ROZDZIAŁ 13
Książę nie pokazał się tego dnia
szlachcie aż do wieczora, obiadował bowiem z posłami i kilku
dygnitarzami, z którymi poprzednio naradę był
składał. Przyszły jednak rozkazy do pułkowników,
żeby nadworne pułki radziwiłłowskie, a zwłaszcza
regimenty piechoty pod cudzoziemskimi oficerami, stały w pogotowiu. W
powietrzu pachniało prochem. Zamek, lubo nieobronny, otoczony był
wojskiem, jak gdyby pod jego murami miano bitwę stoczyć. Spodziewano
się pochodu najpóźniej na jutrzejszy ranek i były tego
widome oznaki, niezliczona bowiem czeladź książęca
zajęta była, ładowaniem na wozy broni, kosztownych
sprzętów i książęcego skarbca. Harasimowicz
opowiadał szlachcie, że wozy pójdą do Tykocina na
Podlasie, bo niebezpiecznie by było, aby skarbiec zostawał w
nieobronnym kiejdańskim zamku. Przygotowywano i rekwizyta wojenne,
które miały iść za wojskiem.
Rozeszły się wieści, że hetman polny
Gosiewski dlatego został aresztowany, że nie chciał
połączyć swych chorągwi, stojących w Trokach, z
radziwiłłowskimi, przeto na jawną zgubę całą
wyprawę wystawiał. Zresztą przygotowania do pochodu, ruch wojsk,
turkot armat wytaczanych z zamkowego arsenału i ów rozgardiasz
towarzyszący zawsze pierwszym chwilom wojennych wypraw
odwrócił uwagę w inną stronę i kazał
zapomnieć rycerstwu o aresztowaniu pana Gosiewskiego i kawalera
Judyckiego.
Obiadująca w olbrzymich dolnych salach oficyn szlachta
o niczym nie rozprawiała, jeno o wojnie, o pożarze Wilna,
które już dziesięć dni gorzało, coraz sroższym
paląc się pożarem, o wieściach z Warszawy, o postępach
Szwedów i o Szwedach samych, przeciw którym, jako przeciw
wiarołomcom, napadającym sąsiada wbrew traktatowi, mającemu
jeszcze na sześć lat siłę, burzyły się serca,
umysły i wzrastała w duszach zawziętość. Wieści o
szybkich postępach, o kapitulacji Ujścia, zalaniu Wielkopolski wraz
ze wszystkimi miastami, o grożącym najściu Mazowsza i
nieuniknionym wzięciu Warszawy nie tylko nie budziły trwogi, ale
przeciwnie, podniecały odwagę i ochotę do boju. Działo
się to dlatego, że jasne już były dla wszystkich przyczyny
tego szwedzkiego powodzenia. Oto dotychczas nie zetknęli się jeszcze
ani razu z wojskiem ani z wodzem prawdziwym. Radziwiłł był
pierwszym wojownikiem z rzemiosła, z którym mieli się
zmierzyć, a który tymczasem wzbudzał absolutną
ufność w swe zdolności wojenne w zebranej szlachcie,
zwłaszcza że i pułkownicy jego zaręczali, iż
pobiją Szwedów w otwartym polu.
- Nie może być inaczej! - mówił pan
Michał Stankiewicz, stary i doświadczony żołnierz. -
Pamiętam wojny dawniejsze i wiem, że bronili się zawsze w
zamkach, w warownych obozach, zza szańczyków; nigdy nie śmieli
stawić się nam w otwartym polu, bo się jazdy okrutnie bali, a
gdzie dufając w siłę wystąpili, tam słuszne otrzymali
ćwiczenie. Nie wiktoria to dała w ich ręce Wielkopolskę,
ale zdrada i pospolitego ruszenia niedołęstwo.
- Tak jest! - rzecze pan Zagłoba. - Mdły to
naród, bo ziemia tam okrutnie nieurodzajna i chleba nie mają, bo
jeno szyszki sosnowe mielą, z takiej to mąki podpłomyki
czyniąc, które żywicą śmierdzą. Inni nad morzem
chodzą i co tylko fala wyrzuci, to żrą, jeszcze się z
sobą o owe specjały bijąc. Hołota tam okrutna, dlatego nie
masz narodu na cudze łapczywszego, bo nawet Tatarzy końskiego
mięsa ad libitum mają, a oni czasem po roku mięsa nie
widują i ciągle głodem przymierają, chyba że
połów ryb zdarzy się obfity.
Tu Zagłoba zwrócił się do pana
Stankiewicza:
- A waszmość to kiedy ze Szwedami się
zapoznał?
- Pod księciem Krzysztofem, ojcem teraźniejszego pana
hetmana.
- A ja pod panem Koniecpolskim, ojcem dzisiejszego
chorążego. Srodześmy kilkakroć Gustawa Adolfa w Prusach
porazili i jeńców niemałośmy nabrali; tamem ich na wylot
przeznał i wszelkie ich sposoby. Nacudowali się nad nimi nasi
chłopcy niemało, bo trzeba waszmościom wiedzieć, że
Szwedzi, jako to naród ustawicznie w wodzie brodzący i z morza
największe ciągnący intraty, nurkowie są exquisitissimi.
Tośmy się im popisywać kazali - i co waszmościowie na to
powiecie: rzucisz szelmę w jedną przerębel, to on ci drugą
wypłynie i jeszcze śledzia żywego w pysku trzyma...
- Na Boga, co waszmość mówisz?!
- Niech tu trupem padnę, jeślim tego mało sto
razy na własne oczy nie widział i innych dziwnych ich
obyczajów. Pamiętam i to, że tak się na pruskim chlebie spaśli,
iż potem wracać nie chcieli. Słusznie jegomość pan
Stankiewicz mówi, że nietędzy z nich żołnierze.
Piechotę mają jaką taką, ale jazdę, Boże się
pożal, bo koni w ich ojczyźnie nie masz i z młodu nie mogą
do jazdy nawyknąć.
- Podobnoć najpierw nie na nich pójdziemy -
mówił pan Szczyt - jeno za Wilno pomścić?
- Tak jest. Sam to księciu radziłem, gdy się
pytał, co w tej materii myślę - odparł Zagłoba. - Ale
skończywszy z jednymi, pójdziemy wnet na drugich. Muszą
się tam posełkowie pocić.
- Politycznie ich przyjmują - rzekł pan
Załęski - ale nic, chudziątka, nie wskórają, a
najlepszy dowód - rozkazy wojsku dane.
- Miły Boże, miły Boże! -
mówił pań Twarkowski, sędzia rosieński - jak to wraz
z niebezpieczeństwy ochoty przybywa... Jużeśmy mało nie
zdesperowali, z jednym nieprzyjacielem do czynienia mając, a teraz nam na
obydwóch.
- Nie może być inaczej - odparł Stankiewicz.
- Nieraz to bywa, że się pozwolisz bić póty, póki
ci cierpliwości nie zbraknie, a potem, ni stąd, ni zowąd,
znajdzie się i wigor, i fantazja. Małośmy to ucierpieli,
mało przenieśli?!... Spuszczaliśmy się na króla i
pospolite ruszenie koronne, na własne siły nie licząc, aż
wreszcie mamy wóz i przewóz: trzeba albo obydwóch
bić, albo zginąć z kretesem...
- Bóg nam pomoże! Dosyć tego zwlekania!
- Sztych nam do gardła przyłożyli!
- Przyłóżmy im i my! Pokażemy
koroniarczykom, jacy to tu żołnierze! Nie będzie u nas
Ujścia, jako Bóg w niebie!
I w miarę kielichów rozgrzewały się
czupryny i rosły humory wojenne. Tak nad brzegiem przepaści ostatni
wysiłek częstokroć o ocaleniu stanowi. Zrozumiały to te
tłumy żołnierzy i owa szlachta, którą tak niedawno
jeszcze Jan Kazimierz do Grodna wzywał przez rozpaczliwe uniwersały
na pospolite ruszenie. Teraz wszystkie serca, wszystkie umysły
zwrócone były ku Radziwiłłowi; wszystkie usta
powtarzały to groźne imię, z którym do niedawna zawsze
zwycięstwo szło w parze. Jakoż od niego tylko zależało
zebrać rozproszone, poruszyć uśpione siły kraju i
stanąć na czele potęgi dostatecznej do pomyślnego
rozstrzygnięcia obydwóch wojen.
