ROZDZIAŁ 17
Kmicic jednak nie wyruszył ani tego dnia, ani
następnego, bo groźne wieści poczęły nadchodzić
zewsząd do Kiejdan. Oto pod wieczór przybiegł goniec z
doniesieniem, że chorągwie Mirskiego i Stankiewicza same ruszają
ku rezydencji hetmańskiej, gotowe zbrojną ręką
upomnieć się o swych pułkowników, że wzburzenie
panuje między nimi straszne i że towarzystwo wysłało
deputacje do wszystkich chorągwi stojących w pobliżu Kiejdan i
dalej, aż na Podlasie do Zabłudowa, z doniesieniem o zdradzie
hetmańskiej i wezwaniem, by się łączyły w kupę
dla obrony ojczyzny. Łatwo było przy tym przewidzieć, że
mnóstwo szlachty zleci się do zbuntowanych chorągwi i wytworzy
poważną siłę, przeciwko której trudno się
będzie opierać w nieobronnych Kiejdanach, zwłaszcza że nie
na wszystkie pułki, które książę Radziwiłł
miał pod ręką, można było liczyć z pewnością.
Zmieniło to wyrachowania i wszystkie plany
hetmańskie, ale zamiast osłabić w nim ducha, zdawało
się go jeszcze podniecać. Postanowił sam na czele wiernych
szkockich regimentów, rajtarii i artylerii wyruszyć przeciw
buntownikom i zdeptać ogień w zarodku. Wiedział, że
żołnierze bez pułkowników są tylko
tłuszczą niesforną, która rozproszy się przed
grozą samego imienia hetmańskiego.
Postanowił też nie szczędzić krwi i
przerazić przykładem całe wojsko, wszystką szlachtę,
ba! całą Litwę, aby nie śmiała drgnąć nawet
pod żelazną jego ręką. Miało się
spełnić wszystko, co zamierzył, i spełnić się
własnymi jego siłami.
Tegoż dnia jeszcze wyjechało kilku oficerów
cudzoziemskich do Prus czynić tam nowe zaciągi, a Kiejdany
wrzały zbrojnym ludem. Regimenta szkockie, rajtaria cudzoziemska, dragoni
Mieleszki i Charłampa i "lud ognisty" pana Korfa gotowały
się do wyprawy. Hajducy książęcy, czeladź, mieszczanie
z Kiejdan mieli wzmocnić siły książęce, a na koniec
postanowiono przyśpieszyć wysłanie uwięzionych pułkowników
do Birż, gdzie bezpieczniej było ich trzymać niżeli w
otwartych Kiejdanach. Książę spodziewał się
słusznie, że wysłanie do tej odległej fortecy, w
której wedle układu musiała już stać załoga
szwedzka, zniweczy nadzieję uwolnienia ich w umysłach zbuntowanych
żołnierzy i pozbawi sam bunt wszelkiej podstawy.
Pan Zagłoba, Skrzetuscy i Wołodyjowski mieli
dzielić losy innych.
Wieczór już był, gdy do piwnicy, w
której siedzieli, wszedł oficer z latarnią w ręku i
rzekł:
- Zbierajcie się, waszmościowie, iść ze mną.
- Dokąd? - pytał niespokojnym głosem pan
Zagłoba.
- To się pokaże... Prędzej! prędzej!
- Idziemy.
Wyszli. Na korytarzu otoczyli ich żołnierze
szkoccy zbrojni w muszkiety. Zagłoba coraz był niespokojniejszy.
- Przecie na śmierć by nas nie prowadzili bez
księdza, bez spowiedzi? - szepnął do ucha Wołodyjowskiego.
Po czym zwrócił się do oficera:
- Jakże godność, proszę?
- A waści co do mojej godności?
- Bo mam wielu krewnych na Litwie i miło wiedzieć,
z kim się ma do czynienia.
- Nie pora sobie świadczyć, ale kiep ten, kto
się swego nazwiska wstydzi... Jestem Roch Kowalski, jeśli waćpan
chcesz wiedzieć.
- Zacna to rodzina! Mężowie dobrzy
żołnierze, niewiasty cnotliwe. Moja babka była Kowalska, ale
osierociła mnie, nimem na świat przyszedł... A waćpan z
Wieruszów czyli z Korabiów Kowalskich?
- Co mnie tu waść będziesz po nocy
indagował!
- Boś mi pewno krewniak, gdyż i struktura w nas
jednaka. Grube masz waćpan kości i bary zupełnie jak moje, a ja
właśnie po babce urodę odziedziczyłem.
- No, to się w drodze wywiedziemy... Mamy czas!
- W drodze? - rzekł Zagłoba.
I wielki ciężar spadł mu z piersi. Odsapnął
jak miech i zaraz nabrał fantazji.
- Panie Michale - szepnął - nie
mówiłem ci, że nam szyi nie utną?
Tymczasem wyszli na dziedziniec zamkowy. Noc już
zapadła zupełna. Tu i owdzie tylko płonęły czerwone
pochodnie lub migotały latarki rzucając niepewne blaski na grupy
żołnierzy konnych i pieszych rozmaitej broni. Cały dziedziniec
zatłoczony był wojskiem. Gotowano się widocznie do pochodu, bo
wszędy znać było ruch wielki. Tu i owdzie w ciemnościach
majaczyły włócznie i rury muszkietów, kopyta
końskie szczękały po bruku; pojedynczy jeźdźcy
przebiegali pomiędzy chorągwiami; zapewne byli to oficerowie rozwożący
rozkazy.
Kowalski zatrzymał konwój i
więźniów przed ogromnym wozem drabiniastym
zaprzężonym we cztery konie.
- Siadajcie, waszmościowie! - rzekł.
- Tu już ktoś siedzi - rzekł gramoląc
się Zagłoba. - A nasze łuby?
- Łuby są pod słomą - odrzekł
Kowalski - prędzej! prędzej!
- A kto tu siedzi? - pytał Zagłoba wpatrując
się w ciemne postacie wyciągnięte na słomie.
- Mirski, Stankiewicz, Oskierko! - ozwały się
głosy.
- Wołodyjowski, Jan Skrzetuski, Stanisław
Skrzetuski, Zagłoba! -odpowiedzieli nasi rycerze.
- Czołem! czołem!
- Czołem! W zacnej kompanii pojedziem. A gdzie nas
wiozą, nie wiecie waszmościowie?
- Jedziecie waszmościowie do Birż! - rzekł
Kowalski.
To powiedziawszy dał rozkaz. Konwój
pięćdziesięciu dragonów otoczył wóz i
ruszyli.
Więźniowie poczęli rozmawiać z cicha.
- Szwedom nas wydadzą! - rzekł Mirski. - Tegom
się spodziewał.
- Wolę siedzieć między
nieprzyjaciółmi niż między zdrajcami! - odpowiedział
Stankiewicz.
- A ja bym wolał kulą w łeb! -
zawołał Wołodyjowski - niż siedzieć z
założonymi rękami w czasie takiej wojny nieszczęsnej.
- Nie bluźń, panie Michale - odpowiedział
Zagłoba - bo z woza, byle pora sposobna przyszła, możesz
dać nura, z Birż także, a z kulą we łbie
ciężko uciekać. Ale ja wiedziałem z góry, że
się na to ten zdrajca nie ośmieli.
- Radziwiłł by się nie miał na co
ośmielić! - rzekł Mirski. - Widać, żeś
waść z daleka przyjechał i że jego nie znasz. Komu on
zemstę poprzysięże, ten jakoby był już w grobie, a nie
pamiętam przykładu, żeby komu najmniejszą krzywdę
odpuścił.
- A tak i nie śmiał na mnie podnieść
ręki! - odpowiedział Zagłoba. - Kto wie, czy nie mnie i
waszmościowie szyje zawdzięczacie.
- A to jakim sposobem?
- Bo mnie chan krymski okrutnie miłuje za to, żem
spisek na jego szyję odkrył, gdym w niewoli w Krymie siedział. A
i nasz pan miłościwy Joannes Casimirus także się we mnie
kocha. Nie chciał, taki syn, Radziwiłł, z dwoma potentatami
zadzierać, gdyż i na Litwie mogliby go dosięgnąć.
- I! Co waćpan gadasz! Nienawidzi on króla, jak
diabeł święconej wody, i jeszcze by był na waści
zawziętszy, gdyby wiedział, żeś królowi konfident -
odpowiedział Stankiewicz.
- A ja tak myślę - rzekł Oskierko - że
nie chciał hetman sam naszą krwią się mazać, żeby
odium na siebie nie ściągnąć, ale przysiągłbym,
że ten oficer wiezie rozkaz do Szwedów w Birżach, żeby
nas natychmiast rozstrzelali.
- Oj! - rzekł Zagłoba.
Umilkli na chwilę; tymczasem wóz wtoczył
się już na rynek kiejdański. Miasto spało, w oknach nie
było świateł, jeno psy przed domami ujadały zapalczywie na
przeciągający orszak.
