ROZDZIAŁ 12
Gdy pan Jan Skrzetuski ze stryjecznym Stanisławem i
panem Zagłobą po uciążliwej drodze z puszczy przybyli
wreszcie do Upity, pan Michał Wołodyjowski mało nie oszalał
z radości, zwłaszcza że dawno już nie miał o nich
żadnej wieści, o Janie zaś myślał, że znajduje
się z chorągwią królewską, której
porucznikował, na Ukrainie u hetmanów.
Brał ich też z kolei w ramiona i
wyściskawszy, znowu ściskał i ręce zacierał; a gdy mu
powiedzieli, że pod Radziwiłłem chcą służyć,
uradował się jeszcze bardziej na myśl, że nieprędko
się rozłączą.
- Chwała Bogu, że do kupy się zbieramy,
starzy zbarażczykowie - mówił.
- Człowiek i do wojny większą ma ochotę,
gdy czuje konfidentów koło siebie.
- To była moja myśl - rzekł pan Zagłoba
- bo oni do króla chcieli lecieć... Ale ja powiedziałem: A
czemu to nie mamy sobie z panem Michałem starych czasów
przypomnieć? Jeśli nam Bóg tak poszczęści, jak z
Kozakami i Tatarami szczęścił, to niejednego Szweda
wkrótce mieć będziem na sumieniu.
- Bóg waści natchnął tą
myślą! - rzekł pan Michał.
- Ale to mi dziwno - rzekł Jan - żeście o
Ujściu i o wojnie już wiedzieli. Stanisław ostatnim końskim
tchem do mnie przyjechał, a my tak samo tu jechali myśląc,
że pierwsi będziem nieszczęście zwiastować.
- Musiała przez Żydów wieść tutaj
przyjść - rzekł Zagłoba - bo oni zawsze wszystko najpierwsi
wiedzą i taka między nimi korespondencja, że jak któren
rano kichnie w Wielkopolsce, to już wieczorem mówią mu na
Żmudzi i na Ukrainie: "Na zdrowie!"
- Nie wiem, jak to było, ale od dwóch dni wiemy
- rzekł pan Michał i konsternacja tu okrutna... Pierwszego dnia
jeszcześmy nie bardzo wierzyli, ale drugiego już nikt nie
negował... Co więcej wam powiem: jeszcze wojny nie było, a
rzekłbyś, ptaki o niej śpiewały w powietrzu, bo wszyscy
naraz i bez powodu poczęli o niej gadać. Nasz książę
wojewoda musiał się też jej spodziewać i coś przed
innymi wiedzieć, bo się kręcił jak mucha w ukropie i w
ostatnich czasach do Kiejdan przyleciał. Zaciągi od dwóch
miesięcy z jego rozkazu czyniono. Zaciągałem ja, Stankiewicz i
niejaki Kmicic, chorąży orszański, któren jako
słyszałem, już gotowiuśką chorągiew do Kiejdan
odprowadził. Ten się najpierwej z nas wszystkich uwinął...
- Znasz że ty, Michale, dobrze księcia
wojewodę wileńskiego? - pytał Jan.
- Jak go nie mam znać, kiedym całą wojnę
teraźniejszą pod jego komendą odbywał.
- Co wiesz o jego zamysłach? Zacny to pan?
- Wojownik jest doskonały; kto wie, czy po śmierci
księcia Jeremiego w Rzeczypospolitej nie największy... Pobili go,
prawda, teraz, ale miał sześć tysięcy wojska na
ośmdziesiąt... Pan podskarbi i pan wojewoda witebski okrutnie go za
to potępiają mówiąc, iż przez pychę to z tak
małą siłą się porwał na ową niezmierną
potęgę, ażeby się z nimi wiktorią nie dzielić.
Bóg raczy wiedzieć, jak było... Ale stawał
mężnie i sam życia nie szczędził... A ja,
którym na wszystko patrzył, tyle tylko powiem, iż gdyby
miał dosyć wojska i pieniędzy, noga nieprzyjacielska by z tego
kraju nie uszła. Tak myślę, że szczerze on się teraz
weźmie do Szwedów i pewno ich tu nie będziem czekać, ale
do Inflant ruszymy.
- Z czegoż to suponujesz?
- Z dwóch powodów: raz, że
książę będzie chciał reputację swą, nieco po
cybichowskiej bitwie zachwianą, poprawić, a po wtóre, że
wojnę kocha...
- Tak jest - rzekł Zagłoba - znam ja go z dawna,
bośmy razem w szkołach byli i pensa za niego odrabiałem. Zawsze
się kochał w wojnie i dlatego lubił ze mną lepiej niż
z innymi kompanię trzymać, bom ja także wolał konia i dzidkę
niż łacinę.
- Z pewnością, że to nie wojewoda
poznański, z pewnością, że to zgoła inny człowiek
- rzekł pan Stanisław Skrzetuski.
Wołodyjowski począł go wypytywać o
wszystko, co się pod Ujściem zdarzyło, i za czuprynę
się targał słuchając opowiadania; wreszcie, gdy pan
Stanisław skończył, rzekł:
- Masz waszmość słuszność! Nasz
Radziwiłł do takich rzeczy niezdolny. Pyszny on jak diabeł i
zdaje mu się, że w całym świecie większego rodu od
radziwiłłowskiego nie ma, prawda! Oporu on nie znosi, prawda - i na
pana podskarbiego Gosiewskiego, zacnego człeka, o to zagniewan, że
ten nie skacze, jak mu Radziwiłły zagrają. Na króla
jegomości także krzyw, że mu buławy wielkiej litewskiej
dość prędko nie dał... Wszystko to prawda, jak i to,
że woli w bezecnych błędach kalwińskich żyć
niż do prawdziwej wiary się nawrócić; że katolików,
gdzie może, ciśnie; że zbory heretykom stawia... Ale za to
przysięgnę, że wolałby ostatnią kroplę swojej
pysznej krwi wytoczyć niż taką kapitulację, jak pod
Ujściem, podpisać... Będziem mieli wojny w bród, bo nie
skryba, ale wojownik będzie nam hetmanił.
- W to mi graj! - rzekł Zagłoba. - Niczego
więcej nie chcemy. Pan Opaliński skryba, i zaraz się
pokazało, do czego zdatny... Najpodlejszy to gatunek ludzi! Każdy z
nich niech jeno pióro z kupra gęsi wyciągnie, to zaraz
myśli, że wszystkie rozumy pojadł... i taki syn innym przymawia,
a jak przyjdzie do szabli, to go nie masz. Sam za młodu rytmy
układałem, żeby białogłowskie serca kaptować, i
byłbym pana Kochanowskiego w kozi róg z jego fraszkami zapędził,
ale potem żołnierska natura wzięła górę.
- Przy tym jeszcze i to wam powiem - rzekł
Wołodyjowski - że skoro się tu szlachta ruszy, to się kupa
ludzi zbierze, byle pieniędzy nie zabrakło, bo to rzecz
najważniejsza.
- Na Boga, nie chcę pospolitaków! -
zakrzyknął pan Stanisław. - Jan i jegomość pan
Zagłoba znają już mój sentyment, a waszmości powiem,
że wolę być ciurą w regularnej chorągwi niż
hetmanem nad całym pospolitym ruszeniem.
- Tutejszy lud mężny - odrzekł pan
Wołodyjowski - i bardzo sprawny. Mam tego przykład z mego
zaciągu. Nie mogłem pomieścić wszystkich, którzy
się garnęli, a między tymi, których przyjąłem,
nie masz i jednego takiego, co by poprzednio nie służył.
Pokażę waściom tę chorągiewkę i upewniam, że
gdybyście nie wiedzieli ode mnie, to byście nie poznali, że to
nie starzy żołnierze. Każden bity i kuty w ogniu jak stara
podkowa, a w szyku stoją jako triarii rzymscy. Nie pójdzie z nimi
tak łatwo Szwedom jak pod Ujściem z Wielkopolanami.
- Mam nadzieję, że to Bóg wszystko jeszcze
odmieni - rzekł Skrzetuski.
- Mówią, że Szwedzi dobrzy pachołkowie,
ale przecie nigdy nie mogli naszym wojskom komputowym wytrzymać.
Biliśmy ich zawsze - to już wypróbowana rzecz - biliśmy
ich nawet wtedy, gdy im przywodził największy wojownik, jakiego
kiedykolwiek mieli.
- Co prawda, to okrutniem ciekawy, co też umieją -
odpowiedział pan Wołodyjowski - i gdyby nie to, że dwie inne
wojny jednocześnie ojczyznę gnębią, wcale bym się o
tę szwedzką nie rozgniewał. Próbowaliśmy i
Turków, i Tatarów, i Kozaków, i Bóg wie nie kogo -
godzi się teraz Szwedów popróbować. W Koronie z tym
tylko może być kłopot, że wszystkie wojska z hetmanami na
Ukrainie zajęte. Ale tu, widzę już, co się stanie. Oto
książę wojewoda dotychczasową wojnę panu podskarbiemu
Gosiewskiemu, hetmanowi polnemu, zostawi, a sam się Szwedami szczerze
zajmie. Ciężko będzie, prawda! Wszelako miejmy nadzieję,
że Pan Bóg pomoże.
- Jedźmy tedy nie mieszkając do Kiejdan! -
rzekł pan Stanisław.
- Dostałem też rozkaz, żeby chorągiew
mieć w pogotowiu, a samemu się, w trzech dniach w Kiejdanach
stawić - odpowiedział pan Michał. - Ale muszę też
waściom ten ostatni rozkaz pokazać, bo już z niego znaczno,
że tam książę wojewoda myśli o Szwedach.
To rzekłszy pan Wołodyjowski otworzył kluczem
sepecik stojący pod oknem na ławie, wydobył z niego papier
złożony na dwoje i rozwinąwszy począł czytać:
"Mości panie Wołodyjowski, pułkowniku!
