ROZDZIAŁ 10
Zwyczajnie, gdy cieplejsze promienie słońca
poczynają przedzierać się przez zimową chmur oponę i
gdy pierwsze pędy ukazują się na drzewach, a zielona ruń
zbóż kiełkuje na wilgotnych polach, wstępuje i lepsza
nadzieja w serca ludzkie. Ale wiosna 1655 roku nie przyniosła zwykłej
pociechy dla strapionych w Rzeczypospolitej ludzi. Cała jej wschodnia
granica, od północy aż po Dzikie Pola na południu,
była opasana jakby wstęgą ognistą i wiosenne ulewy nie
mogły pogasić pożaru, owszem, wstęga owa stawała
się coraz szerszą i coraz rozleglejsze zajmowała kraje. A
oprócz tego na niebie pojawiły się znaki złej
wróżby zwiastujące większe jeszcze klęski i
nieszczęścia. Raz wraz z chmur przelatujących niebiosa
tworzyły się jakoby wieże wysokie, jakoby flanki forteczne,
które następnie zawalały się z łoskotem. Pioruny
biły w ziemię, jeszcze śniegiem pokrytą, lasy sosnowe
żółkły, a gałęzie drzew skręcały
się w dziwne, chorobliwe kształty; zwierzęta i ptaki padały
od jakiejś nieznanej choroby. Na koniec dostrzeżono i na
słońcu plamy niezwyczajne, mające kształt ręki
jabłko trzymającej, serca przebitego i krzyża. Umysły
trwożyły się coraz bardziej, a zakonnicy gubili się w
dociekaniach, co by owe znaki mogły znaczyć. Dziwna jakaś
niespokojność ogarniała wszystkie serca.
Przepowiadano nowe wojny i nagle, Bóg wie skąd,
złowroga wieść poczęła krążyć z ust do
ust po wsiach i miastach, że od strony Szwedów zbliżała
się nawałnica. Na pozór nic nie zdawało się
potwierdzać tej wieści, gdyż rozejm ze Szwecją zawarty
miał jeszcze na sześć lat siłę, a jednak
mówiono o niebezpieczeństwie wojny i na sejmie, który
król Jan Kazimierz złożył 19 maja w Warszawie.
Coraz więcej niespokojnych oczu zwracało się
ku Wielkopolsce, na którą burza najpierw mogła się
zwalić. Leszczyński, wojewoda łęczycki, i Naruszewicz,
pisarz polny litewski, wyjechali w poselstwie do Szwecji; ale wyjazd ich,
zamiast uspokoić strwożonych, rozniecił większy jeszcze
niepokój.
"Legacja ta wojną pachnie" - pisał
Janusz Radziwiłł.
- Gdyby nawała nie groziła z tamtej strony, po
cóż by ich wysyłano? - mówili inni. - Wszakże
ledwie wrócił ze Sztokholmu poprzedni poseł Kanazyl; ale
widać to jasno, że nic nie sprawił, skoro zaraz po nim tak
poważnych wysłano senatorów.
Wszelako rozsądniejsi ludzie nie wierzyli jeszcze w
możliwość wojny.
- Żadnej - twierdzili - Rzeczpospolita nie dała
przyczyny, a rozejm trwa w całej sile. Jakżeby to podeptano
przysięgi, zgwałcono najświętsze umowy i napadnięto po
zbójecku bezpiecznego sąsiada? Szwecja przy tym pamięta
jeszcze rany polską szablą zadane pod Kircholmem, Puckiem i
Trzcianą! Wszakże to i Gustaw Adolf, który w całej
Europie nie znalazł przeciwnika, uległ kilkakroć panu
Koniecpolskiemu. Nie będą Szwedzi tak wielkiej sławy wojennej, w
świecie nabytej, na niepewny hazard wystawiać z przeciwnikiem,
któremu nigdy w polu dostać nie mogli. Prawda, że i wojną
wyczerpana, i osłabiona jest Rzeczpospolita; ale z samych Prus i samej
Wielkopolski, która w wojnach ostatnich wcale nie ucierpiała,
wystarczy ten głodny naród przepędzić i za morza do
bezpłodnych skał odeprzeć. Nie będzie wojny!
Na to odpowiadali znów trwożliwi, że
jeszcze przed sejmem warszawskim radzono już z namowy króla na
sejmiku w Grodnie o obronie pasów granicznych wielkopolskich, że
rozpisywano podatki i żołnierza, czego by przecie nie czyniono, gdyby
niebezpieczeństwo nie było bliskie.
I tak chwiały się umysły pomiędzy
obawą a nadzieją, ciężka niepewność
przygniatała dusze ludzkie, gdy nagle położył jej koniec
uniwersał Bogusława Leszczyńskiego, jenerała
wielkopolskiego, zwołującego pospolite ruszenie szlachty
województw poznańskiego i kaliskiego dla obrony granic od
grożącej nawały szwedzkiej...
Wszelka wątpliwość znikła. Okrzyk:
"Wojna!" rozległ się po całej Wielkopolsce i
wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej.
Była to nie tylko wojna, ale nowa wojna. Chmielnicki,
wspomagany przez Buturlina, srożył się na południu i
wschodzie; Chowański i Trubecki na północy i wschodzie, Szwed
zbliżał się z zachodu! Ognista wstęga zmieniała
się w koło ogniste.
Kraj był jak obóz oblężony.
A w obozie źle się działo. Jeden już
zdrajca, Radziejowski, uciekł z niego i był w namiocie
napastników. On to prowadził ich na łup gotowy, on
wskazywał słabe strony, on miał kusić załogę. A
oprócz tego nie brakło ni niechęci, ni zawiści; nie
brakło magnatów między sobą zwaśnionych lub za
odmówione urzędy na króla krzywych i w każdej chwili
sprawę publiczną dla swej prywaty poświęcić gotowych;
nie brakło dysydentów pragnących triumf swój
choćby na grobie ojczyzny uświęcić; a jeszcze więcej
było swawolników i ospałych, i leniwych, i w sobie samych, we
własnych wczasach i dostatkach zakochanych.
Jednakże zasobna i wojną dotąd nie poterana
kraina wielkopolska nie żałowała przynajmniej pieniędzy na
obronę. Miasta i wsie szlacheckie no, i zanim szlachta ruszyła
własnymi osobami do obozu, ciągnęły już tam pstre
pułki łanowej piechoty pod wodzą rotmistrzów przez sejmik
wyznaczonych z ludzi w rzemiośle wojennym doświadczonych.
Wiódł więc pan Stanisław
Dębiński łanowców poznańskich; pan
Władysław Włostowski kościańskich, a pan Golc,
sławny żołnierz i inżynier, wałeckich. Nad kaliskimi
chłopy dzierżył rotmistrzowską buławę pan
Stanisław Skrzetuski, z rodu dzielnych wojowników, stryjeczny Jana,
słynnego zbarażczyka. Pan Kacper Żychliński prowadził
konińskich młynarzy i sołtysów. Spod Pyzdrów
ciągnął pan Stanisław Jaraczewski, który
młodość w cudzoziemskich wojskach spędził; spod Kcyni
pan Piotr Skoraszewski, a pan Kwilecki spod Nakła. Nikt jednak w
doświadczeniu wojennym nie mógł wyrównać panu
Władysławowi Skoraszewskiemu, którego głosu nawet sam
jenerał wielkopolski i wojewodowie słuchali.
W trzech miejscach: pod Piłą, Ujściem i
Wieleniem, zalegli rotmistrzowie pasy nadnoteckie czekając na przybycie
szlachty na pospolite ruszenie zwołanej. Piechurowie sypali szańce od
rana do wieczora, ustawicznie oglądając się za siebie, czy
pożądana konnica nie nadciąga.
Tymczasem nadjechał pierwszy z dygnitarzy, pan Andrzej
Grudziński, wojewoda kaliski, i stanął w domu burmistrza z
licznym pocztem sług przybranych w białe i błękitne barwy.
Spodziewał się, że wnet otoczy go szlachta kaliska, gdy jednak
nikt się nie zjawiał, posłał po rotmistrza, pana
Stanisława Skrzetuskiego, zajętego sypaniem szańczyków
nad rzeką.
- A gdzie to moi ludzie? - pytał po pierwszych
powitaniach rotmistrza, którego znał od dziecka.
- Jacy ludzie? - rzekł pan Skrzetuski.
- A pospolite ruszenie kaliskie?
Półpogardliwy, półbolesny
uśmiech pojawił się na czarniawej twarzy żołnierza.
- Jaśnie wielmożny wojewodo! - rzekł -
przecie to czas strzyży owiec, a za źle umytą wełnę
nie chcą w Gdańsku płacić. Każdy teraz
jegomość nad stawem przy myciu albo nad wagą stoi, słusznie
mniemając, że Szwedzi nie uciekną.
- Jakże to? - odparł zafrasowany wojewoda - nie
masz jeszcze nikogo?
- Żywego ducha prócz piechoty łanowej... A
potem żniwa bliskie. Dobry gospodarz z domu nie wyjeżdża w takim
czasie!
- Co mi waćpan prawisz?
- A Szwedzi nie uciekną, jeno jeszcze bliżej
przyjdą - powtórzył rotmistrz.
Dziobata twarz wojewody poczerwieniała nagle.
- Co mi Szwedzi!... Ale to dla mnie wstyd wobec innych
panów będzie, gdy sam się tu jako palec ostanę.
Skrzetuski znów się uśmiechnął.
- Wasza miłość pozwoli sobie powiedzieć
- rzekł - że Szwedzi tu rzecz główna, a wstyd potem.
Zresztą nie będzie go, bo nie tylko kaliskiej, ale i żadnej
innej szlachty jeszcze nie ma.
- Powariowali! - rzekł pan Grudziński.
- Nie, jeno tego pewni, że jeśli oni nie
zechcą do Szwedów, to Szwedzi nie omieszkają do nich.
- Czekaj waść! - rzekł wojewoda.
I klasnąwszy na pachołka kazał sobie
podać inkaustu, piór i papieru - następnie usiadł i
począł pisać.
Po upływie pół godziny zasypał kartę,
uderzył po niej ręką i rzekł:
- Posyłam jeszcze wezwanie, by się
najpóźniej pro die 27 praesentis stawili, i tak myślę,
że przynajmniej w tym ostatnim terminie zechcą non deesse patriae. A
teraz powiedz mi waćpan: macieli jakie wieści o nieprzyjacielu?
- Mamy. Wittenberg wojska swoje pod Damą na
łęgach musztruje.
- Siła ich?
- Jedni mówią, że siedmnaście
tysięcy, drudzy, że więcej.
- Hm! to nas i tyle nie będzie. Jak waść
sądzisz, zdołamy się oprzeć?
- Jeśli się szlachta nie stawi, to i nie ma o czym
mówić...
- Stawi się, co się nie ma stawić! Wiadoma to
rzecz, że pospolite ruszenie zawsze marudzi. Ale ze szlachtą damy
sobie radę?
- Nie damy - rzekł chłodno Skrzetuski. -
Jaśnie wielmożny wojewodo, toż my wcale żołnierzy nie
mamy.
- Jak to: nie mamy żołnierzy?
- Wasza miłość wie tak dobrze jak ja, że
co jest wojska, to wszystko na Ukrainie. Nie przysłano nam tu ani
dwóch chorągwi, choć Bóg jeden wie teraz, która
burza groźniejsza.
- Ale piechota, ale pospolite ruszenie?
- Na dwudziestu chłopów ledwie jeden wojnę
widział, a na dziesięciu jeden wie, jak rusznicę trzymać.