- Wszystko jedno! - rzekł Zagłoba. -
Zawsześmy zyskali na czasie, może i przypadek nam
posłużyć, a może i fortel jaki przyjść do
głowy.
Tu zwrócił się do starych
pułkowników.
- Waszmościowie mało mnie znacie, ale spytajcie
się moich towarzyszów, w jakich bywałem opałach, a
dlategom się zawdy wydostał na pole. Powiedzcie no mnie, co to za
oficer, któren nad konwojem ma komendę? Zaliby mu nie można
wyperswadować, żeby się zdrajcy nie trzymał, jeno przy
ojczyźnie stanął i z nami się połączył?
- To Roch Kowalski z Korabiów Kowalskich -
odrzekł Oskierko. - Ja go znam. Tak samo mógłbyś
waszmość jego koniowi perswadować, bo dalibóg, nie wiem,
który głupszy.
- A że to zrobili go oficerem?
- On u Mieleszki w dragonach chorągiew nosi, do czego
rozumu nie potrzeba. A zrobili go oficerem, bo się księciu z
pięści podobał, gdyż podkowy łamie i z chowanymi
niedźwiedziami wpół się bierze, a takiego jeszcze nie
znalazł, którego by nie rozciągnął.
- Takiż to z niego osiłek?
- Że osiłek, to osiłek, a przy tym, żeby
mu zwierzchnik powiedział: rozwal łbem ścianę - to bez
chwili namysłu zacząłby zaraz w nią trykać. Przykazano
mu, by nas do Birż odwiózł, to i odwiezie, choćby
się ziemia zapaść miała.
-- Proszę! - rzekł Zagłoba, który z
wielką uwagą słuchał tej rozmowy - rezolutny to jednak
chłop!
- Bo u niego rezolutność z głupotą jedno
stanowi. Zresztą, jak ma czas, a nie je, to śpi. Zadziwiająca
rzecz, której byście waćpanowie nie uwierzyli: przecie on raz
czterdzieści ośm godzin w cekhauzie przespał i ziewał
jeszcze, gdy go z tapczana ściągnęli.
- Okrutnie mi się ten oficer podoba - rzekł
Zagłoba - bo zawsze lubię wiedzieć, z kim mam sprawę.
To rzekłszy zwrócił się do
Kowalskiego.
- A przybliż no się waćpan! -
zawołał protekcjonalnym tonem.
- Czego? - pytał Kowalski zwracając konia.
- Nie masz no gorzałki?
- Mam.
- Dawaj!
- Jak to: "dawaj"?
- Bo widzisz, mości Kowalski, żeby to było
nie wolno, to byś miał rozkaz nie dawać, a że nie masz
rozkazu, więc dawaj.
- Hę? - rzekł zdumiony pan Roch - jako żywo!
a cóż to mi - mus?
- Mus nie mus, ale ci wolno, a godzi się krewnego
wspomóc i starszego, któren gdyby się był z
waściną matką ożenił, mógłby jak nic
być twoim ojcem.
- Jakiś mi tam waćpan krewny!
- Bo są podwójni Kowalscy. Jedni się
Wieruszową pieczętują, na której kozieł w tarczy
jest wyimaginowany z podniesioną zadnią nogą, a drudzy Kowalscy
mają za klejnot Korab, na którym przodek ich Kowalski z Anglii
przez morze do Polski przyjechał, i ci są moi
krewni, a to przez babkę, i dlatego, że ja także Korabiem
się pieczętuję.
- Dla Boga! toś waść naprawdę mój
krewniak!
- Alboś Korab?
- Korab.
- Moja krew, jak mi Bóg miły! -
zawołał Zagłoba. - Dobrze, żeśmy się spotkali, bo
ja tu w rzeczy samej na Litwę do Kowalskich przyjechałem, a
chociażem w opresji, a ty na koniu i na wolności, chętnie bym
cię wziął w ramiona, bo co swój, to swój.
- Cóż ja waćpanu poradzę? Kazali
cię odwieźć do Birż, to odwiozę... Krew krwią, a
służba służbą.
- Mów mi: wuju! - rzekł Zagłoba.
- Masz wuj gorzałki! - rzekł pan Roch. - To mi
wolno.
Zagłoba przyjął chętnie manierkę i
napił się do woli. Po chwili miłe ciepło poczęło
mu się rozlewać po wszystkich członkach, w głowie
uczyniło mu się jasno, a umysł stał się jasny.
- Zleź no z konia - rzekł do pana Rocha - i
przysiądź się trochę na wóz, pogawędzimy, bo
chciałbym, żebyś mi co o rodzinie opowiedział. Szanuję
ja służbę, ale to ci przecie wolno.
Kowalski przez chwilę nie odpowiadał.
- Nie było zakazu - rzekł wreszcie.
I wkrótce potem siedział już na wozie
koło pana Zagłoby, a raczej rozciągnął się na
słomie, którą wóz był wyładowany.
Pan Zagłoba uściskał go serdecznie.
- Jakże się miewa twój stary?...
bodajże cię!... zapomniałem, jak mu na imię.
- Też Roch.
- I słusznie, i słusznie. Roch spłodził
Rocha... To jest wedle przykazania. Powinieneś swego syna także
Rochem nazwać, aby każdy dudek miał swój czubek. A
żonaty jesteś?
- Pewnie, że żonaty! Ja jestem Kowalski, a to jest
pani Kowalska, innej nie chcę.
To rzekłszy młody oficer podniósł do
oczu panu Zagłobie głownię ciężkiej dragońskiej
szabli i powtórzył:
- Innej nie chcę!
- Słusznie! - rzekł Zagłoba. - Okrutnie mi
się podobasz, Rochu, synu Rocha. Żołnierz najlepiej akomodowany,
gdy nie ma innej żony jak taka; i to ci jeszcze powiem, że
prędzej ona po tobie niż ty po niej owdowiejesz. Szkoda jeno, że
młodych Rochów mieć z nią nie będziesz, bo
widzę, żeś bystry kawaler, i szkoda by było, gdyby taki
ród miał zaginąć.
- O wa! - rzekł Kowalski. - Jest nas sześciu
braci.
- I wszystko Rochy?
- Jakbyś wuj wiedział, że każden,
jeśli nie na pierwsze, to na drugie ma Roch, bo to nasz
szczególniejszy patron.
- A napijmy się no jeszcze!
- A dobrze.
Zagłoba znów przechylił manierkę, ale
nie wypił całej, jeno oddał ją oficerowi i rzekł:
- Do dna, do dna!
- Szkoda, że cię nie mogę widzieć! -
mówił dalej. - Noc tak ciemna, choć w pysk daj. Własnych
palców byś nie poznał. Słuchaj no, mości Rochu, a
gdzie to te wojsko miało wychodzić z Kiejdan, gdyśmy
wyjeżdżali?
- A na buntowników.
- Bóg najwyższy wie, kto tu buntownik: czy ty,
czy oni?
- Ja buntownik? Jakże to? Co mnie mój hetman
każe, to czynię.
- Ale hetman nie czyni tego, co mu król
jegomość każe, bo pewnie mu nie kazał ze Szwedami się
łączyć. Nie wolałżebyś to Szwedów bić
niż mnie, krewnego, w ręce im wydawać?
- Może bym i wolał, ale co rozkaz, to słuch!
- I pani Kowalska by wolała. Znam ja ją.
Między nami mówiąc: hetman się przeciw królowi i
ojczyźnie zbuntował. Nie powtarzaj tego nikomu, ale tak jest. I wy,
co mu służycie, także się buntujecie.
- Tego mnie się słuchać nie godzi. Hetman ma
swoją zwierzchność, a ja mam swoją, właśnie
hetmańską, i Bóg by mnie skarał, gdybym się jej
przeciwił. Niesłychana to rzecz!
- Zacnie mówisz... Ale uważ no, Rochu :
gdybyś tak wpadł w ręce onych buntowników, to i ja bym
był wolny, i nie twoja by była wina, bo nec Hercules contra
plures!... Nie wiem, gdzie się tam te chorągwie znajdują,
ale ty musisz wiedzieć... i widzisz, moglibyśmy
trochę ku nim nawrócić.
- Jakże to?
- A żebyś tak umyślnie ku nim zjechał?
Nie byłoby twojej winy, jeśliby nas odbili. Nie miałbyś
mnie na sumieniu... a mieć krewniaka na sumieniu, wierzaj mí,
straszny to ciężar!
- At! co wuj gadasz! Dalibóg, zlezę z woza i na
konia siędę. Nie ja będę miał wuja na sumieniu, jeno
pan hetman. Pókim żyw, nie będzie z tego nic!
- Nie, to nie! - rzekł Zagłoba. - Wolę to,
że szczerze mówisz, chociaż pierwej byłem twym wujem
niż Radziwił twoim hetmanem. A czy ty wiesz, Rochu, co to jest wuj?
- Wuj - to wuj.
- Bardzoś to roztropnie wykalkulował, ale przecie,
gdzie ojca nie ma, tam Pismo mówi: wuja słuchał będziesz.
