ROZDZIAŁ 25
Kowno i cały kraj po lewym brzegu Wilii oraz wszystkie
drogi zajęte były przez nieprzyjaciela, więc pan Kmicic, nie
mogąc na Podlasie jechać wielkim gościńcem idącym z
Kowna do Grodna, a stamtąd do Białegostoku, puścił się
bocznymi drogami z Kiejdan wprost w dół, z biegiem Niewiaży,
aż do Niemna, który przebywszy w pobliżu Wilków,
znalazł się w województwie trockim.
Całą, tę niezbyt zresztą wielką
część drogi odbył spokojnie, okolica ta bowiem
leżała jakoby pod ręką Radziwiłła.
Miasteczka, a gdzieniegdzie i wsie, zajęte były
przez nadworne chorągwie hetmańskie lub przez małe
oddziałki rajtarów szwedzkich, które hetman umyślnie
powysuwał tak daleko przeciw zastępom Zołtareńki,
stojącym tuż za Wilią, aby do zaczepki i do wojny łatwiej
znalazła się okazja.
Rad byłby też i Zołtareńko
"pohałasować" - wedle słów hetmana - ze
Szwedami, ale natomiast ci, których był pomocnikiem, nie chcieli z
nimi wojny, a przynajmniej pragnęli ją odłożyć do
najdalszego terminu; odebrał więc Zołtareńko najsurowsze
rozkazy, by za rzekę nie przechodził, a w razie gdyby sam
Radziwiłł w spółce ze Szwedami na niego ruszył, aby
się cofał najprędzej.
Z tych to powodów kraj po prawej stronie Wilii
był spokojny, ale że przez rzekę spoglądały na
się z jednej strony straże kozackie, z drugiej szwedzkie i
radziwiłłowskie, więc lada chwila jeden wystrzał z
muszkietu mógł straszną wojnę rozpętać.
W przewidywaniu tego wcześnie chronili się ludzie
do miejsc bezpiecznych. Więc kraj był spokojny, ale i pusty.
Wszędy widział pan Andrzej opustoszałe miasteczka, popodpierane
drągami okiennice dworów i całe wsie wyludnione.
Pola były również puste, bo stert tego roku
na nich nie stawiano. Prosty lud chronił się w niezgłębione
lasy, do których zabierał i spędzał wszelki dobytek,
szlachta zaś uciekała do sąsiednich Prus elektorskich, na razie
całkiem od wojny zabezpieczonych. Więc jeno na drogach i
puszczańskich szlakach ruch był niezwykły, bo liczbę
zbiegów powiększali ci jeszcze, którzy mogli z lewego brzegu
Wilii, spod ucisku Zołtareńki, się przeprawić. Tych liczba
była ogromna, a mianowicie chłopów, gdyż szlachta,
która nie zdołała dotąd z lewego brzegu uskoczyć, w
jasyr poszła lub gardła na progach domów oddała.
Spotykał więc pan Andrzej co chwila całe
gromady chłopstwa, z żonami i dziećmi, pędzące przed
sobą trzody owiec, koni i bydła. Ta część
województwa trockiego, dotykająca Prus elektorskich, zamożna
była i żyzna, więc lud bogaty miał co chronić i
przechowywać. Zbliżająca się zima nie odstraszała
zbiegów, którzy woleli czekać na lepsze dnie
wśród mchów leśnych, w szałasach przykrytych
śniegami, niż we wsiach rodzinnych wyglądać śmierci z
rąk nieprzyjaciela.
Kmicic częstokroć zbliżał się do
uciekających gromad lub do ognisk nocami w gąszczach leśnych
błyszczących. Wszędy, gdzie tylko trafił na ludzi z lewego
brzegu Wilii, spod Kowna albo z dalszych jeszcze okolic, słyszał
straszne opowiadania o okrucieństwach Zołtareńki i jego
sprzymierzonych, którzy wycinali w pień ludność bez uwagi
na wiek i płeć, palili wsie, wycinali nawet drzewa w sadach,
ziemię i wodę tylko zostawując. Nigdy zagony tatarskie nie
zostawiały za sobą takich spustoszeń.
Nie samą śmierć tylko zadawano
mieszkańcom, bo wprzód mękami najwymyślniejszymi ich
morzono. Wielu z tych ludzi uciekało w obłąkaniu umysłowym.
Ci nocami napełniali głębie leśne strasznymi krzykami;
inni, choć już przeszli na tę stronę Niemna i Wilii,
choć już lasy i gąszcze, i bagna przedzieliły ich od watah
Zołtareńki, byli ciągle jakby w gorączce i oczekiwaniu
napadu. Wielu wyciągało ręce do Kmicica i jego orszańskich
jeźdźców, błagając o ratunek i miłosierdzie,
jak gdyby nieprzyjaciel stał tuż nad nimi. Uciekały ku Prusom i
kolaski szlacheckie wiozące starców, niewiasty i dzieci; za nimi
ciągnęły wozy ze służbą, dostatkami, zapasami
żywności, dobytkiem i rzeczami. Wszystko w popłochu, przestrachu
i żałości, że na tułaczkę idzie.
Pan Andrzej pocieszał czasem tych
nieszczęśliwych mówiąc im, że rychło już
Szwedzi rzekę przejdą i tamtego nieprzyjaciela het, daleko,
wyżeną. Wówczas zbiegowie wyciągali ręce ku niebu i
mówili:
- Daj Bóg zdrowie, daj Bóg szczęście
księciu wojewodzie za to, że polityczny naród na naszą
obronę sprowadził. Gdy Szwedzi wejdą, wrócim do
domów, do pogorzelisk naszych...
I błogosławiono księcia powszechnie. Z ust do
ust podawano sobie wiadomości, że lada chwila przejdzie Wilię na
czele własnych i szwedzkich wojsk. Z góry wychwalano
"skromność" szwedzką, karność i dobre
obchodzenie się z mieszkańcami. Radziwiłła zwano Gedeonem
litewskim, Samsonem, zbawcą. Ci ludzie, z okolic dymiących
świeżą krwią i pożarem, wyglądali go jak
zbawienia.
A Kmicic, słysząc te
błogosławieństwa, życzenia, te niemal modły,
umacniał się w wierze względem Radziwiłła i
powtarzał sobie w duszy:
"Takiemu to panu służę! Zamknę oczy
i pójdę ślepo za jego fortuną. Straszny on czasem i
niezbadany, ale większy ma rozum od innych, lepiej wie, czego trzeba, i w
nim jednym zbawienie."
Lżej mu się zrobiło i pogodniej w sercu na
tę myśl, więc jechał dalej z większą otuchą
w sercu, rozdzielając duszę między tęsknotę po
Kiejdanach a rozmyślania o nieszczęsnym stanie ojczyzny.
Tęsknota wzmagała się coraz bardziej.
Czerwonej tasiemki za siebie nie rzucił, pierwszego ogniska wiadrem wody
nie zalał, bo raz: czuł, że to na nic, po wtóre: nie
chciał.
- Ej, żeby ona tu była, żeby te płakania
i jęki ludzkie słyszała, nie prosiłaby Boga, by mnie
nawrócił, nie mówiłaby mi, że
błądzę jako owi heretycy, którzy prawdziwą
wiarę porzucili. Ale nic to! Prędzej, później ona
się przekona, pozna, że jej to rozum szwankował... A wtedy
będzie, co Bóg da. Może się jeszcze w życiu spotkamy.
I tęsknota wzmagała się w młodym
kawalerze, ale zarazem przekonanie, że po prawdziwej, nie
błędnej drodze stąpa, dało mu spokój od dawna nie
znany. Targanina myśli, zgryzoty, wątpliwości opuszczały go
z wolna i jechał przed siebie, zanurzał się w bezbrzeżne
lasy prawie wesoło. Od czasu jak po sławnych z Chowańskim
gonitwach do Lubicza przyjechał, nie czuł, aby mu tak raźno
było na świecie.
W tym wąsaty Charłamp miał
słuszność, że nie masz jak droga na duszne troski i
niepokoje. Zdrowie miał pan Andrzej żelazne, a fantazja wracała
mu z każdą chwilą i chęć przygód. Widział
je przed sobą i uśmiechał się do nich, i gnał
konwój bez wytchnienia, ledwie się na krótkie noclegi
zatrzymując. Przed oczyma duszy stała mu ustawicznie Oleńka,
spłakana, drżąca w jego ramionach jak ptak, i mówił
sobie: wrócę.
Czasem przesuwała się przed nim postać
hetmana, posępna, ogromna, groźna. Ale może właśnie
dlatego, że się od niej oddalał coraz bardziej, ta postać
stawała mu się prawie drogą. Dotychczas uginał się
przed Radziwiłłem, teraz zaczynał go kochać. Dotychczas
Radziwiłł porywał go, jak potężny wir wodny porywa i
przyciąga wszystko, co się w jego kolisko dostanie ;teraz Kmicic
czuł, że chce płynąć z nim razem z całej duszy.
I z odległości rósł ten olbrzymi
wojewoda coraz bardziej w oczach młodego rycerza i prawie nadludzkie
przybierał rozmiary. Nieraz na noclegu, gdy pan Andrzej zamykał do
snu oczy, widział hetmana siedzącego na tronie wyższym nad
szczyty sosen. Korona na głowie jego, twarz ta sama, posępna,
ogromna, w rękach miecz i berło, a pod stopami cała
Rzeczpospolita.