Po obiedzie wzywano do księcia kolejno
pułkowników: Mirskiego, który w pancernej hetmańskiej
chorągwi porucznikował, a po nim Stankiewicza, Ganchofa,
Charłampa, Wołodyjowskiego i Sołłohuba. Zdziwili się
trochę starzy żołnierze, że ich pojedynczo, nie
wspólnie, na naradę zapraszają; ale miłe to było
zdziwienie, każdy bowiem odchodził z jakąś nagrodą, z
jakimś widocznym dowodem książęcego faworu; w zamian
zaś żądał tylko książę wierności i
ufności, które i tak wszyscy z duszy serca mu ofiarowali. Wypytywał
się też pan hetman troskliwie, czy pan Kmicic nie wrócił,
i kazał sobie dać znać, gdy wróci.
Jakoż wrócił, ale dopiero
późnym wieczorem, gdy już sale były oświetlone i
goście poczęli się zbierać. W cekhauzie, dokąd
przyszedł się przebrać, zastał pana Wołodyjowskiego i
poznajomił się z resztą kompanii.
- Okrutniem rad, że waszmości widzę i
sławnych przyjaciół - rzekł wstrząsając
ręką małego rycerza. - Jakobym brata zobaczył! Możesz
w to waszmość wierzyć, bo ja symulować nie umiem. Prawda,
żeś mnie szpetnie przez łeb przejechał, aleś mnie
potem na nogi postawił, czego do śmierci nie zapomnę. Przy
wszystkich to mówię, że gdyby nie waszmość, to bym
się teraz za kratą kołatał. Bodaj się tacy ludzie na
kamieniu rodzili. Kto inaczej myśli, ten kiep, i niech mnie diabeł
porwie, jeśli mu uszów nie obetnę.
- Daj waść pokój.
- W ogień za waćpanem pójdę, bodajem
przepadł! Wychodź, kto nie wierzy!
Tu pan Andrzej począł toczyć wyzywającym
wzrokiem po oficerach, ale nikt nie zaprzeczył, bo zresztą wszyscy
lubili i szanowali pana Michała; jeno Zagłoba rzekł:
- Siarczysty jakiś żołnierz, daj go katu!
Widzi mi się, że srodze polubię waćpana za ten afekt do
pana Michała, bo mnie się dopiero spytać, ile on wart.
- Więcej niż my wszyscy! -odrzekł Kmicic ze
zwykłą sobie porywczością.
Po czym spojrzał na panów Skrzetuskich, na
Zagłobę i dodał:
- Przepraszam waszmościów, nie chcę nikomu
ubliżyć, bo wiem, żeście cnotliwi ludzie i wielcy
rycerze... Nie gniewajcie się, bo ja bym z serca chciał na
przyjaźń waćpaństwa zasłużyć.
- Nic nie szkodzi - rzekł Jan Skrzetuski - co w sercu,
to w gębie.
- Daj no waćpan pyska! - rzekł pan Zagłoba.
- Nie mnie dwa razy taką rzecz powtarzać!
I padli sobie w objęcia. Po czym pan Kmicic
zakrzyknął:
- Musimy dziś podpić, nie może być
inaczej!
- Nie mnie dwa razy taką rzecz powtarzać! -
rzekł jak echo Zagłoba.
- Wymkniemy się wcześniej do cekhauzu, a o
napitkach pomyślę.
Pan Michał począł ruszać mocno
wąsikami.
"Nie będziesz ty się miał ochoty
wymykać - pomyślał sobie w duchu, spoglądając na
Kmicica - jeno zobaczysz, kto tam na pokojach dzisiaj będzie..."
I już usta otwierał, aby powiedzieć
Kmicicowi, że pan miecznik rosieński z Oleńką przyjechali
do Kiejdan, ale zrobiło mu się jakoś mdło na sercu,
więc zwrócił rozmowę.
- A waścina chorągiew gdzie jest? - pytał.
- Tu. Gotowiuśka! Był u mnie Harasimowicz i
przyniósł mi rozkaz od księcia, by o północku
ludzie byli na koniach. Pytałem go, czy to mamy wszyscy ruszać,
powiedział: nie!... Nie rozumiem, co to znaczy. Z innych oficerów
jedni mają ten sam rozkaz, inni nie mają. Ale piechota cudzoziemska
wszystka otrzymała.
- Może część wojsk dziś
pójdzie na noc, część jutro - rzekł Jan Skrzetuski.
- W każdym razie ja tu z waszmościami
podpiję, a chorągiew niech sobie rusza... Potem w godzinę
ją dogonię.
W tej chwili wpadł Harasimowicz.
- Jaśnie wielmożny chorąży
orszański! - wołał kłaniając się we drzwiach.
- A co? czy się pali? jestem! - rzekł Kmicic.
- Do księcia pana! do księcia pana!
- Zaraz, jeno szaty zawdzieję. Chłopię!
kontusz i pas, bo zetnę!
Pachołek w mig podał resztę ubioru i w kilka
minut później pan Kmicic, strojny jak na wesele, ruszył do
księcia. Łuna od niego biła, tak wydał się urodziwy.
Żupan miał z lamy srebrnej, dzierzgany w rzuty gwieździste, od
których szedł blask na całą postać, a zapięty
wielkim szafirem pod szyją. Na to kontusz z błękitnego aksamitu,
pas biały, ceny niezmiernej, tak subtelny, że przez
pierścień można go było przewlec. Srebrzysta szabla usiana
szafirami zwieszała się u pasa na jedwabnych rapciach, za pas
zaś zatknął i buzdygan rotmistrzowski, mający powagę,
osoby oznaczać. Dziwnie zdobił ten strój młodego rycerza
i piękniejszego męża trudno by było w całym tym
niezmiernym tłumie zebranym w Kiejdanach znaleźć.
Pan Michał westchnął patrząc na niego i
gdy Kmicic zniknął za drzwiami cekhauzu, rzekł do pana
Zagłoby:
- Z takim przy białogłowie ani rady!
- Ujmij mi jeno trzydzieści lat! - rzekł
Zagłoba.
Książę już był także ubrany,
gdy wszedł Kmicic, i właśnie szatny w towarzystwie dwóch
Murzynów wyszedł był z komnaty. Zostali sam na sam.
- Daj ci Boże zdrowie, żeś pospieszył! -
rzekł książę.
- Do usług waszej książęcej mości.
- A chorągiew?
- Wedle rozkazu.
- Pewni też to ludzie?
- W ogień, do piekła pójdą!
- To dobrze! Takich ludzi mi potrzeba... i takich jak
tý na wszystko gotowych... Ciągle to powtarzam, że na nikogo
więcej niż na ciebie nie liczę.
- Wasza książęca mość! nie
mogą się moje zasługi równać z zasługami
starych żołnierzy, ale jeśli mamy na nieprzyjaciół
ojczyzny ruszyć, tedy Bóg widzi, nie pozostanę w tyle.
- Nie ujmuję ja starym zasług - rzekł
książę - chociaż... mogą przyjść takie
pericula, tak ciężkie terminy, że i najwierniejsi się
zachwieją.
- Niech ten zginie marnie, kto od osoby waszej
książęcej mości w niebezpieczeństwie odstąpi!
Książę spojrzał bystro w twarz Kmicica.
- A ty... nie odstąpisz?
Młody rycerz zapłonął.
- Wasza książęca mość!...
- Co chcesz mówić?
- Wyspowiadałem się waszej
książęcej mości ze wszystkich grzechów moich, i taka
ich kupa, że jeno ojcowskiemu sercu waszej książęcej
mości zawdzięczam przebaczenie... Ale w tych wszystkich grzechach
jednego nie masz: niewdzięczności.
- Ani wiarołomstwa... Wyspowiadałeś się
przede mną jak przed ojcem, a jam ci nie tylko jak ojciec przebaczył,
alem cię pokochał jak syna... którego Bóg mi nie
dał i dlatego ciężko mi nieraz na świecie.
Bądźże mi przyjacielem!
To rzekłszy książę
wyciągnął rękę, a młody rycerz uchwycił
ją i bez wahania do ust przycisnął.
Milczeli obaj przez długą chwilę; nagle
książę utkwił oczy w oczach Kmicica i rzekł:
- Billewiczówna tu jest!
Kmicic pobladł i począł jąkać
coś niezrozumiale.
- Umyślniem po nią posłał, żeby
się ta niezgoda między wami skończyła.
Zobaczysz ją zaraz, bo jej żałoba po dziadzie
już wyszła. Dziś także, choć Bóg widzi, że
głowa pękała mi od roboty, mówiłem z panem miecznikiern
rosieńskim.
Kmicic porwał się za głowę.
- Czym ja się waszej książęcej
mości odpłacę? Czym ja odpłacę?...