Po pierwszej wojnie będą z nich dobrzy żołnierze, ale nie
teraz. A co do pospolitego ruszenia, spytaj wasza miłość
każdego, kto się choć trochę na wojnie zna, czy pospolite
ruszenie może dotrzymać regularnym wojskom, jeszcze takim jak
szwedzkie, weteranom z całej luterskiej wojny i do zwycięstw
przywykłym.
- Także to waść wysoko Szwedów nad
swoich wynosisz?
- Nie wynoszę ja ich nad swoich, bo gdyby tu było
z piętnaście tysięcy takich ludzi, jacy pod Zbarażem byli,
kwarcianych i jazdy, tedybym się ich nie bał, ale z naszymi, daj
Boże, abyśmy coś znaczniejszego wskórać mogli.
Wojewoda położył ręce na kolanach i
spojrzał bystro wprost w oczy Skrzetuskiemu, jakby chciał w nich
jakąś ukrytą myśl wyczytać.
- Tedy po co my tu przyszli? Czy waćpan nie
myślisz, że lepiej się poddać? Zapłonął na
to pan Stanisław i odrzekł:
- Jeśli mi taka myśl w głowie powstała,
każże mnie wasza miłość na pal wbić. Na pytanie,
czy wierzę w wiktorię, odpowiadam jako żołnierz: nie
wierzę! - ale po cośmy tu przyszli, to inna materia, na
którą jako obywatel odpowiadam: po to, abyśmy nieprzyjacielowi
wstręt pierwszy dali, abyśmy zatrzymawszy go na sobie, pozwolili
reszcie kraju opatrzyć się i wystąpić, abyśmy
ciałami naszymi wstrzymali najazd póty, póki jeden na drugim
nie padniem!
- Chwalebna to intencja waszmości - odpowiedział
chłodno wojewoda - ale łatwiej wam, żołnierzom, o
śmierci mówić niż nam, na których cała
odpowiedzialność za tyle krwi szlacheckiej darmo przelanej spadnie.
- Po to i ma szlachta krew, aby ją przelewała.
- Tak to, tak! Wszyscy gotowiśmy polec, bo zresztą
to najłatwiejsza rzecz. Wszelako obowiązek każe nam,
których Opatrzność naczelnikami uczyniła, nie samej tylko
chwały szukać, ale i za pożytkiem się oglądać.
Wojna już tak jak zaczęta, to prawda, ale przecie Carolus Gustavus
pana naszego krewny i musi mieć na to wzgląd. Dlatego należy i
paktowania popróbować, bo czasem więcej słowem można
wskórać niźli orężem.
- To do mnie nie należy! - odrzekł sucho pan Stanisław.
Wojewodzie w tejże chwili widocznie toż samo na
myśl przyszło, bo skinął głową i
pożegnał rotmistrza.
Skrzetuski jednakże do połowy tylko miał
słuszność w tym, co mówił o opieszałości
szlachty na pospolite ruszenie powołanej. Prawdą istotnie bowiem
było, że do ukończenia strzyży owiec mało kto
ściągnął do obozu między Piłą a
Ujściem, ale pod 27 czerwca, to jest na termin w ponownym wezwaniu
oznaczony, zaczęto zjeżdżać się dość
licznie.
Codziennie tumany kurzu, podnoszące się z powodu
suchej i stałej pogody, zwiastowały zbliżanie się coraz
nowych zastępów. I jechała szlachta szumnie, konno i
koleśno, z pocztami sług, z kredensami, z wozami i
obfitością na nich wygód wszelkich, a obciążona tak
bronią, iż niejeden za trzech wszelakiego dźwigał
oręża, począwszy od kopij, rusznic, bandoletów, szabel,
koncerzy i zarzuconych już w owym czasie młotków husarskich do
rozbijania zbroi służących. Starzy praktycy zaraz po tym
uzbrojeniu poznawali ludzi nieobytych z wojną i niedoświadczonych.
Ze wszystkiej bowiem szlachty zamieszkującej obszary
Rzeczypospolitej wielkopolska właśnie najmniej była wojownicza.
Tatarzy, Turcy i Kozacy nie deptali nigdy tych okolic, które od
czasów krzyżackich zapomniały niemal, jak wygląda wojna w
kraju. Kto ze szlachty wielkopolskiej czuł w sobie bojową
ochotę, ten się zaciągał do komputu wojsk koronnych i tam
stawał tak dobrze jak każdy inny; ale ci natomiast, którzy w
domach woleli siedzieć, na prawdziwych się też domatorów
zmienili, kochających się w dostatkach, we wczasach, na zawołanych
gospodarzy zasypujących swą wełną i zwłaszcza swoim
zbożem rynki miast pruskich.
Teraz więc, gdy burza szwedzka oderwała ich od
spokojnych zajęć, zdawało im się, że na wojnę nie
można się zanadto bronią najeżyć ani zapasami
zaopatrzyć, ani za wielu wziąść pachołków,
którzy by ciała i sprzętów pana strzegli.
Dziwni to byli żołnierze, z którymi
rotmistrzowie niełatwo do sprawy przyjść mogli. Stawał na
przykład towarzysz z kopią na dziewiętnaście stóp
długą i w pancerzu na piersiach, ale w słomianym kapeluszu
"dla chłodu" na głowie; inny w czasie musztry na
gorąco narzekał, inny ziewał, jadł lub pił, inny
pachołka wołał, a wszyscy w szeregu nie poczytywali za rzecz
drożną gawędzić tak głośno, że
rozkazów oficerów nikt dosłyszeć nie mógł I
trudno było dyscyplinę wprowadzać, bo się o nią bracia
urażała mocno, jako godności obywatelskiej przeciwną.
Ogłaszano wprawdzie "artykuły", ale ich słuchać
nie chciano.
Kulą żelazną u nóg tego wojska
był nieprzeliczony zastęp wozów, koni zapaśnych i
pociągowych, bydła przeznaczonego na spyżę, a
zwłaszcza sług pilnujących namiotów,
sprzętów, jagieł, krup i bigosów, a wszczynających
z lada powodu kłótnie i zamieszanie.
Przeciw takiemu to wojsku zbliżał się od
strony Szczecina i nadodrzańskich łęgów Arwid Wittenberg,
stary wódz, któremu młodość na wojnie
trzydziestoletniej zbiegła, prowadząc siedmnaście tysięcy
weteranów, w żelazną dyscyplinę ujętych.
Z jednej strony stał bezładny obóz polski,
do zbiegowiska jarmarcznego podobny, hałaśliwy, pełen dysput,
rozpraw nad rozporządzeniami wodzów i niezadowolenia,
złożony z poczciwych wieśniaków na poczekaniu w
piechotę zmienionych i z jegomościów prosto od strzyży
owiec oderwanych; z drugiej, maszerowały groźne, milczące
czworoboki, na jedno skinienie wodzów rozciągające się z
regularnością machin w linie i półkola; zwierające
się w kliny i trójkąty tak sprawne jak miecz w ręku
szermierza; najeżone rurami muszkietów i włóczni,
prawdziwi ludzie wojny, zimni, spokojni, istni rzemieślnicy, którzy
do mistrzostwa doszli w rzemiośle. Któż z ludzi
doświadczonych mógł wątpić, jaki będzie
rezultat spotkania i na czyją stronę musi paść
zwycięstwo?
Jednakże szlachty ściągało się
coraz więcej, a przedtem jeszcze poczęli się
zjeżdżać dygnitarze wielkopolscy i innych prowincji, z pocztami
przybocznych wojsk i sług. Wkrótce po panu Grudzińskim
zjechał do Piły potężny wojewoda poznański, pan
Krzysztof Opaliński. Trzystu hajduków przybranych w
żółte z czerwonym barwy i uzbrojonych w muszkiety szło
przed wojewodzińską karetą; tłum dworzan, szlachty otaczał
jego dostojną osobę; za nimi w szyku bojowym ciągnął
oddział rajtarów w takież barwy jak i hajducki przybranych; a
sam wojewoda jechał w karecie mając przy sobie błazna, Stacha
Ostrożkę, którego obowiązkiem było posępnego
pana przez drogę rozweselać.
Wjazd tak znamienitego dygnitarza dodał wszystkim serca
i otuchy; tym bowiem, którzy spoglądali na monarszy niemal majestat
wojewody, na tę twarz wspaniałą, w której spod wysokiego
jak sklepienie czoła świeciły oczy rozumne i surowe, na
senatorską powagę całej postawy, zaledwie w głowie
mogło się pomieścić, by jakiś niefortunny los
mógł przypaść w udziale takiej potędze.
Ludziom przywykłym do czci dla urzędu i osoby
wydawało się, że i sami Szwedzi nie będą chyba
śmieli wznieść świętokradzkiej ręki na takiego
magnata. Owszem, ci, którym trwożliwsze serce biło w
piersiach, uczuli się zaraz bezpieczniejsi pod jego skrzydłami.
Witano więc go radośnie i gorąco; okrzyki brzmiały
wzdłuż ulicy, którą orszak posuwał się z wolna
ku domowi burmistrza, a głowy chyliły się przed wojewodą,
widnym jak na dłoni przez szyby pozłocistej karety. Na owe
ukłony odpowiadał wraz z wojewodą Ostrożka, z taką
godnością i powagą, jakby wyłącznie jemu były składane.
Zaledwie kurz opadł po przejeździe wojewody poznańskiego, gdy
gońcy nadbiegli z oznajmieniem, że jedzie stryjeczny jego brat,
wojewoda podlaski Piotr Opaliński ze swym szwagrem, panem Jakubem
Rozdrażewskim, wojewodą inowrocławskim. Ci przywiedli każdy
po sto pięćdziesiąt ludzi zbrojnych prócz dworzan i
sług. Potem nie mijał dzień, by ktoś z dygnitarzy nie
zjechał: jako pan Sędziwój Czarnkowski, szwagier Krzysztofa, a
sam kasztelan poznański, za czym Stanisław Pogorzelski, kasztelan
kaliski; Maksymilian Miaskowski, kasztelan krzywiński, i Paweł
Gębicki, pan międzyrzecki. Miasteczko napełniło się
tak dalece ludźmi, że domów zbrakło na pomieszczenie
samych tylko dworzan. Przyległe łąki upstrzyły się
namiotami pospolitego ruszenia. Rzekłbyś, że wszystkie ptactwo
różnobarwne zleciało się do Piły z całej
Rzeczypospolitej.
Migotały barwy czerwone, zielone, niebieskie,
błękitne, białe na katankach, żupanach, kubrakach i
kontuszach, bo pominąwszy pospolite ruszenie, w którym co
szlachcic, to inny strój nosił - pominąwszy służbę
pańską - i piechota każdego powiatu w inne przybraną
była kolory.
Nadjechali i bazarnicy, którzy nie mogąc
się w rynku pomieścić wybudowali rząd szop wedle
miasteczka. Sprzedawano w nich przybory wojskowe - od szat do broni i
jadła. Polowe garkuchnie dymiły przez dzień i noc roznosząc
w dymach zapach bigosów, jagieł, pieczeni-w innych sprzedawano
trunki. Przed szopami roiła się szlachta, zbrojna nie tylko w miecze,
ale i w łyżki, jedząc, popijając i rozprawiając to o
nieprzyjacielu, którego jeszcze nie było widać, to o
nadjeżdżających dygnitarzach, którym nie żałowano
przymówek.
