chęci w te
strony przyjechał, a jakże mnie tu przyjęto?... Ale niech
będzie krzywda za krzywdę. Jeszcze swego dołożę,
szkody nagrodzę... po sąsiedzku. Lepiej wolę tak jak inaczej...
- A jacyż to ludzie z waćpanem teraz przyszli?
Skądże wziąłeś tych pomocników? - pytał
pan Wołodyjowski.
- Skąd wziąłem, to wziąłem. Nie
przeciw ojczyźnie ich zaciągnąłem, ale by prywaty swojej
dochodzić.
- Takiś to?... Więc dla prywaty z nieprzyjacielem
się połączyłeś ? A czymże mu za onę
usługę zapłacisz, jeśli nie zdradą?... Nie, bratku,
nie przeszkadzałbym ja ci układać się z tą
szlachtą, ale wezwać nieprzyjaciela w pomoc inna rzecz. Nie
wykręcisz się sianem. Stawaj no teraz, stawaj, bo wiem, że
cię tchórz oblatuje, choć się za orszańskiego
mistrza podajesz.
- Chciałeś! - rzekł Kmicic stając w
pozycji.
Ale pan Wołodyjowski nie spieszył się i nie
wydobywając jeszcze szabli, obejrzał się naokoło po niebie.
Świtało już. Na wschodzie pierwsza złota i
błękitna wstążka rozciągnęła się
świetlistym pasmem, na podwórzu jednak dość było
jeszcze ciemno, zwłaszcza zaś przed domem mrok panował
zupełny.
- Dobrze się dzień zaczyna - rzekł pan
Wołodyjowski - ale słońce nieprędko jeszcze wejdzie.
Może waść życzysz, żeby nam poświecili?
- Wszystko mi jedno.
- Mości panowie! - zawołał pan
Wołodyjowski zwracając się do szlachty - a skoczyć no po
wiechetki i po łuczywo, będzie nam jaśniej w tym orszańskim
tańcu.
Szlachta, której żartobliwy ton młodego
pułkownika dziwnie dodawał otuchy, kopnęła się
raźnie ku kuchni; niektórzy poczęli zbierać podeptane w
czasie bitwy pochodnie i po niejakim czasie blisko pięćdziesiąt
czerwonych płomieni zamigotało w bladym mroku porannym. Pan
Wołodyjowski ukazał je szablą Kmicicowi.
- Patrz waść, istny kondukt!
A Kmicic odparł od razu:
- Pułkownika chowają, to i pompa być musi!
- Srogi smok z waści!...
Tymczasem szlachta zatoczyła w milczeniu krąg
naokół rycerzy; wszyscy podnieśli zapalone drzazgi w
górę, za nimi zmieścili się inni, ciekawi i niespokojni;
w środku przeciwnicy mierzyli się oczyma. Cisza uczyniła
się okrutna, jeno węgielki spalone obsuwały się z szelestem
na ziemię. Pan Wołodyjowski wesół był jak
szczygieł w pogodny ranek.
- Zaczynaj waść! - rzekł Kmicic.
Pierwszy szczęk ozwał się echem w sercach
wszystkich patrzących; pan Wołodyjowski przyciął jakby z
niechcenia, pan Kmicic odbił i przyciął z kolei, pan
Wołodyjowski znów odbił. Suchy szczęk stawał się
coraz szybszy. Wszyscy dech wstrzymali. Kmicic atakował z furią, pan
Wołodyjowski zaś lewą rękę w tył
założył i stał spokojnie, niedbale czyniąc ruchy
bardzo małe,
prawie nieznaczne; zdawało się, że
chciał siebie tylko osłonić, a zarazem oszczędzić
przeciwnika - czasem cofnął się o mały krok w tył,
czasem postąpił naprzód - widocznie badał
biegłość Kmicica. Tamten rozgrzewał się, ten był
chłodny jak mistrz probujący ucznia i coraz spokojniejszy; wreszcie,
ku wielkiemu zdumieniu szlachty, przemówił:
- Pogawędzimy - rzekł - nie będzie nam
się czas dłużył... Aha! to to orszańska metoda?...
widać, tam sami musicie groch młócić, bo waćpan
machasz jak cepem... Okrutnie się zmachasz. Zaliś to naprawdę w
Orszańskiem najlepszy?... Ten cios jeno u pachołków
trybunalskich w modzie... Ten kurlandzki... dobrze się nim od psów
odpędzać. Uważaj waćpan na koniec szabli... Nie wyginaj tak
dłoni, bo patrz, co się stanie... Podnieś!...