Z wielką radością odczytaliśmy raport
Waszmości, że chorągiew już na nogach i w każdej
chwili może w pochód ruszyć. Trzymaj ją Waćpan w
czujności i pogotowiu, bo przychodzą tak ciężkie czasy,
jakich jeszcze nie bywało, sam zaś przybywaj jak najspieszniej do
Kiejdan, gdzie go niecierpliwie oczekiwać będziemy. Gdyby
Waszmości dochodziły jakie wieści - tym nie wierz, aż
wszystko z naszych ust usłyszysz. Postąpimy tak, jak nam Bóg i
sumienie nakazuje, bez uwagi na to, co złość i
nieżyczliwość ludzka może na nas wymyślić. Ale
zarazem cieszymy się, iż nadchodzą takie terminy, w
których pokaże się dowodnie, kto jest szczerym i prawdziwym
przyjacielem radziwiłłowskiego domu i kto nawet in rebus adversiss
służyć mu gotów. Kmicic, Niewiarowski i Stankiewicz
przyprowadzili tu już swoje chorągwie; waszmościna niech w
Upicie zostanie, bo tam może być potrzebna, a może przyjdzie wam
ruszyć na Podlasie pod komendą brata mojego stryjecznego, jaśnie
oświeconego księcia Bogusława, koniuszego litewskiego,
który tam znaczną partię naszych sił ma pod sobą. O
tym wszystkim dowiesz się dokładnie z ust naszych - tymczasem
zaś polecamy wierności waszej pilne rozkazów spełnienie i
oczekujemy cię w Kiejdanach.
Janusz Radziwiłł,
książę na Birżach i Dubinkach,
wojewoda wileński, hetman w. litewski."
- Tak jest! widoczna już z tego listu nowa wojna! -
rzekł Zagłoba.
- A że książę pisze, iż
postąpi, jak mu Bóg i sumienie nakazuje, to znaczy, że
będzie bił Szweda - dodał pan Stanisław.
- Dziwno mi tylko to - rzekł Jan Skrzetuski - że
pisze o wierności dla radziwiłłowskiego domu, nie dla ojczyzny,
która więcej od Radziwiłłów znaczy i pilniejszego
ratunku potrzebuje.
- To taka ich pańska maniera - odparł
Wołodyjowski - choć i mnie się to zaraz nie spodobało,
boć i ja ojczyźnie, nie Radziwiłłom służę.
- A kiedyś ten list odebrał? - pytał Jan.
- Dziś rano i właśnie po południu
chciałem ruszyć. Wy się przez ten wieczór wywczasujecie
po podróży, a ja jutro pewnie wrócę i zaraz z
chorągwią ruszymy, gdzie nam każą.
- Może na Podlasie? - rzekł Zagłoba.
- Do księcia koniuszego! - powtórzył pan
Stanisław.
- Książę koniuszy Bogusław także
teraz w Kiejdanach - odparł Wołodyjowski. - Ciekawa to persona i
pilnie mu się przypatrujcie. Wojownik wielki i rycerz jeszcze
większy, ale nie masz w nim za grosz Polaka. Z cudzoziemska się nosi
i po niemiecku albo zgoła po francusku gada, jakoby kto orzechy
gryzł, której mowy godzinę możesz słuchać i nic
nie wyrozumiesz.
- Książę Bogusław pod Beresteczkiem
pięknie sobie poczynał - rzekł Zagłoba - i poczet
piękny niemieckiej piechoty wystawił.
- Ci, co go bliżej znają, nie bardzo go
chwalą - mówił dalej Wołodyjowski - bo się jeno w
Niemcach i Francuzach kocha, co nie może inaczej być, gdyż
się z Niemkini rodzi, elektorówny brandenburskiej, za
którą ojciec jego nieboszczyk nie tylko że wiana żadnego
nie wziął, ale jak to widać - u tych książątek
chuda fara, jeszcze dopłacić musiał. Ale Radziwiłłom
chodzi o to, by w Rzeszy Niemieckiej, której są
książętami, suffragiamieli, i dlatego radzi z Niemcami się
łączą. Powiadał mi o tym pan Sakowicz, dawny sługa
księcia Bogusława, któremu ten starostwo oszmiańskie
puścił. On i pan Niewiarowski, pułkownik, bywali z księciem
Bogusławem za granicą po różnych zamorskich krajach i zawsze
mu za świadków do pojedynków sługiwali.
- Tyleż to on pojedynków odbywał? -
pytał Zagłoba.
- Ile ma włosów na głowie!
Różnych on tam książąt i grafów
zagranicznych, francuskich i niemieckich, siła poszczerbił, bo to,
mówią, człek bardzo zapalczywy a mężny i o lada
słowo na pole wyzywa.
Pan Stanisław Skrzetuski rozbudził się z
zamyślenia i rzekł:
- Słyszałem i ja o księciu Bogusławie,
bo to od nas do elektora niedaleko, u którego on ciągle
przesiaduje. Pamiętam i to jeszcze, co ojciec wspominał, że jak się
rodzic księcia Bogusława z elektorówną żenił,
to ludzie sarkali, że tak wielki dom jak radziwiłłowski z obcymi
się łączy, ale bogdajże lepiej się stało,
gdyż teraz elektor, jako radziwiłłowski koligat, tym
życzliwszy powinien być Rzeczypospolitej, a od niego teraz siła
zależy. To, co waszmość powiadasz, że u nich chuda fara, to
tak nie jest. Pewnie, że gdyby kto Radziwiłłów wszystkich
sprzedał, to by za nich elektora z całym księstwem kupił,
ale dzisiejszy kurfirst Fryderyk Wilhelm zebrał już niemało grosza
i ma dwadzieścia tysięcy wojska bardzo porządnego, z
którym śmiało mógłby się Szwedom
zastawić, co jako lennik Rzeczypospolitej powinien uczynić,
jeśli Boga ma w sercu i pamięta wszystkie dobrodziejstwa,
które Rzeczpospolita jego domowi świadczyła.
- Zali on to uczyni? - pytał Jan.
- Czarna byłaby to niewdzięczność i
wiarołomstwo z jego strony, gdyby inaczej postąpił! -
odparł Stanisław.
- Ciężko to na wdzięczność
cudzą liczyć, a zwłaszcza na heretycką - rzekł pan
Zagłoba. - Pamiętam jeszcze wyrostkiem tego waszego kurfirsta, zawsze
to mruk był, rzekłbyś: ciągle słuchał, co mu
diabeł do ucha szepce. Powiedziałem mu to w oczy, gdyśmy z panem
Koniecpolskim nieboszczykiem w Prusach byli. Taki on luter, jak i król
szwedzki. Daj Boże, żeby się jeszcze ze sobą przeciw
Rzeczypospolitej nie sprzymierzyli...
- Wiesz co, Michale? - rzekł nagle Jan. - Nie
będę dziś wypoczywał, ale pojadę z tobą do
Kiejdan. Teraz nocami lepiej jechać, bo we dnie upał, a pilno mi
już wyjść z niepewności. Na wypoczynek będzie czas, bo
pewnie książę jutro jeszcze nie ruszy.
- Tym bardziej że chorągiew kazał w Upicie
zatrzymać - odrzekł pan Michał.
- Dobrze mówicie! - zawołał pan
Zagłoba - pojadę i ja!
- To jedźmy wszyscy razem - dodał Stanisław.
- Akurat na jutro rano będziemy w Kiejdanach -
rzekł pan Wołodyjowski - a w drodze i na kulbakach można
się słodko przedrzemać.
We dwie godzin później, podjadłszy i
podpiwszy nieco, ruszyli rycerze w podróż i jeszcze przed zachodem
słońca stanęli w Krakinowie.
Przez drogę opowiadał im pan Michał o
okolicy, o sławnej szlachcie laudańskiej, o Kmicicu i o wszystkim, co
się od pewnego czasu darzyło. Przyznał się i do afektu
swego dla panny Billewiczówny, nieszczęśliwego jak zwykle.
- Cała rzecz, że wojna bliska - mówił
- bo inaczej srodze bym się martwił, gdyż czasem
myślę, że takie to już moje nieszczęście i
że chyba przyjdzie mi i umrzeć w kawalerskim stanie.
- Nie stanie ci się krzywda - rzekł pan
Zagłoba - bo zacny to jest stan i Bogu miły. Umyśliłem
też trwać w nim do końca życia. Czasem i żal, że
nie będzie komu sławy i imienia przekazać, bo chociaż
miłuję dzieci Jana jak swoje, wszelako Skrzetuscy to nie
Zagłobowie.
- O niecnoto! - rzekł Wołodyjowski. - Takeś
się waćpan wcześnie z tym postanowieniem wybrał, jak wilk,
któren ślubował owiec nie dusić, gdy mu wszystkie
zęby wypadły.
- A nieprawda! - rzekł Zagłoba. - Nie tak to
dawno, panie Michale, jakeśmy ze sobą na elekcji w Warszawie byli. Za
kimże się wszystkie podwiki oglądały, jeśli nie za
mną?... Pamiętasz, jakeś to narzekał, że na ciebie
żadna i nie spojrzy? Ale jeśli taką masz ochotę do stanu
małżeńskiego, to się nie martw. Przyjdzie i twoja kolej. Na
nic tu szukanie i właśnie wtedy znajdziesz, kiedy nie będziesz
szukał. Teraz czasy wojenne i siła zacnych kawalerów co rok
ginie. Niech jeno jeszcze i ta szwedzka wojna potrwa, to dziewki do reszty
stanieją i będziemy je na tuziny na jarmarkach kupowali.
- Może i mnie zginąć przyjdzie - rzekł
pan Michał. - Dość mam tego kołatania się po
świecie. Nigdy waściom tego nie zdołam wypowiedzieć, jak zacna
jest i urodziwa panna ta Billewiczówna. Byłby ją człowiek
miłował i hołubił jakby co najlepszego... Nie! musieli
diabli przynieść tego Kmicica... Chyba on jej coś zadał,
nie może inaczej być, bo gdyby nie to, pewnie by mnie nie
przepędziła. Ot, patrzcie! Właśnie tam zza górki
Wodokty widać, ale w domu nie masz nikogo, bo ona pojechała
Bóg wie gdzie... Moje to byłoby schronisko; niechbym był tu
żywota dokonał... Niedźwiedź ma swój barłóg,
wilk swoją jamę, a ja, ot! jeno tę szkapę i tę
kulbakę, na której siedzę...
- To widzę, że cię jak cierń
zakłuła? - rzekł pan Zagłoba.
- Pewnie, że jak sobie wspomnę albo, mimo
przejeżdżając, Wodokty zobaczę, to mi jeszcze żal...
Chciałem klin klinem wybić i pojechałem do pana Schyllinga,
który ma córkę bardzo urodziwą. Raz ją w drodze z
daleka widziałem i okrutnie mi w oko wpadła. Pojechałem tedy - i
cóż waćpaństwo powiecie? - ojcam w domu nie zastał,
a panna Kachna myślała, że to nie pan Wołodyjowski, tylko
pachołek pana Wołodyjowskiego przyjechał...
Takem ten afront wziął do serca, żem się
tam więcej nie pokazał. Zagłoba począł się
śmiać.