Jest to jakby rodzicielska władza, której grzech, Rochu, się
sprzeciwić... Bo nawet i to zauważ, że kto się ożeni,
ten snadnie ojcem być może; ale w wuju płynie ta sama krew, co w
matce. Nie jestem ci wprawdzie bratem twej matki, ale moja babka musiała
być ciotką twej babki; więc poznaj to, że powaga kilku pokoleń
we mnie spoczywa, bo jako wszyscy na tym świecie jesteśmy
śmiertelni, tedy władza z jednych na drugich przechodzi i ani
hetmańska, ani królewska nie może jej negować, ani nikogo
zmuszać, żeby się oponował. Co prawda, to święte!
Mali hetman wielki, czy też, dajmy na to, polny, prawo nakazać, nie
już szlachcicowi i towarzyszowi, ale lada jakiemu ciurze, żeby
się na ojca, matkę, na dziada albo na starą ociemniałą
babkę porywał? Odpowiedz na to, Rochu! Mali prawo?
- Hę? - spytał sennym głosem Kowalski.
- Na starą ociemniałą babkę! -
powtórzył pan Zagłoba. - Kto by się wonczas chciał
żenić i dzieci płodzić albo się wnuków
doczekać?... Odpowiedz i na to, Rochu!
- Ja jestem Kowalski, a to pani Kowalska - mówił
coraz senniej oficer.
- Kiedy chcesz, niech i tak będzie! - odpowiedział
Zagłoba. - Lepiej to nawet, że nie będziesz miał dzieci, bo
mniej kpów będzie po świecie grasowało. Nieprawda, Rochu?
Zagłoba nadstawił ucho, ale nie usłyszał
już żadnej odpowiedzi.
- Rochu! Rochu! - zawołał z cicha.
Pan Roch spał jak zabity.
- Śpisz?... - mruknął Zagłoba. - Czekajże,
zdejmę ci ten żelazny garnek z głowy, bo ci niewygodnie.
Opończa dusi cię pod szyją, jeszcze by cię krew
zalała. Co bym był za krewniak, żebym cię nie miał
ratować.
Tu ręce pana Zagłoby poczęły
poruszać się z lekka koło głowy i szyi Kowalskiego. Na wozie
spali wszyscy głębokim snem, żołnierze kiwali się
także na kulbakach, inni, jadący w przedzie, podśpiewywali z
cicha, wypatrując zarazem pilno drogi, bo noc, choć
niedżdżysta, była bardzo ciemna. Jednakże po niejakim
czasie żołnierz prowadzący tuż za wozem konia ujrzał w
ciemnościach opończę i jasny hełm swego oficera. Kowalski
nie zatrzymując wozu zsunął się i kiwnął, by mu
podano rumaka.
Po chwili siedział już na nim.
- Panie komendancie, a gdzie staniemy na popas? - pytał
wachmistrz zbliżywszy się ku niemu.
Pan Roch nie odpowiedział ani słowa i ruszył
naprzód, minął z wolna jadących na przedzie i znikł
w ciemnościach.
Nagle do uszu dragonów doszedł tętent
szybkiego biegu konia.
- Skokiem komendant ruszył! - mówili między
sobą. - Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy nie ma blisko. Czas
by już koniom popasać, czas!
Tymczasem upłynęło pół godziny,
godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle, widać, jechał
naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie
znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie, i
poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.
- Skocz no który do komendanta - rzekł
wachmistrz - powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe
ustały.
Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód,
ale po godzinie wrócił sam.
- Komendanta ani śladu, ani popiołu - rzekł.
- Musiał z milę naprzód wyjechać.
Żołnierze poczęli mruczeć z
nieukontentowaniem.
- Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i
teraz na wozie - a ty się, człeku, kołacz po nocy ostatnim tchem
końskim i swoim.
- Toć tu karczma o dwie staje - mówił ten
sam żołnierz, który jeździł naprzód -
myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!...
Słuchałem, czy konia nie usłyszę... Nic nie
słychać. Diabli wiedzą, gdzie zajechał.
- Staniem tam i tak! - rzekł wachmistrz. - Trzeba
szkapom wytchnąć.
Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką.
Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do
drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana wiszące za kulbakami, aby konie
choć z rąk pokarmić.
Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu
ustał.
- A gdzie to jedziemy? - pytał stary pan Stankiewicz.
- Po nocy nie mogę rozeznać - odparł
Wołodyjowski - zwłaszcza że nie na Upitę jedziemy.
- Wszakże to do Briż na Upitę z Kiejdan
się jedzie? - spytał Jan Skrzetuski.
- Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o
którą książę, widać, obawiał się, by
nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać.
Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków,
stamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to
z drogi, ale przez to Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze
nie ma tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były,
ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.
- A pan Zagłoba - rzekł Stanisław Skrzetuski
- śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to
sobie obiecywał.
- Niech śpi... Zmorzyła go, widać, rozmowa z
tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się
przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic.
Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla
dalekiego krewnego nie opuści.
- Zali oni naprawdę są krewni? - zapytał
Oskierko.
- Oni? Tacy oni krewni jak ja z waćpanem -
odpowiedział Wołodyjowski - gdyż co pan Zagłoba
mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja
wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.
- A gdzie to pan Kowalski?
- Musi być przy ludziach albo w karczmie.
- Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na
konia którego żołnierskiego siąść -
mówił Mirski - bo mi kości zdrętwiały.
- Na to się pewnie nie zgodzi - odparł Stankiewicz
- bo noc ciemna, łatwo by szkapie ostrogi dać i czmychnąć.
Kto by tam i dogonił!
- Dam mu kawalerski parol, że nie będę
ucieczki tentował, zresztą już i świtać zapewne
zacznie.
- Żołnierzu! a gdzie to komendant? - pytał
Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.
- A kto jego wie?
- Jak to : kto jego wie? Kiedy ci mówię,
żebyś go zawołał, to go zawołaj.
- Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie on
jest - odrzekł dragon. - Jak zlazł z wozu i ruszył
naprzód, tak do tej pory nie wrócił.
- Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim
mówić.
- Wedle woli pana pułkownika ! - odrzekł
żołnierz.
Jeńcy umilkli.
Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie
rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano.
Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni
gwarzyli z cicha lub posilali się, czym kto miał, bo pokazało się,
że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał.
Już też i noc poczęła blednąć. Na wschodniej
stronie ciemne tło nieba poszarzało nieco, gwiazdy gasły z wolna
i świeciły migotliwym, niepewnym światłem. A za tym i dach
karczemki posiwiał, drzewa przy niej rosnące jęły się
bramować srebrem. Konie i ludzie zdawali się wynurzać z cienia.
Po chwili już i twarze można było rozeznać, i
żółtą barwę opończy. Hełmy
poczęły odbijać blask poranny.
Pan Wołodyjowski roztworzył ręce i
przeciągnął się ziewając przy tym od ucha do ucha, po
czym spojrzał na uśpionego pana Zagłobę; nagle rzucił
się w tył i zakrzyknął:
- Niechże go kule biją! Na Boga! mości
panowie! patrzcie!
- Co się stało? - pytali pułkownicy
otwierając oczy.
- Patrzcie! patrzcie! - wołał Wołodyjowski
ukazując palcem uśpioną postać.
Jeńcy zwrócili wzrok we wskazanym kierunku i
zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach: pod burką i w
czapce pana Zagłoby spał snem sprawiedliwego pan Roch Kowalski,
Zagłoby zaś nie było na wozie.
- Umknął, jak mi Bóg miły! -
mówił zdumiony Mirski oglądając się na wszystkie
strony, jakby oczom własnym jeszcze nie wierzył.
- To kuty frant! Niech go kaduk! - zakrzyknął
Stankiewicz.
- Zdjął hełm i żółtą
opończę z tego kpa i umknął na jego własnym koniu!
- Jako w wodę wpadł!
- A zapowiedział, że się fortelem wydostanie.
- Tyle go będą widzieli!
- Mości panowie! - mówił z uniesieniem
Wołodyjowski - nie znacie jeszcze tego człeka, a ja już wam
dziś przysięgnę, że on i nas jeszcze wydostanie. Nie wiem
jak, kiedy, jakim sposobem, ale przysięgnę!
- Dalibóg! oczom się wierzyć nie chce -
mówił Stanisław Skrzetuski.
Wtem żołnierze spostrzegli, co się
stało. Uczynił się między nimi gwar. Jedni przez drugich
biegli do wozu i wybałuszali oczy na widok swego komendanta przybranego w
wielbłądzią burkę, w rysi kołpaczek i uśpionego
głęboko.
Wachmistrz począł go szarpać bez ceremonii.
- Panie komendancie! panie komendancie!
- Ja jestem Kowalski... a to pani Kowalska - mruczał
pan Roch.
- Panie komendancie, więzień uciekł!
Kowalski siadł na wozie i otworzył oczy.
- Czego?...
- Więzień uciekł, ten gruby szlachcic,
który z panem komendantem rozmawiał!
Oficer oprzytomniał.
- Nie może być! - zakrzyknął
przerażonym głosem. - Jak to?! Co się stało? Jakim sposobem
uciekł?
