ROZDZIAŁ 11
We wsi Burzec, położonej w ziemi łukowskiej,
na pograniczu województwa podlaskiego, a należącej
podówczas do państwa Skrzetuskich, w sadzie między dworem a
stawem siedział na ławie stary człowiek, a przy nogach jego
bawiło się dwóch chłopaków: jeden pięcio-,
drugi czteroletni, czarnych i opalonych jak Cyganiątka, a rumianych i
zdrowych. Stary człek również czerstwo jeszcze
wyglądał jak tur. Wiek nie zgarbił szerokich jego ramion; z
oczu, a raczej z oka, bo jedno miał bielmem przykryte, patrzyło mu
zdrowie i dobry humor; brodę miał białą, ale minę
gęstą i twarz czerwoną, zdobną na czole w szeroką bliznę,
przez którą było widać kość czaszki.
Oba chłopaki chwyciwszy za uszy od cholewy jego buta
ciągnęły je w przeciwne strony, a on patrzył na staw
oświecony blaskami słonecznymi, w którym ryby rzucały
się gęsto, łamiąc gładką powierzchnię toni.
- Ryby tańcują - mruczał sam do siebie. - Nie
bójcie się, będziecie wy jeszcze lepiej tańcowały po
spuście albo gdy was kucharka będzie nożem skrobała.
Po czym zwrócił się do
chłopaków:
- Odczepcie się, basałyki, od cholewy, bo jak
który ucho urwie, to i ja mu urwę. Co za bąki uprzykrzone!
Idźcie kulki przewracać po trawie i dajcie mi spokój!
Longinkowi się nie dziwię, bo młodszy, ale Jaremka powinien
mieć już rozum. Wezmę którego utrapieńca i w staw
wrzucę!
Ale stary widocznie okrutnie był zawojowany przez
chłopaków, bo żaden z nich nie uląkł się
groźby; natomiast starszy, Jaremka, począł go jeszcze silniej
ciągnąć za cholewę, tupać nogami i powtarzać:
- Żeby dziadzio był Bohunem i porwał
Longinka!
- Odczep się, ty żuku, mówię ci, ty
smyku, ty gomółko!
- Żeby dziadzio był Bohunem!
- Dam ja ci Bohuna, poczekaj, jeno matki zawołam!
Jaremka spojrzał na drzwi wychodzące z domu na
ogród, ale ujrzawszy, że zamknięte, i nie widząc nigdzie
matki powtórzył po raz trzeci, wysuwając buzię
naprzód:
- Żeby dziadzio był Bohunem!
Zamęczą mnie te knoty, nie może inaczej
być... Dobrze, będę Bohunem, ale raz jeden tylko. Skaranie
boże! Pamiętaj, żebyś się więcej nie
naprzykrzał.
To rzekłszy stary stęknął trochę,
podniósł się z ławki, nagle porwał małego
Longinka i wydając dzikie okrzyki począł go unosić w
kierunku stawu.
Longinek jednak miał dzielnego obrońcę w
osobie Jaremki, który w takich razach nie nazywał się
Jaremką, ale panem Michałem Wołodyjowskim, rotmistrzem
dragońskim.
Pan Michał tedy, zbrojny w patyk lipowy
zastępujący w nagłym razie szablę, puścił
się z impetem za otyłym Bohunem, dognał go wkrótce i
począł siekać po nogach bez miłosierdzia.
Longinek, grający rolę mamy, wrzeszczał,
Bohun wrzeszczał, Jaremka - Wołodyjowski wrzeszczał; ale
męstwo w końcu przemogło i Bohun, upuściwszy swą
ofiarę, począł zmykać z powrotem pod lipę, na koniec
dopadłszy ławki padł na nią sapiąc straszliwie i
powtarzając:
- Ha, basałyki!... Cud będzie, jeśli się
nie zatknę...
Lecz nie tu był jeszcze koniec jego męki,
gdyż w chwilę później stanął przed nim Jaremka,
zarumieniony, z rozwianą czupryną i rozdętymi nozdrzami, podobny
do małego czupurnego jastrząbka, i jął powtarzać z
większą jeszcze niż poprzednio energią:
- Żeby dziadzio był Bohunem!
Po wielu naleganiach i uroczystym przyrzeczeniu
złożonym przez obydwóch chłopaków, że tym
razem będzie to na pewno ostatni raz, historia powtórzyła
się znowu z całą dokładnością; po czym już
siedli we trzech na ławie i Jaremka począł nalegać:
- Dziadziu! powiedzieć, kto był
najmężniejszy!