I bił czołem w duszy przed wielkością.
Trzeciego dnia podróży zostawili za sobą
daleko Niemen i weszli w kraj jeszcze lesistszy. Zbiegów na drogach
napotykali ciągle całe gromady, a szlachta, która nie
mogła oręża dźwigać, uchodziła prawie bez
wyjątku do Prus przed podjazdami nieprzyjacielskimi, które nie
utrzymywane tutaj na wodzy, jak nad brzegami Wilii przez szwedzkie i
radziwiłłowskie pułki, zapuszczały się czasem daleko w
głąb kraju, aż pod samą granicę Prus elektorskich.
Łupież bywała ich głównym celem.
Nieraz były też to watahy niby do wojsk
Zołtareńki należące, a w rzeczy nie uznające nad
sobą niczyjej buławy - po prostu oddziały zbójeckie, tak
zwane "partie", nad którymi czasem i miejscowi opryszkowie mieli
komendę. Te, unikając spotkania w polu z wojskiem, a nawet z pachołkami
miejskimi, napadały pomniejsze wsie, dwory i
podróżników.
Gromiła ich szlachta na własną rękę
ze swymi dworskimi ludźmi i ubierała nimi sosny przydrożne,
jednakże łatwo było w lasach natknąć się na spore
ich oddziały, i dlatego musiał pan Andrzej zachowywać teraz
nadzwyczajną ostrożność.
Lecz nieco dalej, w Pilwiszkach nad Szeszupą,
zastał już pan Kmicic ludność spokojnie na miejscu
siedzącą. Mieszczanie opowiedzieli mu jednak, że nie dawniej jak
parę dni temu napadł na starostwo potężny oddział Zołtareńki,
do pięciuset ludzi liczący, który byłby wedle zwyczaju w
pień wyciął ludzi, a miasto puścił z dymem, gdyby nie
niespodziewana pomoc, która jakoby z nieba im spadła.
- Boguśmy się już polecali -
mówił dzierżawca zajazdu, u którego pan Andrzej kwaterą
stanął - gdy wtem święci Pańscy zesłali
jakowąś chorągiew. Myśleliśmy zrazu, że nowy
nieprzyjaciel, a to byli swoi. Skoczyli tedy wraz na Zołtareńkowych
hultajów i w godzinę mostem ich położyli, ile że i z
naszej strony pomoc była.
- Cóż to była za chorągiew? -
pytał pan Andrzej.
- Niech im Bóg da zdrowie!... Nie opowiadali
się, co za jedni, my też nie śmieli pytać. Popaśli
koniom, wzięli, co było siana i chlebów, i pojechali.
- Ale skąd przyszli i dokąd poszli?
- Przyszli od Kozłowej Rudy, a poszli na południe.
My też, cośmy już wprzód chcieli w lasy uciekać,
tośmy rozmyśliwszy się zostali, bo nam pan podstarości
powiedział, że po takiej nauce nieprędko nieprzyjaciel do nas
zajrzy.
Kmicica mocno zainteresowała wiadomość o owej
bitwie, więc pytał dalej:
- I nie wiecie, kto tej chorągwi pułkownikuje?
- Nie wiemy, aleśmy pułkownika widzieli, bo na
rynku z nami rozmawiał. Młody on i misterny jako igła. Nie
wygląda na takiego wojownika, jakim jest...
- Wołodyjowski! - zakrzyknął pan Kmicic.
- Czy on Wołodyjowski, czy nie, niech mu się
ręce święcą, niechaj mu Bóg hetmanem pozwoli
zostać!
Pan Andrzej zadumał się głęboko.
Widocznie szedł tąż samą drogą, którą
kilka dni temu przeciągnął pan Wołodyjowski z
laudańskimi ludźmi. Jakoż było to naturalne, bo obaj
zdążali na Podlasie. Ale panu Andrzejowi przyszło na myśl,
że przyspieszając podróż łatwo mógł
natknąć się na małego rycerza i wpaść w jego
ręce, a w takim razie wszystkie listy radziwiłłowskie
dostałyby się z nim razem w moc konfederatów. Wypadek podobny
mógł zwichnąć całą jego misję i Bóg
wie jakie szkody przynieść radziwiłłowskiej sprawie. Z tego
powodu postanowił pan Andrzej pozostać parę dni w Pilwiszkach,
aby laudańska chorągiew miała czas odjechać jak najdalej.
Ludzie też i konie, idące jednym niemal tchem z
Kiejdan (bo małe tylko popasy czynili dotąd przez drogę),
potrzebowali odpoczynku, więc pan Andrzej kazał żołnierzom
zdjąć juki z koni i roztasować się w karczmie na dobre.
Na drugi dzień przekonał się, że
uczynił nie tylko roztropnie, ale i mądrze, albowiem zaledwie rano
zdołał szaty przywdziać, gdy oberżysta stanął
przed nim.
- Nowinę przynoszę waszej miłości -
rzekł.
- A dobrą?
- Ni złą, ni dobrą, jeno że mamy
gości. Okrutny dwór zjechał tu dziś rano stanął
w starościńskim domu. Jest regiment piechoty, a co jazdy, karet, co
służby!... Ludzie myśleli, że to sam król
przyjechał.
- Jaki król?
Karczmarz począł obracać czapkę w
ręku.
- Prawda, że to mamy teraz dwóch
królów, ale nie żaden z nich przyjechał, jeno
książę koniuszy.
Kmicic zerwał się na równe nogi.
- Co za książę koniuszy?
książę Bogusław?..
- Tak jest, wasza miłość. Brat stryjeczny
księcia wojewody wileńskiego.
Pan Andrzej aż w ręce klasnął ze
zdziwienia.
- O, to się spotykamy!
Karczmarz zrozumiawszy, że jego gość jest
znajomym księcia Bogusława, skłonił się niżej
niż poprzedniego dnia i wyszedł z izby, a Kmicic począł
ubierać się pośpiesznie i w godzinę później
był już przed domem starościńskim.
W całym miasteczku roiło się od
żołnierzy. Piechota ustawiała w kozły muszkiety na rynku;
jazda pozsiadała już z koni i zajęła domostwa poboczne.
Żołnierze i dworzanie, w najrozmaitszych ubiorach, stali przed domami
lub przechadzali się po ulicach. Z ust oficerów słychać
było rozmowę francuską i niemiecką. Nigdzie polskiego
żołnierza, nigdzie polskiego moderunku, muszkietnicy i dragonia
przybrani byli dziwacznie, inaczej nawet od cudzoziemskich chorągwi,
które pan Andrzej w Kiejdanach widywał, bo nie na niemiecki, ale na
francuski ład. Żołnierz jednak piękny i tak okazały,
że każdego szeregowca za oficera można było poczytać,
zachwycał oczy pana Andrzeja. Oficerowie spoglądali też na niego
z ciekawością, bo wystroił się odświętnie w
aksamity i złotogłów, a sześciu ludzi przybranych w
nową barwę szło dla asystencji za nim.
Na podwórzu starościńskiego dworu kręcili
się dworzanie, wszyscy postrojeni na francuski sposób: więc
paziowie w berecikach z piórami, rękodajni w aksamitnych kaftanach,
masztalerze w szwedzkich, wysokich butach z kolistymi cholewami.
Widocznie książę nie miał zamiaru
zatrzymywać się dłużej w Pilwiszkach i wstąpił
tylko na popas, gdyż karet nie pozataczano do wozowni, a konie karmili
masztalerze na poczekaniu z blaszanych sit, które trzymali w ręku.
Kmicic oznajmił się oficerowi trzymającemu straż przed
domem, kto jest i z czym jedzie, ten zaś poszedł zdać
sprawę księciu. Po chwili wrócił pośpiesznie z
zawiadomieniem, iż książę pilno chce widzieć
wysłannika hetmańskiego, i wskazując Kmicicowi drogę wszedł
wraz z nim do domu.
Przeszedłszy sień, w pierwszej izbie stołowej
zastali kilku dworzan siedzących z powyciąganymi nogami na
krzesłach i drzemiących smaczno, bo widać, wczesnym rankiem
musieli z ostatniego popasu wyjechać. Przed drzwiami następnej
komnaty oficer zatrzymał się i skłoniwszy się panu
Andrzejowi, rzekł po niemiecku:
- Tam jest książę.
Pan Andrzej wszedł i zatrzymał się w progu.
Książę siedział przed lustrem ustawionym w rogu komnaty i
tak uważnie wpatrywał się w twarz swoją, świeżo
widocznie powleczoną różem i bielidłem, że nie
zwrócił uwagi na wchodzącego. Dwóch pokojowych,
klęcząc przed nim, dopinało mu sprzączki na przegubach
nóg u wysokich podróżnych butów, on zaś
rozczesywał z wolna palcami bujną, równo uciętą nad
czołem grzywkę jasnozłotej peruki lub też może
własnych, obfitych włosów.
Był to młody jeszcze człowiek, lat trzydziestu
pięciu, a wyglądający najwyżej na dwadzieścia
pięć. Kmicic znał go, ale zawsze spoglądał nań z
ciekawością, raz: dla wielkiej sławy rycerskiej, jaka
otaczała księcia Bogusława, a jaką zjednały mu
głównie pojedynki z rozmaitymi zagranicznymi magnatami odbyte, po
wtóre: dla jego szczególnej postawy, którą gdy raz
ktoś ujrzał, na zawsze musiał zapamiętać.