- W hełmie i w opończy pana komendanta;
żołnierze go nie poznali, noc była ciemna.
- Gdzie mój koń? - krzyknął Kowalski.
- Nie ma konia. Ów szlachcic właśnie na nim
uciekł.
- Na moim koniu?
- Tak jest!
Kowalski wziął się za głowę.
- Jezusie Nazareński! Królu żydowski!...
Po chwili krzyknął:
- Dawajcie tego psiawiarę, tego takiego syna,
który mu konia podał!
- Panie komendancie! Żołnierz nic nie winien. Noc
była ciemna, choć w pysk daj, a on zdjął waszej mości
hełm i opończę. Przejeżdżał tuż koło
mnie i jam nie poznał. Żeby wasza mość nie była
siadała na wóz, nie mógłby on tego dokazać.
- Bijże mnie! bijże mnie! - wołał
nieszczęśliwy oficer.
- Co czynić, wasza mość?
- Bij go! łapaj!
- To się na nic nie zdało. On na koniu waszej
mości, a to najlepszy koń. Nasze zdrożone okrutnie, on zaś
o pierwszych kurach umknął. Nie zgonim!
- Szukaj wiatru w polu! - rzekł Stankiewicz.
Kowalski zwrócił się ku więźniom
z wściekłością.
- Waszmościowie pomogliście mu do ucieczki! Ja
waściom!..
Tu złożył olbrzymie pięści i
począł zbliżać się ku nim.
Wtem Mirski rzekł groźnie:
- Nie krzycz waść i bacz, że do starszych od
siebie mówisz!
Pan Roch drgnął i mimo woli wyprostował
się, bo rzeczywiście jego powaga wobec takiego Mirskiego była
żadna i wszyscy owi jeńcy przenosili go o głowę
godnością i znaczeniem.
Stankiewicz dodał:
- Gdzie aspanu kazali nas wieźć, to wieź, ale
głosu nie podnoś, bo jutro możesz iść pod komendę
każdego z nas.
Pan Roch wytrzeszczał oczy i milczał.
- Nie ma co, panie Rochu, podrwiłeś
głową - rzekł Oskierko. - To, co mówisz, żeśmy
mu pomogli, to głupstwo, bo naprzód, spaliśmy jako i ty, a po
wtóre, każdy by pierwej sobie pomógł niż innemu.
Ale aspan podrwiłeś głową! Niczyjej tu winy nie ma, jeno
twoja. Pierwszy kazałbym cię rozstrzelać za to, bo żeby
oficer rozsypiał się jako borsuk, a więźniowi pozwolił
uciec w swoim własnym hełmie i opończy, ba, na swoim
własnym koniu, toż to niesłychana rzecz, która się
od początku świata nie zdarzyła!
- Stary lis wyprowadził młodego w pole! -
rzekł Mirski.
- Jezus Maria! toć ja i szabli nie mam! -
krzyknął Kowalski.
- Albo się jemu szabla nie przyda? - mówił
uśmiechając się Stankiewicz.
- Słusznie pan Oskierko mówi:
podrwiłeś głową, kawalerze. Pistoleciska też
musiałeś mieć w olstrach?
- A były!... - rzekł, jak nieprzytomny, Kowalski.
Nagle porwał się obu rękoma za
głowę.
- I list księcia pana do komendanta
birżańskiego! Co ja, nieszczęsny, teraz uczynię?!...
Zginąłem na wieki!... Bogdaj mi kula w łeb!...
- To cię nie minie! - rzekł poważnie Mirski.
- Jakże to nas będziesz teraz do Birż wiózł?... Co
się stanie, jeśli ty powiesz, że nas jako
więźniów przywozisz, a my, starsi godnością,
powiemy, że to ty masz być do lochu wrzucon? Komu, myślisz,
dadzą wiarę?... Zali mniemasz, że komendant szwedzki zatrzyma
nas dlatego tylko, że go pan Kowalski będzie o to prosił?
Prędzej nam zawierzy i ciebie w podziemiu zamknie.
- Zginąłem! zginąłem! - jęczał
Kowalski.
- Głupstwo! - rzekł Wołodyjowski.
- Co robić, panie komendancie? - pytał wachmistrz.
- Ruszaj do wszystkich diabłów! -
krzyknął Kowalski. - Zali ja wiem, co robić?... gdzie
jechać?... Bodaj cię pioruny zabiły!
- Jedź, jedź do Birż!... obaczysz -
rzekł Mirski.
- Zawracaj do Kiejdan!... - krzyknął Kowalski.
- Jeśli cię tam pod murem nie postawią i nie
rozstrzelają, to niech mnie szczecina pokryje! - rzekł Oskierko. -
Jakże to przed obliczem hetmańskim staniesz? Tfu! Hańba cię
czeka i kula w łeb, nic więcej!
- Bom nic więcej niewart! - zakrzyknął
nieszczęśliwy młodzian.
- Głupstwo, panie Rochu! My jedni możem cię
ratować - mówił Oskierko. - Znasz, żeśmy z hetmanem
gotowi byli iść na kraniec świata i zginąć.
Więcej mieliśmy zasług, większą szarżę od
ciebie. Wylewaliśmy nieraz krew za ojczyznę i zawsze chętnie
ją wylejem; ale hetman zdradził ojczyznę, wydał ten kraj w
ręce nieprzyjaciół, sprzymierzył się z nimi przeciw
miłościwemu panu naszemu, któremuśmy wierność
zaprzysięgli. Zali to myślisz, że żołnierzom jak my
łatwo przyszło wypowiedzieć obediencję zwierzchności,
postąpić przeciw dyscyplinie, hetmanowi własnemu się
oponować? Ale kto dziś z hetmanem, ten przeciw ojczyźnie! Kto
dziś z hetmanem, ten przeciw majestatowi! Kto dziś z hetmanem, ten
zdrajca króla i Rzeczypospolitej!... Dlatego to rzuciliśmy
buławy pod nogi hetmańskie, bo cnota i obowiązek, i wiara, i
honor tak nakazywały. I któż to uczynił? - zali ja jeden?
Nie! i pan Mirski, i pan Stankiewicz, najlepsi żołnierze,
najcnotliwsi ludzie!... Kto przy nim został? - warchoły!... A ty
czemu nie idziesz śladem lepszych od ciebie i mądrzejszych, i
starszych? Chcesz hańbę ściągnąć na własne
imię? zdrajcą być ogłoszony?... Wejdź w siebie,
zapytaj sumienia, co ci czynić należy: czy przy Radziwille zdrajcy -
zdrajcą zostać, czyli iść z nami, którzy ostatni
dech chcemy za ojczyznę puścić, ostatnią kroplę krwi
za nią wylać?... Bodajby ziemia nas pożarła, nimeśmy
hetmanowi obediencję wypowiedzieli... Ale bogdajby dusze nasze z
piekła nie wyjrzały, jeżelibyśmy króla i
ojczyznę dla prywaty Radziwiłła mieli zdradzić!..
Mowa ta wielkie na panu Rochu zdawała się
czynić wrażenie. Oczy wytrzeszczył, usta otworzył i po
chwili rzekł:
- Czego waszmościowie ode mnie chcecie?
- Byś z nam i razem poszedł do wojewody
witebskiego, który przy ojczyźnie będzie się
oponował.
- Ba! kiedy ja mam rozkaz do Birż
waszmościów odwieźć.
- Gadajże z nim! - rzekł Mirski.
- Toteż chcemy, byś nie usłuchał
rozkazu!... byś hetmana opuścił i z nami poszedł, zrozumże!
- rzekł zniecierpliwiony Oskierko.
- Mówcie sobie, wasze moście, co chcecie, a z
tego nie będzie nic... Ja żołnierz! co by ja był wart,
gdybym hetmana opuścił. Nie mój rozum, tylko jego; nie moja
wola, tylko jego. Jak on zgrzeszy, to on będzie i za mnie, i za siebie
odpowiadał, a moja psia powinność jego słuchać!... Ja
tam prosty człowiek, czego ręką nie zrobię, tego i
głową... Ale to wiem, żem słuchać powinien, i kwita.
- Róbże, co chcesz! - zakrzyknął
Mirski.
- Już to mój grzech - mówił dalej
Roch - że ja do Kiejdan kazał nawracać, bo mnie kazali do
Birż jechać... Jeno żem zgłupiał przez tego
szlachcica, który choć krewny, a taką rzecz mi uczynił,
której by i obcy nie uczynił... Żeby to nie krewny! - ale
krewny! Boga on w sercu nie miał, że i szkapę mi zabrał, i
łaski książęcej mnie pozbawił, i karę na
szyję sprowadził. Taki to krewny! A waszmościowie do Birż
pojedziecie, niech potem będzie, co chce!
- Szkoda czasu, panie Oskierko - rzekł
Wołodyjowski.
- A zawracać do Birż, kondle! - krzyknął
na dragonów Kowalski.
I zawrócili znów do Birż. Pan Roch
kazał jednemu z dragonów siąść na wóz, sam
zaś usadowił się na jego koniu i jechał tuż przy
więźniach, powtarzając jeszcze przez pewien czas:
- Krewny - i żeby taką rzecz uczynić!