Między grupami szlachty chodził Ostrożka
przybrany w odzież zeszytą z pstrych gałganków, z
berłem zdobnym dzwonkami i miną z głupia frant. Gdzie się
pokazał, otaczano go wnet kołem, on zaś podlewał oliwy do
ognia, pomagał obmawiać dygnitarzy i zadawał zagadki, nad
którymi szlachta tym bardziej brała się za boki, im bardziej
były zjadliwe.
Nie szczędzono w nich nikogo.
Pewnego popołudnia nadszedł przed bazary sam
wojewoda poznański i wmieszał się między szlachtę
rozmawiając łaskawie z tym, z owym lub ze wszystkimi i
skarżąc się trochę na króla, że wobec
zbliżającego się nieprzyjaciela nie przysłał ani
jednej chorągwi kwarcianej.
- Nie myślą o nas, mości panowie -
mówił - i bez pomocy nas zostawiają. Powiadają w
Warszawie, że na Ukrainie i tak wojska za mało i że hetmani nie
mogą sobie dać rady z Chmielnickim. Ha, trudno! Milsza widać
Ukraina jak Wielkopolska...W niełasce jesteśmy, mości panowie, w
niełasce! Jako na jatki nas tu wydali.
- A kto winien? - pytał pan Szlichtyng, sędzia
wschowski.
- Kto wszystkim nieszczęściom Rzeczypospolitej
winien? - odparł wojewoda - jużci nie my, bracia szlachta,
którzy ją piersiami naszymi zasłaniamy.
Słuchającej go szlachcie pochlebiło to
wielce, że "hrabia na Bninie i Opalenicy" sam się na
równi z nią stawia i do braterstwa się przyznaje, więc
zaraz pan Koszucki odpowiedział:
- Jaśnie wielmożny wojewodo! Gdyby tam więcej
takich konsyliarzów było przy majestacie, jak wasza
miłość, pewnie by tu nas na rzeź nie wydano... Aleć
tam podobno ci rządzą, co się niżej kłaniają.
- Dziękuję, panie bracie, za dobre słowo!...
Wina tego, kto złych doradców słucha. Wolności to tam
nasze solą w oku stoją. Im więcej szlachty wyginie, tym
absolutum dominium będzie do przeprowadzenia łatwiejsze.
- Zali po to mamy ginąć, aby dzieci nasze w
niewoli jęczały?
Wojewoda nic nie odrzekł, a szlachta poczęła
spoglądać po sobie i zdumiewać się.
- Więc to tak? - wołały liczne głosy. -
Więc po to nas tu pod nóż wysłano? A wierzym! Nie od
dziś to o absolutum dominium mówią!... Ale skoro na to idzie,
to i my potrafimy o naszych głowach pomyśleć!
- I o naszych dzieciach!
- I o naszych fortunach, które nieprzyjaciel igne et
ferro będzie pustoszył.
Wojewoda milczał.
W dziwny sposób ten wódz dodawał ducha
swym żołnierzom.
- Król to wszystkiemu winien! - wołano coraz
liczniej.
- A pamiętacie waćpanowie dzieje Jana Olbrachta? -
spytał wojewoda.
- "Za króla Olbrachta wyginęła
szlachta!" Zdrada, panowie bracia!
- Król, król zdrajca! - zakrzyknął
jakiś śmiały głos.
Wojewoda milczał.
Wtem Ostrożka, stojący przy boku wojewody,
uderzył się kilkakroć rękoma po udach i zapiał jak
kogut tak przeraźliwie, że wszystkie oczy zwróciły
się na niego.
Następnie zakrzyknął: - Mości panowie!
bracia, serdeńka! Posłuchajcie mojej zagadki!
Z prawdziwą zmiennością marcowej pogody
oburzenie pospolitaków zmieniło się w jednej chwili w
ciekawość i chęć usłyszenia jakiegoś nowego
dowcipu błazna.
- Słuchamy! słuchamy! - ozwało się
kilkanaście głosów.
Błazen począł mrugać oczyma jak
małpa i recytować piskliwym głosem:
Po bracie się pocieszył koroną i
żoną,
Lecz pozwolił, by sławę z bratem pogrzebiono;
Podkanclerza wypędził - i z tego dziś
słynie,
Że sam jest podkanclerzym... przy podkanclerzynie.
- Król! król! jako żywo! Jan Kazimierz! -
poczęto wołać ze wszystkich stron.
I śmiech ogromny jak grzmot rozległ się w
zgromadzeniu.
- Niech go kule biją, jak to misternie
ułożył! - wołała szlachta.
Wojewoda śmiał się z innymi; następnie,
gdy uciszyło się nieco, rzekł poważniej:
- I za tę to sprawę my musimy teraz krwią i
głowami nakładać... Ot, do czego doszło!... Ale masz,
błaźnie, dukata za dobrą zagadkę.
- Krzysztofku! Krzychu najmilszy! - odrzekł
Ostrożka - czemu to na innych napadasz, że trefnisiów
trzymają, kiedy sam nie tylko mnie trzymasz, ale osobno za zagadki
dopłacasz?... Dajże mnie jeszcze dukata, to ci powiem drugą
zagadkę.
- Takąż samą dobrą?
- Jeno dłuższą... Daj naprzód dukata.
- Masz!
Błazen znów wstrząsnął
rękoma jak kogut skrzydłami, znów zapiał i
zakrzyknął:
- Mości panowie, słuchajcie! Kto to taki?
Na prywatę narzekał, udawał Katona,
Od szabli wolał pióro z gęsiego ogona;
Po zdrajcy chciał spuścizny, a gdy jej nie
dostał,
Wnet totam Rempublicam ostrym rytmem schłostał.
Bodajby szablę kochał, mniej byłoby biedy,
Bo się satyr na pewno nie ulękną Szwedy.
On zaś, ledwie wojennych skosztował
kłopotów,
Już za zdrajcy przykładem króla
zdradzić gotów.
Wszyscy obecni odgadli tak dobrze tę zagadkę, jak
i poprzednią. Dwa czy trzy zduszone w tejże chwili śmiechy
ozwały się W zgromadzeniu, po czym zapadła cisza
głęboka.
Wojewoda stał się czerwony i tym bardziej się
zmieszał, że wszystkie oczy były w niego utkwione, a błazen
spoglądał to na jednego szlachcica, to na drugiego, wreszcie
ozwał się:
- Niktże z waszmościów nie odgaduje, kto to
taki?
A gdy milczenie było jedyną odpowiedzią,
wówczas Ostrożka zwrócił się z
najbezczelniejszą miną do wojewody:
- A ty, Krzychu, zali także nie wiesz, o jakim to
hultaju była mowa?... Nie wiesz? to płać dukata!
- Masz! - odrzekł wojewoda.
- Bóg ci zapłać!... Powiedz no mi, Krzychu:
nie starałżeś się ty przypadkiem o podkanclerstwo po
Radziejowskim?
- Nie pora na krotofile! - odparł Krzysztof
Opaliński.
I skłoniwszy się czapką wszystkim obecnym:
- Czołem waszmościom!... Pora mi na radę
wojenną.
- Na radę familijną, chciałeś Krzychu,
powiedzieć- dodał Ostrożka - bo tam wszyscy krewni radzić
będziecie, jakby dać drapaka.
Po czym zwrócił się do szlachty i
naśladując wojewodę w ukłonie, dodał:
- A waćpanom w to graj!
I oddalili się obaj; ale ledwie uszli kilkanaście
kroków, jeden ogromny wybuch śmiechu obił się o uszy
wojewody i brzmiał jeszcze długo, zanim utonął w
ogólnym gwarze obozu.
Rada wojenna istotnie miała miejsce i wojewoda
poznański na niej prezydował. Była to szczególna rada!
Brali w niej udział sami tacy dygnitarze, którzy się na wojnie
nie znali. Bo magnaci wielkopolscy nie szli i nie mogli iść za
przykładem owych "królewiąt" litewskich lub
ukrainnych żyjących w ustawicznym ogniu jak salamandry.
Tam co wojewoda lub kasztelan to był wódz,
któremu pancerz wygniatał na ciele nigdy nie schodzące
czerwone pręgi, któremu młodość zbiegała na
stepach lub w lasach od wschodniej strony, wśród zasadzek, walk,
gonitew, w obozach lub taborach. Tu byli to dygnitarze pilnujący
urzędów, a choć w chwilach potrzeby chodzili i oni na
pospolite ruszenie, jednakże nigdy nie zajmowali naczelnych w czasie wojen
stanowisk. Głęboki spokój uśpił wojowniczego ducha i
potomków tych rycerzy, którym niegdyś żelazne hufce
krzyżackie nie mogły dotrzymać pola, zmienił w
statystów, uczonych i literatów. Dopiero twarda szkoła
szwedzka nauczyła ich, czego zapomnieli.
Ale tymczasem zgromadzeni na naradę dygnitarze
spoglądali na się niepewnymi oczyma i każdy bał się
pierwszy odezwać, czekając, co powie "Agamemnon", wojewoda
poznański.
"Agamemnon" zaś sam nie znał się po
prostu na niczym i mowę swoją rozpoczął znów od
narzekań na niewdzięczność i ospałość
królewską, na lekkie serce, z jakim całą
Wielkopolskę i ich pod miecz wydano. Ale za to jakże był
wymowny; jakże wspaniałą czynił postać, prawdziwie
rzymskiego senatora godną: głowę przy mówieniu
trzymał wzniesioną, czarne jego oczy ciskały błyskawice,
usta pioruny, a siwiejąca broda trzęsła się z uniesienia,
gdy przyszłe klęski ojczyzny malował.
- W czymże bowiem ojczyzna cierpi? - mówił
- jeżeli nie w synach swoich... a my tu najpierw ucierpimy. Po naszych to
ziemiach, po naszych prywatnych fortunach, zasługami i krwią
przodków zdobytych, przejdzie naprzód noga tych
nieprzyjaciół, którzy jako burza zbliżają się
ku nam od morza. I za co my cierpimy? Za co zajmą nasze trzody, wydepczą
zboża, popalą wsie pracą naszą zbudowane? Czy myśmy
krzywdzili Radziejowskiego, który, niesłusznie osądzony i jako
zbrodniarz ścigany, obcej protekcji szukać musiał? Nie!... Czy
my nastajemy, aby ten próżny tytuł króla szwedzkiego,
który już tyle krwi kosztował, był w podpisie naszego
Jana Kazimierza zachowany? Nie!... Dwie wojny palą się na
dwóch granicach - trzebaż było wywołać i
trzecią?... Kto winien, niech go Bóg, niech go ojczyzna sądzi!...
My umyjmy ręce, bośmy niewinni tej krwi, która będzie
przelaną...
I tak dalej piorunował wojewoda; ale gdy przyszło
do właściwej materii, nie umiał rady pożądanej
udzielić.
Posłano tedy po rotmistrzów łanową
piechotą dowodzących, a szczególniej po pana
Władysława Skoraszewskiego, któren był nie tylko rycerz
sławny i niezrównany, ale stary praktyk wojenny znający
wojnę jak pacierz. Rad jego istotni nawet wodzowie nieraz słuchali;
tym więc skwapliwiej pożądano ich teraz.
Pan Skoraszewski radził tedy założyć
trzy obozy: pod Piłą, Wieleniem i Ujściem, tak blisko, aby w
razie napadu mogły sobie wzajem przychodzić z pomocą ; a
oprócz tego całą nadrzeczną przestrzeń, łukiem
obozów objętą, obsypać szańcami, które by nad
przeprawami panowały.