- Bodajże cię, panie Michale! Cała rzecz w
tym, żebyś znalazł żonę tak nikczemnej urody, jak sam
jesteś. A gdzie się to ona bestyjka podziała, co to przy
księżnie Wiśniowieckiej respektową była, z
którą to nieboszczyk pan Podbipięta - Panie, świeć
nad jego duszą - miał się żenić? Ta miała
urodę w sam raz dla ciebie, bo istna to była pestka, choć jej się
oczy okrutnie świeciły.
- To Anusia Borzobohata-Krasieńska - rzekł pan Jan
Skrzetuski. - Wszyscyśmy się w niej swego czasu kochali i Michał
także. Bóg raczy wiedzieć, co się z nią teraz
dzieje.
- Żeby ją tak odszukać a pocieszyć! -
rzekł pan Michał. - Jakeście ją wspomnieli, aż mi
się ciepło koło serca uczyniło. Najzacniejsza to była
dziewka. Bóg by mi dał ją spotkać!... Ej, dobre to
były dawne łubniańskie czasy, ale się już nigdy nie
wrócą. Nie będzie też już chyba nigdy takiego wodza,
jak był nasz książę Jeremi. Człowiek wiedział,
że po każdym spotkaniu wiktoria nastąpi. Radziwiłł
wielki wojownik, ale nie taki, i już nie z tym sercem mu się
służy, bo on i tego ojcowskiego afektu dla żołnierzy nie
ma, i do konfidencji nie dopuszcza, mając się za jakowegoś
monarchę, choć przecie Wiśniowieccy nie gorsi byli od
Radziwiłłów.
- Mniejsza z tym - rzekł Jan Skrzetuski. - W jego
ręku teraz zbawienie ojczyzny, a że gotów za nią
życie oddać, niech mu Bóg błogosławi.
Tak to rozmawiali rycerze jadąc wśród nocy
i to dawne sprawy wspominali, to mówili o teraźniejszych
ciężkich. czasach, w których trzy wojny naraz zwaliły
się na Rzeczpospolitą.
Później zabrali się do pacierzy wieczornych
i do odmawiania litanii, a gdy ją skończyli, sen ich zmorzył i
zaczęli drzemać i kiwać się na kulbakach.
Noc była pogodna, ciepła, gwiazdy migotały
tysiącami na niebie; oni, jadąc noga za nogą, spali smaczno,
aż dopiero, gdy poczęło świtać, zbudził się
pierwszy pan Michał.
- Mości panowie, otwórzcie oczy, Kiejdany
już widać! - zakrzyknął.
- Co? hę? - rzekł Zagłoba. - Kiejdany? gdzie?
- A ot, tam ! Wieże widać.
- Zacne jakieś miasto - rzekł Stanisław
Skrzetuski.
- Bardzo zacne - odpowiedział Wołodyjowski - i po
dniu jeszcze lepiej się waszmościowie o tym przekonacie.
- Wszakże to dziedzictwo księcia wojewody?
- Tak jest. Przedtem było Kiszków, od
których je ojciec teraźniejszego księcia otrzymał w
posagu za Anną Kiszczanką, córką wojewodzica witebskiego.
W całej Żmudzi nie masz tak porządnego miasta, bo
Radziwiłłowie Żydów nie puszczają, chyba za osobnym
pozwoleniem. Miody tu sławne.
Zagłoba przetarł oczy.
- A to jacyś grzeczni ludzie tu mieszkają. Co to
za okrutną budowlę widać tam na podniesieniu?
- To zamek świeżo zbudowany, już za panowania
Janusza.
- Obronny?
- Nie, ale rezydencja wspaniała. Nie czyniono go
warownym, bo nieprzyjaciel nigdy nie zachodził w te strony od czasów
krzyżackich. Ten spiczasty szczyt, który tam w środku miasta
widzicie, to od kościoła farnego. Krzyżacy go wznieśli
jeszcze za czasów pogańskich, później był kalwinom
oddany, ale go ksiądz Kobyliński znowu dla katolików
wyprocesował od księcia Krzysztofa.
- To i chwała Bogu!
Tak rozmawiając dojechali bliżej do pierwszych
domków przedmieścia.
Tymczasem stawało się coraz jaśniej na
świecie i słońce poczynało wschodzić. Rycerze
przyglądali się z ciekawością nie znanemu miastu, a pan
Wołodyjowski dalej opowiadał:
- To jest ulica Żydowska, w której
mieszkają ci z Żydów, którzy mają pozwolenie.
Jadąc tędy, dostaniem się aż na rynek. Oho! już ludzie
budzą się i poczynają z domów wychodzić. Patrzcie!
siła koni przed kuźniami i czeladź nie w barwach
radziwiłłowskich. Musi być jaki zjazd w Kiejdanach. Pełno
tu zawsze szlachty i panów, a czasem aż z obcych krajów
przyjeżdżają, bo to jest stolica heretyków ze wszystkiej
Żmudzi, którzy tu pod osłoną Radziwiłłów
bezpiecznie swoje gusła i praktyki zabobonne odprawiają. Ot, i rynek!
Uważcie, waszmościowie, jaki zegar na ratuszu! Lepszego ponoś i
w Gdańsku nie masz. A to, co bierzecie za kościół o
czterech wieżach, to jest zbór helwecki, w którym co
niedziela Bogu bluźnią - a tamto kościół luterski.
Myślicie zaś, że tu mieszczanie Polacy albo Litwini - wcale nie!
Sami Niemcy i Szkoci., a Szkotów najwięcej! Piechota z nich bardzo
przednia, szczególnie berdyszami sieką okrutnie. Ma też
książę jegomość regiment jeden szkocki z samych
ochotników kiejdańskich. Hej! co wozów z łubami na
rynku! Pewnie zjazd jaki. Gospody żadnej nie masz w tym mieście, jeno
znajomi do znajomych zajeżdżają, a szlachta do zamku, w
którym są oficyny długie na kilkadziesiąt łokci,
tylko dla gości przeznaczone. Tam podejmują uczciwie każdego,
choćby i przez rok, na koszt księcia pana, a są tacy,
którzy całe życie siedzą.
- Dziwno mi to, że piorun tego zboru helweckiego nie
zapalił? - rzekł Zagłoba.
- Jakbyś waść wiedział, że się
to zdarzyło. W środku, między czterema wieżami, była
kopuła jako czapka, w którą kiedyś jak trzasło, tak
się nic z niej nie zostało. Tu w podziemiach, leży ojciec
księcia koniuszego Bogusława, Janusz, ten, który do rokoszu
przeciw Zygmuntowi III należał. Własny hajduk mu czaszkę
rozpłatał, i tak zginął marnie, jak i żył
grzesznie.
- A to co za rozległa budowla, do szopy murowanej
podobna? - pytał Jan.
- To jest papiernia od księcia założona, a tu
obok drukarnia, w której się księgi heretyckie drukują.
- Tfe! - rzekł Zagłoba - zaraza na to miasto,
gdzie człowiek innego powietrza jak heretyckie do brzucha nie wciąga.
Lucyper mógłby tu tak dobrze panować jak i
Radziwiłł.
- Mości panie! - odpowiedział Wołodyjowski -
nie bluźń Radziwiłłowi, bo może wkrótce
ojczyzna zbawienie będzie mu winna...
I dalej jechali w milczeniu, poglądając na miasto
i dziwiąc się jego porządkom, bo ulice całkiem były
brukowane kamieniami, co w owych czasach za osobliwość
uchodziło.
Przejechawszy rynek i ulicę Zamkową ujrzeli na
podniesieniu wspaniałą rezydencję, świeżo przez
księcia Janusza wzniesioną, nieobronną istotnie, ale ogromem nie
tylko pałace, lecz i zamki przewyższającą. Gmach stał
na wywyższeniu i patrzył na miasto, jakoby u stóp jego
leżące. Z obu stron głównego korpusu biegły dwa skrzydła
niższe, załamując się pod kątami prostymi i
tworząc olbrzymi dziedziniec zamknięty od przodu kratą
żelazną, nabijaną długimi kolcami. W środku kraty
wznosiła się potężna brama murowana, na niej herby
radziwiłłowskie i herb miasta Kiejdan, przedstawiający nogę
orlą ze skrzydłem czarnym w złotym polu, a u nogi podkowę o
trzech krzyżach, czerwoną. Nisko w bramie był odwach i trabanci
szkoccy straż tam trzymali, dla parady, nie dla obrony przeznaczoną.
Godzina była ranna, ale na dziedzińcu ruch
już panował, albowiem przed głównym korpusem
musztrował się pułk dragonów przybrany w
błękitne kolety i szwedzkie hełmy. Długi ich szereg
stał właśnie nieruchomie z gołymi rapierami w ręku,
oficer zaś przejeżdżając przed frontem mówił
coś do żołnierzy. Naokoło szeregu i dalej pod ścianami
mnóstwo czeladzi w rozmaitych barwach gapiło się na
dragonów czyniąc sobie wzajem rozmaite uwagi i spostrzeżenia.
- Jak mi Bóg miły! - rzekł pan Michał
- toż to pan Charłamp pułk musztruje.
- Jak to? - zawołał Zagłoba - tenże to
sam, z którym miałeś się pojedynkować w czasie
elekcji w Lipkowie?
- Tenże sam. Ale my od tego czasu w dobrej komitywie
żyjemy.
- A prawda! - rzekł pan Zagłoba - poznaję go
po nosie, który mu spod hełmu sterczy. Dobrze, że
przyłbice wyszły z mody, bo ten rycerz nie mógłby
żadnej zamknąć; ale on i tak osobnej zbroi na nos potrzebuje.
Tymczasem pan Charłamp spostrzegłszy
Wołodyjowskiego puścił się ku niemu u rysią.
- Jak się miewasz, Michałku? - zawołał.
- Dobrze, żeś przyjechał!
- Lepiej, że ciebie pierwszego spotykam. Oto jest pan
Zagłoba, któregoś w Lipkowie poznał, ba, przedtem jeszcze
w Siennicy, a to panowie Skrzetuscy: Jan, rotmistrz królewskiej
husarskiej chorągwi, zbarażczyk...
- Na Boga! toż ja największego w Polsce rycerza
widzę! - zakrzyknął Charłamp. - Czołem, czołem!
- A to Stanisław, rotmistrz kaliski - mówił
dalej pan Wołodyjowski - który spod Ujścia wprost jedzie.
- Spod Ujścia?... Na okrutną tedy hańbę
waćpan patrzyłeś... Wiemy już, co się tam stało.