Więźniowie, słysząc to, chociaż
niepewni swego losu i zmartwieni ciężko, nie mogli przecie
wstrzymać śmiechu, aż na koniec pan Wołodyjowski
rzekł:
- Pocieszże się waćpan, mości Kowalski,
bo nie takich jak ty na hak ów mąż prowadził... Samego
Chmielnickiego on chytrością przewyższył i już co do
fortelów, nikt nie może iść z nim w paragon.
Kowalski nie odrzekł nic, jeno odjechał
trochę od wozu bojąc się szyderstw: Wstydził się
zresztą i więźniów, i własnych żołnierzy,
i tak był strapiony, że aż żal było na niego
patrzeć.
Tymczasem pułkownicy rozmawiali o panu Zagłobie i
jego cudownej ucieczce.
- Zadziwiająca to jest rzecz w istocie -
mówił pan Wołodyjowski - że nie masz w świecie
takowych terminów, z których by ten człowiek nie
potrafił się salwować. Gdzie męstwem i siłą nie
poradzi, tam się fortelem wykręci.
Inni tracą fantazję, gdy im śmierć nad
szyją zawiśnie, albo polecają się Bogu czekając, co
się stanie; a on zaraz poczyna głową pracować i zawsze
coś wymyśli. Mężny on w potrzebie bywa jako Achilles, ale
woli Ulissesa iść śladem.
- Nie chciałbym ja jego pilnować, choćby go
łańcuchami spętano - rzekł Stankiewicz - bo to nic, że
ucieknie, ale jeszcze na śmiech i na konfuzję człeka na razi.
- A jakże! - rzekł pan Michał. - Będzie
on teraz Kowalskiego do końca życia wyśmiewał, a niech
Bóg broni dostać się na jego język, bo ostrzejszego w
całej Rzeczypospolitej nie ma... A gdy jeszcze zacznie, jako ma zwyczaj,
koloryzować rzecz swoją, tedy od śmiechu ludzie
pękają...
- Ale w potrzebie, mówisz waćpan, że i
szablą potrafi się zastawić? - pytał Stankiewicz.
- Jakże! Toż on na oczach całego wojska
usiekł pod Zbarażem Burłaja.
- Nie! dalibóg! - zakrzyknął Stankiewicz -
takiego jeszcze nie widziałem!
- Wielką on już nam przysługę oddał
swoją ucieczką - mówił Oskierko - bo listy
hetmańskie zabrał, a kto wie, co tam w nich było przeciw nam
napisano... Nie wierzę ja w to, iżby komendant szwedzki w
Birżach miał dać ucho nam, nie Kowalskiemu. Tego nie
będzie, gdyż my przyjedziem jako więźniowie, a on jako
dowodzący konwojem... Ale że tam nie będą wiedzieli, co z
nam i czynić, to rzecz pewna. W każdym razie głów nam nie
poucinają, a to grunt.
- Ja też tak tylko mówiłem -
odpowiedział Mirski - aby Kowalskiego do reszty skonfundować... Ale
co waszmość mówisz, że nam głów nie
poucinają, to dalibóg, niewielka pociecha. Wszystko się tak
składa, że lepiej nie żyć, bo to już pewno, że
teraz jeszcze jedna wojna, i to domowa, wybuchnie, a to już będzie
ostatnia zguba. Po co ja, stary, mam na te rzeczy patrzyć?
- Albo ja, który inne czasy pamiętam! -
rzekł Stankiewicz.
- Tegoście waszmościowie nie powinni
mówić, bo miłosierdzie boskie większe od ludzkiej
złości, a Jego ręka wszechmocna może nas z toni wyrwać
właśnie wtedy, kiedy się najmniej będziem spodziewali.
- Święte słowa waćpana - rzekł Jan
Skrzetuski. - I nam, ludziom spod chorągwi księcia nieboszczyka
Jeremiego, ciężko żyć teraz, bośmy do zwycięstw
przywykli, a przecie chce się jeszcze ojczyźnie
posłużyć, byle Pan Bóg dał wreszcie wodza, nie
zdrajcę, ale takiego, któremu by człowiek mógł
całym sercem i całą duszą zaufać.
- Oj, prawda, prawda! - rzekł pan Wołodyjowski. -
Człek by się bił dzień i noc.
- A to ja waściom powiem, iż to największa
desperacja - rzekł Mirski- bo przez to każdy jakoby w ciemności
brodzi i sam siebie pyta: co czynić?... i niepewność go dusi
jako zmora. Nie wiem, jak tam waszmościów, ale mnie i duszny
niepokój targa... I gdy pomyślę, że to ja
buławę pod nogi hetmanowi rzuciłem, żem do oporu i buntu
był przyczyną, to mi resztki siwizny na łbie ze strachu
stają. Tak jest!... Ale co czynić wobec jawnej zdrady?
Szczęśliwi, którzy podobnych pytań nie potrzebowali sobie
zadawać i responsu w duszy szukać!
- Wodza, wodza, daj nam, Panie miłosierny! -
mówił Stankiewicz wznosząc oczy ku niebu.
- Mówią, że wojewoda witebski okrutnie
zacny pan? - pytał Stanisław Skrzetuski.
- Tak jest! - odparł Mirski. - Ale on buławy ni
wielkiej, ni polnej nie ma, i zanim go król jegomość
godnością hetmańską nie przyozdobi, może tylko na
własną rękę poczynać. Nie pójdzie on do
Szwedów ani gdzie indziej, to pewna!
- Pan Gosiewski, hetman polny, w niewoli u
Radziwiłła.
- Bo on też zacny człowiek - odparł Oskierko.
- Jak mnie wieść o tym doszła, ażem zmartwiał i zaraz
przeczuwałem coś złego.
Pan Michał zamyślił się i po chwili
rzekł:
- Byłem raz w Warszawie i poszedłem na
królewskie pokoje, a pan nasz miłościwy, jako się w
żołnierzach kocha i że to chwalił mnie po potrzebie
beresteckiej, tak tedy poznał mnie od razu i kazał przyjść
na obiad. Na onym obiedzie widziałem także pana Czarnieckiego, bo
właściwie dla niego była uczta. Podochocił tedy sobie
król jegomość i począł pana Czarnieckiego za
głowę ściskać, a w końcu rzekł: "Choćby
takie czasy przyszły, żeby mnie wszyscy opuścili, ty mi wiary
dochowasz!" Na własne uszy słyszałem, jakoby proroczym
duchem wymówione. Pan Czarniecki od afektu prawie mówić nie
mógł, jeno powtarzał: "Do ostatniego tchu! do ostatniego
tchu!" A wonczas król jegomość zapłakał...
- Kto wie, czy nie prorocze to były słowa, bo
czasy klęski już nadeszły! - rzekł Mirski.
- Pan Czarniecki wielki żołnierz! - odparł
Stankiewicz. - Nie masz już takiej gęby w Rzeczypospolitej,
która by jego imienia nie powtarzała.
- Powiadają - mówił Skrzetuski - że
Tatarowie, którzy pana Rewerę Potockiego przeciw Chmielnickiemu
posiłkują, tak się w panu Czarnieckim kochają, iż nie
chcą iść tam, gdzie jego nie ma.
- Szczera to prawda - rzekł Oskierko. -
Słyszałem, jak to w Kiejdanach przy księciu hetmanie powiadano;
wszyscyśmy wówczas pana Czarnieckiego okrutnie sławili, a
księciu było to nie w smak, bo się zmarszczył i rzekł:
"Jest oboźnym koronnym, ale tak samo mógłby być u
mnie w Tykocinie podstarościm."
- Invidia widać go już kąsała.
- Wiadoma to rzecz, że występek znieść
światła cnoty nie może.
Tak to rozmawiali uwięzieni pułkownicy; po czym
znów rozmowa zwróciła się na pana Zagłobę.
Pan Michał Wołodyjowski zaręczał, że mogą
się od niego pomocy spodziewać, bo to nie taki człowiek,
żeby miał przyjaciół w nieszczęściu
opuszczać.
- Pewien jestem - mówił - że on do Upity
uciekł, gdzie moich ludzi znajdzie, jeżeli ich jeszcze nie rozbito
lub do Kiejdan przemocą nie ściągnięto. Z nimi na ratunek
sam wyruszy, chybaby nie chcieli iść, czego się po nich nie
spodziewam, bo w chorągwi laudańskich ludzi najwięcej, a ci mnie
miłują.
- Ale to i radziwiłłowscy dawni klienci? -
zauważył Mirski.
- Prawda, wszelako jak się o wydaniu Litwy Szwedom
dowiedzą, o uwięzieniu pana hetmana polnego, pana kawalera
Judyckiego, waszmościów i mnie, okrutnie to ich serca od
Radziwiłła odwróci. To uczciwa szlachta, a już tam pan
Zagłoba niczego nie zaniedba, aby sadzami hetmana odmalować, i lepiej
to potrafi niż każdy z nas.