- Gdy się już okaże - mówił pan
Skoraszewski - w którym miejscu nieprzyjaciel będzie przeprawy
tentował, tedy się tam ze wszystkich trzech obozów w kupę
zbierzemy, aby mu dać wstręt należyty. Ja zaś, za
zezwoleniem jaśnie wielmożnych mości panów,
pójdę z małym pocztem do Czaplinka. Stracona to pozycja i w
czas się z niej cofnę, ale tam najpierw dowiem się o
nieprzyjacielu i jaśnie wielmożnym panom dam znać o nim.
Wszyscy zgodzili się na ową radę i
poczęto nieco żwawiej krzątać się w obozie. Szlachty
zjechało się wreszcie do piętnastu tysięcy. Łanowi
sypali szańce na przestrzeni sześciu mil.
Ujście, główną pozycję,
zajął ze swymi ludźmi pan wojewoda poznański.
Część rycerstwa została w Wieleniu, część w
Pile, a pan Władysław Skoraszewski odjechał do Czaplinka, by
stamtąd dawać baczenie na nieprzyjaciela.
Rozpoczął się lipiec; dnie były ciągle
pogodne i gorące. Słońce dopiekało na równinach tak
mocno, iż szlachta chroniła się po lasach, między drzewami,
pod których cieniem niektórzy kazali rozbijać swe namioty.
Tam też wyprawiano uczty gwarne i hałaśliwe, a jeszcze
więcej hałasu czyniła służba, zwłaszcza przy
pławieniu i pojeniu koni, których po kilka tysięcy naraz
pędzono trzy razy dziennie do Noteci i Głdy, kłócąc
się i bijąc o najlepszy przystęp do brzegu.
Duch jednak, pomimo iż sam wojewoda poznański
działał raczej w ten sposób, aby go osłabić,
był z początku dobry.
Gdyby Wittenberg był nadszedł w pierwszych dniach
lipca, byłby prawdopodobnie napotkał mocny opór, który
w miarę rozgrzewania się ludzi w boju mógłby się
zmienić w niezwalczoną zaciekłość, jak tego
często bywały przykłady. Bo przecie w żyłach tych
ludzi, jakkolwiek odwykłych od wojny, płynęła krew
rycerska.
Kto wie, czy drugi Jeremi Wiśniowiecki nie
zmieniłby Ujścia w drugi Zbaraż i nie zapisał w tych
okopach nowej świetnej karty rycerskiej. Ale właśnie wojewoda
poznański, na nieszczęście, mógł tylko pisać,
nie walczyć.
Wittenberg, człowiek nie tylko wojnę znający,
ale i ludzi, może umyślnie się nie spieszył.
Doświadczenie długoletnie uczyło go, iż nowo
zaciężny żołnierz najniebezpieczniejszy jest w pierwszej
chwili zapału i że częstokroć nie męstwa mu brak, ale
żołnierskiej cierpliwości, którą tylko praktyka
wyrabia. Potrafi on nieraz uderzyć jak nawałnica na najstarsze
pułki i przejść po ich trupach. Jest to żelazo,
które póki czerwone, drga, żyje, sypie iskry, pali, niszczy,
a gdy wystygnie, jest tylko martwą bryłą.
Jakoż gdy ubiegł tydzień i drugi, a
zaczynał się trzeci, długa bezczynność
poczęła ciężyć pospolitemu ruszeniu. Upały
były coraz większe. Szlachta nie chciała wychodzić na
musztry tłumacząc się tym, że "konie, cięte przez
bąki, nie chcą ustać na miejscu, a jako że w
błotnistej okolicy od komarów wytrzymać nie
można..."
Czeladź wszczynała coraz większe
kłótnie o miejsca cieniste, o które i między panami
przychodziło do szabel. Jaki taki, skręciwszy wieczorem do wody, wyjeżdżał
chyłkiem z obozu, aby nie wrócić więcej.
Nie brakło i z góry złego przykładu.
Pan Skoraszewski dał właśnie znać z Czaplinka, że
Szwedzi już niedaleko, gdy na radzie wojennej uwolniono do domu pana
Zygmunta z Grudnej Grudzińskiego, starościca średzkiego, o co
stryj Andrzej, pan wojewoda kaliski, wielce nastawał.
- Jeśli ja mam tu głowę złożyć
i gardło dać - mówił - niechże synowiec po mnie
pamięć i sławę odziedziczy, by zasługa moja nie
przepadła.
Tu począł roztkliwiać się nad
młodym wiekiem i niewinnością synowca oraz wynosić jego
hojność, z jaką sto piechoty bardzo porządnej dla
Rzeczypospolitej na ten termin wystawił. I rada wojenna zgodziła
się na prośby stryja. Z rana 16 lipca wyjeżdżał pan
starościc w kilkanaście sług otwarcie z obozu do domu, w
wigilię niemal oblężenia i bitwy. Tłumy szlachty
przeprowadzały go wśród szyderskich okrzyków aż za
obóz, a tłumom tym przywodził Ostrożka, który
krzyczał z daleka za odjeżdżającym:
- Mości panie starościcu, daję ci do herbu i
nazwiska przydomek: Deest!
- Vivat Deest-Grudziński! - krzyczała szlachta.
- A nie płacz za stryjcem! - wołał dalej
Ostrożka - równy on ma z tobą kontempt dla Szwedów i
niech się jeno pokażą, pewnie się plecami do nich
obróci!
Młodemu magnatowi krew biła do twarzy, ale
udawał, że obelg nie słyszy, jeno konia bódł
ostrogami i tłumy rozpierał, by jak najprędzej znaleźć
się poza obozem i swymi prześladowcami, którzy w końcu,
bez uwagi na ród i godność odjeżdżającego,
poczęli rzucać grudkami ziemi i krzyczeć:
- Masz grudkę, Grudziński! A ho! a huzia! hoc!
hoc! szarak! kot!
Uczynił się taki tumult, że aż wojewoda
poznański nadbiegł z kilku rotmistrzami uspokajać i
tłumaczyć, że starościc tylko na tydzień, dla bardzo
pilnych spraw, wziął permisję.
Jednakże zły przykład podziałał - i
tego samego dnia znalazło się kilkuset szlachty, którzy nie
chcieli być gorszymi od pana starościca, lubo wymykali się z
mniejszą asystencją i ciszej. Pan Stanisław Skrzetuski,
rotmistrz kaliski, a stryjeczny słynnego zbarażczyka Jana, włosy
rwał na głowie, bo i jego łanowcy, idąc za przykładem
"towarzystwa", poczęli "wyciekać" z obozu.
Złożono znów radę wojenną, w której
tłumy szlacheckie koniecznie chciały wziąść
udział. Nastała noc burzliwa, pełna krzyków,
swarów. Podejrzywano się wzajemnie o zamiar ucieczki. Okrzyki:
"Albo wszyscy, albo nikt" - przelatywały z ust do ust.
Co chwila zrywały się wieści, że
wojewodowie uchodzą - i powstawał taki rozruch, że wojewodowie
musieli się ukazywać po kilkakroć wzburzonym tłumom.
Kilkanaście tysięcy ludzi stało do świtania na koniach,
wojewoda poznański zaś jeździł między nimi z
odkrytą głową, podobien do senatora rzymskiego, i powtarzał
co chwila wielkie słowa:
- Mości panowie! z wami żyć i umierać!
Przyjmowano go w niektórych miejscach wiwatami, w
innych brzmiały szyderskie okrzyki. On zaś, ledwie uciszył
tłumy, wracał na radę spracowany, zachrypły, upojony
wielkością własnych słów i przekonany, że tej
nocy niepożyte ojczyźnie oddał usługi.
Ale na radzie mniejsze miał słowa na ustach, bo
się za brodę i za chochoł targał z rozpaczy
powtarzając:
- Radźcie waszmościowie, jeśli umiecie... Ja
umywam ręce od tego, co się stanie, bo z takim żołnierzem
niepodobna się bronić. - Jaśnie wielmożny wojewodo! -
odpowiadał pan Stanisław Skrzetuski. - Sam nieprzyjaciel
powściągnie tę swawolę i te rozruchy. Niech jeno armaty
zagrają, niech przyjdzie do obrony, oblężenia, ta sama szlachta
w sprawie własnego gardła musi u wałów
służyć, nie w obozie się warcholić. Tak już nieraz
bywało!
- Z czym się bronić? Armat nie mamy, jeno nasze
wiwatówki, dobre do pukania w czasie uczt.
- Pod Zbarażem Chmielnicki miał siedmdziesiąt
dział, a książę Jeremi jeno kilkanaście oktaw i
granatników.
- Ale miał wojsko, nie pospolitaków; swoje
chorągwie, w świecie sławne, nie ichmościów od
strzyży owiec. Z takich to on ichmościów żołnierzy
uczynił.
- Posłać po pana Władysława
Skoraszewskiego - rzekł pan Sędziwój Czarnkowski, kasztelan
poznański. - Uczynić go oboźnym. On ma mir u szlachty i w ryzie
utrzymać ją potrafi.
- Posłać po Skoraszewskiego! Po co on ma w Drahimiu
czy w Czaplinku siedzieć! - powtórzył pan Jędrzej
Grudziński, wojewoda kaliski.
- Tak jest! to najlepsza rada! - zawołały inne
głosy.
I wysłano gońca po pana Władysława
Skoraszewskiego - innych postanowień na radzie nie powzięto,
natomiast mówiono i narzekano wiele na króla,
królowę, na brak wojska i opuszczenie.
Ranek następny nie przyniósł ni pociechy,
ni uspokojenia. Owszem, bezład stał się jeszcze większy.
Ktoś puścił nagle wieść, że
różnowiercy, mianowicie kalwini, sprzyjają Szwedom i gotowi
są przy pierwszej sposobności przejść do
nieprzyjaciół. Co więcej, wieści tej nie zaprzeczyli ani
pan Szlichtyng, ani panowie Kurnatowscy, Edmund i Jacek, również
kalwini, ale ludzie szczerze ojczyźnie oddani. Sami owszem potwierdzili,
że różnowiercy tworzą osobne koło i zmawiają
się ze sobą pod wodzą znanego warchoła i okrutnika pana
Reja, który za młodu służąc w Niemczech jako
ochotnik po stronie luterskiej, wielkim był Szwedów przyjacielem. Zaledwie
tedy te podejrzenia rozbiegły się między szlachtą,
natychmiast kilkanaście tysięcy szabel zabłysło i prawdziwa
burza rozpętała się w obozie.
- Zdrajców karmimy! żmije karmimy, gotowe
kąsać łono rodzicielki! - wołała szlachta.
- Dawajcie ich sam!
- W pień ich!... Zdrada najzaraźliwsza, mości
panowie!... Wyrwać kąkol, bo inaczej zginiemy wszyscy!
Wojewodowie i rotmistrze znów musieli uspokajać,
ale przyszło im to jeszcze trudniej niż dnia poprzedniego. Sami
zresztą byli przekonani, że pan Rej gotów najotwarciej
zdradzić ojczyznę, bo to był człowiek zupełnie
scudzoziemczony i prócz mowy nie miał w sobie nic polskiego.
Uchwalono też wysłać go z obozu, co zaraz uspokoiło nieco
wzburzonych. Jednakże długo jeszcze zrywały się okrzyki:
- Dawajcie ich sam! Zdrada! zdrada!
Dziwne usposobienie zapanowało w końcu w obozie.