- Właśnie dlatego, że się tam to
stało, ja tu przyjechałem w tej nadziei, że tu nic podobnego
się nie stanie.
- Możesz waszmość być pewien.
Radziwiłł to nie Opaliński.
- Toż samo wczoraj mówiliśmy w Upicie.
- Witam waszmościów najradośniej imieniem
własnym i książęcym. Rad książę wojewoda
będzie, gdy takich rycerzy zobaczy, bo mu ich bardzo potrzeba.
Chodźcieże do mnie, do cekhauzu, gdzie jest moja kwatera. Pewnie
zechcecie się przebrać i posilić, a ja będę wam
też towarzyszył, bom już musztrę skończył.
To rzekłszy pan Charłamp skoczył znów
do szeregu i zakomenderował krótkim, donośnym głosem:
- Lewo! zwrot - w tył!
Kopyta zadźwięczały po bruku. Szereg
rozłamał się na dwoje, połowy rozłamały się
znowu, aż wreszcie sformowały się czwórki, które
wolnym krokiem poczęły oddalać się w stronę cekhauzu.
- Dobrzy żołnierze - rzekł Skrzetuski
patrząc okiem znawcy na mechaniczne ruchy dragonów.
- Sama to drobna szlachta i bojarzynkowie butni w tej broni
służą - odparł Wołodyjowski.
- O Boże! zaraz znać, że to nie pospolitaki!
- zawołał pan Stanisław.
- Ale że to Charłamp im porucznikuje? - pytał
Zagłoba. - Czyli się mylę, ale pamiętam, że on w
piatyhorskiej chorągwi służył i srebrną
pętelkę nosił na ramieniu?
- Tak jest - rzekł Wołodyjowski. - Ale już z
parę lat, jak pułkiem dragońskim dowodzi. Stary to
żołnierz i kuty.
Tymczasem Charłamp odesławszy dragonów
zbliżył się do naszych rycerzy.
- Proszę waszmościów za mną... Ot, tam
cekhauz za pałacem.
W pół godziny później siedzieli
już w pięciu nad misą piwa grzanego, dobrze zabielonego
śmietaną, i rozmawiali o nowej wojnie.
- A u was tu co słychać? - pytał
Wołodyjowski.
- U nas słychać co dzień co innego, bo
się ludzie gubią w domysłach i coraz to inne nowiny
puszczają - odparł Charłamp. - A naprawdę to jeden
książę wie, co się stanie. Waży on coś w
umyśle, bo choć symuluje wesołość i na ludzi tak
łaskaw, jak nigdy, to przecie okrutnie zamyślony. Po nocach,
powiadają, nie sypia, jeno po wszystkich komnatach ciężkim
krokiem chodzi i sam ze sobą głośno gada, a we dnie przez
całe godziny naradza się z Harasimowiczem.
- Cóż to za Harasimowicz? - spytał
Wołodyjowski.
- To gubernator z Zabłudowa, z Podlasia; niewielka
figura i tak wygląda, jakby diabła za pazuchą hodował; ale
księcia pana poufny i podobno wszystkie jego arkana znający. Wedle
mojej głowy, to okrutna i mściwa wojna ze Szwedem z tych narad wyniknie,
do której wojny wszyscy wzdychamy. Tymczasem listy tu latają: od
księcia kurlandzkiego, od Chowańskiego i od elektora. Są tacy,
którzy powiadają, że książę z Moskwą
paktuje, by ją do ligi przeciw Szwedowi wciągnąć; inni,
że przeciwnie; ale zdaje się, że z nikim ligi nie będzie,
jeno wojna, jak rzekłem, z tymi i z owymi. Wojsk coraz więcej
przychodzi, rozpisują listy do szlachty co najwierniejszej dla
radziwiłłowskiego domu, aby się zjeżdżała.
Wszędy pełno zbrojnego luda... Ej, mości panowie! na kim
się skrupi, na tym się zmiele, ale ręce będziem mieć
po łokcie czerwone, bo jak Radziwiłł raz ruszy w pole, to nie
będzie żartował.
- Oj, to! oj, to! - rzekł Zagłoba zacierając
dłonie. - Przyschło już niemało krwi szwedzkiej na moich
rękach i jeszcze niemało przyschnie... Niewielu już tych starych
żołnierzy żyje, którzy mnie pod Puckiem i pod
Trzcianą pamiętają; ale ci, którzy dotąd
żyją, nigdy nie zapomną.
- A książę Bogusław tu jest? -
pytał Wołodyjowski.
- A jakże. Prócz tego dziś spodziewamy
się jakichś wielkich gości, bo pokoje górne wyprzątają,
a wieczorem ma być bankiet w zamku. Wątpię, Michale, czy
się dziś do księcia dostaniesz.
- Samże on mnie na dziś wezwał.
- To nic, ale okrutnie zajęty... Przy tym... nie wiem,
czy mogę waszmościom o tym mówić... wszelako za
godzinę i tak wszyscy o tym wiedzieć będą... więc
powiem... Tu się nadzwyczajne jakieś rzeczy dzieją...
- Co takiego? co takiego? - pytał Zagłoba.
- Owóż trzeba waćpanom wiedzieć,
że przed dwoma dniami przyjechał tu pan Judycki, kawaler
maltański, o którym musieliście słyszeć.
- A jakże - rzekł Jan - wielki to rycerz!
- Zaraz zaś po nim nadjechał i pan hetman polny
Gosiewski. Dziwiliśmy się wielce, bo wiadoma rzecz, w jakiej emulacji
i nieprzyjaźni pan hetman polny żyje z naszym księciem.
Niektórzy tedy cieszyli się, że zgoda nastąpiła
między panami, i mówili, że to ją właśnie
inkursja szwedzka sprowadziła. Sam tak myślałem; tymczasem
wczoraj zamknęli się we trzech na naradę, pozamykali wszystkie
drzwi, nikt nic nie mógł słyszeć, o czym radzili; jeno
pan Krepsztuł, któren wartę za drzwiami trzymał,
mówił nam, że okrutnie głośno rozprawiali, a
zwłaszcza hetman polny. Później sam książę
odprowadził ich do komnat sypialnych, a w nocy, imainujcie sobie (tu pan
Charłamp zniżył głos), wartę każdemu przy
drzwiach postawili.
Pan Wołodyjowski aż się zerwał z
miejsca.
- Na Boga! nie może być!
- A przecież tak jest... Przy jednych i przy drugich
drzwiach Szkoci z rusznicami stoją i mają rozkaz pod gardłem
nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać...
Rycerze spoglądali na się w zdumieniu, a pan
Charłamp nie mniej był zdumiony własnymi słowami i
patrzył na nich wytrzeszczając oczy, jakoby czekał od nich
wyjaśnienia zagadki.
- To się znaczy, że pan podskarbi w areszt
wzięty?... Hetman wielki aresztował polnego? - mówił
Zagłoba - co to jest?
- Albo ja wiem. I Judycki, taki rycerz!
- Musieli przecie oficerowie książęcy
mówić ze sobą o tym, zgadywać powody... Nic żeś
nie słyszał?
- Pytałem jeszcze wczoraj w nocy Harasimowicza...
- I cóż waćpanu powiedział? -
pytał Zagłoba.
- Nic nie chciał mówić, jeno palec na
gębie położył i rzekł: "To zdrajcy!"
- Jak to zdrajcy?... jak to zdrajcy? - wołał
biorąc się za głowę Wołodyjowski. - Ani pan podskarbi
Gosiewski nie zdrajca, ani pan Judycki nie zdrajca.
Toż ich cała Rzeczpospolita zna jako zacnych ludzi
i ojczyznę kochających.
- Dziś nikomu nie można wierzyć - odparł
posępnie Stanisław Skrzetuski. - Albo to Krzysztof Opaliński nie
uchodził za Katona? Alboż nie wyrzucał innym przywar,
występków, prywaty?... A gdy przyszło co do czego, pierwszy
zdradził, i nie własną tylko osobę, ale całą
prowincję do zdrady pociągnął.
- Ależ ja za pana podskarbiego i za pana Judyckiego
głowę daję! - wołał Wołodyjowski.
- Nie dawaj, Michałku, głowy za nikogo -
odrzekł Zagłoba. - Jużci, nie bez kozery ich aresztowano.
Musieli w jakieś konszachty wchodzić, nie może inaczej
być... Jak to? książę gotuje się na wojnę
okrutną i każda pomoc mu miła... Kogoż więc może
w takiej chwili w areszt brać, jeśli nie tych, co mu do wojny
przeszkadzają?... Co jeśli tak jest, jeśli ci dwaj panowie
istotnie przeszkadzali, to chwała Bogu, że ich uprzedzono. Warci w
podziemiu siedzieć... Ha! szelmy!... W takiej chwili praktyki czynić,
z nieprzyjacielem się znosić, na ojczyznę nastawać,
wielkiemu wojownikowi w imprezie przeszkadzać! Na Matkę
Najświętszą, mało i tego, co ich spotkało!
- Dziwy to są, takie dziwy, że w głowie
się nie chcą pomieścić - rzekł Charłamp - bo
już pominąwszy, że to tak wielcy dygnitarze, aresztowano ich bez
sądu, bez sejmu, bez woli Rzeczypospolitej całej, czego i sam
król nie ma prawa czynić.
- Jako żywo! - zakrzyknął pan Michał.
- Widać książę jegomość
rzymskie chce u nas zaprowadzić zwyczaje - rzekł Stanisław
Skrzetuski - i dyktatorem w czasie wojny zostać.
- A niech będzie i dyktatorem, byle Szwedów
bił - odpowiedział Zagłoba. - Ja pierwszy votum za tym
daję, aby mu dyktatura została powierzona.
Jan Skrzetuski zamyślił się i rzekł po
chwili:
- Byle nie chciał zostać protektorem jako
ów Angielczyk Kromwel, któren na pana własnego nie
wahał się świętokradzkiej ręki podnieść.
- Ba, Kromwell Kromwel heretyk! - zakrzyknął
Zagłoba.
- A książę wojewoda? - spytał
poważnie pan Jan Skrzetuski.
Na to umilkli wszyscy i ze strachem przez chwilę
patrzyli w przyszłość ciemną, tylko pan Charłamp
nasrożył się zaraz i rzekł:
- Służyłem pod księciem wojewodą z
młodych lat, choć małom młodszy od niego, bo
naprzód, młodzikiem jeszcze, był moim rotmistrzem, potem
hetmanem polnym, a dziś jest wielkim. Znam go lepiej od
waćpanów, a zarazem czczę i miłuję, dlatego
proszę, nie równajcie go z Kromwelem, abym zaś nie musiał
wam na to powiedzieć czegoś, czego mi, jako gospodarzowi w tej izbie,
mówić nie wypada...