Książę bowiem wysoki był i silnie zbudowany, ale nad
szerokimi jego ramionami wznosiła się głowa tak mała, jak
gdyby z innego ciała zdjęta. Twarz miał również
niezwykle drobną, prawie młodzieńczą, ale i w niej nie
było proporcji, nos miał bowiem duży, rzymski, i ogromne oczy
niewypowiedzianej piękności i blasku, z orlą prawie śmiałością
spojrzenia. Wobec tych oczu i nosa reszta twarzy, okolonej w dodatku
długimi obfitymi puklami włosów, nikła prawie
zupełnie; usta miał niemal dziecinne, nad nimi mały wąsik,
ledwie pokrywający górną wargę. Delikatność
cery, podniesiona różem i bielidłem, czyniła go podobnym
do panny, a jednocześnie zuchwałość, duma i pewność
siebie, malujące się w obliczu, nie pozwalały zapominać,
iż jest to ów słynny chercheur de noises, jako go przezywano
na dworze francuskim, człowiek, u którego ostre słowo
łatwo wychodziło z ust, ale szpada jeszcze łatwiej z pochwy.
W Niemczech, w Holandii i we Francji opowiadano dziwy o jego
czynach wojennych, kłótniach, zajściach i pojedynkach. On to w
Holandii rzucał się w największy war bitwy, między
niezrównane pułki piechoty hiszpańskiej, i własną
książęcą ręką zdobywał chorągwie i
działa; on na czele regimentów księcia Oranii zdobywał
baterie, przez starych wodzów uznane za niepodobne do zdobycia; on nad
Renem, na czele muszkieterów francuskich, rozbijał
ciężkie chorągwie niemieckie, w trzydziestoletniej wojnie
wyćwiczone; on ranił w pojedynku, we Francji, najsłynniejszego
między kawalerami francuskimi fechmistrza, księcia de Fremouille;
drugi słynny zabijaka, baron von Goetz, prosił go na klęczkach o
darowanie życia; on ranił barona Grota, za co musiał od brata
Janusza słuchać gorzkich wymówek, iż pospolituje
godność swą książęcą stawając do walki
z nierównego stanu ludźmi; on wreszcie, wobec całego dworu
francuskiego, na balu w Luwrze uderzył w twarz margrabiego de Rieux za to,
iż mu "szpetnie" przymówił.
Pojedynki odbywane incognito po mniejszych miastach,
oberżach i zajazdach nie wchodziły oczywiście w rachubę.
Była to mieszanina zniewieściałości i
nieokiełznanej odwagi. W czasie odwiedzin rzadkich i krótkich
ojczystego kraju zabawiał się zatargami z rodziną
Sapiehów i łowami. Ale wówczas leśniczowie musieli mu
wyszukiwać niedźwiedzice z małymi, jako bardziej niebezpieczne i
zaciekłe, na które szedł zbrojny tylko oszczepem. Zresztą
nudził się w kraju i jako się rzekło, zjeżdżał
niechętnie, najczęściej czasu wojny; wielkim męstwem
odznaczył się pod Beresteczkiem, Mohylewem, Smoleńskiem. Wojna
była jego żywiołem, chociaż umysł bystry i giętki
zarówno się do intryg i do dyplomatycznych wybiegów
nadawał.
W tych umiał być cierpliwy i wytrwały, daleko
wytrwalszy niż w "amorach", których długi szereg dopełniał
historii jego życia. Książę na dworach, na których
przebywał, był postrachem mężów mających
piękne żony. Zapewne dlatego sam nie był dotąd żonaty,
chociaż zarówno wysokie urodzenie; jak nieprzebrana niemal fortuna
czyniły z niego jedną z najbardziej pożądanych partyj w
Europie. Swatali go sami królestwo francuscy, Maria Ludwika polska,
książę Oranii i wuj elektor brandenburski, ale on wolał
dotąd swoją swobodę.
- Wiana nie potrzebuję - mawiał cynicznie - a
innych uciech i tak mi nie brak.
W ten sposób doszedł trzydziestu pięciu lat
wieku.
Kmicic, stojąc w progu, przypatrywał się tedy
z ciekawością jego twarzy, którą odbijało
zwierciadło, a on rozczesywał w zamyśleniu włosy grzywki
nad czołem, na koniec, gdy pan Andrzej krząknął raz i
drugi, rzekł nie odwracając głowy:
- A kto tam? Czy nie posłaniec od księcia
wojewody?
- Nie posłaniec, ale od księcia wojewody! -
odrzekł pan Andrzej.
Wówczas książę odwrócił
głowę, a spostrzegłszy świetnego młodzieńca
poznał, że nie ze zwykłym sługą ma do czynienia.
- Wybaczaj waćpan, panie kawalerze - rzekł
uprzejmie - bo widzę, żem się co do szarży osoby
omylił. Ale wszakże twarz waćpana mi znana, choć sobie
nazwiska nie mogę przypomnieć. Waść jesteś dworzaninem
księcia hetmana?
- Nazywam się Kmicic - odpowiedział pan Andrzej -
a dworzaninem nie jestem, jeno pułkownikiem, od czasu jakem księciu
hetmanowi własną chorągiew przyprowadził. - Kmicic! -
zawołał książę - ten sam Kmicic, sławny z
ostatniej wojny, który Chowańskiego podchodził, a
później na własną rękę niezgorzej sobie
radził?... Toż ja siła o waćpanu słyszałem!
To rzekłszy książę począł
uważniej i z pewnym upodobaniem spoglądać na pana Andrzeja, bo z
tego, co o nim słyszał, miał go za człeka własnego
pokroju.
- Siadaj, panie kawalerze - rzekł. - Rad cię
bliżej poznam. A co tam słychać w Kiejdanach?
- Oto jest list księcia hetmana - odrzekł Kmicic.
Pokojowi skończywszy zapinać
książęce buty wyszli, a książę złamał
pieczęć i począł czytać. Po chwili na twarzy jego
odbiła się nuda i zniechęcenie.
Rzucił list przed lustro i rzekł:
- Nic nowego! Radzi mi książę wojewoda, abym
się do Prus, do Tylży albo Taurogów przeniósł, co
jak waść widzisz, czynię właśnie. Ma foi! Nie rozumiem
pana brata... Donosi mi, że elektor w margrabstwie i że się do
Prus przez Szwedów przebrać nie może, a pisze
jednocześnie, iż aż mu włosy na głowie powstają,
że się z nim de succursu ani de receptu nie znoszę. A jakże
to ja mam czynić? Jeśli się kurfirst przez Szwedów nie
może przebrać, to jakże się mój posłaniec
przebierze? Na Podlasiu siedziałem, bom nie miał nic innego do
roboty. Powiem ci, mój kawalerze, żem się nudził jak
diabeł na pokucie. Niedźwiedzie, co były blisko Tykocina,
wykłułem; białogłowy tamtejsze kożuchami cuchną,
którego zapachu nozdrza moje znieść nie mogą... Ale!...
Rozumieszże ty, panie kawalerze, po francusku albo po niemiecku?
- Rozumiem po niemiecku - rzekł Kmicic.
- To chwała Bogu!... Będę mówił
po niemiecku, bo mi od waszej mowy wargi pierzchną.
To rzekłszy książę wysunął
dolną wargę i począł dotykać jej z lekka palcami, jakby
chcąc przekonać się, czy nie opierzchła lub nie
popękała; następnie spojrzał w lustro i mówił
dalej:
- Doszły mnie posłuchy, że koło
Łukowa jakiś szlachcic Skrzetuski ma żonę cudnej urody.
Daleko to!... Ale jednak posłałem ludzi, żeby mi ją porwali
i przywieźli... Tymczasem, czy uwierzysz, panie Kmicic, nie znaleziono jej
w domu!
- Szczęście to - rzekł pan Andrzej - bo to
żona zacnego kawalera, sławnego zbarażczyka, któren ze
Zbaraża przez wszystką potęgę Chmielnickiego się
przedarł.
- Męża oblegano w Zbarażu, a ja bym
żonę oblegał w Tykocinie... Czy myślisz waćpan
żeby się tak samo zacięcie broniła?
- Wasza książęca mość rady wojennej
byś przy takim oblężeniu nie potrzebował, niechże
się i bez mojej opinii obejdzie - odrzekł szorstko pan Andrzej.
- Prawda! szkoda o tym mówić - odrzekł
książę. - Wracam do sprawy: czy waćpan masz jeszcze jakie
listy?
- Do waszej książęcej mości co
miałem, to oddałem, a oprócz tego mam do króla
szwedzkiego. Czy waszej książęcej mości nie wiadomo, gdzie
go mam szukać?
- Nic nie wiem. Co ja mam wiedzieć? W Tykocinie go nie
ma, mogę ci za to zaręczyć, bo gdyby tam raz zajrzał, to by
się panowania nad całą Rzecząpospolitą wyrzekł.
Warszawa już w rękach szwedzkich, jak to wam pisałem, ale tam
też jego królewskiej mości nie znajdziesz. Musi być pod
Krakowem albo w samym Krakowie, jeśli się dotąd do Prus
Królewskich nie wybrał. W Warszawie dowiesz się o wszystkim.