Jedni upadli na duchu i pogrążyli się w smutku. Ci chodzili w
milczeniu błędnymi krokami wzdłuż wałów,
puszczając trwożliwy i posępny wzrok na równiny,
którymi miał nadciągnąć nieprzyjaciel, lub udzielali
sobie szepcąc coraz gorszych nowin. Innych opanowała szalona,
desperacka jakaś wesołość i gotowość na
śmierć. Wskutek tej gotowości wyprawiano uczty i pijatyki, by
wesoło ostatnich dni życia użyć. Niektórzy też
myśleli o zbawieniu i czas spędzali na modlitwach. Nikt tylko w
całym tym ludzkim tłumie nie myślał o zwycięstwie,
jakby ono wcale było niepodobnym, a jednak nieprzyjaciel nie miał
sił przewyższających: miał więcej dział i wojska
lepiej ćwiczone, i wodza, który wojnę rozumiał.
A gdy tak z jednej strony obóz polski wrzał,
huczał, ucztował, wzburzał się, uciszał jak morze
wichrem smagane, gdy pospolite ruszenie sejmikowało niby w czasie elekcji
króla - z drugiej strony, po roztoczystych, zielonych łęgach
nadodrzańskich, posuwały się spokojnie zastępy szwedzkie.
Szła więc naprzód brygada gwardii
królewskiej; wiódł ją Benedykt Horn, groźny
żołnierz, którego imię ze strachem w Niemczech
powtarzano; lud doborny, rosły, ubrany w grzebieniaste hełmy z
czółnami zachodzącymi na uszy, w żółte
skórzane kaftany, zbrojny w rapiery i w muszkiety, zimny i uparty w
boju, i na każde skinienie wodza gotowy.
Karol Schedding, Niemiec, wiódł
następną brygadę Westgotlandzką, złożoną z
dwóch pułków piechoty i jednego ciężkiej rajtarii
przybranej w pancerze bez naramienników; połowa piechurów
miała muszkiety, druga włócznie; przy początku bitwy
muszkietnicy stawali w czele, a w razie ataku jazdy cofali się za
włóczników, którzy utkwiwszy jeden koniec
włóczni w ziemię, drugi nadstawiali przeciw pędzącym
koniom. Pod Trzcianą, za czasów Zygmunta III, jedna chorągiew
husarii rozniosła na szablach i kopytach tęż samą
westgotlandzką brygadę, w której obecnie służyli
przeważnie Niemcy.
Dwie brygady smalandzkie wiódł Irwin zwany
Bezrękim, bo był prawicę w swoim czasie, broniąc
chorągwi, utracił - za to w lewej miał taką siłę,
że jednym zamachem odcinał łeb konia; był to
żołnierz ponury, kochający tylko wojnę i rozlew krwi,
surowy i dla siebie, i dla żołnierzy. Gdy inni
"kapitanowie" wyrobili się w ustawicznej wojnie na ludzi rzemiosła,
wojnę
dla wojny kochających, on pozostał zawsze tym
samym fanatykiem i mordował ludzi śpiewając psalmy pobożne.
Brygada westmanlandzka szła pod Drakenborgiem, a
helsingerska, złożona ze strzelców w świecie
sławnych, pod Gustawem Oxenstierną, krewnym sławnego kanclerza,
młodym żołnierzem wielkie rokującym nadzieje. Nad
ostgotlandzką pułkownikował Fersen, a nerikską i
wermlandzką sprawował sam Wittenberg, który zarazem był
naczelnym wodzem całej armii.
Siedmdziesiąt dwa dział wytłaczało
bruzdy po wilgotnych łęgach, a wszystkich żołnierzy
było 17 tysięcy, groźnych łupieżników
całych Niemiec, a w boju tak sprawnych, że zwłaszcza z
piechotą zaledwie królewskie francuskie gwardie mogły się
porównać. Za pułkami ciągnęły wozy i namioty, a
pułki szły w szyku, w każdej chwili do boju gotowe.
Las włóczni sterczał nad masą
głów, hełmów i kapeluszy, a między tym lasem
płynęły ku polskiej granicy wielkie chorągwie
błękitne z białymi krzyżami w pośrodku.
Z każdym dniem zmniejszała się
odległość dzieląca dwa wojska.
Na koniec, w dniu 21 lipca, w lesie pod wsią
Heinrichsdorfem ujrzały zastępy szwedzkie po raz pierwszy słup
graniczny polski. Na ten widok całe wojsko uczyniło okrzyk ogromny,
zagrzmiały trąby, kotły i bębny i rozwinęły
się wszystkie chorągwie. Wittenberg wyjechał naprzód w
asystencji świetnego sztabu, a wszystkie pułki przechodziły
przed nim prezentując broń, jazda z dobytymi rapierami, działa z
zapalonymi lontami. Godzina była południowa, pogoda przepyszna.
Powietrze leśne pachniało żywicą.
Szara, zalana promieniami słońca droga,
którą przechodziły szwedzkie chorągwie, wybiegając z
heinrichsdorfskiego lasu, gubiła się na widnokręgu. Gdy
idące nią wojska przeszły wreszcie las, wzrok ich odkrył
krainę wesołą, uśmiechniętą,
połyskującą żółtawymi łanami
zbóż wszelakich, miejscami usianą dąbrowami, miejscami
zieloną od łąk. Tu i owdzie z kęp drzew, za dąbrowami,
hen! daleko podnosiły się dymy ku niebu; na potrawach widniały
pasące się trzody. Tam gdzie na łąkach
przeświecała woda rozlana szeroko, chodziły spokojnie bociany.
Jakaś cisza i słodycz rozlana była
wszędzie po tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. I zdawała
się roztaczać coraz szerzej i otwierać ramiona przed wojskami,
jakby nie najezdników witała, ale gości z Bogiem
przybywających.
Na ten widok nowy okrzyk wyrwał się z piersi
wszystkich żołdaków, mianowicie rodowitych Szwedów
przywykłych do nagiej, biednej i dzikiej przyrody w kraju ojczystym. Serca
łupieskiego a ubogiego ludu wezbrały pragnieniem zagarnięcia
tych skarbów i dostatków, które wpadały im pod oczy.
Zapał ogarnął szeregi.
Ale spodziewali się ci żołdacy zahartowani w
ogniu trzydziestoletniej wojny, że nie przyjdzie im to łatwo,
boć tę ziemię zbożną zamieszkiwał lud rojny a
rycerski, który umiał jej bronić. Żyła jeszcze w
Szwecji pamięć straszliwego pogromu pod Kircholmem, gdzie trzy
tysiące jazdy pod Chodkiewiczem starło na proch ośmnaście
tysięcy najbitniejszego szwedzkiego wojska. W chatach Westgotlandu,
Smalandu do Dalekarlii opowiadano o tych rycerzach skrzydlatych jak o
wielkoludach z sagi. Świeższa była jeszcze pamięć walk
za Gustawa Adolfa, bo nie wymarli ludzie, którzy brali w nich
udział. Wszakże ów orzeł skandynawski, zanim
przeleciał całe Niemcy, po dwakroć połamał szpony na
zastępach Koniecpolskiego.
Więc z radością łączyła
się w sercach szwedzkich i pewna obawa, której nie był
próżen sam wódz naczelny, Wittenberg. Patrzył on na
przechodzące pułki piechoty i rajtarii takim okiem, jakim pasterz
patrzy na swą trzodę; następnie zwrócił się do
otyłego człowieka przybranego w kapelusz z piórem i jasną
perukę spadającą na ramiona.
- Wasza miłość upewniasz mnie - rzekł -
że z tymi siłami można złamać wojska stojące pod
Ujściem?
Człowiek w jasnej peruce uśmiechnął
się i rzekł:
- Wasza miłość zupełnie może
polegać na mych słowach, za które głową
ręczyć gotowym. Gdyby pod Ujściem były wojska regularne i
którykolwiek z hetmanów, tedybym pierwszy radził nie
kwapić się i poczekać, aż jego królewska
mość z całą armią nadciągnie; ale przeciw
pospolitemu ruszeniu i tym panom wielkopolskim siły nasze aż nadto
wystarczą.
- A nie przyśląże im jakowych
posiłków?
- Posiłków nie przyślą z dwóch
powodów: po pierwsze, dlatego, że wojska wszystkie, których
w ogóle jest niewiele, zajęte są na Litwie i na Ukrainie; po
wtóre, że w Warszawie ani król Jan Kazimierz, ani panowie
kanclerze, ani senat do tej pory nie chcą wierzyć, aby jego
królewska mość Karol Gustaw, wbrew rozejmowi i mimo ostatnich
poselstw, mimo gotowości do ustępstw, naprawdę rozpoczynał
wojnę. Ufają, że pokój jeszcze w ostatniej chwili
będzie uczyniony... cha! cha!
Tu otyły człowiek zdjął kapelusz,
otarł z potu czerwoną twarz i dodał:
- Trubecki i Dołgoruki na Litwie, Chmielnicki na
Ukrainie, a my wchodzimy do Wielkopolski... Oto do czego doprowadziły
rządy Jana Kazimierza!
Wittenberg spojrzał na niego dziwnym wzrokiem i
zapytał:
- A wasza miłość radujesz się tą
myślą?
- A ja raduję się tą myślą, bo moje
krzywdy i moja niewinność będą pomszczone; a oprócz
tego widzę już jak na dłoni, że szabla waszej
miłości i moje rady włożą tę nową,
najpiękniejszą w świecie koronę na głowę Karola
Gustawa.
Wittenberg zapuścił wzrok w dal, objął
nim lasy, dąbrowy, łęgi i łany zbożne, i po chwili
rzekł:
- Tak jest! piękny to kraj i żyzny... Wasza
miłość możesz też być pewien, że po wojnie
jego królewska mość nikomu innemu wielkorządztwa tu nie
powierzy.
Otyły człowiek zdjął znów
kapelusz.
- I ja też nie chcę innego mieć pana -
dodał wznosząc oczy ku niebu.
Niebo było jasne i pogodne, żaden piorun nie
spadł i nie skruszył na proch zdrajcy, który swój kraj,
jęczący już pod dwoma wojnami i wyczerpany, wydawał na tej
granicy w moc nieprzyjaciela.
Człowiek bowiem rozmawiający z Wittenbergiem
był to Hieronim Radziejowski, były podkanclerzy koronny, obecnie
Szwedom przeciw ojczyźnie zaprzedany.
Stali czas jakiś w milczeniu; tymczasem ostatnie dwie
brygady, nerikska i wermlandzka, przeszły granicę, za nimi
poczęły się wtaczać działa, trąby ciągle
jeszcze grały, a huk kotłów i warczenie bębnów
głuszyło kroki żołnierzy i napełniało las
złowrogimi echami. Wreszcie ruszył i sztab. Radziejowski jechał
koło Wittenberga.
- Oxenstierny nie widać - rzekł Wittenberg -
boję się, czy go jaka przygoda nie spotkała. Nie wiem,
jeżeli to dobra była rada posyłać go jako trębacza z
listami pod Ujście.
- Dobra - odparł Radziejowski - bo obóz
zlustruje, wodzów zobaczy i wyrozumie, co tam myślą, a tego by
lada ciura nie uczynił.
- A jeśli go poznają?
- Jeden pan Rej go tam zna, a on nasz. Zresztą,
choćby go poznali, nie uczynią mu nic złego, jeszcze na
drogę opatrzą i nagrodzą... Znam ja Polaków i wiem,
że gotowi na wszystko, byle się przed obcymi jako polityczny
naród pokazać. Cała usilność nasza w tym, aby nas
obcy chwalili... O Oxenstiernę możesz być wasza
miłość spokojny, bo włos mu z głowy nie spadnie. Nie
widać go, bo i czas był na powrót za krótki.
- A jak wasza miłość sądzisz:
sprawią nasze listy jaki skutek?
Radziejowski roześmiał się.