Tu pan Charłamp począł okrutnie
wąsiskami ruszać i trochę spode łba spoglądać na
pana Jana Skrzetuskiego, co widząc pan Wołodyjowski utkwił
znów w pana Charłampa wzrok zimny i bystry, jakby mu chciał
rzec:
- Warknij no tylko!
Wąsal pomiarkował się zatem natychmiast, bo
pana Michała miał w nadzwyczajnej estymie, a zresztą
niebezpiecznie było się z nim gniewać, więc
mówił dalej tonem daleko już łagodniejszym:
- Kalwin książę jest, ale przecie wiary
prawdziwej dla błędów nie porzucił, jeno się w nich
urodził. Nigdy on nie zostanie ani Kromwelem, ani Radziejowskim, ani
Opalińskim, choćby Kiejdany miały się w ziemię
zapaść. Nie taka to krew, nie taki to ród!
- Jeśli jest diabłem i ma rogi na głowie -
rzekł pan Zagłoba - to tym lepiej, bo będzie miał czym
Szwedów bóść.
- Ale że pan Gosiewski i pan kawaler Judycki
aresztowani?... no, no!- mówił kręcąc głową
Wołodyjowski. - Nie bardzo książę na swych gości,
którzy mu zaufali, łaskaw.
- Co mówisz, Michale! - odparł Charłamp. -
Tak łaskaw, jak nigdy w życiu nie był... Ojciec to teraz
prawdziwy dla rycerstwa. Pamiętasz, jak to dawniej miał wiecznie
kozła na czole, a w gębie jedno słowo:
"służba!"
Większy strach brał zbliżyć się do
jego majestatu niż do królewskiego - a dziś każdego dnia
między porucznikami i towarzystwem chodzi, a rozmawia, a każdego pyta
o familię, o dzieci, o fortunę i po nazwisku każdemu
mówi, a rozpytuje, czy się komu w służbie krzywda nie
dzieje. On, który pomiędzy największymi panami nie chce
mieć równych, wczoraj - nie! onegdaj! - chodził pod
rękę z młodym Kmicicem, ażeśmy wszyscy oczom
wierzyć nie chcieli, bo choć wielki to ród Kmicica, ale to
całkiem młodziak i podobno siła grawaminów na nim
cięży, o czym ty wiesz najlepiej.
- Wiem, wiem - rzekł Wołodyjowski. - To Kmicic
dawno tu jest?
- Teraz go nie ma, bo wczoraj pojechał do Czejkiszek po
regiment piechoty, który tam stoi. Nikt teraz nie jest w takich faworach
u księcia, jak Kmicic. Gdy odjeżdżał, książę
spoglądał za nim przez chwilę, a potem rzekł:
"Do wszystkiego ten to człowiek i gotów
samego diabła za ogon przytrzymać, gdy mu każę!"
Słyszeliśmy to na własne uszy. Prawda, że taką
chorągiew Kmicic przyprowadził, jakiej drugiej w całym wojsku
nie masz.
Ludzie i konie jak smoki.
- Nie ma co i gadać, dzielny to żołnierz i
naprawdę gotów na wszystko !- odrzekł pan Michał.
- Cudów ponoć dokazywał w ostatniej wojnie,
aż cenę na jego głowę nałożono, bo wolentarzami
dowodził i na własną rękę wojował.
Dalszą rozmowę przerwało wejście nowej
postaci. Był to szlachcic lat około czterdziestu, mały, suchy,
ruchliwy, wijący się jak piskorz, z drobną twarzą, cienkimi
wargami, porosłymi rzadkim wąsem, i trochę kosymi oczyma. Ubrany
był tylko w żupan drelichowy z tak długimi rękawami,
że zupełnie pokrywały mu dłonie. Wszedłszy
zgiął się we dwoje, potem wyprostował się nagle jakby
sprężyną podrzucony, potem znów schylił się w
niskim ukłonie, zakręcił głową, jakby ją
wydobywał spod własnej pachy, i zaczął mówić
szybko, głosem przypominającym skrzypienie zardzewiałej
chorągiewki:
- Czołem, panie Charłamp, czołem, ach!
czołem, panie pułkowniku, najniższy sługa!
- Czołem, panie Harasimowicz - odrzekł
Charłamp. - A czego to waść życzysz?
- Bóg dał gości, znamienitych gości!
Przyszedłem służby ofiarować i o godność
spytać.
- Zali do ciebie przyjechali, panie Harasimowicz?
- Pewnie, że nie do mnie, bom tego i niegodzien... Ale
że to marszałka nieobecnego zastępuję, więc
przyszedłem powitać, nisko powitać!
- Daleko waćpanu do marszałka - odrzekł
Charłamp - bo marszałek jest personat i posesjonat, a waćpan
sobie, z przeproszeniem, podstarości zabłudowski.
- Sługa sług radziwiłłowskich! Tak jest,
panie Charłamp. Nie zapieram, Boże mnie chroń... Ale że
książę dowiedziawszy się o gościach przysłał
mnie pytać, co za jedni, więc waść odpowiesz, panie
Charłamp, odpowiesz zaraz, choćbym był nawet hajdukiem, nie
tylko podstarościm zabłudowskim.
- Nawet i małpie bym odpowiedział, gdyby do mnie z
rozkazem przyszła - rzekł nosacz. - Słuchaj więc waść
i zakonotuj sobie nazwiska, jeśli ci głowy nie staje, aby
spamiętać. To jest pan Skrzetuski, ów zbarażczyk, i jego
stryjeczny, Stanisław.
- Wielki Boże, co słyszę! -
zakrzyknął Harasimowicz.
- To pan Zagłoba.
- Wielki Boże! co słyszę!...
- Jeśliś się waćpan tak
skonfundował usłyszawszy moje nazwisko - rzekł Zagłoba -
zrozum, jak nieprzyjaciele w polu muszą się konfundować.
- A to pan pułkownik Wołodyjowski -
dokończył Charłamp.
- I to głośna szabla, a przy tym
radziwiłłowska - rzekł z ukłonem Harasimowicz. -
Księciu panu głowa pęka od roboty, ale przecie dla takich
rycerzy znajdzie czas, niezawodnie znajdzie... Tymczasem, czym można
służyć waszmościom? Cały zamek na usługi
miłych gości i piwniczka także.
- Słyszeliśmy o sławnych miodach
kiejdańskich - rzekł pospiesznie Zagłoba.
- A tak! - odrzekł Harasimowicz - sławne miody w
Kiejdanach, sławne! Zaraz tu przyślę do wyboru. Mam
nadzieję, że waszmościowie dobrodzieje dłużej tu
zabawicie.
- Po to my tu i przyjechali, żeby od boku księcia
wojewody nie odstępować - rzekł pan Stanisław.
- Chwalebna intencja waszmościów, tym
chwalebniejsza, że takie ciężkie czasy idą.
To rzekłszy Harasimowicz skurczył się i
stał się tak mały, jakby go łokieć ubyło.
- Co słychać? - pytał pan Charłamp. -
Są jakie nowiny?
- Książę oka całą noc nie
zmrużył, bo przyjechało dwóch posłańców.
Źle słychać i coraz gorzej. Carolus Gustavus już
wszedł za Wittenbergiem do Rzeczypospolitej; Poznań już zajęty,
cała Wielkopolska zajęta, Mazowsze wkrótce będzie
zajęte; Szwedzi już są w Łowiczu, tuż pod
Warszawą. Nasz król uciekł z Warszawy, którą bez
obrony zostawił. Dziś, jutro Szwedzi do niej wejdą.
Mówią, że i bitwę znaczną przegrał, że do
Krakowa chce umykać, a stamtąd do cudzych krajów, o pomoc
prosić. Źle, mości panowie dobrodzieje! Choć są tacy,
którzy mówią, że to dobrze, bo Szwedzi żadnych
gwałtów nie czynią, umów święcie
dochowują, podatków nie wybierają, wolności
obserwują, w wierze przeszkody nie czynią. Dlatego to wszyscy
chętnie przyjmują protekcję Karola Gustawa... Zawinił bo
nasz pan, Jan Kazimierz, srodze zawinił... Przepadło już
wszystko dla niego, przepadło!...Płakać się chce, ale
przepadło, przepadło!
- Czego się waćpan, u diabła, tak wijesz jak
piskorz, gdy go w garnek kładą! - huknął Zagłoba - i o
nieszczęściu mówisz, jakbyś był z niego rad?
Harasimowicz udał, że nie słyszy, i
wzniósłszy oczy w górę, powtórzył jeszcze
kilkakrotnie:
- Przepadło wszystko, na wieki przepadło!... Trzem
wojnom nie oprze się Rzeczpospolita... Przepadło!... Wola boska!...
Wola boska!... Jeden nasz książę może Litwę
ocalić...
Złowrogie słowa jeszcze nie przebrzmiały, gdy
Harasimowicz zniknął tak szybko za drzwiami, jakby się w
ziemię zapadł, a rycerze siedzieli posępnie, brzemieniem
strasznych wieści przygnieceni.
- Zwariować przyjdzie! - zakrzyknął wreszcie
Wołodyjowski.
- Słusznie waćpan mówisz - rzekł
Stanisław. - Dajże Boże wojnę, wojnę jak
najprędzej, w której człowiek w domysłach się nie
gubi, duszy w desperację nie podaje, jeno się bije.
- Przyjdzie żałować pierwszych czasów
Chmielnickiego - rzekł Zagłoba - bo wtedy były klęski, ale
zdrajców przynajmniej nie było.
- Takie straszne trzy wojny; gdy po prawdzie na jedną
sił nam brak! - rzekł Stanisław.
- Nam nie sił brak, jeno ducha. Niecnotą ginie
ojczyzna. Daj Bóg, abyśmy się tu czego lepszego doczekali -
mówił posępnie pan Jan.
- Nie odetchnę, aż w polu - rzekł
Stanisław.
- Żeby to już prędzej tego księcia
zobaczyć! - zakrzyknął Zagłoba.
Życzenia jego sprawdziły się niebawem,
gdyż po godzinie czasu przyszedł znów pan Harasimowicz z
niższymi jeszcze ukłonami i z oznajmieniem, że
książę pilno żąda widzieć ichmościów.