- Ba! - rzekł Stanisław Skrzetuski - a my
tymczasem w Birżach staniemy.
- To nie może być, bo my kołujem, by
Upitę ominąć, a z Upity prosta droga, jakoby kto sierpem
cisnął. Choćby ruszyli dniem później, dwoma nawet,
to jeszcze by mogli być w Birżach przed nami i drogę nam
zastąpić. Toż my do Szawlów teraz dopiero jedziem i
stamtąd będziem do Birż prostować, a trzeba waćpanu
wiedzieć, iż z Upity do Birż bliżej niż z
Szawlów.
- Jako żywo, że bliżej i droga lepsza, bo
gościniec! - rzekł Mirski.
- Ot, macie. A my jeszcze nie w Szawlach.
Jakoż dopiero pod wieczór ujrzeli
górę zwaną Sałtuwes-Kałnas, pod którą
wznoszą się Szawle. Po drodze zauważyli, że już
niepokój panował we wszystkich wsiach i miasteczkach, które
przyszło im przejeżdżać. Widocznie wieść o
przejściu hetmana do Szwedów rozbiegła się już po
całej Żmudzi. Gdzieniegdzie wypytywano żołnierzy, czy prawda,
że kraj ma być przez Szwedów zajęty; gdzieniegdzie
widziano masy chłopstwa opuszczającego wsie z żonami,
dziećmi i dobytkiem i dążącego w głębie
lasów, którymi cały kraj obficie był pokryty. Miejscami
postawa chłopstwa była niemal groźna, widocznie bowiem brano
dragonów za Szwedów. Po zaściankach szlacheckich wypytywano
ich wprost, kto są i gdzie jadą, a gdy Kowalski, zamiast
odpowiadać, kazał ustępować z drogi, przychodziło do
hałasów i odgróżek, tak dalece, że zaledwie
nastawione do strzału muszkiety mogły otworzyć przejście.
Wielka droga idąca z Kowna na Szawle do Mitawy pokryta
była wozami i kolaskami, w których jechały żony i dzieci
szlacheckie, pragnące schronić się przed wojną w
posiadłościach kurlandzkich. W samych Szawlach, które
stanowiły ekonomię królewską, nie było żadnych
chorągwi hetmańskich prywatnych ani komputowych; tu natomiast
uwięzieni pułkownicy ujrzeli po raz pierwszy oddział szwedzki
złożony z dwudziestu pięciu rajtarów, który jako
podjazd z Birż wyjechał. Tłumy Żydów i
mieszczaństwa gapiły się w rynku na nieznanych ludzi, a
pułkownicy poglądali na nich z ciekawością, a
zwłaszcza pan Wołodyjowski, który nigdy dotąd
Szwedów nie widział; obejmował więc ich chciwie
łakomymi oczyma, jakimi wilk patrzy na stado owiec, i wąsikami przy
tym ruszał.
Pan Kowalski porozumiał się z oficerem,
oznajmił się, kto jest, dokąd jedzie, kogo prowadzi, i
zażądał, by oficer przyłączył swoich ludzi do
jego dragonów dla większego bezpieczeństwa w
podróży. Ale oficer odpowiedział, że ma rozkaz jak
najdalej w głąb kraju dotrzeć, aby się o jego stanie
przekonać, że przeto nie może do Birż wracać;
natomiast upewnił, iż droga wszędy bezpieczna, bo małe
oddziały wysłane z Birż przebiegają kraj we wszystkich
kierunkach, niektóre zaś aż do Kiejdan są ekspediowane.
Wypocząwszy tedy dobrze aż do północy i konie, wielce
zdrożone, popasłszy ruszył pan Roch wraz ze swymi
więźniami w dalszą drogę, skręcając z Szawel na
wschód przez Johaniszkiele i Poswót ku Birżom, aby
dostać się na prosty gościniec idący z Upity i
Poniewieża.
- Jeśli pan Zagłoba przyjdzie nam na ratunek -
rzekł o świtaniu Wołodyjowski -to na tym gościńcu
najłacniej mu będzie drogę zastąpić, bo z Upity
już mógł nadążyć.
- Może on tam gdzie czyha! - rzekł Stanisław
Skrzetuski.
- Miałem nadzieję, pókim Szwedów nie
zobaczył - odpowiedział Stankiewicz - ale teraz już mi się
wydaje, że nie masz dla nas rady...
- Głowa Zagłoby w tym, żeby ich
ominąć albo okpić, a on to potrafi.
- Jeno że kraju nie zna...
- Ale ludzie laudańscy znają, bo pieńkę
i wańczos, i smołę aż do Rygi wożą, a w mojej
chorągwi takich nie brak.
- Muszą już Szwedzi koło Birż wszystkie
miasteczka zajmować.
- Piękni żołnierze - ci,
którycheśmy w Szawlach widzieli, trzeba przyznać -
mówił mały rycerz - chłop w chłopa na
schwał!... Uważaliście przy tym, jakie konie mają
spasłe?
- To inflanckie konie, nader silne - rzekł Mirski. - I
nasze towarzystwo husarskie i pancerne w Inflanciech szuka koni, bo to u nas
szkapiny drobne.
- Gadaj mi waść o szwedzkiej piechocie! -
wtrącił Stankiewicz. - Jazda, choć wspaniałą czyni
postać, mniej cnotliwa. Bywało, że jak nasza chorągiew, a
zwłaszcza z poważnego znaku, runie na tych rajtarów, to i
dwóch pacierzy nie wytrzymają.
- Waszmościowie jużeście ich kosztowali za
dawnych czasów - odrzekł mały rycerz - a ja jeno muszę
ślinę łykać. To mówię waćpaństwu,
gdym ich teraz w Szawlach ujrzał i te ich żółte brody
jako kądziele, aż mi mrówki zaczęły po palcach
chodzić. Ej, radaż by dusza do raju, a tu siedź na wozie i
zdychaj!...
Pułkownicy umilkli, ale widocznie nie sam tylko pan
Wołodyjowski płonął tak przyjaznymi dla Szwedów
uczuciami, bo wkrótce uszu więźniów doszła
następująca rozmowa dragonów otaczających wóz:
- Widzieliście tych psiawiarów pogańskich?
- mówił jeden żołnierz - mieliśmy się z nimi
bić, a teraz będziem im konie czyścili...
- Żeby to najjaśniejsze pioruny zatrzasły! -
mruknął drugi dragon.
- Cicho bądź! będzie cię Szwed
miotłą po łbie w stajni moresu uczył!
- Albo ja jego.
- Głupiś! Nie tacy jak ty chcieli się na nich
porwać, i masz, co się stało!
- Największych rycerzy im odwozimy jakoby psu w
gardło. Będą się nad nimi, żydowskie ich macie,
znęcać.
- Bez Żyda się z takim szołdrą nie
rozmówisz. Toż i komendant zaraz w Szawlach po Żyda
musiał posłać.
- Żeby ich mór pobił!
Tu pierwszy żołnierz zniżył nieco
głos i pytał:
- Mówią, że wszyscy co lepsi
żołnierze nie chcą z nimi przeciw panu własnemu
służyć?
- A jakże! Alboś to nie widział
Węgrzynów, albo to pan hetman nie pociągnął z
wojskiem na opornych. Nie wiadomo jeszcze, co się stanie. Toż i
naszych dragonów kupa się za Węgrzynami ujęła,
których ponoć wszystkich rozstrzelają.
- Ot, im nagroda za wierną służbę!
- Do diabła taka robota!
- Żydowska służba!...
- Stój! - rozległ się nagle głos
jadącego w przedzie pana Rocha.
- Bodaj ci kula w pysku stanęła! -
mruknął głos przy wozie.
- Co tam? - pytali żołnierze jedni drugich.
- Stój! - zabrzmiała powtórnie komenda.
Wóz stanął. Żołnierze wstrzymali
konie. Dzień był pogodny, jasny. Słońce już
weszło i przy jego blaskach widać było na gościńcu w
przedzie wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada albo
wojsko szło naprzeciw.
Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać,
rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów
rozsypuje, i światełka migotały coraz wyraźniej niby
świece jarzące, dymem otoczone.
- To groty połyskują! - zawołał pan
Wołodyjowski.
- Wojsko idzie.
- Pewnie szwedzki jaki oddział.
- U nich tylko piechota ma włócznie, a tam
kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi!
- Nasi, nasi! - powtórzyli dragoni.
- Formuj się! - zabrzmiał głos pana Rocha.
Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan
Wołodyjowski miał płomień w oczach.
- To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie
może inaczej być!
Już tylko staje drogi dzieliło
zbliżających się od wozu i odległość
zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny
oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął
się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku,
jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco
od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś
potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan
Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
- To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba!
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
- On! nie kto inny! - rzekł - i pod buńczukiem!
Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji
wszędzie... Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
- Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! - rzekł
Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i
począł wołać:
- Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do
cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie
oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę
sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam
cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie
zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we
dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem
i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem,
z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo
poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
- Stój! stój!
- Naprzód! stępą! - zakrzyknął
pan Roch.
- Poddaj się! - wołano z drogi.