- Ty, ty! - odrzekł staruszek.
- I wyrosnę na rycerza?
- Pewnie, że wyrośniesz, bo dobra w tobie krew
żołnierska. Daj ci Boże, żebyś był do ojca
podobny, bo przy męstwie mniej byłbyś uprzykrzony...
Rozumiesz?
- Powiedzieć: ilu tata zabił?
- Mało sto razy mówiłem ! Prędzej
byście liście na tej lipie policzyli niż tych wszystkich
nieprzyjaciół, którycheśmy obaj z waszym ojcem
zgładzili. Gdybym miał tyle włosów na głowie, ilum
sam położył, balwierze w Łukowskiem porobiliby fortuny -
nic, tylko na podgalaniu mi czupryny. Szelmą jestem, jeślim
zeł...
Tu pan Zagłoba - on to był bowiem - spostrzegł,
iż nie wypada mu ani zaklinać się, ani przeklinać wobec
chłopaków, więc chociaż w braku innych
słuchaczów lubił i dzieciom opowiadać o swych
dawniejszych przewagach, zamilkł tym razem, zwłaszcza że ryby w
stawie poczęły się rzucać z podwójną
siłą.
- Trzeba będzie powiedzieć ogrodniczkowi -
rzekł - aby więcierze na noc zastawił; siła zacnych ryb
przy samym brzegu się tłucze.
Wtem drzwi domu wychodzące na ogród
otworzyły się i ukazała się w nich kobieta, piękna jak
południowe słońce, wysoka, tęga, czarnowłosa, z
ciemnymi rumieńcami na twarzy i oczyma jak aksamit. Trzeci chłopak,
trzylatek, czarny jak kulka agatu, trzymał się za jej suknię, a
ona nakrywszy oczy ręką poczęła patrzeć w kierunku
lipy.
Była to pani Helena Skrzetuska z domu kniaziów
Bułyhów-Kurcewiczów.
Ujrzawszy pana Zagłobę z Jaremką i Longinkiem
pod lipą posunęła się kilka kroków ku fosie
wypełnionej wodą i zawołała:
- A bywajcie no, chłopcy! Pewnie tam dziadusiowi
dokuczacie?
- Co mają dokuczać! Wcale się tu przystojnie
zachowali - odpowiedział pan Zagłoba.
Chłopaki skoczyły ku matce, a ona rzekła:
- Co tatuś woli dziś pić, dębniaczek
czyli miód?
- Świnina była na obiad, to miód
będzie grzeczniejszy.
- Zaraz przyślę. Ale niech jeno tatuś nie
drzemie na powietrzu, bo febra pewna.
- Dziś ciepło i wiatru nie ma. A gdzie to Jan,
córuchno?
- Poszedł do stodół.
Pani Skrzetuska mówiła panu Zagłobie:
ojcze, a on jej: córuchno, choć wcale nie byli krewni. Jej rodzina
mieszkała na Zadnieprzu, w dawnym państwie wiśniowieckim, a co
do niego, Bóg jeden wiedział, skąd był rodem, gdyż
sam rozmaicie o tym powiadał. Ale za czasów, gdy jeszcze była
panną, Zagłoba znamienite jej oddał usługi i ze
straszliwych niebezpieczeństw ratował, więc też oboje z
mężem czcili go jako ojca i w całej okolicy niezmiernie był
od wszystkich szanowany, tak dla obrotnego rozumu, jak i dla nadzwyczajnego
męstwa, którego liczne w różnych wojnach, a mianowicie
w kozackich, dał dowody.
Imię jego głośne było w całej
Rzeczypospolitej - sam król kochał się w jego opowiadaniach i
dowcipie, a w ogóle więcej o nim mówiono niż nawet o
panu Skrzetuskim, chociaż pan Skrzetuski przedarł się w swoim
czasie z oblężonego Zbaraża przez wszystkie wojska kozackie.
W chwilę po odejściu pani Skrzetuskiej pacholik
przyniósł pod lipę gąsiorek i szklanicę. Pan
Zagłoba nalał, następnie zamknął oczy i
począł próbować pilnie.
- Wiedział Pan Bóg, dlaczego pszczoły
stworzył! - mruknął pod nosem.