Porwali się tedy zaraz, bo już byli przybrani, i
poszli. Harasimowicz wyprowadziwszy ich z cekhauzu poprowadził przez
dziedziniec, na którym pełno było już wojskowych i
szlachty. W niektórych miejscach rozprawiano tłumnie, widocznie nad
tymi samymi nowinami, które rycerzom przyniósł
podstarości zabłudowski. Na wszystkich twarzach malował się
żywy niepokój i jakieś oczekiwanie gorączkowe. Pojedyncze
grupy oficerów i szlachty słuchały mówców,
którzy, stojąc pośrodku, gestykulowali gwałtownie. Po
drodze słychać było słowa: "Wilno się pali! Wilno
spalone!... Ni śladu, ni popiołu! Warszawa wzięta!... Nieprawda,
jeszcze nie wzięta!... Szwedzi już w Małopolsce! Sieradzanie
opór dadzą!... Nie dadzą! pójdą śladem
Wielkopolanów! Zdrada! Nieszczęście! O Boże, Boże!
Nie wiadomo, gdzie ręce i szablę wetknąć!"
Takie to słowa, jedne od drugich straszniejsze,
odbijały się o uszy rycerzy, a oni szli przeciskając się za
Harasimowiczem z trudnością przez wojskowych i szlachtę.
Miejscami znajomi witali pana Wołodyjowskiego: "Jak się masz,
Michale? Źle z nami! Giniemy! Czołem, mości pułkowniku! A
co to za gości prowadzisz do księcia?" - Pan Michał nie odpowiadał
chcąc zwłoki uniknąć i tak doszli aż do
głównego korpusu zamkowego, w którym janczarowie
książęcy, przybrani w kolczugi i olbrzymie białe czapki,
straż trzymali.
W sieni i na głównych schodach, obstawionych
pomarańczowymi drzewami, ścisk był jeszcze większy niż
na podwórzu. Rozprawiano tu o aresztowaniu Gosiewskiego i kawalera
Judyckiego, bo rzecz już się była wydała i poruszyła
do najwyższego stopnia umysły. Zdumiewano się, gubiono w
przypuszczeniach, oburzano się lub chwalono książęcą
przezorność; wszyscy zaś spodziewali się usłyszeć
wyjaśnienie zagadki z ust samego księcia, dlatego rzeka
głów płynęła po szerokich schodach na
górę, do sali audiencjonalnej, w której w tej chwili
książę przyjmował pułkowników i znakomitszą
szlachtę. Trabanci rozstawieni wzdłuż kamiennych poręczy
pilnowali, aby nie było zbyt wielkiego tłoku, powtarzając co
chwila: "Z wolna, mości panowie! z wolna!" - a tłum
posuwał się lub zatrzymywał chwilami, gdy trabant zagradzał
drogę halabardą, aby idący naprzód mieli czas
wejść do sali.
Na koniec lazurowe sklepienia sali zabłysły przez
otwarte drzwi i nasi znajomi weszli. Wzrok ich padł naprzód na
wzniesienie ustawione w głębi sali, zajęte przez świetny
orszak rycerstwa i panów w pysznych, różnobarwnych strojach.
Na przedzie stało puste krzesło, wysunięte więcej od
innych, z wysokim tylnym oparciem zakończonym złoconą mitrą
książęcą, spod której spływał na
dół amarantowy aksamit obramowany gronostajami.
Księcia nie było jeszcze w sali, ale Harasimowicz,
wiodąc ciągle za sobą rycerzy, przecisnął się
przez zebraną szlachtę aż do małych drzwi ukrytych w
ścianie obok wzniesienia; tam kazał się im zatrzymać, a sam
zniknął za drzwiami.
Po chwili wrócił z doniesieniem, że
książę prosi.
Dwaj Skrzetuscy z Zagłobą i Wołodyjowskim
weszli teraz do niewielkiej komnatki, bardzo widnej, obitej skórą
wytłaczaną w złociste kwiaty, i zatrzymali się widząc
w głębi, za stołem pokrytym papierami, dwóch ludzi
pilną zajętych rozmową. Jeden z nich, młody jeszcze,
przybrany w strój cudzoziemski i perukę o długich lokach
spadających na ramiona, szeptał coś do ucha starszego
towarzysza, ten zaś słuchał ze zmarszczoną brwią i
kiwał od czasu do czasu głową, tak zajęty przedmiotem
rozmowy, że nie zwrócił zrazu uwagi na przybyłych.
Był to człowiek czterdziestokilkoletni, postaci
olbrzymiej i barczysty. Ubrany był w strój szkarłatny polski,
spięty pod szyją kosztownymi agrafami. Twarz miał ogromną,
o rysach, z których biła pycha, powaga i potęga. Była to
gniewliwa, lwia twarz wojownika i władcy zarazem. Długie, zwieszające
się w dół wąsy nadawały jej wyraz posępny i
cała w swej potędze i ogromie była jakby wykuta wielkimi
uderzeniami młota z marmuru. Brwi miał w tej chwili zmarszczone z
powodu natężonej uwagi, ale zgadłeś łatwo, że gdy
je zmarszczy gniew, wówczas biada tym ludziom, tym wojskom, na
których gromy owego gniewu spadną.
Było coś tak wielkiego w tej postaci, że
patrzącym na nią rycerzom wydawało się, iż nie tylko
owa komnata, ale i cały zamek dla niej za ciasny; jakoż nie
myliło ich pierwsze wrażenie, albowiem siedział przed nimi
Janusz Radziwiłł, książę na Birżach i Dubinkach,
wojewoda wileński i hetman wielki litewski, pan tak potężny i
dumny, że mu było w całej niezmiernej fortunie, we wszystkich
godnościach, ba! nawet na Żmudzi i w Litwie za ciasno.
Młodszy jego towarzysz, w długiej peruce i w
cudzoziemskim stroju, był to książę Bogusław,
stryjeczny Janusza, koniuszy Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Przez chwilę szeptał on jeszcze coś do ucha
hetmana, na koniec rzekł głośno:
- Zostawiam więc swój podpis na dokumencie i
wyjeżdżam.
- Skoro nie może być inaczej, to jedź wasza
książęca mość - rzekł Janusz - choć
wolałbym, żebyś został, bo nie wiadomo, co się
stać może.
- Wasza książęca mość
obmyśliłeś wszystko jak należy, zaś tam pilniej trzeba
w sprawy wejrzeć, a zatem Bogu waszą książęcą
mość polecam.
- Niech Bóg ma w opiece cały nasz dom i
chwały mu przyczyni.
- Adieu, mon frére.
- Adieu.
Dwaj książęta podali sobie ręce, po czym
koniuszy wyszedł śpiesznie, a hetman wielki zwrócił
się do przybyłych.
- Wybaczcie, waszmościowie, że pozwoliłem
czekać - rzekł niskim, powolnym głosem - ale teraz i uwaga, i
czas rozerwane na wszystkie strony. Słyszałem już nazwiska
waszmościów i ucieszyłem się z duszy, że Bóg
w takich chwilach zsyła mi takich rycerzy. Siadajcież, mili
goście. Który z waszmościów jest pan Jan Skrzetuski?
- Jam jest, do usług waszej książęcej
mości - rzekł Jan.
- To waszmość jesteś starostą...
bogdajże cię... zapomniałem...
- Żadnym starostą nie jestem - odrzekł Jan.
- Jak to? - rzekł książę marszcząc
swe potężne brwi - waści nie dali starostwa za to, coś pod
Zbarażem uczynił?
- Nigdym o to nie zabiegał.
Bo ci powinni byli dać bez starania. Jak to? Co
waćpan mówisz? Niczym nie nagrodzono? Zapomniano zgoła? To mi
i dziwno. Ale ba! Źle mówię, nie powinno to nikogo
dziwić, bo teraz tacy tylko otrzymują nagrody, którzy
mają grzbiet wierzbowy, łatwo się gnący. Waszmość
nie jesteś starostą, proszę!... Niechże Bogu będą
dzięki, żeś tu przyjechał, bo tu nie mamy tak
krótkiej pamięci i żadna zasługa nie pozostanie bez
nagrody
- jako i twoja, mości pułkowniku
Wołodyjowski.
- Na nic jeszcze nie zasłużyłem...
- Zostaw to mnie, a tymczasem weź ten dokument, w
Rosieniach już roborowany, którym ci Dydkiemie w dożywocie
puszczam. Niezły to kawał ziemi i sto pługów wychodzi w
nim co wiosnę orać. Weźże i to, bo nie możem dać
więcej, a powiedz panu Skrzetuskiemu, że Radziwiłł nie
zapomina swych przyjaciół ani tych, którzy ojczyźnie
pod jego wodzą oddali usługi.
- Wasza książęca mość... -
wyjąkał zmieszany pan Michał.
- Nie mów nic i wybaczaj, że tak mało, ale
powiedz, powiedz ichmościom, że nie zginie, kto swoją
fortunę na zło i na dobro z radziwiłłowską
połączy. Nie jestem królem, ale - gdybym nim był -
Bóg mi świadek, że nie zapomniałbym nigdy takiego Jana
Skrzetuskiego ani takiego Zagłoby...
- To ja! - rzekł Zagłoba wysuwając się
raźno naprzód, bo już go to niecierpliwić zaczynało,
że nie było o nim dotąd wzmianki.
- Zgaduję, że to waszmość, gdyż mi
powiadano, żeś człek w lata podeszły.
- Do szkół z dostojnym rodzicem waszej
książęcej mości chodziłem, a jako rycerska w nim
była od dzieciństwa inklinacja, przeto mnie do poufałości
przypuszczał, bo i ja wolałem dzidkę od łaciny.
Panu Stanisławowi Skrzetuskiemu, który
Zagłobę mniej znał, dziwno to było słyszeć,
gdyż wczorajszego jeszcze dnia Zagłoba mówił w Upicie,
że nie z nieboszczykiem księciem Krzysztofem, ale z samym Januszem do
szkół chodził, co było niepodobne, bo
książę Janusz znacznie był młodszy.
- No, proszę - rzekł książę - to
waćpan z Litwy rodem?
- Z Litwy! - odrzekł bez zająknięcia pan
Zagłoba.
- To zgaduję, żeś i waszmość żadnej
nagrody nie otrzymał, bo my, Litwini, już przywykli do tego, że
nas niewdzięcznością karmią... Dla Boga! gdybym
waszmościom to dał, co im się słusznie należy, tedyby
dla mnie samego nic nie zostało. Ale taki to los! My niesiem krew,
życie, fortuny i nikt nam za to głową nie kiwnie. Ha! trudno!
jakie ziarno sieją, taki plon będą zbierali... Tak każe
Bóg i sprawiedliwość... Waćpanże to
usiekłeś przesławnego Burłaja i ściąłeś
trzy głowy pod Zbarażem?