- Ognia! - zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie
wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę;
następnie rzucił się jakby wściekły na własnych
dragonów.
- Ognia, psiawiary! - ryknął straszliwym
głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia
najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed
wściekłością męża, ale żaden nie
usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado
kuropatw, w mgnieniu oka.
- Tych żołnierzy kazałbym jednak
rozstrzelać! - mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni
ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
- Tam mi śmierć! - zakrzyknął okropnym
głosem.
I skoczył ku nim jak piorun.
Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach
Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekańce
zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami
w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.
W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi
Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą
naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi
oficera.
- To Józwa Butrym! - zawołał
Wołodyjowski. - Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił z kolei Józwę za
połę i poła została mu w ręku; po czym jęli
się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj
olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi
pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił
się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby
jedną kulę, która przewracała się na
gościńcu.
Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło
pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak
niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami,
podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał
zginąć, a tymczasem naokół słyszał
dziesiątki głosów powtarzających słowa:
"Żywcem! żywcem !"
Wreszcie siły go opuściły i omdlał.
Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a
raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego
rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym
wołał zdyszanym głosem:
- Ha! przydał się na coś Zagłoba! Damy
teraz Radziwiłłowi dzięgielu!
Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz
ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! udał się fortel?... Nie tym,
to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów
także!... Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę
złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na
radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja
wiem!..
Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi
laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego
pułkownika. Butrymi, Gościewicze Dymni, Domaszewicze, Stakjanowie,
Gasztowtowie - cisnęli się naokoło wozu, a potężne
gardziele ryczały nieustannie:
- Vivat! vivat!
- Mości panowie! - rzekł mały rycerz, gdy
uciszyło się nieco - towarzysze najmilsi! dziękuję wam za
afekt!... Straszna to rzecz, że musimy hetmanowi posłuszeństwo
wypowiadać i rękę nań podnosić, ale gdy zdrada jawna,
nie może być inaczej! Nie odstąpim ojczyzny i pana naszego
miłościwego... Vivat Joannes Casimirus rex!...
- Vivat Joannes Casimirus rex! - powtórzyło
trzysta głosów.
- Dobra radziwiłłowskie zajechać! -
krzyczał Zagłoba. - Spiżarnie i piwnice mu wypłukać!
- Koni nam! - zawołał mały rycerz.
Skoczono po konie.
Tymczasem Zagłoba rzekł:
- Panie Michale! Hetmaniłem tym ludziom w
zastępstwie twoim i przyznaję im chętnie, że
mężnie sobie poczynali... Ale gdyś teraz wolny, zdaję
władzę w twoje ręce.
- Niechże wasza miłość komendę
bierze, jako godnością najstarszy - rzekł pan Michał
zwracając się do Mirskiego.
- Ani myślę! a mnie co po tym! - odrzekł
stary pułkownik.
- To jegomość pan Stankiewicz...
- Ja mam swoją chorągiew i cudzej nie
będę brał! Ostań waszmość przy komendzie;
ceremonia sieczka, satysfakcja owies! Znasz ty ludzi, ludzie ciebie, i
najlepiej przy tobie będą stawali.
- Uczyń tak, Michale, uczyń, boć to i nie
łakoma rzecz! - mówił Jan Skrzetuski.
- Niechże i tak będzie.
To rzekłszy pan Michał wziął
buławę z rąk Zagłoby, uszykował w mig chorągiew
do pochodu i ruszył wraz z towarzyszami na jej czele.
- A gdzie pójdziemy? - pytał Zagłoba.
- Żeby tak waściom prawdę powiedzieć, to
sam nie wiem, bom jeszcze o tym nie pomyślał - odparł pan
Michał.
- Warto się nad tym naradzić, co nam czynić
przystoi - rzekł Mirski - i musimy bezzwłocznie do rady
przystąpić. Jeno pierwej niech mi wolno będzie
złożyć jegomości panu Zagłobie w imieniu wszystkich
podziękę, że nas nie zapomniał i in rebus angustistak
skutecznie ratował.
- A co? - rzekł z dumą Zagłoba podnosząc
głowę i zakręcając wąsa.- Beze mnie bylibyście w
Birżach!... Justycja nakazuje przyznać, że kto czego nie
wymyśli, to Zagłoba wymyśli... Panie Michale, nie w takich to
bywaliśmy opałach! Pamiętasz, jakom cię ratował,
gdyśmy to z Halszką przed Tatarami uciekali, co?
Pan Michał mógłby był
odpowiedzieć, że wówczas nie pan Zagłoba jego, ale on
pana Zagłobę ratował, wszelako milczał i począł
tylko wąsikami ruszać. Stary zaś szlachcic mówił
dalej:
- Nie potrzeba dziękować, bo co wam dziś, to
mnie jutro, i pewnie nie opuścicie mnie też w potrzebie. Tak jestem
rad, że was wolnych widzę, jakobym najwalniejszą wiktorię odniósł.
Pokazuje się, że nie zestarzała się jeszcze zbyt ani
głowa, ani ręka.
- Toś tedy waćpan zaraz do Upity trafił? -
pytał pan Michał.
- A gdzie miałem trafić? do Kiejdan? wilkowi w
gardło leźć? Jużci, że do Upity, i możecie mi
wierzyć, żem szkapy nie żałował, a dobra była
bestia! Wczoraj rano już byłem w Upicie, a w południe
ruszyliśmy ku Birżom, w tę stronę, w której
spodziewałem się ichmościów spotkać.
- A że to ludzie moi tak od razu waćpanu
uwierzyli? - mówił pan Michał - bo cię nie znali, z
wyjątkiem dwóch czy trzech, którzy cię u mnie widzieli?
- Co prawda, nie miałem z tym najmniejszej
trudności, bo naprzód, miałem twój pierścień,
panie Michale, a po wtóre, ludzie właśnie tylko co się
byli dowiedzieli o waszym aresztowaniu i o zdradzie hetmana. Zastałem
deputację do nich od chorągwi pana Mirskiego i pana Stankiewicza,
żeby się do kupy przeciw hetmanowi, zdrajcy, zbierali. Jakem im tedy
oznajmił, że was do Birż wiozą, jakoby kto w mrowisko kij
wsadził. Konie były na potrawach, posłali zaraz pachołków,
by je sprowadzić, i w południe ruszyliśmy już w drogę.
Oczywiście objąłem komendę, bo mi się to
należało.
- A skądżeś ojciec buńczuka
wziął? - pytał Jan Skrzetuski. - Myśleliśmy z daleka,
że to hetman.
- Co? Pewnie, żem nie gorzej wyglądał!
Skądem buńczuka wziął? Oto razem z deputacjami od opornych
chorągwi przyjechał i od hetmana pan Szczyt z rozkazem do
laudańskich, by do Kiejdan szli, i z buńczukiem dla większej
powagi rozkazu. Kazałem go zaraz aresztować, a buńczuk nad
sobą nosić, żeby Szwedów na ten przypadek omylić.
- Dalibóg, jak wszystko mądrze
obmyślił! - zawołał Oskierko.
- Jako Salomon! - dodał Stankiewicz.
Pan Zagłoba rósł jak na
drożdżach.
- Radźmy teraz, co nam czynić przystoi? -
rzekł wreszcie. - Jeżeli waćpaństwo zechcecie mnie
posłuchać cierpliwie, to powiem, com sobie przez drogę
obmyślił. Z Radziwiłłem tedy nie radzę wojny
rozpoczynać, a to dla dwojakich powodów: naprzód, że
nie przymierzając on jest szczupak, a my okonie. Lepiej dla okoniów
nigdy się głową do szczuki nie zwracać, bo snadnie
połknąć może, jeno ogonem, bo wtedy ostre skrzela
bronią. Niech go tam diabeł na rożen wdzieje jak najprędzej
i smołą polewa, aby się zbyt nie przypalił.
- Po wtóre? - pytał Mirski.
- Po wtóre - odrzekł Zagłoba - że
gdybyśmy przez jakowy casus dostali się w jego ręce, to by nam
takiego łupnia zadał, że wszystkie sroki na Litwie miałyby
o czym skrzeczeć... Patrzcie waszmościowie, co stało w tym
liście, który Kowalski wiózł do komendanta szwedzkiego
do Birż, i poznajcie pana wojewodę wileńskiego, jeśliście
go dotąd nie znali!
To rzekłszy odpiął żupan i wydobywszy z
zanadrza pismo podał je Mirskiemu.
- Ba! po niemiecku czy po szwedzku? - odrzekł stary
pułkownik. - Który z waściów to pismo przeczyta?
Pokazało się, że jeden pan Stanisław
Skrzetuski trochę po niemiecku umiał, gdyż często w domu do
Torunia jeździł, ale pisanego i on nie mógł
przeczytać.
- To ja waściom tenor opowiem - rzekł
Zagłoba. - Gdy w Upicie żołnierze posłali po konie na
łąki, było trochę czasu, kazałem sobie tedy
sprowadzić za pejsy Żyda, którego tam wszyscy okrutnie
mądrym powiadają, i ten, mając szablę na. karku,
wyczytał wszystko expedite, co tam stoi, i mnie wyłuszczył.