Ostatnie słowo wymówił pan
Wołodyjowski dobitnie, jednocześnie zatoczył
półkole, dłoń i szablę pociągnął ku
sobie i nim patrzący zrozumieli, co znaczy: "podnieś!" -
już szabla Kmicica, jak wywleczona igła z nitki, furknęła
nad głową pana Wołodyjowskiego i upadła mu za plecami; on
zaś rzekł:
- To się nazywa : wyłuskiwać szablę.
Kmicic stał blady, z obłąkanymi oczyma,
chwiejący się, zdumiony nie mniej od szlachty laudańskiej;
mały pułkownik zaś usunął się w bok i ukazawszy
na leżącą na ziemi szerpentynę powtórzył po raz
drugi:
- Podnieś!
Przez chwilę zdawało się, że Kmicic
rzuci się na niego z gołymi rękoma...Już, już był
gotów do skoku, już pan Wołodyjowski, przysunąwszy rękojeść
do piersi, nadstawił ostrze, ale pan Kmicic rzucił się na
szablę i wpadł z nią znów na straszliwego przeciwnika.
Szmery głośne poczęły się zrywać w kole
patrzących i koło ścieśniało się coraz bardziej,
a za nim uformowało
się drugie, trzecie. Kozacy Kmicicowi wtykali
głowy między ramiona szlachty, jakby całe życie w
najlepszej z nią żyli zgodzie. Mimowolne okrzyki wyrwały
się z ust widzów; czasem rozlegał się wybuch
niepohamowanego, nerwowego śmiechu, poznali wszyscy mistrza nad mistrzami.
Ten zaś bawił się okrutnie, jak kot z
myszą - i pozornie coraz niedbalej robił szablą. Lewą
rękę wysunął zza pleców i wsunął w
kieszeń hajdawerów. Kmicic pienił się, rzęził,
na koniec chrapliwe słowa wyszły mu z gardzieli przez
zaciśnęte usta:
- Kończ... waść!... wstydu...
oszczędź!...
- Dobrze! - rzekł Wołodyjowski.
Dał się słyszeć świst
krótki, straszny, potem stłumiony krzyk... jednocześnie Kmicic
rozłożył ręce, szabla wypadła mu z nich na
ziemię... i runął twarzą do nóg pułkownika...
- Żyje! - rzekł Wołodyjowski - nie padł
na wznak!
I zagiąwszy połę Kmicicowego żupana
począł nią ocierać szablę. Zawrzasła szlachta
jednym głosem, w tych zaś krzykach brzmiało coraz
wyraźniej:
- Dobić zdrajcę... dobić!... rozsiekać!
I kilku Butrymów biegło z dobytymi szablami.
Nagle stało się coś dziwnego; oto rzekłbyś: mały
pan Wołodyjowski urósł w oczach - szabla najbliższego
Butryma wyleciała mu z ręki śladem Kmicicowej, jakby ją
wicher porwał - pan Wołodyjowski zaś krzyknął z
iskrzącymi oczyma:
- Wara!... wara!... Teraz on mój, nie wasz!...
Precz!...
Umilkli wszyscy bojąc się gniewu męża,
on zaś rzekł:
- Nie potrzeba mi tu jatek!... Waszmościowie
szlachtą będąc powinniście rozumieć kawalerski
obyczaj, aby rannego nie dobijać. Nieprzyjacielowi nawet tego się nie
czyni, a cóż dopiero przeciwnikowi w pojedynku
zwyciężonemu.
- On zdrajca! - mruknął któryś z
Butrymów. - Takiego godzi się bić.
- Jeśli on zdrajca, tedy panu hetmanowi oddany być
powinien, aby karę poniósł i stanął za przykład
innym. Zresztą, jakom wam rzekł: mój on teraz, nie wasz.
Jeśli wyżyje, to wam wolno będzie krzywd waszych przed
sądem dochodzić i z żywego lepszą mieć będziecie
satysfakcję niż z umarłego. A kto tu umie rany opatrywać?