I jął popijać z wolna, oddychając przy
tym głęboko i spoglądając na staw i za staw, hen, na czarne
i sine bory ciągnące się, jak okiem dojrzeć, po drugim
brzegu. Godzina była druga po południu, a niebo bez chmurki. Kwiat
lipowy spływał bez szelestu na ziemię, a na lipie między
liśćmi śpiewała cała kapela pszczół,
które wnet poczęły siadać na zrąbku szklanicy i
zgarniać słodki płyn kosmatymi nóżkami.
Nad wielkim stawem, z trzcin odległych,
przesłoniętych mgłą oddalenia, podnosiły się
czasem stada kaczek, cyranek lub dzikich gęsi i szybowały w
błękitnym przezroczu, podobne do czarnych krzyżyków;
czasem klucz żurawi zaczerniał wysoko na niebie, grając
donośnym krzykiem - zresztą cicho było naokoło i spokojnie,
i słoneczno, i wesoło, jak to bywa w pierwszych dniach sierpnia, gdy
zboża już dojrzały, a słońce sypie jakoby złoto
na ziemię.
Oczy starego człowieka to podnosiły się ku niebu
ścigając stada ptactwa, to znowu ginęły w oddali, ale coraz
senniejsze, w miarę jak miodu w gąsiorku ubywało, i powieki
ciężyły mu coraz bardziej - pszczoły śpiewały na
różne tony swą piosenkę jakoby umyślnie do
poobiedniej drzemki.
- Tak, tak, dał Pan Bóg piękny czas na
żniwa - mruknął pan Zagłoba. - I siano dobrze zebrane, i
żniwa duchem pójdą... Tak, tak...
Tu przymknął oczy, po czym otworzył je znowu
na chwilę, mruknął jeszcze: "Zmęczyły mnie
dzieciska..." - i usnął na dobre.
Spał dość długo, ale po pewnym czasie
zbudził go lekki powiew chłodniejszego powietrza oraz rozmowa i kroki
dwóch mężów zbliżających się szybko pod
lipę. Jeden z nich był to pan Jan Skrzetuski, słynny zbarażczyk,
który od miesiąca wróciwszy od hetmanów z Ukrainy
bawił w domu, lecząc się z febry upartej; drugiego nie znał
pan Zagłoba, chociaż wzrostem, postawą i nawet rysami twarzy
wielce był do Jana podobny.
- Przedstawiam wam, ojcaszku - rzekł Jan - stryjecznego
mego, pana Stanisława Skrzetuskiego ze Skrzetuszewa, rotmistrza kaliskiego.
- Waszmość pan tak do Jana podobny - odparł
Zagłoba mrugając oczyma i strząsając resztki snu z powiek-
że gdzie bym waszmości spotkał, zaraz bym powiedział:
"Skrzetuski!" Hej, co za gość w domu!
- Miło mi zabrać znajomość z
waćpanem dobrodziejem - odparł Stanisław - tym bardziej że
imię znane mi było dobrze, bo je rycerstwo w całej
Rzeczypospolitej ze czcią powtarza i za przykład podaje.
- Nie chwaląc się, robiło się, co
mogło, póki się siłę czuło w kościach.
Jeszcze i teraz rad by człek wojny pokosztował, bo
consuetudo altera natura. Ale czemu to waćpanowie tak strapieni
jesteście, aż Janowi oblicze pobladło?
- Stanisław straszne przywiózł wieści
- odrzekł Jan. - Szwedzi weszli do Wielkopolski i już ją
całkiem zajęli.
Pan Zagłoba zerwał się z ławy, jakby mu
czterdzieści lat ubyło, otworzył szeroko oczy i począł
mimo woli macać się po boku jakby szukając szabli.
- Jak to? - rzekł - jak to: całą ją
zajęli?
- Bo ją wojewoda poznański i inni wydali pod
Ujściem w ręce nieprzyjaciela - odparł Stanisław Skrzetuski.
- Dla Boga!... Co waćpan mówisz!... Poddali
się?!...
- Nie tylko się poddali, ale podpisali ugodę, w
której wyrzekli się króla i Rzeczypospolitej... Odtąd
tam ma już być Szwecja, nie Polska.