- Jeśli pozwolisz mi wasza miłość
być prorokiem, to przepowiem, co się stanie. Pan wojewoda
poznański polityczny to człek i uczony, więc nam bardzo
politycznie i bardzo grzecznie odpisze; ale że lubi za Rzymianina
uchodzić, tedy jego odpowiedź okrutnie będzie rzymska; powie
naprzód, że woli ostatnią kroplę krwi wylać niż
poddać się, że śmierć lepsza od niesławy, a
miłość, jaką żywi dla ojczyzny, nakazuje mu
paść na granicy.
Radziejowski począł się śmiać
jeszcze głośniej, surowa twarz Wittenberga rozjaśniła
się także.
- Wasza miłość nie sądzisz, aby on
był gotów tak uczynić, jak pisze? - pytał.
- On? - odrzekł Radziejowski. - Prawda, że
żywi miłość do ojczyzny, ale inkaustem, a że niezbyt
to posilna potrawa, więc i jego miłość chudsza nawet od
jego błazna, który mu pomaga rytmy układać. Jestem pewny,
że po onej rzymskiej odmowie nastąpią życzenia zdrowia,
pomyślności, polecanie się służbom, a na koniec
prośba, byśmy dobra jego i krewnych oszczędzali, za co
znów będzie żywił dla nas wdzięczność -
wraz ze wszystkimi swymi krewnymi.
- A jakiż będzie w ostatku skutek naszych
listów?
- Że zwątlą ducha do ostatka, że panowie
senatorowie rozpoczną z nami układy i że całą
Wielkopolskę, bodaj po kilku wystrzałach na wiatr, zajmiemy.
- Obyś wasza miłość był prawdziwym
prorokiem...
- Pewien jestem, że tak będzie, bo znam tych
ludzi, mam też przyjaciół i stronników w całym
kraju i wiem, jak sobie poczynać... A że niczego nie omieszkam,
ręczy za to krzywda, która mnie od Jana Kazimierza spotkała, i
miłość dla Karola Gustawa. Czulsi u nas teraz ludzie na
własne fortuny niż na całość Rzeczypospolitej.
Wszystkie te ziemie, po których teraz iść będziem, to
fortuny Opalińskich, Czarnkowskich, Grudzińskich, a że oni to
właśnie stoją pod Ujściem, więc też i mięksi
będą przy układach. Co do szlachty, byle jej wolność
sejmikowania zaręczyć, pójdzie i ona śladem panów
wojewodów.
- Wasza miłość niepożyte swoją
znajomością kraju i ludzi oddajesz jego królewskiej mości
usługi, które nie mogą być bez równie znamienitej
nagrody. Z tego, co od waszej miłości słyszę,
wnioskuję, że mogę tę ziemię jako naszą
uważać.
- Możesz wasza miłość! możesz!
możesz! - powtórzył skwapliwie po kilkakroć Radziejowski.
- A więc zajmuję ją w imieniu jego
królewskiej mości Karola Gustawa odparł poważnie
Wittenberg.
Gdy tak szwedzkie wojska poczęły deptać za
Heinrichsdorfem ziemię wielkopolską, poprzednio jeszcze, bo w dniu 18
lipca, przybył do obozu polskiego trębacz szwedzki z listami do
wojewodów od Radziejowskiego i Wittenberga.
Pan Władysław Skoraszewski sam poprowadził go
do wojewody poznańskiego, a szlachta z pospolitego ruszenia gapiła
się ciekawie na "pierwszego Szweda", podziwiając jego
dzielną postawę, twarz męską, żółty
wąs, zaczesany w końcach do góry w szeroką szczotkę,
i minę prawdziwie pańską. Tłumy przeprowadzały go do
wojewody, znajomi zwoływali się nawzajem, pokazywano go palcami,
śmiano się trochę z butów, zakończonych ogromną
kolistą cholewą, i z długiego, prostego rapiera, który
rożnem przezywano, wiszącego na pendencie, suto srebrem haftowanym;
Szwed zaś rzucał także ciekawie oczyma spod szerokiego
kapelusza, jakby chciał obóz zlustrować i siły
przeliczyć, to znów przypatrywał się tłumom
szlachty, której wschodni ubiór widocznie był dla niego
nowością.
Na koniec wprowadzono go do wojewody, u którego
zgromadzeni byli wszyscy dygnitarze znajdujący się w obozie.
Wnet przeczytano listy i rozpoczęła się
narada, trębacza zaś polecił pan wojewoda swym dworzanom, aby
uczęstowano go po żołniersku; od dworzan odebrała go
szlachta, i podziwiając go ciągle jako osobiliwość,
poczęła z nim pić na umór.
Pan Skoraszewski przypatrywał mu się
również pilnie, ale z tego powodu, iż podejrzewał,
że to jakiś oficer za trębacza przebrany; poszedł nawet z
tą myślą wieczorem do pana wojewody; ten jednakże
odrzekł, iż to jest wszystko jedno, i aresztować go nie
pozwolił.
- Choćby to był i sam Wittenberg - rzekł -
jako poseł tu przybył i bezpiecznie odjechać powinien... Jeszcze
mu każę dać dziesięć dukatów na drogę.
Trębacz tymczasem gawędził łamaną
niemczyzną z tymi ze szlachty, którzy ten język przez stosunki
z miastami pruskimi rozumieli, i opowiadał im o zwycięstwach przez
Wittenberga w różnych krajach odniesionych, o siłach, jakie ku
Ujściu idą, a zwłaszcza o działach nie znanej dotąd
doskonałości, którym nie masz sposobu się opierać.
Stropiła się tym też szlachta niemało i różne
przesadzone wieści poczęły wnet krążyć po obozie.
Tej nocy prawie nikt nie spał w całym Ujściu,
bo najprzód, koło północy, nadeszli ci ludzie,
którzy dotychczas w osobnych stali obozach pod Piłą i
Wieleniem. Dygnitarze radzili nad odpowiedzią do białego dnia, a
szlachcie czas schodził na opowiadaniach o potędze szwedzkiej.
Z pewną gorączkową ciekawością
wypytywano trębacza o wodzów, wojsko, broń, sposób
walczenia i podawano sobie z ust do ust każdą jego odpowiedź.
Bliskość szwedzkich zastępów dodawała
niezwykłego interesu wszelkim szczegółom, które nie
były tego rodzaju, aby mogły dodać otuchy.
O świtaniu nadjechał pan Stanisław Skrzetuski
z wieścią, że Szwedzi przyciągnęli już pod
Wałcz, o jeden dzień marszu od polskiego obozu. Powstała
natychmiast sroga krętanina; większość koni wraz ze
służbą była na paszy na łąkach, więc
posyłano po nie na gwałt. Powiaty siadały na koń i
stawały chorągwiami. Chwila przed bitwą bywa dla niewyćwiczonego
żołnierza najstraszniejszą; więc zanim rotmistrze
zdołali wprowadzić jaki taki porządek, przez długi czas
panowało przerażające zamieszanie.
Nie słychać było ni komendy, ni trąbek,
tylko głosy wołające ze wszystkich stron: "Janie! Pietrze!
Onufry! bywaj!... Żeby cię zabito! dawaj konie!... Gdzie moja
służba?... Janie! Pietrze!" Gdyby w takiej chwili rozległ
się jeden strzał działowy, zamieszanie łatwo by w
popłoch zmienić się mogło.
Z wolna jednak powiaty stawały w ordynku. Przyrodzone
usposobienie szlachty do wojny zastąpiło poniekąd brak
doświadczenia i około południa przedstawiał już
obóz dość imponujący widok. Piechota stała przy
wałach, podobna do kwiatów w swych różnobarwnych
kabatach; dymy unosiły się z zapalonych lontów, a na
zewnątrz wałów, pod zasłoną dział,
łęgi i równina zaroiły się powiatowymi
chorągwiami jazdy w szyku stojącej, na dzielnych koniach,
których rżenie budziło echa w pobliskich lasach i napełniało
serca zapałem wojennym.
Tymczasem wojewoda poznański wyprawił
trębacza z odpowiedzią na listy, brzmiącą mniej więcej
tak, jak przepowiadał Radziejowski, a zatem polityczną zarazem i
rzymską; po czym postanowił wysłać podjazd na
północny brzeg Noteci dla pochwycenia nieprzyjacielskiego
języka.
Piotr Opaliński, wojewoda podlaski, stryjeczny wojewody
poznańskiego, miał ruszyć własną osobą z
podjazdem wraz ze swymi dragonami, których, sto
pięćdziesiąt pod Ujście przyprowadził, a oprócz
tego polecono panom rotmistrzom, Skoraszewskiemu Władysławowi i
Skrzetuskiemu, wezwać ochotnika ze szlachty do pospolitego ruszenia
należącej, aby i ona zajrzała już przecie w oczy
nieprzyjacielowi.
Jeździli tedy obaj przed szeregami czyniąc rozkosz
oczom swym moderunkiem i postawą; pan Stanisław, czarny jak żuk
na podobieństwo wszystkich Skrzetuskich, z twarzą męską,
groźną i ozdobioną długą ukośną blizną
od cięcia miecza pozostałą, z kruczą, rozwianą na
wiatr brodą; pan Władysław, tłustawy, z długimi
jasnymi wąsami, z odwiniętą wargą dolną i oczyma w
czerwonych obwódkach, łagodny i poczciwy, mniej przypominał
Marsa, ale niemniej była to szczera dusza żołnierska, jak
salamandra w ogniu się kochająca, rycerz znający wojnę jak
swoje dziesięć palców i odwagi nieporównanej. Obaj
przejeżdżając szeregi wyciągnięte w długą
linię powtarzali co chwila:
- A nuże, mości panowie, kto na ochotnika pod
Szweda? Kto rad prochu powąchać? Nuże, mości panowie, na
ochotnika!
I tak przejechali już spory kawał - bez skutku, bo
z szeregów nie wysuwał się nikt. Jeden oglądał
się na drugiego. Byli tacy, którzy mieli ochotę, i nie strach
przed Szwedami, ale nieśmiałość wobec swoich ich
wstrzymywała.
Niejeden trącał sąsiada łokciem i
mówił: "Pójdziesz ty, to i ja pójdę."
Rotmistrze poczynali się niecierpliwić, aż
nagle, gdy przyjechali przed powiat gnieźnieński, jakiś
człowiek pstro ubrany wyskoczył na kucu nie z szeregu, ale zza
szeregu i krzyknął:
- Mości panowie pospolitaki, ja zostaję
ochotnikiem, a wy błaznami!
- Ostrożka! Ostrożka! - zawołała
szlachta.
- Taki dobry szlachcic jak i każdy! - odpowiedział
błazen.
- Tfu! do stu diabłów! - zawołał pan
Rosiński, podsędek - dość błazeństw! idę ja!
- I ja!... i ja! - zawołały liczne głosy.
- Raz mnie matka rodziła, raz mi śmierć!
- Znajdą się tacy dobrzy jak i ty!
- Każdemu wolno! Niech się tu nikt nad drugich nie
wynosi.
I jak poprzednio nikt nie stawał, tak teraz
poczęła się sypać szlachta ze wszystkich powiatów -
prześcigać końmi, zawadzać jedni o drugich i
kłócić naprędce. Stanęło w mgnieniu oka z pięćset
koni, a jeszcze ciągle wyjeżdżano z szeregów. Pan
Skoraszewski począł się śmiać swoim szczerym,
poczciwym śmiechem i wołać:
- Dosyć, mości panowie, dosyć! Nie
możemy iść wszyscy!
Po czym obaj ze Skrzetuskim sprawili ludzi i ruszyli
naprzód.