- Krzych Domaszewicz. On z dawna wszystkich na Laudzie
opatruje.
- Niechże go zaraz opatrzy, potem na łoże go
przenieść, a ja pójdę tę nieszczęsną
pannę pocieszyć.
To rzekłszy pan Wołodyjowski zasunął
szabelkę do pochwy i wszedł przez porąbane drzwi do domu.
Szlachta poczęła łowić i wiązać rapciami ludzi
Kmicicowych, którzy odtąd mieli orać rolę w
zaściankach. stawom, ale tam wpadli w ręce czekających
Stakjanów. Jednocześnie szlachta wzięła się do
rabunku wozów, na których łup znalazł się
dość obfity; niektórzy radzili zrabować i dom, ale bano
się pana Wołodyjowskiego, a może obecność w domu
Billewiczówny wstrzymywała zuchwalszych. Swoich poległych,
między którymi było trzech Butrymów i dwóch
Domaszewiczów, złożyła szlachta na wozy, aby ich po
chrześcijańsku pochować, dla zabitych Kmicicowych kazano
kopać chłopom rów za ogrodem.
Pan Wołodyjowski zaś szukając panny
przetrząsnął cały dom i znalazł ją dopiero w
skarbczyku położonym w rogu, do którego prowadziły
maleńkie a ciężkie drzwi z izby sypialnej. Była to mała
komnatka o wąskich grubo kratowanych oknach, zbudowana w kwadrat z
murów tak potężnych, że pan Wołodyjowski poznał
natychmiast, iż choćby Kmicic był wysadził dom prochem, ta
izba byłaby ocalała z pewnością. To dało mu lepsze o
Kmicicu mniemanie. Panna siedziała na skrzyni niedaleko drzwi, z
głową spuszczoną, z twarzą prawie zasłoniętą
włosami, i całkiem nie podniosła jej słysząc
wchodzącego rycerza. Myślała zapewne, że to sam Kmicic lub
kto z jego ludzi. Pan Wołodyjowski stanął we drzwiach,
zdjął czapkę, chrząknął raz i drugi, a
widząc, iż i to nie pomaga, ozwał się:
- Mościa panno... wolna jesteś!...
Wówczas spod narzuconych włosów
spojrzały na rycerza oczy błękitne, a potem wychyliła
się z nich twarz śliczna, choć blada i jakby nieprzytomna. Pan
Wołodyjowski spodziewał się podziękowań, wybuchu
radości, tymczasem panna siedziała nieruchomie i tylko patrzyła
nań błędnie; więc rycerz ozwał się po raz drugi:
- Przyjdź waćpanna do siebie, Bóg
wejrzał na niewinność... Jesteś wolna i możesz
wracać do Wodoktów.
Tym razem w spojrzeniu Billewiczówny więcej
było przytomności. Powstawszy ze skrzyni strząsnęła w
tył włosy i spytała :
- Kto waćpan jesteś?
- Michał Wołodyjowski, pułkownik
dragoński wojewody wileńskiego.
- Słyszałam bitwę... strzały?...
Mów waćpan...
- Tak jest. My to przyszli waćpannie na ratunek...
Billewiczówna oprzytomniała zupełnie.
- Dziękuję waści! - rzekła pospiesznie
cichym głosem, w którym przebijał się śmiertelny
niepokój. - A z tamtym co się stało?...
- Z Kmicicem? Nie bój się waćpanna:
leży bez duszy na podwórzu... i jam to, nie chwaląc się,
sprawił.
Wołodyjowski wyrzekł to z pewną
chełpliwością, ale jeśli spodziewał się podziwu,
to zawiódł się srodze. Billewiczówna nie odrzekła
ani słowa, natomiast zachwiała się na nogach i rękoma poczęła
szukać oparcia za sobą, na koniec siadła ciężko na
tejże samej skrzyni, z której przed chwilą się
podniosła.
Rycerz poskoczył ku niej żywo.
- Co waćpannie jest?
- Nic... nic... Czekaj waść... pozwól... To
pan Kmicic zabity?...
- Co mnie pan Kmicic! - przerwał Wołodyjowski - tu
o waćpannę chodzi!