- Powiedziałem wyraźnie panu miecznikowi, że
taka moja wola, abyście się najprędzej pobrali, i nie
będzie ci przeciwny. Przykazałem mu też, aby dziewkę z
wolna do tego przygotował. Mamy czas. Od ciebie wszystko zależy, a ja
szczęśliwy będę, jeśli cię nagroda z rąk
moich dojdzie i daj Boże doczekać, wiele innych, boś ty powinien
pójść wysoko. Grzeszyłeś, boś młody,
aleś już sławę na polu zdobył niepoślednią...
i wszyscy młodzi gotowi wszędy iść za tobą. Dla Boga,
powinieneś pójść wysoko! Nie dla takiego to rodu, jak
twój, urzędy powiatowe... Zali wiesz, żeś ty Kiszków
krewny, a z Kiszczanki ja się rodzę... Trzeba ci jeno statku, na co
ożenek najlepsza rzecz. Bierzże oną dziewczynę, kiedy ci do
serca przypadła, i pamiętaj, kto ci ją daje.
- Wasza książęca mość, ja chyba
oszaleję!... Życie, krew moja do waszej książęcej
mości należą!... Co mam czynić, aby się
wywdzięczyć? co? Mów wasza książęca
mość! rozkazuj!
- Dobrem za dobro mi odpłać... Miej wiarę we
mnie, miej ufność, że co uczynię, to dla dobra publicznego
uczynię. Nie odstępuj mnie, gdy będziesz widział
zdradę i odstępstwo innych, gdy się złość
wzmoże, gdy mnie samego...
Tu książę urwał nagle.
- Przysięgam! - rzekł z zapałem Kmicic - i
parol kawalerski daję do ostatniego tchnienia stać przy osobie waszej
książęcej mości, mego wodza, ojca i dobrodzieja!
To rzekłszy Kmicic spojrzał oczyma pełnymi
ognia na księcia i aż strwożył się zmianą, jaka
nagle zaszła w jego twarzy. Twarz ta była czerwona, żyły na
niej nabrały, krople potu gęsto osiadły na wyniosłym czole,
a oczy rzucały blask niezwykły.
- Co waszej książęcej mości jest? -
pytał niespokojnie rycerz.
- Nic, nic!...
Radziwiłł wstał, ruszył spiesznym
krokiem do klęcznika i zerwawszy z niego krucyfiks począł
mówić gwałtownym, przytłumionym głosem:
- Na ten krzyż przysięgnij, że mnie nie
opuścisz do śmierci!...
Mimo całej gotowości i zapału Kmicic
spoglądał przez chwilę na niego ze zdumieniem.
- Na tę mękę Chrystusa...
przysięgnij!... - nalegał hetman.
- Na tę mękę Chrystusa... przysięgam! -
rzekł Kmicic kładąc palce na krucyfiksie.
- Amen! - dodał uroczystym głosem
książę.
Echo wysokiej komnaty powtórzyło gdzieś pod
sklepieniem: "Amen" i nastała długa cisza.
Słychać było tylko oddech potężnej
radziwiłłowskiej piersi. Kmicic nie odrywał od hetmana
zdumionych oczu.
- Teraz jużeś mój... - rzekł wreszcie
książę.
- Zawszem do waszej książęcej mości
należał - odparł skwapliwie młody rycerz - ale racz mi
wasza książęca mość powiedzieć, racz mnie
objaśnić, co się dzieje? Dlaczego wasza książęca
mość wątpiłeś o tym? Czyli grozi co dostojnej osobie?
Aza zdrada jaka, jakowe machinacje zostały odkryte?
- Zbliża się czas próby - rzekł ponuro
książę - a co do nieprzyjaciół nie wieszli to,
że pan Gosiewski, pan Judycki i pan wojewoda witebski radzi by mnie na dno
przepaści pogrążyć? Tak jest! Wzmaga się nieprzyjaciel
domu mego, szerzy się zdrada i grożą klęski publiczne.
Dlatego mówię: zbliża się czas próby...
Kmicic zamilkł, ale ostatnie słowa księcia
nie rozproszyły ciemności, jakie obsiadły jego umysł, i
próżno pytał sam siebie, co może grozić w tej chwili
potężnemu Radziwiłłowi? Wszakże stał na czele
większych sił niż kiedykolwiek. W samych Kiejdanach i w okolicy
stało tyle wojska, że gdyby był książę miał
podobną potęgę, zanim pod Szkłów ruszył, los
całej wojny wypadłby niezawodnie inaczej.
Gosiewski i Judycki byli mu wprawdzie niechętni, ale
obydwóch miał w ręku i pod wartą, a co do wojewody
witebskiego, zbyt to był cnotliwy człowiek, zbyt dobry obywatel, aby
w przeddzień nowej wyprawy przeciw nieprzyjaciołom można
się było obawiać z jego strony jakichkolwiek przeszkód i
machinacji.
- Bóg widzi, nic nie rozumiem! -zakrzyknął
Kmicic nie umiejący w ogóle utrzymać swoich myśli.
- Dziś jeszcze zrozumiesz wszystko - odparł
spokojnie Radziwiłł.
- A teraz pójdźmy do sali.
I wziąwszy pod rękę młodego
pułkownika skierował się z nim ku drzwiom.
Przeszli kilka komnat. Z daleka, z olbrzymiej sali,
dochodziły dźwięki kapeli, której przewodził Francuz
sprowadzony umyślnie przez księcia Bogusława. Grano też
menueta, którego wówczas na dworze francuskim tańcowywano.
Łagodne tony mieszały się z gwarem licznych głosów
ludzkich. Książę Radziwiłł zatrzymał się i
słuchał.
- Daj Boże - rzekł po chwili - aby ci wszyscy
goście, których pod dach przyjmuję, nie przeszli jutro do
moich nieprzyjaciół.
- Mości książę - odparł Kmicic -
mam nadzieję, że nie masz między nimi szwedzkich
stronników...
Radziwiłł drgnął i wstrzymał
się nagle.
- Co ty chcesz powiedzieć?
- Nic, mości książę, jeno, że tam
zacni żołnierze się weselą.
- Chodźmy... Czas pokaże i Bóg osądzi,
kto zacny... Chodźmy! Przy samych drzwiach stało dwunastu
paziów, cudnych chłopiąt przybranych w pióra i
aksamity. Ujrzawszy hetmana sformowali się w dwa szeregi,
książę zaś zbliżywszy się pytał:
- Jej książęca mość weszła
już na salę?
- Tak jest, mości książę! -
odpowiedzieli chłopcy.
- A ichmościowie posłowie?
- Są także.
- Otwieraj!
Obie połowy drzwi rozwarły się w mgnieniu
oka, potok światła lunął przez nie i oświecił
olbrzymią postać hetmana, który mając za sobą pana
Kmicica i paziów wszedł na podniesienie, na którym
krzesła dla przedniejszych gości były zastawione.
Wnet ruch uczynił się w sali, wszystkie oczy
zwróciły się na księcia, potem jeden okrzyk wyrwał
się z setek piersi rycerskich:
- Niech żyje Radziwiłł! Niech żyje!
Niech nam hetmani! Niech żyje!
Książę kłaniał się
głową i ręką, następnie jął witać
gości zebranych na estradzie, którzy podnieśli się w
chwili, gdy wchodził. Byli tam między znakomitszymi, oprócz
samej księżnej, dwaj posłowie szwedzcy, poseł moskiewski,
pan wojewoda wendeński, ksiądz biskup Parczewski, ksiądz
Białozor, pan Komorowski, pan Mierzejewski, pan Hlebowicz, starosta
żmudzki, szwagier hetmański, jeden młody Pac, oberszt Ganchof,
pułkownik Mirski, Weissenhoff, poseł księcia kurlandzkiego, i
kilka pań z otoczenia księżnej.
Pan Hetman, jako przystało na gościnnego
gospodarza, począł powitania od posłów, z którymi
kilkanaście słów uprzejmych zamienił, po czym witał
innych, a skończywszy zasiadł na krześle z gronostajowym
baldachimem i spoglądał na salę, w której jeszcze
brzmiały okrzyki:
- Niech żyje!... Niech nam hetmani!... Niech
żyje!...
Kmicic, ukryty za baldachimem, patrzył
również na tłumy. Wzrok jego przeskakiwał z twarzy na
twarz, szukając wśród nich ukochanych rysów tej,
która w tej chwili zajmowała całą duszę i serce
rycerza. Serce biło mu jak młotem...
,,Ona tu jest! Za chwilę ją ujrzę,
przemówię do niej!..." - powtarzał sobie w myśli...
I szukał, szukał coraz chciwiej, coraz niespokojniej. Ot, tam! ponad
piórami wachlarza widać jakieś brwi czarne, białe
czoło i jasne włosy. To ona!