Wedle mojego zdania musi Karol Gustaw o miastach pruskich pomyśleć, bo
ich za sobą nie może zostawiać. Kto by się spodziewał,
że gdy cała Rzeczpospolita odstępuje pana, gdy wszystka szlachta
łączy się ze Szwedem, gdy województwa poddają
się jedne za drugimi - wówczas właśnie miasta pruskie,
Niemcy i protestanci, nie chcą o Szwedach słyszeć i do oporu
się gotują. Oni chcą wytrwać, oni Rzeczpospolitą
ratować i Jana Kazimierza utrzymać! Zaczynając tę
robotę myśleliśmy, że będzie inaczej, że
właśnie przede wszystkim oni pomogą nam i Szwedom do pokrajania
tego bochenka, który waszą Rzecząpospolitą nazywacie. A
tu ani rusz! Całe szczęście, że książę
elektor ma tam na nich oko. Ofiarował już im pomoc przeciw Szwedom,
ale Gdańszczanie mu nie ufają i mówią, że sami
mają dość sił...
- Wiemy już o tym w Kiejdanach! - rzekł Kmicic.
- Jeżeli nie mają dość sił, to w
każdym razie mają dobry węch - mówił dalej,
śmiejąc się książę - bo wujowi elektorowi tyle,
mniemam, chodzi o Rzeczpospolitą, ile i mnie albo księciu wojewodzie
wileńskiemu.
- Wasza książęca mość pozwoli,
że zaneguję - rzekł porywczo Kmicic. - Księciu wojewodzie
wileńskiemu tylko o Rzeczpospolitą chodzi, dla której w
każdej chwili gotów wydać ostatnie tchnienie i ostatnią
krew wylać.
Książę Bogusław począł
się śmiać.
- Młody jesteś, kawalerze, młody! Ale
mniejsza z tym! Owóż wujowi elektorowi chodzi o to, by
mógł Prusy Królewskie zacapić, i dlatego tylko ofiaruje
im swoją pomoc. Gdy je raz będzie miał w ręku, gdy do miast
swoje załogi powprowadza, gotów nazajutrz zgodzić się ze
Szwedami, ba, nawet z Turczynem i z diabłami. Niechby mu jeszcze Szwedzi
kawał Wielkopolski dodali, gotów im pomagać ze wszystkich
sił do zabrania reszty. W tym tylko bieda, że i Szwedzi ostrzą
zęby na Prusy i stąd dyfidencje pomiędzy nimi i elektorem.
- Ze zdumieniem słucham słów waszej
książęcej mości! - rzekł Kmicic.
- Diabli mnie brali na Podlasiu - odpowiedział
książę - że musiałem tyle czasu bezczynnie
siedzieć... Ale cóż miałem robić? Stanął
układ między mną a księciem wojewodą, że
póki w Prusach rzeczy się nie wyklarują, ja nie przejdę
otwarcie na stronę szwedzką. I to słuszna, bo w ten
sposób furtka zostaje otwarta. Posłałem nawet sekretnych
gońców do Jana Kazimierza oznajmiając, że gotówem
zwołać pospolite ruszenie na Podlasiu, byle mi manifest
przysłano. Król, jak król, dałby się może
wywieść w pole, ale królowa widocznie mi nie ufa i
musiała odradzić. Żeby nie baby, to dziś stałbym na
czele wszystkiej szlachty podlaskiej, a co większa, konfederaci owi,
którzy teraz pustoszą dobra księcia Janusza, nie mieliby innej
rady, jak pójść pod moją komendę.
Głosiłbym się stronnikiem Jana Kazimierza, a w rzeczy mając
w ręku siłę, targowałbym się ze Szwedami. Ale ta baba
wie, jak trawa rośnie, i najtajniejszą myśl odgadnie.
Król to prawdziwy, nie królowa! Więcej ona ma dowcipu w
jednym palcu niż Jan Kazimierz w całej głowie.
- Książę wojewoda... - zaczął Kmicic.
- Książę wojewoda - przerwał z
niecierpliwością Bogusław - wiecznie spóźnia
się ze swymi radami; pisze mi w każdym liście: "zrób
to a to", a ja właśnie już to dawno zrobiłem.
Książę wojewoda głowę prócz tego traci... Bo,
słuchaj, kawalerze, czego jeszcze ode mnie wymaga...
Tu książę chwycił list i
począł czytać głośno:
"Sam WXMć w drodze bądź ostrożnym,
a o tych frantach konfederatach, którzy się przeciw mnie zbuntowali
i na Podlasiu grasują, dla Boga pomyśl WXMć, żeby ich
rozprószyć, żeby do króla nie szli. Gotują
się na Zabłudów, a tam piwa mocne; jako się popiją,
żeby ich wyrżnęli, każdy gospodarz swego. Bo nie godzi
się nic lepszego; ale capita uprzątnąwszy poszłoby to w
rozdrób."
Tu Bogusław rzucił z niechęcią list na
stół.
- Słuchajże; panie Kmicic - rzekł - więc
ja mam razem wyjeżdżać do Prus i razem urządzać
rzeź w Zabłudowie? Razem udawać jeszcze stronnika Jana
Kazimierza i patriotę, i razem wycinać tych ludzi, którzy
króla i ojczyzny nie chcą zdradzić? Jestże to sens? Zali
to się jedno drugiego trzyma? Ma foi! książę hetman
głowę traci. Toć ja i teraz właśnie spotkałem,
ot, idąc tu do Pilwiszek, po drodze, całą jakąś
zbuntowaną chorągiew, walącą na Podlasie. Byłbym im
chętnie po brzuchach przejechał, choćby dlatego, ażeby
mieć uciechę; ale póki nie jestem otwartym szwedzkim
partyzantem, póki wuj elektor rzekomie jeszcze z miastami pruskimi, a
zatem z Janem Kazimierzem trzyma, nie mogę sobie takich uciech
pozwalać, dalibóg, nie mogę... Co mogłem najwięcej
zrobić, to politykować z tymi buntownikami, jak i oni ze mną
politykowali, podejrzewając mnie wprawdzie o praktyki z hetmanem, ale nie
mając czarno na białym.
Tu książę rozparł się wygodnie w
fotelu, wyciągnął nogi i założywszy niedbale ręce
pod głowę, począł powtarzać:
- Ej, galimatias w tej waszej Rzeczypospolitej,
galimatias!... W świecie niczego podobnego nie masz!...
Po czym umilkł na chwilę; widocznie jakaś
myśl przyszła mu do głowy, bo się uderzył w
perukę i zapytał:
- A waćpan nie będziesz na Podlasiu?
- Jakże! - rzekł Kmicic. - Muszę tam być,
bo mam list z instrukcjami do Harasimowicza, podstarościego w
Zabłudowie.
- Na Boga! - rzekł książę - Harasimowicz
tu jest ze mną. Jedzie z rzeczami hetmańskimi do Prus, bo tam
baliśmy się, żeby nie wpadły w ręce konfederackie.
Czekaj waść, każę go zawołać.
Tu książę zakrzyknął na pokojowca i
kazał mu wołać podstarościego, sam zaś rzekł:
- A to się dobrze składa! Oszczędzisz sobie
waćpan drogi... Chociaż... może i szkoda, że na Podlasie
nie pojedziesz, bo tam między głowami konfederacji jest i twój
imiennik... Mógłbyś go skaptować.
- Nie miałbym na to czasu - rzekł Kmicic -
gdyż mi do króla szwedzkiego i do pana Lubomirskiego pilno.
- A, to masz listy i do pana marszałka koronnego? Ej,
odgaduję, o co chodzi... Niegdyś pan marszałek myślał
swatać synalka z córką Janusza...Czyby teraz hetman nie
chciał delikatnie odnowić rokowań?...
- O to właśnie idzie.
- Dzieci to oboje zupełne... Hm! delikatna to misja, bo
hetmanowi nie wypada pierwszemu się wpraszać. Przy tym...
Tu książę zmarszczył brwi.
- Przy tym nie będzie z tego nic... Nie dla Herakliusza
córka księcia hetmana. Ja ci to mówię!
Książę hetman powinien to rozumieć, że jego fortuna
musi zostawać w ręku Radziwiłłów.
Kmicic spoglądał ze zdziwieniem na księcia,
który chodził coraz spieszniejszym krokiem po izbie. Nagle
zatrzymał się przed panem Andrzejem i rzekł:
- Daj mi parol kawalerski, że odpowiesz prawdę na
moje pytanie.
- Mości książę - rzekł Kmicic -
łżą ci tylko, którzy się boją, a ja się
nikogo nie boję.
- Czy książę wojewoda kazał
zachować sekret przede mną o rokowaniach z Lubomirskim?
- Gdybym miał taki rozkaz, to bym o panu Lubomirskim
wcale nie był wspominał.
- Mogło ci się wymknąć. Daj parol!
- Daję - rzekł Kmicic marszcząc brwi.
- Ciężar mi zdjąłeś z serca, bo
myślałem, że książę wojewoda i ze mną
podwójną grę prowadzi.
- Nie rozumiem waszej książęcej mości.
- Nie chciałem żenić się we Francji z
Rohanówną, nie licząc z pół kopy innych
księżniczek, które mi swatano... Czy wiesz dlaczego?