- Burłaja ja usiekłem, wasza
książęca mość - rzekł Zagłoba - bo
powiadali, że z nim się żaden człowiek mierzyć nie
może, więc chciałem pokazać młodszym, że
męstwo nie całkiem jeszcze wygasło w Rzeczypospolitej... A co do
trzech głów, mogło się to w gęstwie bitwy
przytrafić... ale pod Zbarażem uczynił to kto inny.
Książę zamilkł na chwilę, po czym
odezwał się znowu:
- Zali nie bolesna waszmościom ta wzgarda, jaką
wam zapłacono?
- Co czynić, wasza książęca
mość, choć człowiekowi i markotno! - odparł
Zagłoba.
- Pocieszcieże się, bo się to musi
zmienić... Już za to, żeście tu przyjechali,
dłużnikiem waszym jestem, a chociażem nie król, przecie
się u mnie na obietnicach nie kończy.
- Wasza książęca mość - rzekł
na to żywo i trochę dumnie pan Skrzetuski - nie po nagrody i fortuny
my tu przyjechali... Jeno że nieprzyjaciel naszedł ojczyznę,
więc chcemy jej zdrowiem naszym iść w pomoc pod wodzą tak
wsławionego wojownika. Brat mój, Stanisław, patrzył pod
Ujściem na bojaźń, nieład, hańbę i zdradę, a
w końcu na triumf nieprzyjaciela. Tu pod wielkim wodzem i wiernym
obrońcą ojczyzny i majestatu służyć będziem. Tu
nie wiktorie, nie triumfy, ale klęski i śmierć czekają na
nieprzyjaciół... Ot, dlaczego służby nasze waszej
książęcej mości przybyliśmy ofiarować. My,
żołnierze, bić się chcemy, i pilno nam do boju.
- Jeśli taka wasza chęć, tedy i w niej
będziecie mieli ukontentowanie- odparł książę
poważnie. - Nie będziecie długo czekali, choć
naprzód na innego nieprzyjaciela ruszymy, bo nam popioły
wileńskie pomścić trzeba. Dziś, jutro ruszymy w tamtą
stronę i da Bóg, z nawiązką krzywdy zapłacim. Nie
zatrzymuję dłużej waszmościów, bo i wy wypoczynku
potrzebujecie, i mnie robota pali. A przyjdźcieże wieczorem na
pokoje, może się i jaka słuszna zabawa przed pochodem zdarzy, bo
siła białogłów pod nasze skrzydła do Kiejdan
się przed wojną zjechało. Mości pułkowniku
Wołodyjowski, podejmujże drogich gości jakoby w domu
własnym i pamiętajcie, że co moje, to i wasze!... Panie
Harasimowicz, powiedz tam w sali zebranym panom braciom, że nie
wyjdę, bo czasu nie mam, a dziś wieczór dowiedzą się
wszystkiego, co chcą wiedzieć... Bądźcie waszmościowie
zdrowi i bądźcie Radziwiłłowi przyjaciółmi,
gdyż mu siła teraz na tym zależy.
To rzekłszy ów potężny i dumny pan
począł podawać z kolei rękę panu Zagłobie, dwom
Skrzetuskim, Wołodyjowskiemu i Charłampowi, jakby sobie
równym. Posępne oblicze rozjaśniło mu się serdecznym
i łaskawym uśmiechem i owa nieprzystępność,
otaczająca go zwykle jakoby ciemną chmurą, znikła
zupełnie.
- To wódz! to wojownik! - mówił
Stanisław, gdy z powrotem przeciskali się przez tłum szlachty
zebrany w sali audiencjonalnej.
- W ogień bym za niego poszedł! -
zawołał Zagłoba. - Uważaliście, jak wszystkie moje
przewagi na pamięć umie?... Ciepło będzie Szwedom, gdy ten
lew zaryczy, a ja mu zawtóruję. Nie masz takiego drugiego pana w Rzeczypospolitej,
a z dawnych jeden tylko książę Jeremi, a drugi pan Koniecpolski
ojciec mogli z nim wejść w paragon. To nie lada kasztelanina, co to
pierwszy z rodu na senatorskim krześle zasiadł i hajdawerów
jeszcze sobie na nim nie wytarł, a już nosa zadziera i szlachtę
młodszą bracią nazywa, i swój konterfekt zaraz każe
malować, aby nawet jedząc miał swoje senatorstwo przed
sobą, gdy się go za sobą dopatrzyć nie może... Panie
Michale, doszedłeś do fortuny!... Już tak widać jest,
że kto się o Radziwiłła otrze, ten sobie wytarty kubrak
zaraz ozłoci. Łatwiej tu, widzą, o promocję niż u nas
o kwartę gniłek. Wsadzisz rękę w wodę z
zamkniętymi oczami i już szczupaka dzierżysz. To mi pan z panów!
Szczęść ci Boże, panie Michale. Skonfundowałeś
się jak panna po ślubie; ale to nic!... Jakże się to twoje
dożywocie nazywa? Dudkowo czy jak?... Pogańskie nazwy w tej krainie.
Jak orzechami o ścianę rzucisz, to właśnie imię wioski
albo szlachcica uczynisz. Ale byle intrata była dobra, to nie żal i
jęzór sobie wystrzępić.
- Skonfundowałem się okrutnie, przyznaję -
rzecze pan Michał- bo to, co waćpan mówisz, że tu tak o
promocję łatwo, to nieprawda. Nieraz ja słyszałem starych
żołnierzy pomawiających księcia o awarycję, a, teraz
zaczynają się niespodzianie łaski sypać jedna za
drugą.
- Zatknijże sobie ten dokument za pas, uczyń to
dla mnie... A jeżeli ktoś jeszcze będzie na
niewdzięczność książęcą narzekał, to go
zza pasa wyciągnij i daj mu nim w pysk. Lepszego argumentu nie znajdziesz.
- Jedno widzę jasno, że książę
sobie ludzi kaptuje - rzekł Jan Skrzetuski - i że chyba jakieś
zamiary tworzy, do których mu pomoc potrzebna.
- Alboś to nie słyszał o tych zamiarach? -
odrzekł Zagłoba. - Alboż to nie powiedział, że mamy
iść popioły wileńskie pomścić?... Powiadali na
niego, że Wilno zrabował, a on chce pokazać, że nie tylko
cudzego nie potrzebuje, ale i swoje gotów jeszcze oddać... Piękna
to ambicja, panie Janie. Daj nam, Boże, więcej takich
senatorów!
Tak rozmawiając znaleźli się znowu na
dziedzińcu zamkowym, na który wjeżdżały co chwila to
oddziały konnych wojsk, to gromady zbrojnej szlachty, to kolaski
wiozące personatów okolicznych z żonami i dziećmi.
Postrzegłszy to pan Michał pociągnął wszystkich ze
sobą do bramy, aby się wjeżdżającym przypatrywać.
- Kto wie, panie Michale, dziś twój fortunny
dzień... Może tu i żona dla ciebie pomiędzy tymi
szlachciankami jedzie - rzekł pan Zagłoba. - Obacz! ot, jakaś
kolaska odkryta się tu zbliża, a w niej coś białego siedzi...
- Nie panna to jeszcze jedzie, ale ten, który mi
może ślub z nią dać odrzekł bystrooki pan
Wołodyjowski - gdyż z daleka poznaję, że to ksiądz
biskup Parczewski nadjeżdża z księdzem Białozorem,
archidiakonem wileńskim.
- Zali oni księcia, choć kalwina, odwiedzają?
- Cóż mają czynić? Gdy tego potrzeba
dla spraw publicznych, muszą ze sobą politykować.
- Ej, rojno też tu! ej, gwarno! - rzekł z
radością pan Zagłoba. - Człowiek już zardzewiał
na wsi jak stary klucz w zamku... Tu się lepsze czasy przypomną.
Szelmą jestem, jeżeli dzisiaj do jakiej dziewki-gładyszki w
zaloty się nie puszczę!
Dalsze słowa pana Zagłoby przerwali
żołnierze trzymający straż w bramie, którzy,
wypadłszy z odwachu, stanęli w dwa szeregi na przyjęcie
księdza biskupa; on zaś przejechał czyniąc krzyż
ręką na obie strony, błogosławiąc żołnierzy
i zebraną w pobliżu szlachtę.
- Polityczny to pan, książę - rzekł
Zagłoba - że tak księdza biskupa honoruje, chociaż sam
zwierzchności kościelnej nie uznaje... Dałby Bóg,
żeby to był pierwszy krok do nawrócenia.
- E! nie będzie z tego nic. Niemało o to
starań czyniła pierwsza jego żona i nic nie
wskórała, aż umarła ze zmartwienia... Ale czemu to Szkoty
z warty nie schodzą? Widać, znowu ktoś godny będzie
przejeżdżał.
Jakoż w dalekości ukazał się cały
orszak zbrojnych żołnierzy.
- To dragony Ganchofa, poznaję - rzekł Wołodyjowski
- ale jakieś karety w środku idą!
Wtem bębny poczęły warczeć.
- Oho! to, widać, ktoś większy od
księdza biskupa żmudzkiego! -zawołał Zagłoba.
- Czekaj waść, już są.
- Dwie karety w pośrodku.
- Tak jest. W pierwszej to pan Korf, wojewoda
wendeński.
- Jakże! - zakrzyknął Jan - to znajomy ze
Zbaraża...
Jakoż wojewoda poznał ich, a najpierw
Wołodyjowskiego, którego widocznie częściej widywał;
więc przejeżdżając wychylił się z kolaski i
zakrzyknął:
- Witam waszmościów, starzy towarzysze!... Ot,
gości wieziem!
W drugiej karecie, z herbami księcia Janusza,
zaprzągniętej w cztery białe ogiery, siedziało dwóch
panów wspaniałej postaci, ubranych z cudzoziemska, w kapelusze o
szerokich koliskach, spod których jasne pukle peruk spływały
im aż na ramiona, na koronkowe szerokie kołnierze. Jeden, bardzo
otyły, nosił spiczastą płową brodę i wąsy
rozstrzępione na końcach i podniesione do góry; drugi,
młodszy, ubrany całkiem czarno, mniej rycerską miał
postawę, ale może wyższy jeszcze urząd, gdyż na szyi
błyszczał mu złoty łańcuch zakończony jakimś
orderem. Obaj widocznie byli cudzoziemcami, spoglądali bowiem ciekawie na
zamek, na ludzi i na ubiory.