Owóż pan hetman poleca komendantowi birżańskiemu i dla
dobra jegomości króla szwedzkiego nakazuje, ażeby, odprawiwszy
wprzód konwój, kazał potem nas wszystkich, nie
wyłączając nikogo, rozstrzelać, jeno tak, aby się
wieść nie rozeszła.
Pułkownicy aż rękoma poczęli
klaskać, z wyjątkiem jednego Mirskiego, który pokiwawszy
głową rzekł:
- Mnie też, co go znam, dziwno to było i w
głowie nie chciało się pomieścić, że on nas
żywych z Kiejdan wypuszcza. Musiały być chyba jakieś
powody, których nie znamy, a dla których sam nie mógł
nas na śmierć skazać.
- Pewnie chodziło mu o opinię ludzką?
- Może.
- Jednakże dziw, jak to jest zawzięty pan! -
rzekł mały rycerz. - Bo przecie, nie wymawiając, ja mu
życie tak jeszcze niedawno na współkę z Ganchofem
ratowałem.
- A ja pod jego ojcem, a potem pod nim trzydzieści
pięć lat już służę! - rzekł Stankiewicz.
- Straszny człek! - dodał Stanisław
Skrzetuski.
- Owóż takiemu lepiej w paszczękę nie
leźć - rzekł Zagłoba. - Niech go diabli wezmą!
Unikajmy z nim bitwy, a natomiast majętności, które po drodze
się trafią, accurate mu wypłuczemy. Idźmy do wojewody
witebskiego, żeby to mieć jakąś ochronę,
jakowegoś pana za sobą a po drodze bierzmy, co się da, ze
spiżarniów, ze stajen, obór, spichrzów, piwnic.
Aż mi się dusza do tego śmieje, i już to pewna, że
nikomu nie dam się w tym wyprzedzić. Co z pieniędzy po
ekonomiach będziemy mogli wziąć, to bierzmy także. Im
huczniej i okryciej przyjdziem do wojewody witebskiego, tym wdzięczniej
nas przyjmie.
- On i tak nas wdzięcznie przyjmie - odrzekł
Oskierko. - Ale dobra rada, żeby do niego iść, i lepszej teraz
nikt nie wymyśli.
- Wszyscy głosy za tym dadzą - dodał
Stankiewicz.
- Jako żywo! - rzekł pan Michał. - Tak tedy
do wojewody witebskiego! Niechże on będzie owym wodzem, o
któregośmy Boga prosili.
- Amen! - rzekli inni.
I jechali czas jakiś w milczeniu, aż wreszcie pan
Michał jął się kręcić na kulbace.
- A żeby tak gdzie Szwedów po drodze
skubnąć? - spytał wreszcie, zwracając oczy na
towarzyszów.
- Moja rada jest, że jeśli się zdarzy, to
dlaczego nie? - odparł Stankiewicz.
- Pewnie tam Radziwiłł upewniał
Szwedów, że całą Litwę ma w ręku i że
wszyscy chętnie opuszczą Jana Kazimierza; niechże się
pokaże że to nieprawda.
- I słusznie! - rzekł Mirski. - Jeżeli jaki
oddział wlezie nam w drogę, to mu po brzuchach przejechać.
Zgadzam się również, aby się na samego księcia nie
porywać, bo mu nie zdzierżymy. Wojownik to wielki! Ale unikając
bitwy warto by z parę dni koło Kiejdan się pokręcić.
- Aby mu majętności spustoszyć? - spytał
Zagłoba.
- Nie to! Jeno aby ludzi więcej zebrać. Moja
chorągiew i pana Stankiewicza ku nam się przymkną. Jeżeli
zaś już rozbite, co być może, to także ludzie
będą pojedynczo do nas się kupili. Nie bez tego, żeby
coś i szlachty napłynęło. Przyprowadzimy panu Sapieże
większą siłę, z którą snadniej będzie mógł
coś począć.
Rzeczywiście, wyrachowanie to było dobre, a jako
pierwszy przykład mogli posłużyć dragoni pana Rocha,
którzy wszyscy z wyjątkiem jego samego przeszli bez wahania do pana
Michała. Takich mogło się znaleźć w szeregach
radziwiłłowskich więcej. Można było przy tym
przypuszczać, że pierwsze uderzenie na Szwedów wywoła
ogólne powstanie w kraju.
Postanowił więc pan Wołodyjowski ruszyć
na noc w stronę Poniewieża, zagarnąć jeszcze, co
można, szlachty laudańskiej w okolicach Upity i stamtąd
zanurzyć się w Puszczę Rogowską, do której, jak
się spodziewał, resztki rozbitych opornych chorągwi będą
się chroniły. Tymczasem stanął na wypoczynek wedle rzeki
Ławeczy, aby ludzi i konie pokrzepić.
Tam stali do nocy poglądając z gąszczy
leszczynowych na wielką drogę, po której
ciągnęły coraz to nowe gromady chłopstwa uciekającego
w lasy przed spodziewanym najściem szwedzkim.
Żołnierze wysyłani na drogę sprowadzali
od czasu do czasu pojedynczych chłopów, aby
zasięgnąć języka o Szwedach, ale niewiele można
się było od nich wywiedzieć.
Chłopstwo było przerażone i każdy
pojedynczo powtarzał, że Szwedzi tuż, tuż, ale
dokładnych objaśnień nikt nie umiał udzielić.
Gdy ściemniło się zupełnie, pan
Wołodyjowski kazał ludziom siadać na koń, lecz zanim
ruszyli, do uszu wszystkich doszedł dosyć wyraźnie odgłos
dzwonów.
- Co to jest? - pytał Zagłoba - przecie na
Anioł Pański za późno!
Pan Wołodyjowski słuchał przez chwilę
pilno.
- To na trwogę! - rzekł.
Po czym puścił się wzdłuż szeregu.
- A nie wie tam który - pytał - co to za
wieś czyli miasteczko w tamtej stronie?
- Klewany, panie pułkowniku! - odpowiedział jeden
z Gościewiczów - my tamtędy z potażem jeździm.
- Słyszycie dzwony?
- Słyszymy! To niezwyczajna rzecz!
Pan Michał skinął na trębacza i wnet
cichy głos trąbki zabrzmiał wśród ciemnych
gęstwin. Chorągiew posunęła się naprzód.
Oczy wszystkich utkwione były w kierunku, skąd
coraz gwałtowniejsze dochodziło dzwonienie; jakoż nie na
próżno patrzono, bo wkrótce błysło na horyzoncie
czerwone światło i powiększało się z każdą
chwilą.
- Łuna! - szeptano w szeregach.
Pan Michał pochylił się ku Skrzetuskiemu.
- Szwedzi! - rzekł.
- Skosztujem! - odparł pan Jan.
- Dziwno mi to jeno, że palą.
- Musiał szlachcic opór dać albo
chłopstwo się ruszyło, jeśli na kościół
nastąpili.
- Ano zobaczym! - rzekł pan Michał.
I sapnął z zadowoleniem.
Wtem pan Zagłoba przycłapał ku niemu.
- Panie Michale?
- A co?
- Już widzę, że ci szwedzkie mięso
zapachniało. Pewnie bitwa będzie, co?
- Jak Bóg zdarzy ! jak Bóg zdarzy!
- A kto będzie jeńca pilnował?
- Jakiego jeńca?
- Jużci, nie mnie, jeno Kowalskiego. Widzisz, Panie
Michale, to okrutnie ważna rzecz, żeby on nie uciekł.
Pamiętaj, że hetman nie wie o niczym, co się stało, i od
nikogo się nie dowie, jeżeli Kowalski mu nie doniesie. Trzeba jakowym
pewnym ludziom kazać go pilnować, bo w czasie bitwy łatwo
dać drapaka, zwłaszcza że i fortelów może się
chwycić.
- Tyle on zdatny do fortelów, ile ten wóz, na
którym siedzi. Ale masz waść słuszność, że
trzeba kogoś koło niego zostawić. Chcesz waść
mieć go przez ten czas na oku?
- Hm! bitwy mi żal!... Prawda, że w nocy przy
ogniu prawie nic nie widzę. Żebyśmy się mieli po dniu
bić, nigdy byś mnie na to nie namówił... Ale skoro
publicum bonum tego wymaga, niechże już tak będzie!
- Dobrze. Zostawię waszmości z pięciu ludzi
do pomocy, a jakby chciał umykać, to mu w łeb palcie.
- Ugniotę ja go w palcach jak wosk, nie bój
się!... Ale to tam łuna coraz większa. Gdzie mam się
zatrzymać z Kowalskim?
- Gdzie waść chcesz. Nie mam teraz czasu! -
rzekł pan Michał.
I wyjechał naprzód.
Pożar rozlewał się coraz szerzej. Wiatr
powiał od strony ognia i razem z głosem dzwonów przyniósł
echa wystrzałów.
- Rysią! - skomenderował pan Wołodyjowski.
|