- Nie wiem.
- Bo jest układ pomiędzy mną a księciem
wojewodą, że jego dziewka i jego fortuna dla mnie rosną. Jako
wierny sługa Radziwiłłów, możesz wiedzieć o
wszystkim.
- Dziękuję za ufność... Ale wasza
książęca mość mylisz się... Nie jestem
sługą Radziwiłłów.
Bogusław otworzył szeroko oczy.
- Kimże ty jesteś?
- Hetmańskim, nie dworskim, jestem pułkownikiem, a
w dodatku księcia wojewody krewnym.
- Krewnym?
- Bom z Kiszkami spowinowacony, a hetman rodzi się z
Kiszczanki. Książę Bogusław popatrzył przez
chwilę na Kmicica, na którego twarz wystąpiły lekkie
rumieńce. Nagle wyciągnął rękę i rzekł:
- Przepraszam cię, kuzynie, i winszuję paranteli.
Ostatnie słowa były powiedziane z jakąś
niedbałą, lubo wytworną grzecznością, w której
jednak było coś wprost dla pana Andrzeja bolesnego.
Policzki jego zarumieniły się jeszcze bardziej i
już otwierał usta, aby coś żywo powiedzieć, gdy drzwi
otworzyły się i gubernator Harasimowicz ukazał się w progu.
- Jest list do waści - rzekł książę
Bogusław.
Harasimowicz skłonił się księciu, a
następnie panu Andrzejowi, który podał mu list książęcy.
- Czytaj waść! - rzekł książę
Bogusław.
Harasimowicz począł czytać:
"Panie Harasimowicz! Teraz czas pokazać
życzliwość dobrego sługi ku panu. Cokolwiek pieniędzy
zebrać możecie i wy w Zabłudowie, i pan Przyński w
Orlu..."
- Pana Przyńskiego konfederaci usiekli w Orlu -
przerwał książę - dlatego pan Harasimowicz daje drapaka...
Podstarości skłonił się i czytał
dalej:
"... i pan Przyński w Orlu, choć publicznych
podatków, choć czynszów, arend..."
- Już je konfederaci wybrali - przerwał
znów książę Bogusław.
"... Przesyłajcie mi jak najprędzej
/czytał dalej Harasimowicz. Możecieli i wsie jakie sąsiadom lub
mieszczanom zastawić, biorąc pieniądze co najwięcej na nie;
i gdziekolwiek się jeno sposób poda na dostanie onych, starajcie
się i do mnie odsyłajcie. Konie i rzeczy wszystkie, cokolwiek tam
jest, ba! i w Orlu lichtarz wielki, i co inszego, obrazy i
ochędóstwa, a najbardziej działa owe, co w ganku stoją,
przy księciu imci panu bracie wyślijcie, bo alias rozbojów
bać się trzeba..."
- Znowu spóźniona rada, bo działa idą
już ze mną! - rzekł książę.
"...Jeśliby z łożami ciężko
było, to same tylko działa bez łożów, i to
okryć, żeby nie wiedziano, co wiozą. A te rzeczy do Prus jak
najprędzej wymknąć, strzegąc się najbardziej tych
zdrajców, co w wojsku moim bunt podniósłszy moje starostwa
tłoczą..."
- Oj, co tłoczą, to tłoczą! Wycisną
je na twaróg! - przerwał znów książę.
"...starostwa moje tłoczą i na
Zabłudów się gotują idąc snadź do króla.
Z którymi bić się trudno, bo przecie
gromada, ale albo ich wpuściwszy, pięknie popoić, a w nocy
śpiących wyrżnąć (każdy gospodarz uczynić to
może), albo ich w piwach mocnych potruć, albo o co tam nietrudno,
swawolną także kupą na nich zemknąć, co by się na
nich obłowili...
- No, nic nowego! - rzekł książę
Bogusław. - Możesz, panie Harasimowicz, jechać dalej ze
mną...
- Jest jeszcze suplement - odrzekł podstarości.
I począł czytać dalej:
"...Win, jeśli nie można wywieźć(bo
tu już u nas nigdzie ich nie dostanie), tedy w skok za gotowe
posprzedawać...'
Tu pan Harasimowicz sam przerwał i chwycił
się za głowę.
- Dla Boga! wina idą o pół dnia drogi za
nami i pewno wpadły w ręce tej chorągwi zbuntowanej,
która koło nas przechodziła. Będzie szkody na jaki
tysiąc czerwonych złotych. Niech wasza książęca
mość świadczy za mną, że sama mi kazała
czekać, aż beczki na wozy wpakują.
Strach pana Harasimowicza byłby jeszcze większy,
gdyby pan Harasimowicz znał pana Zagłobę i gdyby wiedział,
że się właśnie w owej chorągwi znajduje. Tymczasem
jednak książę Bogusław roześmiał się i
rzekł:
- Niech im będzie na zdrowie! Czytaj dalej!
"...jeżeli się zaś kupiec nie
znajdzie..."
Książę Bogusław wziął się
aż pod boki ze śmiechu:
- Już się znalazł - rzekł - jeno trza mu
będzie borgować.
"...jeżeli się zaś kupiec nie znajdzie
(czytał żałosnym głosem Harasimowicz), tedy w ziemię
pozakopywać, byle nieznacznie, żeby nad dwóch o tym nie
wiedziało. Beczkę jednak jaką i drugą w Orlu i w
Zabłudowie zostawić, a to z lepszych i słodszych, co by się
ułakomili na nią, a podprawić mocno trucizną, żeby
starszyzna przynajmniej powyzdychała, to się drużyna
rozbieży. Dla Boga, życzliwie mi w tym posłużcie, a
sekretnie, przez miłosierdzie boże!... A palcie, co piszę i
ktokolwiek o czym wiedzieć będzie, odsyłajcie go do mnie. Albo
sami najdą i wypiją, albo jednając może im ten napój
podarować..."
Podstarości skończył czytać i
począł patrzyć na księcia Bogusława jakby
czekając instrukcji, a książę rzekł:
- Widzę, że tęgo brat mój myśli o
konfederatach, szkoda tylko, że jak zwykle, za późno!...
Żeby się był dwa tygodnie albo choć tydzień temu na
ów dowcip zdobył, można by było poprobować. A teraz
ruszaj z Bogiem, panie Harasimowicz, bo już cię nie potrzebujem.
Harasimowicz skłonił się i wyszedł.
Książę Bogusław stanął przed
zwierciadłem i począł się przyglądać starannie
własnej postaci, przy czym poruszał z lekka głową w prawo i
lewo, to oddalał się od lustra, to zbliżał, to
potrząsał puklami włosów, to strzygł oczyma z ukosa,
nie zważając wcale na Kmicica, który siedział w cieniu,
odwrócony plecami do okna.
Gdyby jednak był rzucił chociaż jedno
spojrzenie na twarz pana Andrzeja, poznałby, iż w młodym
pośle dzieje się coś dziwnego, twarz bowiem Kmicica była
blada, na czole osiadły mu gęste krople potu, a ręce drgały
konwulsyjnie. Przez chwilę podniósł się z krzesła i
znowu zaraz usiadł, jak człowiek, który walczy ze sobą i
przełamuje w sobie wybuch gniewu lub rozpaczy. Na koniec rysy jego
ściągnęły się i zakrzepły; widocznie
całą siłą potężnej woli i energii nakazał
sobie spokój i zapanował nad sobą zupełnie.
- Wasza książęca mość - rzekł
- z tego zaufania, jakim mnie książę hetman obdarza, widzisz
wasza książęca mość, że tajemnicy nie chce z
niczego przede mną robić. Należę duszą i mieniem do
jego robót; przy jego i waszej książęcej mości
fortunie może i moja wyrosnąć, dlatego gdzie wy idziecie, tam i
ja pójdę... Na wszystkom gotów! Ale chociaż w onych
sprawach służę i w nich się obracam, przecie pewnie nie
wszystko zgoła rozumiem ani też wszystkich arkanów
własnym słabym dowcipem przeniknąć mogę.
- Czego tedy życzysz, panie kawalerze, a raczej,
piękny kuzynie? - spytał książę.
- O naukę waszej książęcej mości
proszę, bo też wstyd by mi było, gdybym się przy takich
statystach niczego nie zdołał nauczyć. Nie wiem, czy wasza
książęca mość raczysz mi szczerze odpowiedzieć?
- To będzie zależało od twego pytania i od
mego humoru - odrzekł Bogusław nie przestając patrzeć w
lustro.
Oczy Kmicica błysnęły przez chwilę, lecz
mówił dalej spokojnie:
- Owóż tak jest: książę wojewoda
wileński wszystkie swe postępki dobrem i zbawieniem Rzeczypospolitej
osłania. Już też ta Rzeczpospolita z ust. mu nie schodzi.
Raczże mi wasza książęca mość szczerze
powiedzieć: pozoryli to tylko konieczne czyli naprawdę
książę hetman ma tylko dobro Rzeczypospolitej na celu?...
Bogusław rzucił bystre, przelotne spojrzenie na
pana Andrzeja.
- A jeżelibym ci powiedział, że to pozory,
czylibyś pomagał dalej?
Kmicic ruszył niedbale ramionami.