Pan wojewoda podlaski połączył się z
nimi przy wyjściu z obozu. Widziano ich jak na dłoni, przeprawiających
się przez Noteć - po czym zamigotali jeszcze kilkakrotnie na
skrętach drogi i znikli z oczu.
Po upływie pół godziny pan wojewoda
poznański kazał rozjeżdżać się ludziom do
namiotów, uznał bowiem, że niepodobna ich trzymać w
szeregach, gdy nieprzyjaciel jeszcze o dzień drogi odległy.
Porozstawiano jednak liczne straże; nie pozwolono wyganiać koni na
paszę i wydano rozkaz, że za pierwszym cichym zatrąbieniem przez
munsztuk wszyscy mają siadać na koń i stawać w
gotowości.
Skończyło się oczekiwanie,
niepewność, skończyły się zaraz swary,
kłótnie; owszem: bliskość nieprzyjaciela, jak
przepowiadał pan Skrzetuski, podniosła ducha. Pierwsza
szczęśliwa bitwa mogła go nawet podnieść bardzo
wysoko, i wieczorem zdarzył się wypadek, który zdawał
się być nową szczęśliwą wróżbą.
Słońce właśnie zachodziło
oświecając ogromnym, rażącym oczy blaskiem Noteć i
zanoteckie bory, gdy po drugiej stronie rzeki ujrzano naprzód tuman
kurzu, a potem poruszających się w tumanie ludzi. Wyległo, co
żyło, na wały, patrzeć, co to za goście; wtem od
straży nadbiegł dragon z chorągwi pana Grudzińskiego
dając znać, że podjazd wraca.
- Podjazd wraca!... wracają szczęśliwie!...
Nie zjedli ich Szwedzi!- powtarzano z ust do ust w obozie.
Oni tymczasem w jasnych kłębach kurzu
zbliżali się coraz bardziej, idąc wolno, następnie
przeprawili się przez Noteć.
Szlachta przypatrywała im się z rękoma nad
oczami, bo blask czynił się coraz większy i całe powietrze
przesycone było złotym i purpurowym światłem.
- Hej! coś ich kupa większa, niż wyjechała!
- rzekł pan Szlichtyng.
- Jeńców chyba prowadzą, jak mnie
Bóg miły! - zakrzyknął jakiś szlachcic, widocznie
tchórzem podszyty, który oczom swoim wierzyć nie
chciał.
- Jeńców prowadzą! jeńców
prowadzą!...
Oni tymczasem zbliżyli się już tak, że
twarze można było rozróżnić. Na przedzie jechał
pan Skoraszewski kiwając swym zwyczajem głową i
gawędząc wesoło ze Skrzetuskim, za nimi duży oddział
konny otaczał kilkudziesięciu piechurów przybranych w koliste
kapelusze. Byli to istotnie jeńcy szwedzcy.
Na ten widok nie wytrzymała szlachta i
puściła się naprzeciw wśród okrzyków:
- Vivat Skoraszewski! Vivat Skrzetuski!
Gęste tłumy otoczyły wnet cały
oddział. Jedni patrzyli na jeńców, drudzy wypytywali się:
"Jak to było?" - inni wygrażali Szwedom.
- A hu! A co?! Dobrze wam tak, psiajuchy!... Z Polakami
zachciało się wam wojować? Macie teraz Polaków!
- Dawajcie ich sam!... Na szable ich!... Bigosować!...
- Ha, szołdry! ha, pludraki,
popróbowaliście polskich szabel?!
- Mości panowie, nie krzyczcie jak wyrostki, bo
jeńcy pomyślą, że wam wojna pierwszyzna ! - rzekł pan
Skoraszewski. - Zwyczajna to rzecz, że się jeńców w
czasie wojny bierze.
Ochotnicy, którzy należeli do podjazdu,
spoglądali z dumą na szlachtę, która zarzucała ich
pytaniami:
- Jakże to? Łatwo się wam dali? Czy
musieliście się zapocić? Dobrze się biją?
- Dobrzy pachołkowie - odparł pan Rosiński -
i bronili się znacznie, ale przecie nie z żelaza. Szabla się ich
ima.
- Tak i nie mogli wam się oprzeć, co?
- Impetu nie mogli wytrzymać.
- Mości panowie, słyszycie, co mówią:
impetu nie mogli wytrzymać!... A co?... Impet to grunt!...
- Pamiętajcie, byle z impetem!... Najlepszy to
sposób na Szweda!
Gdyby tej szlachcie kazano w tej chwili skoczyć na
nieprzyjaciela, niechybnie nie zabrakłoby jej impetu, ale tymczasem nieprzyjaciela
nie było widać - natomiast dobrze już w nocy rozległ
się głos trąbki przed forpocztami. Przybywał drugi
trębacz z listem od Wittenberga wzywającym szlachtę do poddania
się. Tłumy dowiedziawszy się o tym chciały
posłańca rozsiekać, ale wojewodowie wzięli list do
deliberacji, choć treść jego była bezczelna.
Jenerał szwedzki oświadczał, że Karol
Gustaw przysyła swe wojska krewnemu Janowi Kazimierzowi jako posiłki
przeciw Kozakom, że zatem Wielkopolanie powinni się poddać bez
oporu. Pan Grudziński czytając to pismo nie mógł
wstrzymać oburzenia i pięścią w stół
uderzył, ale wojewoda poznański wnet uspokoił go pytaniem:
- Wierzysz waszmość w zwycięstwo?... Ile dni
możem się bronić?...
Chceszli wziąść odpowiedzialność za
tyle krwi szlacheckiej, która jutro może być przelaną?
Po dłuższej naradzie postanowiono nie
odpowiadać i czekać, co się stanie.
Nie czekano już długo. W sobotę, dnia 24
lipca, straże dały znać, że całe wojsko szwedzkie
ukazało się naprzeciw Piły. W obozie zawrzało jak w ulu
wilią wyroju.
Szlachta siadała na koń, wojewodowie przebiegali
szeregi, wydając sprzeczne rozkazy, aż dopiero pan
Władysław wziął wszystko w ręce i przyprowadziwszy do
porządku wyjechał na czele kilkuset ochotników, by
popróbować harców za rzeką i ludzi z widokiem nieprzyjaciół
oswoić.
Szła z nim jazda dość ochotnie, bo harce
składały się zwykle z szeregu walk prowadzonych niewielkimi
kupami lub pojedynczo, a takich walk ćwiczona w sztuce robienia
szablą szlachta nie lękała się wcale. Wyszli więc za
rzekę i stanęli w obliczu nieprzyjaciela, który
zbliżał się coraz bardziej i czerniał długą
linią na horyzoncie jakoby bór świeżo z ziemi
wyrosły. Rozwijały się więc pułki konne, piesze, ogarniając
coraz szerszą przestrzeń.
Szlachta spodziewała się, że lada chwila
sypną się ku niej harcownicy, rajtarzy, ale tymczasem nie było
ich widać. Natomiast na wzgórzach odległych o kilkaset
kroków zatrzymały się niewielkie kupki, w których
widać było ludzi i konie, i poczęły kręcić
się na miejscu, co ujrzawszy pan Skoraszewski zakomenderował bez
zwłoki:
- Lewo - w tył!
Ale jeszcze nie przebrzmiał głos komendy, gdy na
wzgórkach wykwitły długie białe smugi dymu i niby ptastwo
jakieś przeleciało ze świstem między szlachtą, potem
huk wstrząsnął powietrzem, a jednocześnie rozległy
się krzyki i jęki kilku rannych.
- Stój! - krzyknął pan Władysław.
Ptastwo przeleciało po raz drugi i trzeci - i
znów świstowi zawtórowały jęki.
Szlachta nie usłuchała komendy naczelnika, owszem,
ustępowała coraz szybciej, krzycząc i pomocy niebieskiej
wzywając - następnie oddział rozproszył się w mgnieniu
oka po równinie i ruszył skokiem ku obozowi. Pan Skoraszewski
klął - nic nie pomogło.
Zegnawszy tak łatwo harcowników Wittenberg
posuwał się dalej, aż wreszcie stanął naprzeciw
Ujścia, wprost przed szańcami bronionymi przez szlachtę
kaliską. Polskie armaty poczęły grać w tejże chwili,
ale zrazu nie odpowiadano na owe salwy ze strony szwedzkiej. Dymy
układały się spokojnie w jasnym powietrzu w długie pasma
rozciągające się między wojskami, a przez luki między
nimi widziała szlachta pułki szwedzkie, piechoty i jazdy,
rozwijające się ze straszliwym spokojem, jak gdyby pewne
zwycięstwa.
Na wzgórzach zataczano armaty, podsypywano
szańczyki, słowem, nieprzyjaciel szykował się nie
zwracając najmniejszej uwagi na kule, które nie dolatując do
niego obsypywały jeno piaskiem i ziemią pracujących przy
szańczykach.
Wyprowadził jeszcze pan Stanisław Skrzetuski dwie
chorągwie kaliszanów, chcąc śmiałym atakiem
zmieszać Szwedów, ale nie poszli ochotnie; oddział
rozciągnął się zaraz w bezładną kupę, bo gdy
odważniejsi parli konie naprzód, tchórzliwsi wstrzymywali je
umyślnie. Dwa pułki rajtarii wysłanej przez Wittenberga po
krótkiej walce spędziły z pola szlachtę i gnały pod
obóz.
Tymczasem zapadł mrok i zakończył
bezkrwawą walkę.
Strzelano jednak z dział aż do nocy, po czym
strzały umilkły, ale w obozie polskim podniosła się taka
wrzawa, że słychać ją było na drugim brzegu Noteci.
Powstała ona naprzód z tego powodu, że kilkaset
pospolitaków próbowało wymknąć się w
ciemnościach z obozu. Inni, spostrzegłszy to, poczęli
grozić i nie puszczać. Brano się do szabel. Słowa:
"Albo wszyscy,
albo nikt!" - znowu przelatywały z ust do ust.
Lecz z każdą chwilą stawało się prawdopodobniejszym,
że ujdą wszyscy. Wybuchło wielkie niezadowolenie z wodzów:
"Wysłano nas z gołymi brzuchami przeciw armatom!" -
wołali pospolitacy.
Oburzano się również i na Wittenberga,
że nie szanując zwyczajów wojennych, przeciw harcownikom nie
harcowników wysyła, ale z armat ognia do nich niespodzianie
każe dawać. "Każdy poczyna sobie, jak mu lepiej -
mówiono - ale świńskiego to narodu obyczaj czołem do
czoła nie stanąć." Inni rozpaczali otwarcie.
"Wykurzą nas stąd jak jaźwca z jamy" - mówili
desperaci. "Obóz źle zatoczony, szańce źle usypane,
miejsce do obrony niestosowne." Od czasu do czasu odzywały się
głosy: "Panowie bracia! ratujcie się!" A inne
wołały: "Zdrada! zdrada!"
Była to noc straszna: zamieszanie i
rozprzężenie wzrastało z każdą chwilą;
rozkazów nikt nie słuchał. Wojewodowie potracili głowy i
nie próbowali nawet przywrócić ładu.
Niedołęstwo ich i niedołęstwo pospolitego ruszenia
okazywało się jasno jak na dłoni. Wittenberg mógłby
był tej nocy wziąść wstępnym bojem obóz z
największą łatwością.
Nastał świt.
Dzień czynił się blady, chmurny i
oświecił chaotyczne zbiorowisko ludzi upadłych na duchu,
lamentujących, w znacznej części pijanych, gotowszych na
hańbę niż na walkę. Na domiar złego Szwedzi
przeprawili się nocą pod Dziębowem na drugą stronę Noteci
i otoczyli obóz polski.