- Co za diabły? - pytał Zagłoba.
- Nie znam ich, nigdy nie widziałem! - odrzekł
Wołodyjowski. Wtem karoca przejechała i poczęła
okrążać dziedziniec, by zajechać przed główny
korpus zamkowy, dragoni zaś zatrzymali się przed bramą.
Wołodyjowski poznał dowodzącego nimi oficera.
- Tokarzewicz! - zakrzyknął - a bywaj no
waszmość!
- Czołem, mości pułkowniku!
- A jakich to szołdrów wieziecie?
- To Szwedzi.
- Szwedzi?
- Tak jest, i znaczni ludzie. Ten gruby to hrabia
Loewenhaupt, a ów cieńszy to Benedykt Shitte baron von Duderhoff.
- Duderhoff?! - rzekł Zagłoba.
- A czego oni tutaj chcą? - pytał pan
Wołodyjowski.
- Bóg ich wie! - odpowiedział oficer. - My ich
od Birż eskortujem.
Pewnie paktować z naszym księciem przyjechali, bo
tam w Birżach słyszeliśmy, że książę wielkie
wojsko zbiera i że ma Inflanty najechać.
- Ha, szelmy, tchórz was oblatuje! - wołał
Zagłoba. - To Wielkopolskę najeżdżacie, króla
rugujecie, a tu kłaniacie się Radziwiłłowi, by was w
Inflanty nie połechtał. Poczekajcie! będziecie zmykać do
waszych Duderhoffów, aż wam pończochy opadną! Zaraz my tu
z wami podunderujemy. Niech żyje Radziwiłł!
- Niech żyje! - powtórzyła stojąca
przy bramie szlachta.
- Defensor patriae! Obrońca nasz! Na Szweda, mości
panowie! Na Szweda!
Uczyniło się koło. Coraz więcej szlachty
zbierało się z dziedzińca, co widząc Zagłoba
skoczył na wystający cokół bramy i począł
wołać:
- Mości panowie, słuchajcie! Kto mnie nie zna,
temu powiem, żem jest stary zbarażczyk, który Burłaja,
największego hetmana po Chmielnickim, tą oto starą
ręką usiekł; kto zaś nie słyszał o Zagłobie,
ten, widać, czasu pierwszej kozackiej wojny groch łuszczył, kury
macał albo cielęta pasał, czego po tak zacnych kawalerach
się nie spodziewam.
- Wielki to rycerz! - ozwały się liczne
głosy. - Nie masz w Rzeczypospolitej większego!... Słuchajcie!
- Słuchajcie mości panowie! Starym kościom
chciało się wypoczynku; lepiej by mi było po piekarniach
się wylegać, twaróg ze śmietaną jadać, po
sadach chodzić i jabłka zbierać albo, ręce w tył
założywszy, nad żniwakami stać lub dziewki po
łopatkach poklepywać. Pewnie i nieprzyjaciel byłby mnie dla
własnego dobra ostawił w spokoju, bo i Szwedzi, i Kozacy wiedzą,
że mam rękę przyciężką i dałby Bóg,
aby moje imię tak było znane waćpanom, jak hostibus jest znane.
- A co to za kur tak górnie pieje? - spytał
nagle jakiś głos.
- Nie przerywaj! bodaj cię zabito! - wołali inni.
Lecz Zagłoba dosłyszał.
- Wybaczcie, waćpanowie, temu kogutkowi! -
zakrzyknął - bo on jeszcze nie wie, z której strony ogon, a z
której głowa.
Szlachta wybuchnęła ogromnym śmiechem, a
zmieszany preopinant cofał się prędzej poza tłum, aby
ujść szyderstw, które poczęły się sypać na
jego głowę.
- Wracam do materii! - mówił Zagłoba.
Owóż, repeto, należałby mi się wypoczynek, ale
że ojczyzna w paroksyzmie, że nieprzyjaciel depce naszą
ziemię, przetom tu jest, mości panowie, aby razem z wami
oponować się hostibus w imię tej matki, która nas
wszystkich wykarmiła. Kto przy niej dziś nie stanie, kto jej na
ratunek nie pobieży, ten nie syn, ale pasierb, ten niegodzien jej
miłości. Ja stary, idę, niech się dzieje wola boża, a
jeśli zginąć przyjdzie, tedy ostatnim tchem będę
wołał: "Na Szweda! panowie bracia! na Szweda!.. "
Poprzysięgnijmy sobie, że nie prędzej popuścimy szable z
dłoni, aż ich z ojczyzny wyżeniem!...
- My i bez przysiąg na to gotowi! - zawołały
liczne głosy. - Pójdziem, gdzie nas nasz hetman
książę poprowadzi; zajedziem, gdzie potrzeba.
- Mości panowie bracia!... Widzieliście, jako
dwóch pludraków przyjechało w złocistej karecie.
Wiedzą oni, że nie z Radziwiłłem to igrać.
Będą za nim po komnatach chodzić i w łokcie go
całować, by im dał pokój. Ale książę,
mości panowie, od którego z narady wracam, upewnił mnie
imieniem całej Litwy, że nic z paktów, nic z
pergaminów, jeno wojna i wojna!
- Wojna! wojna! - powtórzyły jak echa głosy
słuchaczy.
- Lecz że i wódz - mówił dalej
Zagłoba - tym śmielej sobie poczyna, im swoich żołnierzy
pewniejszy, okażmy tedy, mości panowie, nasze sentymenta. A
nuże! Pójdźmy pod pańskie okna zakrzyknąć:
"Hajże na Szweda!"
Za mną, mości panowie!
To rzekłszy zeskoczył z cokołu i ruszył
naprzód, a tłum za nim, i tak przyszli pod same okna czyniąc
gwar coraz większy, który w końcu zlał się w jeden
olbrzymi okrzyk:
- Na Szweda! na Szweda!
Po chwili wypadł z sieni pan Korf, wojewoda
wendeński, zmieszany bardzo, za nim Ganchof, pułkownik
rajtarów książęcych, i obaj poczęli hamować
szlachtę, uciszać, prosić, żeby się rozeszła.
- Na Boga! - mówił pan Korf - tam na
górze aż szyby drżą, a waćpanowie ani wiecie,
jakeście się nie w porę z waszymi okrzykami wybrali. Jakże
to możecie posłom zniewagi czynić, przykład
niekarności dawać! Kto was do tego pobudził?
- Ja! - odrzekł Zagłoba. - Powiedz wasza
miłość księciu panu w imieniu nas wszystkich, że go
prosimy, aby był twardy, bo do ostatniej kropli krwi gotowiśmy przy
nim wytrwać.
- Dziękuję waszmościom w imieniu pana
hetmana, dziękuję waszmościom, ale już się
rozejdźcie. Rozwagi, mości panowie! Na żywy Bóg, rozwagi,
bo ojczyznę do reszty pogrążycie! Niedźwiedzią
przysługę ojczyźnie oddaje, kto dziś posłów
znieważa.
- Co nam do posłów! Chcemy się bić,
nie paktować!
- Cieszy mnie animusz waszmościów! Przyjdzie na
to pora niedługo, bogdajże i bardzo prędko. Wypocznijcie teraz
przed wyprawą. Pora na gorzałkę i przekąskę! Źle
się bić o pustym brzuchu.
- Prawda, jako żywo! - zawołał pan
Zagłoba.
- Prawda, w sedno utrafił. Skoro książę
zna nasze sentymenta, to nie mamy tu co robić!
I tłum począł się rozpraszać,
największy zaś płynął do oficyn, w których
liczne stoły były już zastawione. Pan Zagłoba szedł na
czele - pan Korf zaś wraz z pułkownikiem Ganchofem udali się do
księcia, który siedział na naradzie z posłami szwedzkimi,
z księdzem biskupem Parczewskim, z księdzem Białozorem, z panem
Adamem Komorowskim i z panem Aleksandrem Mierzejewskim, dworzaninem
króla Jana Kazimierza, czasowo bawiącym w Kiejdanach.
- Kto tam był sprawcą tej wrzawy? - pytał
książę, z którego lwiej twarzy gniew jeszcze nie
ustąpił.
- To ów szlachcic świeżo przybyły,
sławny pan Zagłoba! - odpowiedział wojewoda wendeński.
- Mężny to rycerz - odparł
książę - ale za wcześnie mi się rządzić
poczyna.
To rzekłszy skinął na pułkownika
Ganchofa i począł mu coś szeptać do ucha.
Pan Zagłoba tymczasem, rad z siebie, szedł do sal
dolnych uroczystym krokiem, mając przy sobie panów Skrzetuskich i
pana Wołodyjowskiego, do których mówił z cicha:
- A co, amici? ledwiem się pokazał, jużem
afekt w tej szlachcie ku ojczyźnie rozbudził. Łatwiejże
teraz księciu odprawić z niczym posłów, bo się na
nasze suffragia potrzebuje tylko powołać. Nie będzie to, jak
myślę, bez nagrody, choć najwięcej mi o honor chodzi. Czego
żeś tak stanął, panie Michale, jak skamieniały i oczy
utkwiłeś w oną kolaskę przy bramie?
- To ona! - rzekł ruszając wąsikiem pan
Michał. - Na Boga żywego, ona sama!
- Kto taki?
- Billewiczówna...
- Ta, która ci dała rekuzę?
- Tak jest. Patrzcie waszmościowie, patrzcie! Nie
zmarniećże tu człeku od żałości?
- A poczekajcie no! - rzekł Zagłoba - trzeba
się przyjrzyć.
Kolaska tymczasem, zatoczywszy koło, zbliżyła
się do rozmawiających. Siedział w niej okazały szlachcic z
siwiejącym wąsem, a obok niego panna Aleksandra, piękna jak
zawsze, spokojna i poważna.
Pan Michał utkwił w nią wzrok rozżalony
i skłonił się nisko kapeluszem, ale ona nie dostrzegła go w
tłumie. Zagłoba zaś rzekł spoglądając na jej
delikatne, szlachetne rysy:
- Pańskie to jakieś dziecko, panie Michale, i za
misterna dla żołnierza. Przyznaję, że gładka, ale ja
wolę takie, co to i zrazu nie poznasz: armata czy białogłowa?
- Nie wiesz waszmość, kto to przyjechał? -
spytał pan Michał stojącego obok szlachcica.
- Jakże nie wiem?! - odparł szlachcic - to pan
Tomasz Billewicz, miecznik rosieński. Wszyscy go tu znają, bo to
dawny radziwiłłowski sługa i przyjaciel.
|