- Ba! jako rzekłem, moja fortuna przy fortunie waszych
książęcych mościów wyrośnie. Byle się to
stało, wszystko mi zresztą jedno!
- Wyjdziesz na człowieka! Pamiętaj, że ci to
przepowiadam. Ale czemu to brat nigdy z tobą szczerze nie
mówił?
- Może dlatego, że skrupulat, a może, ot tak!
nie zgadało się!
- Bystry masz dowcip, kawalerze, bo to szczera prawda,
że on skrupulat i niechętnie prawdziwą skórę
pokazuje. Jak mi Bóg miły, prawda! Taka już jego natura.
Toż on i ze mną gadając, skoro się tylko zapomni, zaraz
zaczyna mowę miłością dla ojczyzny koloryzować. Dopiero
jak mu się w oczy roześmieję, to się opatrzy. Prawda!
prawda!
- Więc to tedy jeno pozory? - pytał Kmicic.
Książę przekręcił krzesło,
siadł na nim jak na koniu i wsparłszy ręce na poręczy
milczał chwilę, jakby się namyślając, po czym
rzekł:
- Słuchaj, panie Kmicic! Gdybyśmy,
Radziwiłłowie, żyli w Hiszpanii, we Francji albo w Szwecji,
gdzie syn po ojcu następuje i gdzie prawo królewskie z Boga samego
wypływa, tedy, pominąwszy jakieś wojny domowe, jakieś rodu
królewskiego wygaśnięcie, jakieś nadzwyczajne zdarzenia,
służylibyśmy pewnie królowi i ojczyźnie,
kontentując się jeno najwyższymi urzędami, które nam
się z rodu i fortuny przynależą. Ale tu, w tym kraju, gdzie
król nie ma za sobą bożego prawa, jeno go szlachta kreuje,
gdzie wszystko in liberis suffragiis, słusznie czyniliśmy sobie
pytanie: dlaczego to Waza, a nie Radziwiłł ma panować?... Nic to
jeszcze Waza, boć oni z królów dziedzicznych ród
wiodą, ale kto nam zaręczy, kto nas upewni, że po Wazach nie
przyjdzie szlachcie fantazja do głowy posadzić na stolcu
królewskim i wielkoksiążęcym choćby pana
Harasimowicza albo jakiego pana Mieleszkę, albo jakiego pana
Piegłasiewicza z Psiej Wólki. Tfu! czy ja wiem wreszciekogo?... A
my? Radziwiłłowie i książęta Rzeszy Niemieckiej
mamyże po staremu przystępować do całowania jego
królewskiej - piegłasiewiczowskiej ręki?... Tfu! do wszystkich
rogatych diabłów, kawalerze, czas z tym skończyć!...
Spójrz przy tym na Niemcy, ilu tam książąt udzielnych
mogłoby, z uwagi na fortunę, na podstarościch do nas się
zgodzić. A przecie mają swoją udzielność, a przecie
panują, a przecie suffragia w sejmach Rzeszy mają, a przecie korony
na głowach noszą i miejsca przed nami biorą, choćby im
słuszniej wypadało ogony u naszych płaszczów nosić.
Czas z tym skończyć, panie kawalerze, czas spełnić to, o
czym ojciec mój już zamyślał!
Tu książę ożywił się,
wstał z krzesła i począł chodzić po komnacie.
- Nie obejdzie się to bez trudności i
impedimentów - mówił dalej - bo ołyccy i
nieświescy Radziwiłłowie nie chcą nam pomagać. Wiem,
że książę Michał pisał do brata, że nam
raczej o włosiennicy, nie o płaszczu królewskim myśleć.
Niechże sam o niej myśli, niech pokuty odprawia, niech na popiele
siada, niech mu jezuici skórę dyscyplinami garbują; skoro
kontentuje się krajczostwem, niechże przez całe cnotliwe
życie aż do cnotliwej śmierci kapłony cnotliwie kraje!
Obejdziem się bez niego i rąk nie opuścimy, bo teraz
właśnie pora. Rzeczpospolitą diabli biorą, bo już tak
bezsilna, na takie psy zeszła, że się nikomu nie może
opędzić. Wszyscy lezą w jej granice jak przez rozgrodzony
płot. To, co tu się ze Szwedami stało, nie przytrafiło
się dotąd nigdy na świecie. My, panie kawalerze, możem
wprawdzie śpiewać: Te Deum laudamus!, a swoją drogą to
niesłychana i niebywała rzecz... Jak to, najezdnik uderza na kraj,
najezdnik znany z drapieżności, i nie tylko nie znajduje oporu, ale
kto żyw opuszcza dawnego pana i spieszy do nowego: magnates, szlachta,
wojsko, zamki, miasta, wszyscy!... bez czci sławy, honoru, wstydu!...
Historia drugiego takiego przykładu nie podaje! Tfu! tfu! panie kawalerze!
kanalia w tym kraju żywie bez sumienia i ambicji... I taki kraj nie ma
zginąć? Na łaskawość się szwedzką
oglądali! Będziecie mieć łaskawość! Już tam
w Wielkopolsce Szwedzi szlachcie pałce w kurki od muszkietów wkręcają!...
I tak wszędy będzie - nie może być inaczej, bo taki
naród musi zginąć, musi pójść w pogardę
i w służbę do sąsiadów!...
Kmicic coraz był bledszy i resztkami sit trzymał
na wodzy wybuch szaleństwa; ale książę, cały zatopiony
w swej mowie, upajał się własnymi. słowami, własnym
rozumem, i nie zważając na słuchacza tak dalej
mówił:
- Jest, panie kawalerze, zwyczaj w tym kraju, iż gdy
kto kona, to mu krewni w ostatniej chwili poduszkę spod głowy
wyszarpują, ażeby się zaś dłużej nie
męczył. Ja i książę wojewoda wileński
postanowiliśmy tę właśnie przysługę oddać
Rzyczypospolitej. Ale że siła drapieżników czyha na
spadek i wszystkiego zagarnąć nie zdołamy, przeto chcemy, aby
choć część, i to nie lada jaka, dla nas przypadła.
Jako krewni, mamy do tego prawo. Jeśli zaś nie przemówiłem
ci tym porównaniem do głowy i nie zdołałem w sedno
utrafić, tedy powiem inaczej. Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna,
za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie,
Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem
wojewodą wileńskim powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna
musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz
wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć,
ale i sami ciągniemy. Niechaj Chmielnicki przy Ukrainie się ostaje,
niech Szwedzi z Brandenburczykiem o Prusy i wielkopolskie kraje się
rozprawiają, niech Małopolskę bierze Rakoczy czy kto
bliższy. Litwa musi być dla księcia Janusza, a z jego
córką - dla mnie!
Kmicic wstał nagle.
- Dziękuję waszej książęcej
mości, to tylko chciałem wiedzieć!
- Odchodzisz, panie kawalerze?
- Tak jest.
Książę spojrzał uważniej na Kmicica
i w tej chwili dopiero spostrzegł jego bladość i wzburzenie.
- Co ci jest, panie Kmicic? - spytał. - Wyglądasz
jak Piotrowin...
- Fatygi z nóg mnie obaliły i w głowie mi
się kręci. Żegnam waszą książęcą
mość, przed odjazdem przyjdę się jeszcze
pokłonić.
- To się spiesz, bo ja po południu ruszam
także.
- Za godzinę najdalej przybędę.
To rzekłszy Kmicic skłonił się i
wyszedł.
W drugiej izbie pokojowcy podnieśli się na jego
widok, ale on przeszedł jak pijany, nikogo nie widząc. Na progu izby
chwycił się obu rękami za głowę i począł
powtarzać z jękiem prawie:
- Jezusie Nazareński, Królu Żydowski!
Jezus, Maria, Józef!
Chwiejnym krokiem przeszedł przez podwórzec
około warty złożonej z sześciu halabardników. Za
kołowrotem stali jego ludzie z wachmistrzem Soroką na czele.
- Za mną! - rzekł Kmicic.
I ruszył przez miasto ku oberży.
Soroka, dawny żołnierz Kmicica i znający go
doskonale, zauważył natychmiast, że z młodym
pułkownikiem dzieje się coś niezwykłego.
- Czuj duch! - rzekł z cicha do ludzi - gorze temu, na
kogo gniew jego spadnie!
Żołnierze przyspieszali w milczeniu kroku, a
Kmicic nie szedł, ale biegł prawie naprzód, wymachując
rękoma i powtarzając bezładne słowa.
Do uszu Soroki dochodziły jeno oderwane wyrazy:
"Truciciele, wiarołomcy, zdrajcy... Zbrodzień i zdrajca... Obaj
tacy..."
Potem począł pan Kmicic wspominać dawnych
kompanionów. Nazwiska: Kokosiński, Kulwiec, Ranicki, Rekuć i
inne, wypadały z jego ust jedno po drugim. Kilka razy wspomniał
także Wołodyjowskiego. Słuchał tego ze zdumieniem Soroka i
trwożył się coraz bardziej, a w duszy myślał:
"Jakaś krew się tu poleje... Nie może
być inaczej..."
Tymczasem przyszli do zajazdu. Kmicic zamknął
się natychmiast w izbie i z godzinę nie dawał znaku życia.
A żołnierze tymczasem bez rozkazu ładowali
wiuki i siodłali konie.