Kmicic dech wstrzymuje, jakby w obawie, żeby nie
spłoszyć zjawiska, ale tymczasem poruszają się
pióra, twarz się odsłania - nie! to nie Oleńka, to nie ta
miła i najmilejsza. Wzrok leci dalej, obejmuje wdzięczne postacie,
ślizga się po piórach, atłasach, rozkwitłych jak
kwiaty twarzach, i łudzi się co chwila. Nie ona i nie ona! Aż
wreszcie, hen! w głębi, wedle framugi okna, zamajaczyło coś
białego i rycerzowi pociemniało w oczach - to Oleńka, to ta
miła i najmilejsza...
Kapela poczyna grać na nowo, tłumy
przechodzą, kręcą się damy, migocą strojni
kawalerowie, a on, jak ślepy i głuchy, nic nie widzi, tylko ją,
i patrzy tak chciwie, jakby ją pierwszy raz widział. Niby to ta sama
Oleńka z Wodoktów, a inna. W tej ogromnej sali i w tym tłumie
wydaje się jakaś mniejsza i twarzyczkę ma drobniejszą,
rzekłbyś: dziecinną. Ot! wziąłbyś całą
na ręce i przytulił! A przecie znowu ta sama, choć inna:
też same to rysy, te słodkie usta, takież rzęsy, cień
rzucające na policzki, i to czoło jasne, spokojne, kochane... Tu
wspomnienia jak błyskawice poczynają się przesuwać przez
głowę pana Andrzeja: owa czeladna w Wodoktach, gdzie ją
ujrzał po raz pierwszy, i te ciche komnatki, w których
przesiadywali razem. Co za słodycz, choćby tylko wspominać!... A
ta sanna do Mitrunów, podczas której on ją
całował!... Potem już ludzie poczęli ich rozdzielać i
burzyć ją przeciw niemu.
"A! żeby to pioruny zatrzasły! - zakrzyknął
w duszy pan Kmicic. - Co ja miałem i com ja utracił! Jaka ona
była bliska, a jaka teraz daleka!" Siedzi oto z dala, jak obca, ani
wie, że on tu jest. I gniew, ale zarazem żal niezmierny
pochwycił pana Andrzeja, żal, dla którego innych
słów nie znalazł, jeno wykrzyk w duszy, który przez
usta nie przeszedł:
"Ej, ty! Oleńka! ej, ty!..."
Nieraz pan Andrzej wściekał się na siebie za
swoje dawne postępki, że miewał ochotę kazać się
ludziom własnym rozciągnąć i sto bizunów
wyliczyć, ale nigdy nie wpadł w taki gniew jak teraz, gdy ją
znów ujrzał po długim niewidzeniu, cudniejszą jeszcze
niż zwykle, cudniejszą nawet, niż sobie wyobrażał. W
tej chwili chciałby się pastwić nad sobą, ale że
był między ludźmi, w dostojnym towarzystwie, więc tylko
zęby zaciskał i jakoby chcąc sobie umyślnie jeszcze
większy ból zadać, powtarzał w duchu:
"Dobrze ci tak, kpie! Dobrze ci!"
Tymczasem dźwięki kapeli umilkły znowu i
zamiast nich usłyszał pan Andrzej głos hetmana:
- Chodź za mną!
Kmicic zbudził się jakby ze snu.
Książę zeszedł ze wzniesienia i
wmieszał się między gości. Na twarzy miał uśmiech
łagodny i dobrotliwy, który zdawał się jeszcze
podnosić majestat jego postaci. Był to ten sam wspaniały pan,
który czasu swego przyjmując królowę Marię
Ludwikę w Nieporęcie dziwił, zdumiewał i gasił
dworaków francuskich nie tylko przepychem, ale i dwornością
swych obyczajów; ten sam, o którym z takim uwielbieniem
pisał Jan Laboureur w relacji ze swej podróży. Teraz więc
zatrzymywał się co chwila przy poważniejszych matronach, przy zacniejszej
szlachcie i pułkownikach, mając dla każdego z gości
jakieś łaskawe słowo, dziwiąc obecnych swą
pamięcią i jednając w mgnieniu oka wszystkie serca. Oczy
obecnych biegały za nim, gdzie się tylko poruszył, on zaś z
wolna zbliżył się do pana miecznika rosieńskiego Billewicza
i rzekł:
- Dziękuję ci, stary przyjacielu, żeś
przybył, chociaż miałbym się prawo i gniewać. Nie o
sto mil Billewicze od Kiejdan, a z ciebie rara avispod moim dachem.
- Wasza książęca mość -
odpowiedział pan miecznik kłaniając się nisko -
krzywdę ojczyźnie czyni, kto waszej książęcej
mości czas zabiera.
- A ja już myślałem się
zemścić i najechać cię w Billewiczach, a przecie
myślę, że przyjąłbyś wdzięcznie starego
kompana obozowego?
Słysząc to pan miecznik aż zarumienił
się ze szczęścia, a książę mówił
dalej:
- Jeno czasu, czasu zawsze nie staje!... Ale jak
krewniaczkę, wnuczkę nieboszczyka pana Herakliusza, będziesz za
mąż wydawał, to już na weselisko koniecznie zjadę, bom
wam to obydwom powinien.
- Dajże Boże dziewce jak najprędzej! -
zawołał pan miecznik.
- Tymczasem przedstawiam ci pana Kmicica,
chorążego orszańskiego, z tych Kmiciców, co to Kiszkom, a
przez Kiszków i Radziwiłłom krewni. Musiałeś to
nazwisko od Herakliusza słyszeć, bo on Kmiciców jak braci
kochał...
- Czołem, czołem! - powtórzył pan
miecznik, któremu zaimponowała nieco wielkość rodu
młodego kawalera głoszona przez samego Radziwiłła.
- Witam pana miecznika dobrodzieja i służbie
się jego polecam - rzekł śmiało i nie bez pewnej dumy pan
Andrzej. - Pan pułkownik Herakliusz był mi ojcem i dobrodziejem, a
choć się później popsowała jego robota, to jednak
nie przestałem miłować wszystkich Billewiczów, jakoby
własna moja krew w nich płynęła.
- Szczególnie - rzekł książę
kładąc poufale rękę na ramieniu młodzieńca - nie
przestał miłować jednej Billewiczówny, z czym mi się
dawno zwierzył.
- I każdemu do oczu to powtórzę! -
rzekł zapalczywie Kmicic.
- Powoli, powoli! - odpowiedział książę.
- To, widzisz, mości mieczniku, z siarki i ognia jest kawaler, przez co i
nabroił trochę; ale że młody i pod moją
szczególniejszą jest protekcją, przeto tuszę, że jak
we dwóch zaczniem błagać, tak i otrzymamy zdjęcie
kondemnaty przed onym wdzięcznym trybunałem.
- Wasza książęca mość uczyni, co
zechce! - odrzekł pan miecznik.
- Nieszczęsna dziewka musi zakrzyknąć jak ona
kapłanka pogańska Aleksandrowi: "Któż ci się
oprze!"
- A my jako ów Macedończyk, poprzestaniem na tej
wróżbie - mówił śmiejąc się
książę. - Ale dość tego! Prowadźże nas teraz
do swej krewniaczki, bo i ja rad ją obaczę. Niechże się
naprawi ta robota pana Herakliusza, która się popsowała.
- Służę waszej książęcej
mości!... Tam oto dziewczyna siedzi pod opieką pani
Wojniłłowiczowej, naszej krewnej. Jeno błagam o przebaczenie,
jeśli się skonfunduje, bom też jeszcze nie miał czasu jej
ostrzec.
Przewidywania pana miecznika były słuszne. Na
szczęście Oleńka nie w tej dopiero chwili ujrzała pana
Andrzeja przy boku hetmańskim, więc mogła nieco
przyjść do siebie, ale na razie o mało nie opuściła
jej przytomność. Pobladła jak płótno, nogi zadrżały
pod nią i patrzyła tak na młodego rycerza, jakby patrzyła
na ducha zjawiającego się z tamtego świata. I długo oczom
nie chciała wierzyć. Toż ona sobie wyobrażała, że
ów nieszczęśnik albo tuła się gdzieś po lasach,
bez dachu nad głową, opuszczony od wszystkich, ścigany jak dziki
zwierz przez sprawiedliwość; albo zamknięty w wieży,
spogląda rozpaczliwym wzrokiem przez żelazną kratę na
wesoły świat boży. Bóg jeden wiedział, jak straszny
nieraz żal gryzł jej serce i oczy za tym straceńcem; Bóg
jeden mógł policzyć łzy, które w samotności
nad jego losem, tak okrutnym, choć tak zasłużonym, wylała -
a tymczasem on znalazł się w Kiejdanach, wolny, przy boku
hetmańskim, dumny i strojny w lamy i aksamity, z pułkownikowskim
buzdyganem za pasem, ze wzniesionym czołem, z rozkazującą
hardą twarzą junacką i sam hetman wielki, sam
Radziwiłł, kładł mu rękę poufale na ramieniu.