Wówczas siły jej nagle wróciły, bo
się podniosła znowu i spojrzawszy mu wprost w oczy,
wykrzyknęła z gniewem, zniecierpliwieniem i rozpaczą:
- Na Boga żywego, odpowiadaj! zabity?..
- Pan Kmicic ranny - odpowiedział zdumiony pan
Wołodyjowski.
- Żyje?...
- Żyje.
- Dobrze I Dziękuję waści...
I chwiejnym jeszcze krokiem skierowała się ku
drzwiom. Wołodyjowski stał przez chwilę ruszając mocno
wąsikami i kręcąc głową; następnie
mruknął sam do siebie:
- Zali mi ona dziękuje za to, że Kmicic ranny, czy
za to, że żyje?
I wyszedł za nią. Zastał ją w
przyległej izbie sypialnej, stojącą pośrodku, jakby
skamieniałą. Czterech szlachty wnosiło właśnie
Kmicica; dwóch pierwszych, postępując bokiem, ukazało
się we drzwiach, a między ich rękoma zwieszała się ku
ziemi blada głowa pana Andrzeja, z zamkniętymi oczyma i soplami
czarnej krwi we włosach.
- Wolno tam ! - mówił idący za nimi Krzych
Domaszewicz - wolno przez próg. Niech mu tam który
głowę podtrzyma. Wolno!...
- A czym będziem trzymać, kiedy ręce
zajęte - odpowiedzieli idący w przedzie.
W tej chwili panna Aleksandra zbliżyła się ku
nim, blada tak jak i Kmicic, i podłożyła mu obie ręce pod
martwą głowę.
- To panienka!... - rzekł Krzych Domaszewicz.
- To ja... ostrożnie!... - odrzekła cichym
głosem.
Pan Wołodyjowski patrzył i wąsikami srodze
ruszał. Tymczasem złożono Kmicica na łożu. Krzych
Domaszewicz począł obmywać mu głowę wodą, potem
przyłożył przygotowany poprzednio plaster do rany i rzekł:
- Teraz jeno niech leży spokojnie... Ej, żelazna
to głowa, że od takiego ciosu na dwoje nie pękła. Może
i będzie zdrów, bo młody. Ale tęgo dostał...
Następnie zwrócił się do Oleńki:
- Daj panienka ręce umyć... Ot, tu jest woda.
Miłosierne w tobie serce, żeś dla tego człeka nie bała
się pokrwawić.
Tak mówiąc wycierał jej dłonie
chustą, a ona bladła i mieniła się w oczach.
Wołodyjowski znów poskoczył ku niej.
- Nic tu po waćpannie! Okazałaś
chrześcijańskie miłosierdzie nad nieprzyjacielem... wracaj do
domu.
I podał jej ramię; ale ona nawet nie
spojrzała na niego, natomiast zwróciwszy się do Krzycha
Domaszewicza rzekła:
- Panie Krzysztofie, wyprowadź mnie!
Wyszli oboje, a i pan Wołodyjowski za nimi. Na
podwórzu szlachta poczęła krzykać na jej widok i
wiwatować, a ona szła blada, chwiejąca się, z
zaciśniętymi ustami i ogniem w oczach.
- Niech żyje nasza panna! Niech żyje nasz
pułkownik! - wołały potężne głosy.
W godzinę później wracał pan
Wołodyjowski na czele laudańskich ku zaściankom.
Słońce już weszło, ranek na świecie był radosny,
prawdziwie wiosenny. Laudańscy cłapali kupą bezładną
po gościńcu, gwarząc o wypadkach ubiegłej nocy i
sławiąc pod niebiosa pana Wołodyjowskiego, a on jechał
zamyślony i milczący. Z myśli nie schodziły mu te oczy
patrzące spoza rozpuszczonych włosów, ta postać
wysmukła i wspaniała, choć zgięta smutkiem i bólem.
- Dziw, jak cudna! - mruczał sam do siebie - istna
księżniczka... Hm! ocaliłem jej cnotę, a pewnie i
życie, bo choćby prochy nie wysadziły skarbczyka, byłaby z
samego strachu umarła... Powinna być wdzięczna... Ale kto tam
białogłowę wyrozumie... Patrzyła na mnie jak na pacholika,
nie wiem, czy z dumy jakowejś, czy z konfuzji...
|