Soroka mówił im:
- Nie zawadzi to, trzeba być na wszystko gotowym.
- My też gotowi! - odpowiadali starzy zabijakowie
ruszając wąsami.
Jakoż pokazało się wkrótce, że
Soroka dobrze znał swego pułkownika, bo nagle Kmicic ukazał
się w sieni, bez czapki, w koszuli tylko i hajdawerach.
- Konie siodłać! - krzyknął.
- Posiodłane.
- Wiuki ładować!
- Spakowane.
- Dukat na głowę! - krzyknął młody
pułkownik, który pomimo całej gorączki i wzburzenia
spostrzegł, że ci żołnierze w lot odgadują jego
myśli.
- Dziękujemy, panie komendancie! - ozwali się
wszyscy chórem.
- Dwóch ludzi weźmie konie wiuczne i wyjedzie
natychmiast z miasta ku Dębowej. Przez miasto jechać wolno, za
miastem puścić konie w skok i nie ustawać aż w lasach.
- Wedle rozkazu!
- Czterej inni nabić garłacze siekańcami. Dla
mnie dwa konie osiodłać, żeby i drugi był w zupełnej
gotowości.
- Wiedziałem ja, że coś będzie! -
mruknął Soroka.
- A teraz wachmistrz za mną! - krzyknął
Kmicic.
I jak był rozebrany, w hajdawerach tylko i
rozchełstanej na piersiach koszuli, wyszedł z sieni, a Soroka
szedł za nim, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia; tak doszli
aż do studni żurawianej w podwórzu zajazdu. Tu Kmicic
zatrzymał się i ukazując na wiadro wiszące przy żurawiu
rzekł:
- Lej mi wodę na łeb!
Wachmistrz wiedział z doświadczenia, jak
niebezpiecznie było pytać dwa razy o rozkaz; chwycił więc
za drąg i zanurzył wiadro w wodzie, następnie
wyciągnął je spiesznie i porwawszy w dłonie
chlusnął zawartą w nim wodę na pana Andrzeja, a pan Andrzej
począł parskać i prychać jakoby wieloryb dłońmi
przyklepywał mokre włosy, po czym zakrzyknął:
- Jeszcze!
Soroka powtórzył czynność raz, drugi i
chlustał wodą ze wszystkich sił, jakoby chciał
płomień zagasić.
- Dość! - rzekł na koniec Kmicic. -
Pójdź za mną, szaty mi pomożesz wdziać!
I poszli obaj do zajazdu.
W bramie spotkali swoich dwóch ludzi,
wyjeżdżających zwiucznymi końmi.
- Wolno przez miasto, za miastem w skok! -
powtórzył im na drogę Kmicic.
I wszedł do izby.
W pół godziny później ukazał
się, znowu, całkiem przybrany już jak do drogi w wysokie
jałowicze buty i łosiowy kaftan obciśnięty pasem
skórzanym, za który zatknięta była krócica.
Żołnierze zauważyli także, iż spod
kaftana wyglądał mu brzeg drucianej kolczugi, jak gdyby wybierał
się na bitwę. Szablę też miał przypiętą
wysoko, by łatwiej było chwycić za rękojeść;
twarz miał dość spokojną, ale surową i
groźną.
Rzuciwszy okiem na żołnierzy, czy gotowi i zbrojni
należycie, siadł na koń i cisnąwszy dukata gospodarzowi
wyjechał z zajazdu,
Soroka jechał przy nim, trzej inni z tyłu, prowadząc
zapasowego konia.
Wkrótce znaleźli się na rynku
napełnionym przez wojska Bogusława. Ruch już był
między nimi, bo widocznie przyszły rozkazy, aby się gotowano do
drogi. Jazda dociągała popręgów u siodeł i
kiełznała konie, piechota rozbierała muszkiety stojące w
kozłach przed domami, do wozów zakładano konie.
Kmicic obudził się jakoby z zamyślenia.
- Słuchaj, stary - rzekł do Soroki - wszakże
to od starościńskiego dworu gościniec idzie dalej, nie trzeba
wracać przez rynek?
- A gdzie pojedziem, panie pułkowniku?
- Do Dębowej!
- To właśnie z rynku wedle dworu trzeba
przejeżdżać. Rynek zostanie za nami.
- Dobrze! - rzekł Kmicic.
Po chwili mruknął sam do siebie
półgłosem:
- Ej, żeby tamci żyli teraz! Mało ludzi na
taką imprezę, mało!
Tymczasem przejechali rynek i poczęli skręcać
ku starościńskiemu domowi, który leżał o
półtora stai dalej nad drogą.
- Stój! - rzekł nagle Kmicic.
Żołnierze stanęli, on zaś
zwrócił się ku nim.
- Gotowiście na śmierć? - spytał
krótko.
- Gotowi - odpowiedzieli chórem orszańscy zabijakowie.
- Leźliśmy Chowańskiemu w gardło i nie
zjadł nas... Pamiętacie?
- Pamiętamy!
- Trzeba się dziś ważyć na wielkie
rzeczy... Uda się, to miłościwy król nasz panów z
was poczyni... Ja w tym!... Nie uda się, pójdziecie na pal!
- Co się nie ma udać! - rzekł Soroka,
którego oczy poczęły błyskać jak u starego wilka.
- Uda się! - powtórzyli trzej inni: Biłous,
Zawratyński i Lubieniec.
- Musimy porwać księcia koniuszego! - rzekł
Kmicic.
I umilkł chcąc zbadać wrażenie, jakie
szalona myśl uczyni na żołnierzy. A oni umikli także i
patrzyli w niego jak w tęczę, tylko wąsiska ruszały im
się i tylko twarze stały się groźne i zbójeckie.
- Pal blisko, nagroda daleko! - rzekł Kmicic.
- Mało nas! - mruknął Zawratyński.
- To gorzej aniżeli z Chowańskim ! - dodał
Lubieniec.
- Wojska wszystkie w rynku, a we dworze jeno straż i
dworzan ze dwudziestu - rzekł Kmicic - którzy niczego się nie
spodziewają, nawet i szabel przy bokach nie mają.
- Wasza miłość swoją głowę
stawi, czemu my nie mamy naszych postawić? - odparł Soroka.
- Słuchać! - rzekł Kmicic. - Jeśli
chytrością go nie weźmiem, to inaczej wcale nie weźmiem...
Słuchać! Ja wejdę do komnat i po chwili wyjdę z
księciem... Jeśli książę siądzie na mego konia,
tedy ja siądę na drugiego i pojedziem... Jak odjedziemy ze sto albo z
półtorasta kroków, tedy go we dwóch porwać pod
pachy i w skok, co tchu w koniach!
- Wedle rozkazu! - rzekł Soroka.
- Jeśli nie wyjdziem - mówił dalej Kmicic -
a usłyszycie strzał w komnacie, tedy mi gruchnąć z
garłaczy po straży i konia mi podawać, jak tylko wypadnę ze
drzwi.
- Tak i będzie! - rzekł Soroka.
- Naprzód! - skomenderował Kmicic.
Ruszyli i w kwadrans później stanęli przed
kołowrotem starościńskiego dworu. Przy kołowrocie, po
staremu, stało sześciu halabardzistów, a czterech we drzwiach
sieni. Po podwórzu kręciło się przy karecie kilku
masztalerzy i forysiów, których doglądał zacny
jakiś dworzanin, cudzoziemiec - jak można było poznać ze
stroju i peruki.
Dalej, wedle wozowni, zakładano konie do dwóch
jeszcze kolasek, olbrzymi pajukowie znosili do nich łuby i sepety. Nad
tymi czuwał człowiek cały czarno ubrany, z twarzy
wyglądający na medyka albo astrologa.
Kmicic oznajmił się, jak i poprzednio, przez
dyżurnego oficera, który po chwili wrócił i wezwał
go do księcia.
- Jak się masz, kawalerze? - rzekł wesoło
książę. - Takeś mnie nagle opuścił, żem
myślał, iż skrupuły w tobie od moich słów
rebelizowały, i nie spodziewałem się widzieć cię więcej.
- Jakżebym to nie miał się przed drogą
pokłonić! - rzekł Kmicic.
- No! przecie myślałem także, iż wiedział
książę wojewoda, kogo z poufną misją wysłać.
Skorzystam i ja z ciebie, bo ci dam kilka listów do różnych
znacznych osób i do samego króla szwedzkiego. Ale
cóżeś to tak zbrojny jak do bitwy?
- Bo między konfederatów jadę, a
właśnie i tu w mieście słyszałem, i wasza
książęca mość to potwierdził, że niedawno
temu przechodziła tędy konfederacka chorągiew. Nawet tu, w
Pilwiszkach, okrutnie Zołtareńko owych ludzi przepłoszyli, bo to
zawołany żołnierz prowadził ową chorągiew.
- Któż to taki?
- Pan Wołodyjowski, a jest z nim i pan Mirski, i pan
Oskierko, i dwóch panów Skrzetuskich: jeden ów
zbarażczyk, którego żonę chciałeś wasza
książęca mość w Tykocinie oblegać. Wszystko się
to przeciw księciu wojewodzie pobuntowało, a szkoda, bo tędzy
żołnierze. Cóż robić! Są jeszcze tacy
głupi ludzie w tej Rzeczypospolitej, którzy nie chcą za
czerwone sukno wraz z Kozakami i Szwedami ciągnąć.