Dziwne a sprzeczne uczucia splotły się naraz w sercu dziewczyny;
więc jakaś wielka ulga, jakby jej kto brzemię zdjął z
ramion; więc jakiś żal, że tyle litości i zmartwienia
poszło na próżno; więc i ten zawód, jakiego
doznaje każda uczciwa dusza na widok bezkarności zupełnej za
ciężkie grzechy i występki; więc i radość, i
poczucie własnej niemocy, i graniczący z przestrachem podziw dla tego
junaka, który potrafił z takiej toni wypłynąć.
Tymczasem książę, miecznik i Kmicic
skończyli rozmowę i poczęli się zbliżać.
Dziewczyna nakryła oczy powiekami i podniosła tak ramiona jak ptak
skrzydła, kiedy chce głowę między nimi ukryć.
Była zupełnie pewna, że idą ku niej. Nie patrząc
widziała ich, czuła, że są bliżej i bliżej,
że już nadchodzą, że zatrzymali się. Tak była
tego pewną, że nie podnosząc powiek wstała nagle i złożyła
głęboki ukłon księciu.
On zaś istotnie stał już przed nią i
przemówił:
- Na mękę Pańską!... Teraz się
młodemu nie dziwię, bo cudnie to kwiecie rozkwitło... Witam
cię, moja panienko, witam z całego serca i duszy kochaną
wnuczkę mojego Billewicza. Poznajeszże mnie? - Poznaję, wasza
książęca mość! - odrzekła dziewczyna.
- A ja bym cię nie poznał, bom cię jeszcze
młódką nierozkwitłą ostatni raz widział, nie w
tej ozdobie, w jakiej teraz chodzisz... Podnieś no jeno one firanki z
oczu... Dla Boga! szczęśliwy nurek, który taką perłę
wyłowi; nieszczęsny, który ją miał i stracił...
Owóż stoi tu przed tobą taki desperat w osobie tego kawalera.
Poznajeszże i jego?
- Poznaję - szepnęła Oleńka nie
podnosząc oczu.
- Wielki to grzesznik i do spowiedzi ci go przyprowadzam...
Zadaj mu pokutę, jaką chcesz, ale rozgrzeszenia nie odmawiaj,
żeby go desperacja do cięższych jeszcze grzechów nie
przywiodła.
Tu książę zwrócił się do
pana miecznika i do pani Wojniłłowiczowej:
- Zostawmy młodych, mościwi państwo, bo nie
wypada przy spowiedzi asystować, a mnie i moja wiara tego zakazuje.
Po chwili pan Andrzej i Oleńka zostali sami.
Serce jej tłukło się w piersi jak w
gołębiu, nad którym jastrząb zawisnął, a i on
był wzruszony. Opuściła go zwykła
śmiałość, porywczość i pewność siebie.
Przez długi czas milczeli oboje.
Nareszcie on pierwszy ozwał się niskim,
przytłumionym głosem:
- Nie spodziewałaś się mnie widzieć,
Oleńka?
- Nie - szepnęła dziewczyna.
- Na Boga! Gdyby tu Tatar stanął koło ciebie,
mniej byś była trwożna. Nie bójże się! Patrz,
ilu tu ludzi. Żadna krzywda nie spotka cię ode mnie. A
choćbyśmy sami byli, nie miałabyś się czego bać,
bom sobie zaprzysiągł szanować cię. Miejże
ufność we mnie!
Na chwilę podniosła oczy i spojrzała na
niego.
- Skąd mam mieć ufność?
- Prawda, grzeszyłem, ale to już minęło
i nie powtórzy się więcej... Gdym po owym pojedynku z
Wołodyjowskim na łożu leżał bliski śmierci,
wtedym sobie powiedział: nie będziesz jej brał przemocą,
szablą, ogniem, jeno zacnymi uczynkami na nią zasłużysz i
przebaczenie wyjednasz!... Toż i w niej serce nie z kamienia, i
zawziętość jej przeminie; ujrzy poprawę, to wybaczy!...
Więcem sobie zaprzysiągł poprawę i dotrzymam... Zaraz mnie
też Bóg pobłogosławił, bo przyjechał
Wołodyjowski i przywiózł mi list zapowiedni. Mógł
go nie dać, a dał; zacny człowiek! Przez to już i do
sądów nie potrzebowałem stawać, bom pod hetmańską
inkwizycję przeszedł. Wyspowiadałem się księciu ze
wszystkich grzechów jako ojcu; on zaś nie tylko przebaczył,
ale obiecał wszystko załagodzić i bronić mnie od
nieżyczliwości ludzkiej. Niech mu Bóg błogosławi...
Nie będę banitem, Oleńka, z ludźmi się pojednam,
sławę odzyszczę, ojczyźnie się zasłużę,
krzywdy naprawię... Oleńka! A ty co na to?!... Nie rzeknieszże
mi dobrego słowa?
I począł patrzeć na nią pilnie, i
ręce składać, jakby się do niej modlił:
- Mogęż ja wierzyć? - odrzekła
dziewczyna.
- Możesz, jak mi Bóg miły, powinnaś! -
odparł Kmicic. - Patrzaj, że w to uwierzyli i ksiażę
hetman, i pan Wołodyjowski. Toć wszystkie postępki moje im
znane, a uwierzyli... Widzisz!:.. Czemu byś to ty jedna miała mi nie
ufać?
- Bom łzy ludzkie widziała z powodu waćpana
wylewane... Bom groby widziała, jeszcze trawą nie porosłe...
- To i porosną, a one łzy sam obetrę.
- Naprzód to waćpan uczyń.
- Daj mi jeno nadzieję, że jak uczynię, to i
ciebie odzyszczę... Dobrze ci mówić: "Naprzód to
uczyń..." A nuż ja uczynię, a ty za innego przez ten czas
pójdziesz? Boże ratuj! Boże uchowaj od takiej rzeczy, bo
chybabym oszalał. Na imię boskie błagam cię, Oleńka,
dajże mi pewność, że cię nie utracę, zanim z
tamtą waszą szlachtą do zgody przyjdę. Pamiętasz?
samaś mi to napisała, a ja on list chowam i jak mi bardzo na duszy
ciężko, to go sobie odczytuję. Niczego więcej nie
chcę, tylko mi jeszcze powtórz, że czekać będziesz,
że za innego nie pójdziesz!...
- Waćpan wiesz, że mi wedle testamentu
uczynić tego nie wolno. Jeno do klasztoru mogę się
schronić.
- O, to byś mnie uczęstowała! Przez
Bóg żywy, daj sobie pokój z klasztorem, bo mnie mrowie na
samą myśl przechodzi. Dajże pokój, Oleńka, a nie, to
ci tu przy wszystkich do nóg padnę i będę
błagał, abyś tego nie czyniła. Pana Wołodyjowskiego
odmówiłaś, wiem, bo sam mi o tym powiadał. On to mnie
zachęcał, abym cię dobrymi uczynkami zdobył... Ale na co by
się to zdało, gdybyś miała do zakonu wstępować?
powiesz mi, że cnotę dla cnoty trzeba praktykować... a ja ci
odpowiem, że miłuję cię jak desperat i nie chcę o
niczym więcej wiedzieć. Kiedyś wyjechała z Wodoktów,
ledwiem z łoża powstał, jużem cię szukać
zaczął. Stawiałem chorągiew na nogi, każdą chwilę
miałem zajętą, nie miałem czasu strawy zjeść,
nocy przespać, a przeciem szukania nie zaniechał. Tak już
przyszło na mnie, że mi bez ciebie ani życia, ani spokoju! Tak
się już uczepiło! Nic, tylko wzdychaniami żyłem.
Dowiedziałem się wreszcie, żeś u pana miecznika w Billewiczach.
To, powiadam ci, pasowałem się z myślami jakoby z
niedźwiedziem: jechać, nie jechać?... Alem nie śmiał
jechać, żeby mnie żółcią nie napojono.
Powiedziałem sobie wreszcie: nie uczyniłem jeszcze nic dobrego... nie
pojadę... Aż książę, ojciec mój kochany,
ulitował się nade mną i posłał prosić was do
Kiejdan, abym choć oczy swoim kochaniem mógł
napełnić... ile że na wojnę ruszamy. Nie żądam,
abyś jutro zaraz za mnie szła... Ale bogdaj słowo dobre od
ciebie usłyszę, bogdaj się zapewnię, będzie mi
lżej... Mojaż ty duszo jedyna... Nie chcę zginąć, ale
w bitwie każdemu się to może przytrafić, bo przecie nie
będę się za innych chował... więc mi powinnaś
odpuścić, jako się umierającemu odpuszcza.