Z tej strony nie było prawie wcale szańców
i nie było zza czego się bronić.
Należało otoczyć się wałem bez
straty chwili czasu. Skoraszewski i Skrzetuski zaklinali, by to uczyniono, ale
nikt już nie chciał o niczym wiedzieć.
Wodzowie i szlachta mieli na ustach jedno słowo:
"paktować!" Wysłano parlamentarzy. W odpowiedzi
przybył z obozu szwedzkiego świetny orszak, na czele którego
jechali: Radziejowski i jenerał Wirtz, obaj z zielonymi
gałęziami w ręku.
Jechali ku domowi, w którym stał wojewoda
poznański, ale po drodze zatrzymywał się Radziejowski wśród
tłumów szlachty, kłaniał się gałęzią
i kapeluszem, uśmiechał się, witał znajomych i
mówił donośnym głosem:
- Mości panowie, bracia najmilsi! Nie
trwóżcie się! Nie jako wrogowie tu przybywamy. Od was samych
zależy, by kropla krwi więcej nie była wytoczona. Jeśli
chcecie zamiast tyrana, który nastaje na wolności wasze,
który o dominium absolutum zamyśla, który ojczyznę do
ostatniej zguby przywiódł, jeśli chcecie, powtarzam, pana
dobrego, wspaniałego, wojownika tak niezmiernej sławy, że na
samo imię jego pierzchną wszyscy nieprzyjaciele Rzeczypospolitej - to
oddajcie się w protekcję najjaśniejszemu Karolowi Gustawowi...
Mości panowie, bracia najmilsi! Oto wiozę ze sobą
poręczenie wszelkich swobód waszych, waszej wolności, religii.
Od was samych ocalenie wasze zależy... Mości panowie!
Najjaśniejszy król szwedzki podejmuje się przytłumić
rebelię kozacką, zakończyć wojnę litewską, i on
jeden to uczynić potrafi. Ulitujcie się nad ojczyzną
nieszczęsną, jeśli nad sobą nie macie litości...
Tu głos zdrajcy zadrgał, jakoby łzami
przyduszony. Słuchała szlachta w zdumieniu, gdzieniegdzie rzadkie
głosy zakrzyknęły: "Vivat Radziejowski, nasz
podkanclerzy!" - a on przejeżdżał dalej i znów
się kłaniał nowym tłumom, i znów słychać
było jego tubalny głos: "Mości panowie, bracia
najmilsi!" - Na koniec obaj z Wirtzem i całym orszakiem znikli w domu
wojewody poznańskiego.
Szlachta stłoczyła się przed domem tak
ciasno, że po głowach można by było przejechać, bo
czuła to i rozumiała, że tam, w tym domu, toczy się sprawa
nie tylko o nią, ale o całą ojczyznę. Wyszli słudzy
wojewodzińscy w szkarłatnych barwach i poczęli zapraszać
poważniejszych "personatów" do środka. Ci weszli
skwapliwie, za nimi wdarło się kilku mniejszych, a reszta stała
pod drzwiami, tłoczyła się do okien, przykładała uszy
nawet do ścian.
Milczenie panowało w tłumach głębokie.
Stojący bliżej okien słyszeli od czasu do czasu gwar
donośnych głosów wydobywających się z wnętrza
izby, jakoby echa kłótni, dysput, sporów... Godzina
upływała za godziną - końca tej naradzie nie było.
Nagle drzwi wchodowe otworzyły się z trzaskiem i
wypadł z nich pan Władysław Skoraszewski.
Obecni cofnęli się w przerażeniu.
Ten człowiek, zwykle tak spokojny i łagodny, o
którym mówiono, że rany mogły się goić pod
jego ręką, wyglądał teraz strasznie. Oczy miał
czerwone, wzrok obłąkany, odzież rozchełstaną na
piersiach; obu rękoma trzymał się za czuprynę i tak
wpadłszy jak piorun między szlachtę krzyczał
przeraźliwym głosem:
- Zdrada! morderstwo! hańba! Jesteśmy Szwecją
już, nie Polską! Matkę tam mordują w tym domu!
I począł ryczeć okropnym, spazmatycznym
płaczem i rwać włosy jak człowiek, który rozum
traci. Grobowe milczenie panowało dokoła. Straszne jakieś
uczucie ogarnęło wszystkie serca.
Skoraszewski zaś zerwał się nagle,
począł biegać między szlachtą i wołać
głosem najwyższej rozpaczy:
- Do broni! do broni, kto w Boga wierzy! Do broni! do broni!
Wówczas jakieś szmery poczęły
przelatywać po tłumach, jakieś szepty chwilowe, nagłe,
urwane, jak pierwsze uderzenia wiatru przed burzą. Wahały się
serca, wahały umysły, a w tej rozterce powszechnej uczuć
tragiczny głos wołał ciągle:
- Do broni! do broni!
Wkrótce zawtórowały mu dwa inne: pana
Piotra Skoraszewskiego i pana Skrzetuskiego - za nimi nadbiegł i
Kłodziński, dzielny rotmistrz powiatu poznańskiego.
Coraz większe koło szlachty poczęło ich
otaczać. Czynił się naokoło szmer groźny,
płomienie przebiegały twarze i strzelały z oczu, trzaskano
szablami. Władysław Skoraszewski opanował pierwsze uniesienie i
począł mówić ukazując na dom, w którym
odbywała się narada:
- Słyszycie, mości panowie, oni tam ojczyznę
zaprzedają jak judasze i hańbią! Wiedzcie, że już nie
należym do Polski. Mało im było wydać w ręce
nieprzyjaciela was wszystkich, obóz, wojsko, działa. Bogdaj ich
zabito! - oni jeszcze podpisali w swoim i waszym imieniu, że wyrzekamy
się związku z ojczyzną, wyrzekamy się pana, że
cała kraina, grody warowne i my wszyscy będziem po wieczne czasy do
Szwecji należeć. Że się wojsko poddaje, to bywa; ale kto ma
prawo ojczyzny i pana się wyrzekać?! Kto ma prawo prowincję
odrywać, z obcymi się łączyć, do innego narodu
przechodzić, krwi własnej się wyrzekać?! Mości
panowie, to hańba, zdrada, morderstwo, parrycydium!... Ratujcie
ojczyznę, panowie bracia! Na imię Boga! Kto szlachcic, kto cnotliwy,
ratunku dla matki! życie dajmy, krew wylejmy! Nie chciejmy być
Szwedami! Nie chciejmy, nie chciejmy!... Bogdaj się nie rodził, kto
krwi teraz poskąpi!... Ratujmy matkę!
- Zdrada! - krzyknęło już kilkadziesiąt
głosów. - Zdrada! rozsiekać!
- Do nas, kto cnotliwy! - krzyczał Skrzetuski.
- Na Szweda! na śmierć! - dodał
Kłodziński.
I poszli dalej w obóz krzycząc: "Do nas! do
kupy! zdrada!" - a za nimi ruszyło już kilkuset szlachty z
gołymi szablami.
Ale większość niezmierna została na
miejscu, a i z tych, co poszli, jaki taki spostrzegłszy, że ich
niewiele, poczynał się oglądać i przyzostawać.
A tymczasem drzwi radnego domu otworzyły się znowu
i ukazał się w nich pan wojewoda poznański, Krzysztof
Opaliński, mając po prawej stronie jenerała Wirtza, po lewej
Radziejowskiego. Za nimi szli: Andrzej Karol Grudziński, wojewoda kaliski,
Maksymilian Miaskowski, kasztelan krzywiński, Paweł Gębicki,
kasztelan międzyrzecki, i Andrzej Słupecki.
Krzysztof Opaliński trzymał w ręku
zwój pargaminowy ze zwieszającymi się pieczęciami;
głowę miał podniesioną, ale twarz bladą, a wzrok
niepewny, choć widocznie silił się na wesołość.
Ogarnął oczyma tłumy i wśród ciszy śmiertelnej
począł mówić dobitnym, lubo nieco zachrypłym
głosem:
- Mości panowie! W dniu dzisiejszym poddaliśmy
się pod protekcję najjaśniejszego króla szwedzkiego.
Vivat Carolus Gustavus rex!
Cisza odpowiedziała wojewodzie; nagle zabrzmiał
jakiś pojedynczy głos:
- Veto!
Wojewoda powlókł oczyma w kierunku tego
głosu i odrzekł:
- Nie sejmik tu, więc i veto nie na miejscu. A kto chce
wetować, niechże idzie na armaty szwedzkie ku nam wymierzone,
które w godzinę z całego obozu jedno rumowisko uczynić
mogą.
Tu umilkł, a po chwili spytał:
- Kto mówił: veto ?
Nikt się nie ozwał.
Wojewoda znów zabrał głos i
mówił jeszcze dobitniej:
- Wszelkie wolności szlachty i duchowieństwa
będą zachowane, podatki nie będą powiększone, a i
wybierane będą w tenże sam sposób, jak poprzednio... Nikt
nie będzie cierpiał krzywd ani grabieży; wojska jego
królewskiej mości nie mają prawa do konsystencji w dobrach
szlacheckich ani do innej egzakcji niż taka, z jakiej komputowe polskie
chorągwie korzystały...
Tu umilkł i słuchał chciwie szmeru
szlacheckiego, jakby chciał wyrozumieć jego znaczenie, po czym
skinął ręką:
- Prócz tego mam słowo i obietnicę
jenerała Wittenberga, daną w imieniu jego królewskiej
mości, iż jeśli cały kraj pójdzie za naszym
zbawiennym przykładem, wojska szwedzkie wnet ruszą na Litwę i
Ukrainę i nie wprzód ustaną wojować, aż wszystkie
ziemie i wszystkie zamki będą Rzeczypospolitej powrócone. Vivat
Carolus Gustavus rex!
- Vivat Carolus Gustavus rex! - zawołało kilkaset
głosów.
- Vivat Carolus Gustavus rex! - brzmiało coraz
donośniej w całym obozie.
Tu na oczach wszystkich wojewoda poznański
zwrócił się do Radziejowskiego i uściskał go
serdecznie, po czym uściskał Wirtza; po czym wszyscy poczęli
się ściskać ze sobą. Szlachta poszła za
przykładem dygnitarzy i radość stała się
powszechną. Wiwatowano już tak, że aż echa rozbrzmiewały
w całej okolicy. Ale wojewoda poznański poprosił jeszcze
miłościwą brać o chwilę ciszy i rzekł serdecznym
tonem:
- Mości panowie! Jenerał Wittenberg prosi nas
dziś na ucztę do swego obozu, abyśmy przy kielichach sojusz
braterski z mężnym narodem zawarli.
- Vivat Wittenberg! Vivat! Vivat! Vivat!
- A potem, mości panowie - dodał wojewoda -
rozjedziem się do domów i przy bożej pomocy rozpoczniem
żniwa z tą myślą, żeśmy w dniu dzisiejszym
ojczyznę ocalili.
- Potomne wieki oddadzą nam sprawiedliwość -
rzekł Radziejowski.
- Amen! - dokończył wojewoda poznański.
Wtem spostrzegł, że oczy mnóstwa szlachty
patrzą i przypatrują się czemuś wyżej, ponad jego
głową.
Odwrócił się i ujrzał swego
błazna, który wspinając się na palce i trzymając
się jedną ręką za odrzwia pisał węglem na
ścianie radnego domu, tuż nad drzwiami:
"Mane-Tekel-Fares."
Na świecie niebo pokryło się chmurami i
zbierało się na burzę.
|