- Głupich nigdzie na świecie nie brak, a
szczególnie w tym kraju! - rzekł książę. - Ot! masz
listy, a oprócz tego, jak zobaczysz jego szwedzki majestat, tedy wyznaj
mu niby poufnie, żem w duszy taki sam jego stronnik jak i mój
stryjeczny, jeno do czasu muszę symulować.
- Kto nie musi symulować! - odparł Kmicic. -
Symuluje każdy, zwłaszcza jeśli chce czegoś znacznego
dokonać.
- Pewnie, że tak jest. Spraw się, panie kawalerze,
dobrze, a będę ci wdzięczny i nie dam się w nagradzaniu
księciu wojewodzie wileńskiemu prześcignąć.
- Jeśli taka łaska waszej książęcej
mości, to z góry o nagrodę poproszę.
- Masz tobie. Pewnie cię tam książę
wojewoda niezbyt suto na drogę opatrzył. Wąż u niego w
skrzyni siedzi.
- Niechże mnie Bóg zachowa, abym miał
pieniędzy żądać, nie chciałem ich od księcia
hetmana, nie wezmę i od waszej książęcej mości. Na
własnym żołdzie jestem i na własnym pozostanę.
Książę Bogusław spojrzał ze
zdziwieniem na młodego rycerza.
- E, to widzę, Kmicicowie naprawdę nie z tych, co
ludziom w ręce patrzą.
O co tedy idzie, panie kawalerze?
- Rzecz jest taka, wasza książęca
mość! Nie rozmyśliwszy się dobrze w Kiejdanach,
wziąłem ze sobą konia wielkiej krwi, żeby to się przed
Szwedami pokazać. Nie przesadzę, jeśli rzeknę, że
lepszego w kiejdańskich stajniach nie masz. Teraz tedy mi go żal i
strach mi, żeby się po drogach, karczmach albo od niewczasów
nie sterał. A jako o przygodę nietrudno, może i w
nieprzyjacielskie ręce wpaść, choćby tegoż pana
Wołodyjowskiego, który personaliter okrutnie na mnie zawzięty.
Umyśliłem tedy prosić waszą książęcą
mość, abyś go raczył na przechowanie wziąść
i zażywać, póki się sposobniejszą porą o niego
nie upomnę.
- To mi go lepiej przedaj.
- Nie może być, bo to byłoby, jakobym
przyjaciela przedawał. Mało sto razy mnie ten koń z
największego ukropu wyniósł, gdyż i tę ma
cnotę, że w bitwie kąsa nieprzyjaciół okrutnie.
- Takiż to zacny koń? - pytał z żywym
zajęciem książę Bogusław.
- Czy zacny? Gdybym był pewien, że się wasza
książęca mość nie rozgniewa, tedybym sto czerwonych
złotych stawił, że nie przymierzając i wasza
książęca mość nie posiada takiego w swoich stajniach.
- Może i ja bym stawił, gdyby nie to, że nie
pora dziś konie w zawód puszczać. Chętnie go przechowam,
chociaż jeśli mi się uda, wolałbym kupić. Ale
gdzież się owo dziwo znajduje?
- A ot, przed kołowrotem ludzie go trzymają! Ale
że dziwo, to dziwo, bo nie koloryzując sułtan może takiego
konia pozazdrościć. Nietutejszy on - natolski, jeno myślę,
że i w Natolii jeden się taki utrafił.
- To pójdźmy obaczyć.
- Służę waszej książęcej
mości.
Książę wziął kapelusz i wyszli.
Przed kołowrotem ludzie Kmicicowi trzymali dwa
zapasowe, całkiem osiodłane konie, z których jeden, istotnie
bardzo rasowy, czarny jak kruk, ze strzałką na czole i
białą pęciną u nogi włócznej, zarżał
lekko na widok swego pana.
- To ten! zgaduję! - rzekł książę
Bogusław. - Nie wiem, czy takie dziwo, jakeś mówił, ale
istotnie zacny koń.
- A przeprowadzić no go! - krzyknął Kmicic. -
Albo nie! czekaj, ja sam siądę!
Żołnierze podali konia i pan Andrzej siadłszy
począł go objeżdżać wedle kołowrotu. Pod
biegłym jeźdźcem koń wydał się jeszcze
dwakroć piękniejszy. Śledziona grała w nim, gdy szedł
rysią, oczy wypukłe nabrały blasku, i zdawało się,
że chrapami wyrzuca ogień wewnętrzny, a grzywę wiatr mu
rozwiał. Pan Kmicic zataczał koła, zmieniał chody, na
koniec najechał tuż na księcia, tak że chrapy konia nie
były dalej jak o krok od jego twarzy, i krzyknął:
- Alt!
Koń wsparł się czterema nogami i
stanął jak wryty.
- A co? - rzekł Kmicic.
- Jak to powiadają: oczy i nogi jelenia, chód
wilka, chrapy łosia, a pierś niewiasty! - rzekł
książę Bogusław. - Jest wszystko, co potrzeba. I
komendę rozumie niemiecką?
- Bo go objeżdżał mój kawalkator,
Zend, który był Kurlandczyk.
- A ścigła szkapa?
- Wiatr waszej książęcej mości na nim
nie dogoni! Tatarzyn przed nim nie ujdzie!
- Grzeczny musiał być kawalkator, bo widzę,
że i wyjeżdżony koń bardzo.
- Czy wyjeżdżony? Wasza książęca
mość nie uwierzy! Tak on chodzi w szeregu, że gdy szereg idzie
skokiem, możesz wasza książęca mość cugle
puścić, a on się o pół chrapów z szeregu nie
wysunie. Jeśli wasza książęca mość raczy
spróbować i jeśli się na dwóch stajach choć o
pół łba wysunie, to go darmo oddam.
- To byłoby największe dziwo, żeby się z
puszczonymi cuglami nie wysunął.
- I dziwo, i wygoda, bo obie ręce wolne. Nieraz tak
było, żem w jednej miał szablę, w drugiej pistolet, a
koń szedł wolno.
- Ba, a jeśli szereg zawraca?
- Tedy zawróci i on, nie popsowawszy linii.
- Nie może być! - rzekł książę
- tego żaden koń nie uczyni. Widziałem we Francji konie
muszkieterów królewskich, bardzo ćwiczone, umyślnie,
aby ceremonij dworskich nie psowały, ale przecie trzeba je cuglami
prowadzić.
- W tym koniu człowieczy dowcip... Niechże wasza
książęca mość sam popróbuje.
- Dawaj! - rzekł po chwili namysłu
książę.
Sam Kmicic potrzymał konia do wsiadania, a
książę skoczył lekko na kulbakę i począł
klepać rumaka po lśniącym karku.
- Dziwna rzecz! - rzekł- najlepsze szkapy na
jesień szerszenieją, ten zaś jakoby z wody wyszedł. A w
którą stronę ruszymy?
- Ruszymy naprzód szeregiem, i jeśli wasza
książęca mość pozwoli, to w drugą stronę, ku
lasowi. Droga tam równa i szeroka, a ku miastu mogłyby nam jakowe
wozy przeszkadzać.
- Niechże będzie ku lasowi!
- Ze dwie staje równo! Puść wasza
książęca mość cugle z miejsca i skokiem...
Dwóch ludzi z każdej strony, ja trochę z tyłu
pojadę.
- Stawać! - rzekł książę.
Szereg stanął i zwrócił się
głowami końskimi ku drodze od miasta. Książę stał
w środku.
- Ruszaj! - rzekł. - Z miejsca w skok!... Marsz!
Szereg pomknął i po pewnej chwili szedł jak
wicher. Tuman kurzu zasłonił ich przed oczyma dworzan i masztalerzy,
którzy zebrawszy się gromadką przed kołowrotem,
przyglądali się z ciekawością biegowi. Ćwiczone konie,
w największym pędzie, chrapiąc z wysilenia, przebiegły
już staję lub więcej, i rumak książęcy, lubo nie
trzymany cuglami, nie wysunął się istotnie ani na cal.
Przebiegli i drugą staję, nagle Kmicic zwrócił się,
a widząc za sobą jeno tumany kurzu, przez które zaledwie
było widać dwór starościński, a wcale stojących
przed nim ludzi, krzyknął straszliwym głosem:
- Bierz go!
W tej chwili Biłous i olbrzymi Zawratyński
chwycili księcia za oba ramiona, aż kości zatrzeszczały mu
w stawach, i trzymając w żelaznych pięściach, poczęli
bóść ostrogami własne konie.
Książęcy w środku trzymał się
ciągle w szeregu, nie zostając ani wysuwając się na cal
naprzód. Zdumienie, przerażenie, wicher bijący w twarz
księcia Bogusława odebrały mu w pierwszej chwili mowę.
Szarpnął się jeno raz i drugi, lecz bez skutku, bo tylko
ból od wykręconych ramion przeszył go na wylot.
- Co to jest? łotry!... Nie wiecie, ktom jest!... -
krzyknął wreszcie.
Wtem Kmicic trącił go lufą od krócicy
między łopatki.
- Na nic opór, bo kula w krzyż! -
zakrzyknął.
- Zdrajco! - rzekł książę.
- A ty kto? - odparł Kmicic.
I mknęli dalej.
|