- Niech waćpana Bóg ochrania i wyprowadzi -
odparła dziewczyna miękkim głosem, po którym zaraz
poznał pan Andrzej, że słowa jego wywarły skutek.
- Moje ty złoto szczere! Dziękujęć i za
to. A nie pójdziesz do klasztoru?
- Jeszcze nie pójdę.
- Bodajże ci Bóg błogosławił!
I jak na wiosnę śniegi tają, tak między
nimi poczęła topnieć nieufność i czuli się
bliżsi siebie niż przed chwilą. Serca mieli lżejsze, w
oczach im pojaśniało. A przecież ona nic nie obiecała i on
miał ten rozum, że niczego na razie nie żądał. Ale
czuła to sama, że jej nie wolno, że nie godzi się zamykać
mu drogi do poprawy, o której mówił tak szczerze. 0 jego
szczerości nie wątpiła już ani na chwilę, bo to nie
był człowiek, który by coś udawać umiał. Lecz
główny powód, dla którego nie odtrąciła go
na nowo, dla którego zostawiła mu nadzieję, był ten,
że w głębi serca kochała jeszcze tego junaka.
Miłość tę przywaliła góra goryczy,
rozczarowania i boleści, ale miłość żyła, gotowa
zawsze wierzyć i przebaczać bez końca.
"On lepszy od swoich uczynków -
myślała dziewczyna - i nie ma już tych, którzy go do
występków popychali; mógłby się chyba z desperacji
czego znowu dopuścić, niechże nie desperuje nigdy."
I poczciwe serce uradowało się własnym
przebaczeniem. Na jagody Oleńki wystąpiły rumieńce tak
świeże jak róża pod ranną rosą; oczy miały
blask słodki a żywy, i rzekłbyś: jasność
biła od nich na salę. Przechodzili ludzie i dziwili się cudnej
parze, bo też takich dwojga paniątek trudno było ze
świecą znaleźć w całej tej sali, w której
przecież zebrany był kwiat szlachty i szlachcianek.
Oboje przy tym, jak gdyby się umówili, jednako
byli ubrani, gdyż i ona miała suknię ze srebrnej lamy, spiętą
szafirem, i błękitny z aksamitu weneckiego kontusik. "Chyba brat
i siostra!" - mówili ci, którzy ich nie znali, ale inni
zaraz na to czynili uwagę: "Nie może być, bo mu się
oczy nadto do niej jarzą."
Tymczasem w sali marszałek dał znać, że
czas do stołu siadać, i zaraz uczynił się ruch
niezwyczajny. Hrabia Loewenhaupt, cały w koronkach, szedł
naprzód pod rękę z księżną, której
powłokę płaszcza niosło dwóch paziów
prześlicznych; za nim baron Shitte prowadził panią
Hlebowiczową, tuż szedł ksiądz biskup Parczewski z
księdzem Białozorem, obaj jakby czymś zmartwieni i
zasępieni.
Książę Janusz, który w pochodzie
ustępował pierwszeństwa gościom, ale za stołem
brał obok księżnej miejsce najwyższe, wiódł
panią Korfową, wojewodzinę wendeńską,
bawiącą już od tygodnia w Kiejdanach. I tak sunął
cały szereg par jako wąż stubarwny i rozwijał się, i
mienił. Kmicic wiódł Oleńkę, która leciuchno
wsparła ramię na jego ramieniu, on zaś spoglądał
bokiem na jej delikatną twarz, szczęśliwy, jako pochodnia
pałający, największy magnat między tymi magnatami, bo
największego skarbu bliski.
Tak idąc posuwisto przy dźwiękach kapeli
weszli do sali jadalnej, która wyglądała jak cały gmach
osobny. Stół zastawiony był w podkowę, na trzysta
osób, i giął się pod srebrem i złotem.
Książę Janusz, jako część majestatu
królewskiego w sobie mający i tylu królom pokrewny,
wziął obok księżnej miejsce najwyższe, a wszyscy
przechodząc mimo kłaniali się nisko i zasiadali wedle
godności.
Lecz widocznie, jak zdawało się obecnym,
pamiętał hetman, że to ostatnia uczta przed straszną
wojną, w której się losy olbrzymich państw
rozstrzygną, bo nie miał w twarzy spokoju. Udawał uśmiech i
wesołość, a tak wyglądał, jakby paliła go
gorączka. Czasami widoczna chmura osiadała mu na groźnym czole i
siedzący bliżej mogli dostrzec, że czoło to było
gęsto kroplami potu okryte; czasem wzrok jego biegał szybko po
zebranych twarzach i zatrzymywał się badawczo na obliczach
rożnych pułkowników; to znów marszczył nagle lwie
brwi jakby go boleści przeszywały lub jakby ta czy owa twarz
budziła w nim gniew. I dziwna rzecz, że dygnitarze siedzący obok
księcia, jako: posłowie, ksiądz biskup Parczewski, ksiądz
Białozór, pan Komorowski, pan Mierzejewski, pan Hlebowicz, pan
wojewoda wendeński i inni, również byli roztargnieni i niespokojni.
Dwa ramiona olbrzymiej podkowy brzmiały już wesołą
rozmową i zwykłym gwarem przy ucztach, a szczyt jej milczał
posępnie lub szeptał rzadkie słowa, lub zamieniał
roztargnione i jakoby trwożne spojrzenia.
Ale nie było w tym nic dziwnego, bo niżej siedzieli
pułkownicy i rycerze, którym bliska wojna co najwięcej
śmiercią groziła. Łatwiejże polec w wojnie niż
dźwigać odpowiedzialność za nią na ramionach. Nie
zatroszczy się dusza żołnierska, gdy odkupiwszy krwią
grzechy leci z pola ku niebu -ten tylko schyla ciężko
głowę, ten rozprawia w duszy z Bogiem i sumieniem, kto w wilię
dnia stanowczego nie wie, jaki puchar poda jutro ojczyźnie do wypicia.
Tak też i tłomaczono sobie na niższych
końcach niepokój księcia.
- Zawsze on taki przed każdą wojną, że z
własną duszą gada - mówił stary pułkownik
Stankiewicz do Zagłoby - ale im posępniejszy, tym gorzej dla
nieprzyjaciół, bo w dzień bitwy będzie wesół
z pewnością.
- Toć i lew przed walką pomrukuje - odparł
Zagłoba - żeby w sobie tym większą abominację przeciw nieprzyjacielowi
zbudzić, co zaś do wielkich wojowników, każdy ma
swój obyczaj. Hannibal podobno kości rzucał, Scipio Africanus
rytmy recytował, pan Koniecpolski, ojciec, o białogłowach zawsze
rozmawiał, a ja rad snu przed bitwą przez jaką godzinę
zażywam, chociaż i od kielicha z dobrymi przyjaciołmi nie
stronię.
- Obaczcie, waćpanowie, że to i ksiądz biskup
Parczewski blady jak karta papieru! - rzekł Stanisław Skrzetuski.
- Bo za kalwińskim stołem siedzi i snadnie
coś nieczystego w potrawach połknąć może -
wyjaśnił cichym głosem Zagłoba. - Do trunków,
powiadają starzy ludzie, nie ma licho przystępu, i te wszędy
pić możesz, ale jadła, a szczególniej zupy, trzeba
się wystrzegać. Tak było i w Krymie za czasów, gdym tam w
niewoli siedział. Tatarscy mułłowie, czyli księża,
umieli baraninę z czosnkiem tak przyrządzać, że kto
pokosztował, zaraz od wiary gotów był odstąpić i ich
szelmowskiego proroka przyjąć.
Tu Zagłoba zniżył głos jeszcze bardziej:
- Nie na kontempt księciu panu to mówię,
ale radzę waćpanom jadło przeżegnać, bo
strzeżonego Pan Bóg strzeże.
- Co zaś waćpan mówisz!... Kto się
Bogu polecił przed jedzeniem, temu się nic nie stanie; u nas w
Wielkopolsce lutrów i kalwinów co niemiara, ale nie
słyszałem o tym, żeby mieli jadło czarować.
- U was w Wielkopolsce lutrów co niemiara, toteż
się ze Szwedami zaraz powąchali - odrzekł Zagłoba - i teraz
w komitywie z nimi chodzą. Ja bym na miejscu księcia i tych tam oto
posłów psami wyszczuł, nie specjałami kiszki im
nadziewał. Patrzcie no na tego Loewenhaupta. Tak żre, jakby za
miesiąc mieli go na jarmark na postronku za nogę uwiązanego
pognać. Jeszcze dla żony i dla dzieci w kieszenie bakaliów
natka... Zapomniałem, jak się ten drugi zamorek nazywa. Bodajże
cię...