- Na miłosierdzie boskie!... Na rany
Ukrzyżowanego!... To się chyba świat kończy?... Co ja
słyszę?... Jeszcześmy wczoraj z Janem mówili o tej
groźbie od Szweda, bo były wieści, że idą, ale obaj
byliśmy pewni, że to się na niczym skończy, a co
najwięcej na wyrzeczeniu się tytułu króla szwedzkiego
przez naszego pana, Jana Kazimierza.
- A tymczasem zaczęło się od utraty
prowincji, a skończy się Bóg wie na czym.
- Przestań waćpan, bo mnie krew zaleje!...
Jakże?... I waćpan był pod Ujściem?... i waćpan
patrzył na to wszystko własnymi oczyma?!... Toż to po prostu zdrada
była najzaraźliwsza, w dziejach niesłychana!
- I byłem, i patrzyłem, a czy to była zdrada,
sam waszmość, gdy wszystko usłyszysz, osądzisz.
Staliśmy pod Ujściem, pospolite ruszenie i piechota łanowa,
razem z piętnaście tysięcy ludzi, i zalegaliśmy pasy nad
Notecią ab incursione hostili. Prawda, że wojska było mało,
a waszmość, jako doświadczony żołnierz, wiesz
najlepiej, czy pospolite ruszenie może je zastąpić, a tym
bardziej wielkopolskie, gdzie szlachta znacznie od wojny odwykła.
Jednakże gdyby się wódz był znalazł, można
było po staremu dać wstręt nieprzyjacielowi i przynajmniej
zatrzymać go, póki by Rzeczpospolita jakich posiłków
nie obmyśliła. Ale ledwie się Wittenberg pokazał,
zaczęto zaraz paktować, nim się kropla krwi polała. Potem
przyjechał Radziejowski i swymi namowami sprawił to, co
mówiłem, to jest i nieszczęście, i hańbę,
jakiej przykładu dotąd nie było.
- Jakże? nikt się nie opierał?... Nikt nie
protestował? Nikt zdrady na oczy tym szelmom nie wyrzucił?...
Wszyscyż się na zdradę ojczyzny i pana zgodzili?..
- Ginie cnota, a z nią i Rzeczpospolita, bo prawie
wszyscy się zgodzili... Ja, dwóch panów Skoraszewskich, pan
Ciświcki i pan Kłodziński czyniliśmy, cośmy mogli, aby
ducha między szlachtą do oporu pobudzić. Pan Władysław
Skoraszewski mało nie oszalał; lataliśmy po obozie od powiatu do
powiatu, i Bóg widzi nie było tych zaklęć, których
byśmy nie użyli Ale cóż to pomogło, gdy
większość wolała jechać z łyżkami na
bankiet, który im Wittenberg obiecał, niż z szablami na
bitwę. Widząc to cnotliwsi rozjechali się na wszystkie strony -
jedni do domów, drudzy do Warszawy. Panowie Skoraszewscy ruszyli
właśnie do Warszawy i pierwsi wiadomość królowi
przywiozą, a ja, nie mając żony ni dzieci, tu przyjechałem
do brata w tej myśli, że się przecie razem na nieprzyjaciela
wybierzemy. Szczęściem, żem waszmościów w domu
zastał!
- To waszmość prosto spod Ujścia?
- Prosto. - Tylem tylko po drodze wypoczywał, ile
było trzeba dla koni, a i to jeden mi padł ze zmęczenia. Szwedzi
muszą już być w Poznaniu i stamtąd prędko się po
całym kraju rozleją.
Tu umilkli wszyscy. Jan siedział z dłońmi
opartymi na kolanach, oczy wbił w ziemię i zamyślił
się ponuro, pan Stanisław wzdychał, a pan Zagłoba, nie
ochłonąwszy jeszcze, spoglądał osłupiałym
wzrokiem to na jednego, to na drugiego.
- Złe to są znaki - rzekł w końcu
posępnie Jan. - Dawniej na dziesięć zwycięstw
przychodziła jedna klęska i świat dziwiliśmy męstwem.
Dziś przychodzą nie tylko klęski, ale i zdrady - nie tylko
pojedynczych osób, ale całych prowincji. Niech Bóg zmiłuje
się nad ojczyzną!...
- Dla Boga - rzekł Zagłoba - widziałem na
świecie dużo, słyszę, rozumiem, a jeszcze mi się
wierzyć nie chce...
- Co myślisz czynić, Janie? - rzekł
Stanisław.