- Spytaj, ociec, Michała - rzekł Jan Skrzetuski.
Pan Michał siedział niedaleko, ale nic nie
słyszał, nic nie widział, bo siedział między dwoma
pannami; po lewej ręce miał pannę Elżbietę
Sielawską, godną pannę, lat koło czterdziestu, a po prawej
Oleńkę Billewiczównę, za którą siedział
Kmicic. Panna Elżbieta trzęsła głową, przybraną w
pióra, nad małym rycerzem i opowiadała mu coś bardzo
żywo, on zaś spoglądał na nią od czasu do czasu
osowiałym wzrokiem, odpowiadał co chwila: "Tak, mościa
panno, jako żywo!", i nie rozumiał ani słowa, bo cała
jego uwaga była właśnie po drugiej stronie. Uchem
łowił szmer słów Oleńki, chrzęst jej lamowej
sukni i wąsikami tak z żalu ruszał, jakby chciał nimi
pannę Elżbietę odstraszyć.
"Ej, cudnaż to dziewczyna!... Ej, gładyszka
to! - mówił sobie w duszy.
- Wejrzyjże, Boże, na moją nędzę,
bo już nie masz większego sieroty nade mnie. Dusza aż piszczy we
mnie, żeby to mieć swoją niewiastę kochaną, a co na
którą spojrzę, to już tam inny żołnierz
kwaterą stoi. Gdzież ja się, nieszczęsny tułacz,
podzieję?..."
- A po wojnie co waćpan myślisz czynić? -
spytała nagle panna Elżbieta Sielawska złożywszy buzię
"w ciup" i wachlując się mocno.
- Do zakonu pójść! - odparł
opryskliwie mały rycerz.
- A kto tam o zakonie przy uczcie wspomina? -
zawołał wesoło Kmicic przechylając się przez
Oleńkę. - Hej! to pan Wołodyjowski!
- Waści to nie w głowie? A wierzę! -
rzekł pan Michał.
Wtem słodki głos Oleńki zabrzmiał mu w
uszach:
- Bo i waćpanu nie trzeba o tym myśleć.
Bóg ci da żonę po sercu, kochaną i zacną, jako sam
jesteś zacny.
Poczciwy pan Michał zaraz rozczulił się:
- Żeby mi kto na fletni grał, nie byłoby mi
milej słuchać!
Gwar coraz wzmagający się przy stole przerwał
dalszą rozmowę, bo też już i do kielichów
przyszło. Humory ożywiały się coraz bardziej.
Pułkownicy dysputowali o przyszłej wojnie, marszcząc brwi i
ciskając ogniste spojrzenia.
Pan Zagłoba opowiadał na cały
stół o oblężeniu Zbaraża, a słuchaczom aż
krew biła na twarze, a w sercach rósł zapał i odwaga.
Zdawać się mogło, że duch nieśmiertelnego
"Jaremy" nadleciał do tej sali i tchnieniem bohaterskim
napełnił dusze żołnierzy.
- To był wódz! - rzekł znamienity
pułkownik Mirski, który całą husarią
radziwiłłowską dowodził. - Raz go tylko widziałem i w
chwili śmierci będę jeszcze pamiętał.
- Jowisz z piorunami w ręku! - zakrzyknął
stary Stankiewicz. - Nie przyszłoby do tego, gdyby żył!...
- Ba! przecie on za Romnami lasy rąbać kazał,
by sobie gościniec do nieprzyjaciół otworzyć.
- Jego to przyczyną stała się berestecka
wiktoria.
- I w najcięższej chwili Bóg go
zabrał...
- Bóg go zabrał- powtórzył podniesionym
głosem pan Skrzetuski - ale testament po nim został dla
przyszłych wodzów, dygnitarzy i całej Rzeczypospolitej: oto,
żeby z żadnym nieprzyjacielem nie paktować, ale wszystkich
bić!...
- Nie paktować! Bić! - powtórzyło
kilkanaście silnych głosów. - Bić, bić!
W sali upał stał się wielki i burzył
krew w wojownikach, więc poczęły padać spojrzenia jak
błyskawice, a podgolone łby dymiły.
- Nasz książę, nasz hetman będzie tego
testamentu egzekutorem! - rzekł Mirski.
Wtem olbrzymi zegar, umieszczony w chórze sali,
począł bić północ, a jednocześnie
wstrząsły się mury, zadźwięczały
żałośnie szyby i huk wystrzału wiwatowego rozległ
się na dziedzińcu.
Rozmowy umilkły, nastała cisza.
Nagle u szczytu stołu poczęto wołać:
- Ksiądz biskup Parczewski zemdlał! Wody!
Uczyniło się zamieszanie. Niektórzy zerwali
się z siedzeń, by się lepiej przyjrzeć, co zaszło.
Biskup nie zemdlał, ale osłabł bardzo, aż marszałek
podtrzymywał go na krześle za ramiona, podczas gdy pani wojewodzina
wendeńska pryskała mu wodą na twarz.
W tej chwili drugi wystrzał działowy
wstrząsnął szybami, za nim trzeci, czwarty.....
- Vivat Rzeczpospolita! pereant hostes! -
zakrzyknął Zagłoba.
Lecz dalsze wystrzały zgłuszyły jego
mowę. Szlachta poczęła je liczyć:
- Dziesięć, jedenaście, dwanaście...
Szyby za każdym razem odpowiadały jękiem
żałosnym. Płomienie świec chwiały się od
wstrząśnień.
- Trzynaście! czternaście!... Ksiądz biskup
huku niezwyczajny. Popsuł przez swój strach zabawę, bo i
książę się zatroskał. Patrzcie, mości panowie,
jaki odęty siedzi... Piętnaście, szesnaście... Hej,
walą jakby w bitwie! Dziewiętnaście, dwadzieścia!
- Cicho tam! książę chce
przemówić! - poczęto wołać naraz w
różnych końcach stołu.
- Książę chce przemówić!
Uciszyło się zupełnie i wszystkich oczy
zwróciły się na Radziwiłła, który stał,
podobny do olbrzyma, z kielichem w ręku. Lecz cóż za widok
uderzył oczy ucztujących!...
Twarz księcia była w tej chwili po prostu
straszna, bo nie blada, ale sina i wykrzywiona jak konwulsją
uśmiechem, który książę usiłował na usta
przywołać. Oddech jego, zwykle krótki, stał się
jeszcze krótszy, szeroka pierś wzdymała się pod
złotogłowiem, a oczy nakrył do połowy powiekami i zgroza
jakaś była w tej potężnej twarzy, i lodowatość,
jakie bywają w krzepnących rysach w chwili skonu.
- Co jest księciu? co tu się dzieje? - szeptano
naokół niespokojnie.
I złowrogie przeczucie ścisnęło
wszystkie serca; trwożliwe oczekiwanie osiadło na obliczach.
On tymczasem mówić począł
krótkim, przerywanym przez astmę głosem:
- Mości panowie!... Wielu spomiędzy was...
zdziwi... albo zgoła przestraszy ten toast... ale... kto mi ufa i
wierzy... kto prawdziwie chce dobra ojczyzny... kto wiernym mojego domu
przyjacielem... ten go wzniesie ochotnie... i powtórzy za mną:
- Vivat Carolus Gustavus rex... od dziś dnia łaskawie
nam panujący!
- Vivat! - powtórzyli dwaj posłowie Loewenhaupt
i Shitte oraz kilkunastu oficerów cudzoziemskiego autoramentu.
Lecz w sali zapanowało głuche milczenie.
Pułkownicy i szlachta spoglądali na siebie przerażonym wzrokiem,
jakby pytając się wzajem, czy książę
zmysłów nie utracił. Kilka głosów ozwało
się wreszcie w różnych miejscach stołu:
- Czy my dobrze słyszym? Co to jest?
Potem znów nastała cisza.
Zgroza niewypowiedziana w połączeniu ze zdumieniem
odbiła się na twarzach i oczy wszystkich znów
zwróciły się na Radziwiłła, a on stał
ciągle i oddychał głęboko, rzekłbyś: niezmierny
jakiś ciężar zrzucił z piersi. Barwa wracała mu z
wolna na twarz; następnie zwrócił się do pana
Komorowskiego i rzekł:
- Czas promulgować ugodę,
którąśmy dziś podpisali, aby ichmościowie wiedzieli,
czego się mają trzymać. Czytaj wasza miłość!
Komorowski wstał, rozwinął leżący
przed sobą pargamin i począł czytać straszną
ugodę rozpoczynającą się od słów:
"Nie mogąc lepiej i dogodniej postąpić w
najburzliwszym teraźniejszym rzeczy stanie, po utraceniu wszelkiej nadziei
na pomoc najjaśniejszego króla, my, panowie i stany Wielkiego
Księstwa Litewskiego, koniecznością zmuszeni, poddajemy się
pod protekcję najjaśniejszego króla szwedzkiego na tych
warunkach:
1) Łącznie wojować przeciw wspólnym
nieprzyjaciołom, wyjąwszy króla i Koronę Polską.
2) Wielkie Księstwo Litewskie nie będzie do
Szwecji wcielone, lecz z nią takim sposobem połączone, jak
dotąd z Koroną Polską, to jest, aby naród narodowi, senat
senatowi, a rycerstwo rycerstwu we wszystkim było równe.
3) Wolność głosu na sejmach nikomu nie ma
być bronioną.
4) Wolność religii ma być
nienaruszona..."
I tak dalej czytał pan Komorowski wśród
ciszy i zgrozy, aż gdy doszedł do ustępu: "...Akt ów
stwierdzamy podpisami naszymi za nas i potomków naszych, przyrzekamy i
warujemy" - szmer uczynił się w sali, jakby pierwsze tchnienie
burzy wstrząsnęło borem. Lecz nim burza wybuchła, siwy jak
gołąb pułkownik Stankiewicz zabrał głos i
począł błagać:
- Mości książę! Uszom własnym
wierzyć nie chcemy! Na rany Chrystusa! także to ma
pójść wniwecz dzieło Władysławowe i Zygmunta
Augusta? Zali można, zali godzi się braci odstępować,
ojczyzny odstępować i z nieprzyjacielem unię zawierać?
Mości książę, wspomnij na imię, które nosisz,
na zasługi, które ojczyźnie oddałeś, na
sławę niepokalaną dotąd rodu twego i zedrzyj, i podepcz ten
dokument haniebny! Wiem, że nie w swoim imieniu tylko proszę, ale w
imieniu wszystkich tu obecnych wojskowych i szlachty. Toż i nam prawo
służy o losie naszym stanowić. Mości książę!
nie czyń tego, czas jeszcze!... Zmiłuj się nad sobą,
zmiłuj się nad nami, zmiłuj się nad
Rzecząpospolitą!
- Nie czyń tego! Zmiłuj się, zmiłuj! -
ozwały się setne głosy.
I wszyscy pułkownicy zerwali się z miejsc swoich,
i szli ku niemu, a sędziwy Stankiewicz klęknął na
środku sali, między dwoma ramionami stołu, i coraz
potężniej brzmiało naokoło:
- Nie czyń tego! Zmiłuj się nad nami!
Radziwiłł podniósł swoją
potężną głowę i błyskawice gniewu
poczęły przelatywać mu po czole; nagle wybuchnął:
- Waszmościomże to przystoi pierwszym dawać
przykład niekarności? Wojskowymże to przystoi wodza, hetmana,
odstępować i protestację zanosić? Wy to chcecie być
moim sumieniem? Wy chcecie uczyć mnie jak dla dobra ojczyzny
postąpić należy? Nie sejmik to i nie na wota was tu wezwano, a
przed Bogiem ja biorę odpowiedzialność!
I dłonią uderzył się w pierś
szeroką poglądając iskrzącym wzrokiem na
żołnierzy, a po chwili zakrzyknął:
- Kto nie ze mną, ten przeciw mnie! Znałem was,
wiedziałem, co będzie!...
A wy wiedzcie, że miecz wisi nad waszymi
głowami!..
- Mości książę! hetmanie nasz! -
błagał stary Stankiewicz - zmiłuj się nad sobą i nad
nami!
Lecz dalsze jego słowa przerwał Stanisław
Skrzetuski, który porwawszy się obu rękoma za włosy,
począł wołać rozpaczliwym głosem:
- Nie błagajcie go, to na nic! On tego smoka od dawna w
sercu hodował!... Biada ci, Rzeczpospolito! Biada nam wszystkim!
- Dwóch dygnitarzy na dwóch krańcach
Rzeczypospolitej zaprzedaje ojczyznę! - ozwał się Jan. -
Przekleństwo temu domowi, hańba i gniew boży!
Słysząc to pan Zagłoba
otrząsnął się ze zdumienia i wybuchnął:
- Pytajcie się go, jakie korupcje wziął od
Szweda? Ile mu wyliczono? Co mu jeszcze obiecano? Mości panowie, oto
Judasz Iskariota! Bodajeś konał w rozpaczy! bodaj ród
twój wygasł! bodaj diabeł duszę z ciebie
wywlókł... zdrajco! zdrajco! po trzykroć zdrajco!
Wtem Stankiewicz w uniesieniu rozpaczy
wyciągnął pułkownikowską buławę zza pasa i
cisnął ją z trzaskiem do nóg księcia. Drugi
cisnął Mirski, trzeci Józefowicz, czwarty Hoszczyc,
piąty, blady jak trup pan Wołodyjowski, szósty Oskierko - i
toczyły się po podłodze buławy, a jednocześnie w tej
lwiej jaskini, lwu do oczu, coraz więcej ust powtarzało straszliwy
wyraz:
- Zdrajca!... zdrajca!...
Wszystka krew napłynęła do głowy dumnemu
magnatowi; zsiniał, rzekłbyś: za chwilę zwali się
trupem pod stół.
- Ganchof i Kmicic do mnie!... - ryknął
straszliwym głosem.
W tej chwili czworo podwoi wiodących do sali
rozwarło się naraz z łoskotem i oddziały szkockiej piechoty
wkroczyły groźne, milczące, z muszkietami w ręku. Od
głównych drzwi wiódł je Ganchof.
- Stój! - krzyknął książę.
Po czym zwrócił się do
pułkowników:
- Kto za mną, niech przejdzie na prawą stronę
sali!
- Ja żołnierz, hetmanowi służę!...
Bóg niech mnie sądzi!.. - rzekł Charłamp przechodząc
na prawą stronę.
- I ja! - dodał Mieleszko. - Nie mój będzie
grzech!
- Protestowałem jako obywatel, jako żołnierz
słuchać muszę - dodał trzeci, Niewiarowski, który
chociaż poprzednio buławę rzucił, teraz widocznie
uląkł się Radziwiłła.
Za nimi przeszło kilku innych i spora wiązka
szlachty; lecz Mirski, najwyższy godnością, i Stankiewicz,
najstarszy wiekiem, i Hoszczyc, i Wołodyjowski, i Oskierko pozostali na
miejscu, a z nimi dwóch Skrzetuskich, pan Zagłoba i ogromna większość
tak towarzyszów rozmaitych poważnych i lekkich chorągwi, jak i
szlachty.
Szkocka piechota otoczyła ich murem.
Kmicic od pierwszej chwili, w której
książę wzniósł toast na cześć Karola
Gustawa, zerwał się wraz ze wszystkimi z miejsca, oczy postawił
w słup i stał jak skamieniały, powtarzając zbladłymi
wargami:
- Boże!... Boże!... Boże!... com ja
uczynił?..
Wtem głos cichy, ale dla jego ucha wyraźny,
zaszeptał blisko:
- Panie Andrzeju!...
On chwycił się nagle rękoma za włosy:
- Przeklętym na wieki!... Bogdaj mnie ziemia
pożarła!..
Na twarzy Billewiczówny wystąpiły
płomienie, a oczy jak gwiazdy jasne utkwiła w Kmicicu:
- Hańba tym, którzy przy hetmanie stają!...
Wybieraj!... Boże wszechmogący!... Co waćpan czynisz?!...
Wybieraj!...
- Jezu! Jezu! - zakrzyknął Kmicic.
Tymczasem sala rozległa się okrzykami, inni
właśnie rzucali buławy pod nogi księcia, ale Kmicic nie
przyłączył się do nich; nie ruszył się i
wówczas, gdy książę zakrzyknął: "Ganchof i
Kmicic do mnie!" - ani gdy piechota szkocka weszła już do sali -
i stał targany boleścią i rozpaczą, z obłąkanym
wzrokiem, z zsiniałymi usty.
Nagle zwrócił się do Billewiczówny i
wyciągnął do niej ręce:
- Oleńka!... Oleńka!... - powtórzył z
jękiem żałosnym, jak dziecko, które krzywda spotyka.
Lecz ona cofnęła się ze wstrętem w
twarzy i zgrozą.
- Precz... zdrajco! - odpowiedziała dobitnie.
W tej chwili Ganchof skomenderował:
"Naprzód!" - i oddział Szkotów otaczający
więźniów ruszył ku drzwiom.
Kmicic począł iść za nim i jak
nieprzytomny, nie wiedząc, dokąd i po co idzie.
Uczta była skończona...
|