- Pewnie, że w domu nie ostanę, chociaż mnie
zimno jeszcze trzęsie. Żonę i dzieci trzeba będzie gdzie
bezpiecznie umieścić. Pan Stabrowski, mój krewny, jest
łowczym królewskim w Puszczy Białowieskiej i w
Białowieży mieszka. Choćby cała Rzeczpospolita wpadła
w moc nieprzyjaciół, to przecie tam nie trafią. Jutro zaraz
żonę i dzieci wyślę.
- I nie będzie to zbytnia ostrożność -
odrzekł Stanisław - bo choć z Wielkopolski tutaj daleko, kto
wie, czy płomień wkrótce i tych stron nie ogarnie.
- Trzeba będzie szlachcie dać znać -
rzekł Jan - ażeby się kupili i o obronie myśleli, bo tu jeszcze
nikt o niczym nie wie.
Tu zwrócił się do pana Zagłoby:
- A wy, ojcze, pójdziecie z nami, czyli też
Helenie zechcecie do puszczy towarzyszyć?
- Ja? - odpowiedział pan Zagłoba - czy
pójdę? chybaby mi nogi korzenie w ziemię puściły,
wtedy bym nie poszedł, a i to jeszcze prosiłbym kogo, żeby mnie
wykarczował. Tak mi się chce szwedzkiego mięsa znowu
pokosztować jak wilkowi baraniny! Ha! szelmy, pludraki,
pończoszniki!... Pchły im po łydkach inkursję czynią,
więc nogi ich swędzą i przez to w domu usiedzieć nie
mogą, jeno do cudzych krajów lezą... Znam ja ich, takich
synów, bom jeszcze pod panem Koniecpolskim przeciw nim czyniła
chcecie waszmościowie wiedzieć, kto wziął w jasyr Gustawa
Adolfa, to się nieboszczyka pana Koniecpolskiego spytajcie. Nic
więcej nie powiem! Znam ja ich, ale i oni mnie znają... Nie może
być inaczej, tylko się, szelmy, zwiedzieli, że Zagłoba
się zestarzał. Tak? Poczekajcie! zobaczycie go jeszcze!... Panie!
Panie wszechmogący! Czemuś to tak tę nieszczęsną
Rzeczpospolitą rozgrodził, że wszystkie świnie
sąsiedzkie włażą do niej teraz i trzy najlepsze prowincje
już spyskały! Ot, co jest! Ba! ale któż temu winien,
jeśli nie zdrajcy? Nie wiedziała zaraza, kogo brać, i zacnych ludzi
pobrała, a zdrajców zostawiła. Dajże Boże jeszcze
raz powietrze na pana wojewodę poznańskiego i na kaliskiego, a
zwłaszcza na Radziejowskiego z całą rodziną. A jeśli
chcesz więcej obywatelów piekłu przysporzyć, to
poślij wszystkich tych, którzy onę kapitulację pod
Ujściem podpisali. Zestarzał się Zagłoba? zestarzał?
Zobaczycie! Janie! radźmy prędzej, co czynić, bo już bym
chciał na końskim grzbiecie siedzieć!
- Pewnie, że trzeba radzić, gdzie iść.
Na Ukrainę do hetmanów ciężko się przedostać,
bo ich tam nieprzyjaciel odciął od Rzeczypospolitej i tylko do Krymu
maja wolną drogę. Szczęście, że teraz Tatarzy po
naszej stronie. Wedle mojej głowy, trzeba nam będzie do króla
do Warszawy ruszyć, pana kochanego bronić!
- Byle był na to czas - odrzekł Stanisław. -
Król jegomość musi tam na gwałt zbierać
chorągwie i wprzód, nim przyjdziemy, na nieprzyjaciela
pociągnie, a może i spotkanie już nastąpi.
- I to być może.
- Jedźmy tedy ku Warszawie, byle spiesznie - rzekł
Zagłoba. - Posłuchajcie, waćpanowie... Prawda, że nasze
imiona groźne są nieprzyjacielowi, ale przecie we trzech niewiele
wskóramy, więc ja bym radził tak: Skrzyknijmy szlachty na
ochotnika, ile się da, żeby tak choć z chorągiewkę
panu przyprowadzić! Łatwo ich do tego namówimy, bo i tak
muszą ruszyć, gdy przyjdą wici na pospolite ruszenie, więc
im to wszystko jedno - a powiemy, że kto przed wiciami dobrowolnie stanie,
miłą panu rzecz uczyni. Z większą siłą
więcej można będzie sprawić, i przyjmą nas z otwartymi
rękoma.
- Nie dziw się waszmość moim słowom -
rzekł pan Stanisław - ale po tym, com widział, takiego do pospolitego
ruszenia nabrałem wstrętu, że wolę sam iść
niżeli z tłumem ludzi wojny nie znających.
- To waszmość nie znasz tutejszej szlachty. Tu
jednego takiego nie upatrzysz, któren by w wojsku nie
sługiwał. Wszystko ludzie doświadczeni i dobrzy
żołnierze.
- Chyba że tak.
- Zaś miałoby być inaczej? Ale poczekajcie
no! Jan to już wie, że gdy raz pocznę głową
robić, to mi sposobów nie brak. Dlatego w wielkiej żyłem
konfidencji z wojewodą ruskim, księciem Jeremim. Niech Jan
zaświadczy, ile razy ten największy w świecie wojownik
szedł za moją radą i zawsze na tym wygrywał.
- Mówcie no, ojcze, co chcecie powiedzieć, bo
czasu szkoda - rzekł Jan.
- Co chciałem powiedzieć? Oto, co chciałem
powiedzieć: nie ten broni ojczyzny i króla, kto się
króla za poły trzyma, ale ten, kto nieprzyjaciela bije; a bije ten
najlepiej, kto pod wielkim wojownikiem służy. Po co mamy na niepewne
do Warszawy chodzić, kiedy król jegomość
właśnie może już do Krakowa, do Lwowa albo na Litwę
wyjechał; ja waszmościom radzę, abyśmy bez zwłoki
udali się pod chorągwie hetmana wielkiego litewskiego, księcia
Janusza Radziwiłła. Szczery to pan i wojenny. Chociaż go o
pychę pomawiają, pewnie nie będzie on przed Szwedami
kapitulował. To przynajmniej wódz i hetman, jak się
należy. Ciasno tam będzie, prawda, bo z dwoma
nieprzyjaciółmi robota; ale za to pana Michała
Wołodyjowskiego zobaczymy, który w kompucie litewskim
służy, i znów po staremu do kupy się zbierzem jako za
dawnych czasów. Jeżeli niedobrze radzę, niechże mnie
pierwszy Szwed za rapcie w jasyr poprowadzi.
- A kto wie? a kto wie? - odrzekł żywo Jan. -
Może tak będzie najlepiej.
- I jeszcze Halszkę z dziećmi po drodze
odprowadzimy, bo właśnie przez puszczę przyjdzie nam
jechać...
- I w wojsku, nie między pospolitakami, będziem
służyli - dodał Stanisław.
- I będziem się bić, nie sejmikować ani
kury po wsiach i twarogi wyjadać.
- Waszmość to, widzę, nie tylko w wojnie, ale
i w radzie prym możesz trzymać - rzekł pan Stanisław.
- Co? ha?
- Istotnie, istotnie! - rzekł Jan. - Najlepsza to rada.
Po staremu, kupą z Michałem pójdziemy. Poznasz,
Stanisławie, największego żołnierza w Rzeczypospolitej i
przyjaciela mego szczerego, brata. Pójdźmy teraz do Halszki
powiedzieć jej, żeby się też w drogę szykowała.
- Aza wie ona już o wojnie? - zapytał pan
Zagłoba.
- Wie, wie, bo przy niej najpierwej Stanisław
opowiadał. Cała we łzach, nieboga... Ale gdym jej rzekł,
że trzeba iść, zaraz mi powiedziała: "Idź!"
- Chciałbym jutro już ruszyć! -
zakrzyknął Zagłoba.
- Toteż wyruszymy jutro, i to do dnia - rzekł Jan.
- Ty, Stanisławie, musisz być fatigatus wielce po drodze, ale do
jutra wywczasujesz się, jak będziesz mógł. Ja dziś
jeszcze konie wyślę z pewnymi ludźmi do Białej, do
Łosic, do Drohiczyna i do Bielska, żeby wszędzie
świeże były na przeprzążkę. A za Bielskiem
puszcza tuż. Wozy z zapasami wyjdą także dzisiaj! Żal z
kochanego kąta ruszać w świat, ale wola boska! Tym się
pocieszam, że o żonę i dziatki będę bezpieczny, bo
puszcza najlepsza to w świecie forteca. Chodźcie, waszmościowie,
do domu, bo czas się ekspedycją zająć.
Poszli.
Pan Stanisław, zdrożony wielce, ledwie się
posiliwszy i napiwszy, zaraz spać poszedł, a pan Jan z panem
Zagłobą zakrzątnęli się około wyprawy. I że
ład był u pana Jana wielki, więc wozy i ludzie ruszyli
tegoż jeszcze wieczora na noc, a nazajutrz w dzień
pociągnęła za nimi kolaska, w której siedziała
Helena z dziećmi i jedna stara panna, rezydentka. Pan Stanisław, pan
Jan wraz z pięcioma pachołkami jechali konno koło kolaski.
Cały orszak posuwał się żywo, bo po miastach
świeże konie czekały.
Tak jadąc i nie wypoczywając nawet nocami,
piątego dnia dojechali do Bielska, a szóstego pogrążyli
się już w puszczę od strony Hajnowszczyzny.
Objęły ich wraz mroki olbrzymiego boru,
który podówczas kilkadziesiąt mil kwadratowych okrywał,
łącząc się z jednej strony pasmem nieprzerwanym aż
hen, z puszczą Zielonką i Rogowską, z drugiej z pruskimi borami.
Żaden najezdnik nie deptał nigdy nogą tych
ciemnych głębin, w których człek nieobeznany
mógł zabłądzić i błąkać się
wkoło, aż póki nie padł z wysilenia lub nie poszedł
na łup drapieżnym zwierzętom. Nocami odzywały się tu
ryki żubrów i niedźwiedzi wraz z wyciem wilków i
beczeniem chrapliwym rysiów. Niepewne drogi wiodły
wśród gęstwy lub gołoborza obok zwałów,
wykrotów, bagien i straszliwych śpiących jeziorek do rozrzuconych
wsi budników, smolarzy i osaczników, którzy
częstokroć przez całe życie nie wychylali się z
puszczy. Do Białowieży tylko samej prowadził szerszy
gościniec przezywany Suchą Drogą, którą
królowie jeździli na łowy. Tędy też od strony
Bielska i Hajnowszczyzny jechali Skrzetuscy.
Pan Stabrowski, łowczy królewski, stary samotnik
i kawaler, siedzący ustawicznie jak żubr w puszczy, przyjął
ich z otwartymi rękami; dzieci zaś mało nie zdusił w
pocałunkach. Żył bowiem tylko z osacznikami, szlacheckiej twarzy
nie widując, chyba wtedy, gdy dwór zjechał na łowy.
On to zawiadował całym gospodarstwem
myśliwskim i wszystkimi smolarniami puszczy. Wielce się strapił
wieścią o wojnie, o której się dopiero z ust. pana
Skrzetuskiego dowiedział.
Częstokroć bowiem tak bywało, że w
Rzeczypospolitej paliła się wojna, umierał król, a do
puszczy wieść o tym nawet nie dochodziła; dopiero pan
łowczy przywoził nowiny, gdy od pana podskarbiego litewskiego
wracał, któremu raz do roku rachunki z puszczańskiego
gospodarstwa obowiązany był składać.
- Nudno tu będzie, bo nudno! - mówił pan
Stabrowski do Heleny - ale przezpiecznie, jakby nigdzie na świecie nie
było. Żaden nieprzyjaciel nie przedrze się przez te ściany,
a choćby i próbował, to by mu osacznicy wszystkich ludzi w lot
wystrzelali. Łatwiej Rzeczpospolitą całą zawojować -
czego Boże nie daj! - niż puszczę. Dwadzieścia lat już
tu żyję, a i ja jej nie znam, bo są miejsca, gdzie
dostąpić nie można i gdzie zwierz tylko mieszka, a może i
złe duchy mają swoje stacje, do których się przed
głosami dzwonów kościelnych chronią. Ale my żyjem po
bożemu, bo we wsi jest kaplica, do której ksiądz z Bielska raz
na rok zjeżdża. Będzie wam tu jak w niebie, jeśli nuda nie
dokuczy. Za to drzew na opał nie zbraknie...
Pan Jan rad był z całej duszy, że takie
schronisko dla żony wynalazł; ale próżno go pan
Stabrowski zatrzymywał i ugaszczał.
Przenocowawszy tylko, ruszyli rycerze nazajutrz
świtaniem na wskroś puszczy w dalszą drogę, prowadzeni w
labiryncie leśnym przez przewodników, których pan
łowczy dostarczył.
|