ROZDZIAŁ 7
Radziwiłł dawno by był uderzył na
Podlasie, gdyby nie to, że rozmaite powody zatrzymywały go w
Kiejdanach. Naprzód czekał na posiłki szwedzkie, z
których przysłaniem Pontus de la Gardie umyślnie
zwłóczył. Jakkolwiek jenerała szwedzkiego
łączyły węzły pokrewieństwa z samym
królem, przecie ani świetnością rodu, ani znaczeniem, ani
obszernymi związkami krwi nie mógł sprostać temu
magnatowi litewskiemu, a co do fortuny, to jakkolwiek w tej chwili w skarbcu
radziwiłłowskim nie było gotowizny, jednakowoż
połową dóbr książęcych mogliby się
obdzielić wszyscy jenerałowie szwedzcy i jeszcze uważać
się za bogatych. Owóż, gdy z kolei losów tak
wypadło, że Radziwiłł znalazł się zależnym
od Pontusa, nie umiał sobie jenerał odmówić tej
satysfakcji, aby owemu panu nie dać uczuć tej zależności i
własnej przewagi.
Radziwiłł zaś nie potrzebował
posiłków do pobicia konfederatów, bo na to miał i
własnych sił dosyć, ale byli mu Szwedzi potrzebni z tych
powodów, o których wspominał Kmicic w liście do pana
Wołodyjowskiego. Od Podlasia przegradzały Radziwiłła
zastępy Chowańskiego, które mogły mu bronić drogi;
gdyby zaś Radziwiłł szedł z wojskami szwedzkimi i pod
egidą króla szwedzkiego, wówczas wszelki krok
nieprzyjacielski ze strony Chowańskiego musiałby być
uważany jako wyzwanie Karola Gustawa. Radziwiłł w duszy
chciał tego, dlatego niecierpliwie oczekiwał przybycia choćby
jednej chorągwi szwedzkiej i zżymając się na Pontusa
mawiał nieraz do swych dworzan:
- Parę lat temu za fawor by sobie poczytywał,
gdyby pismo ode mnie otrzymał, i potomkom by je w testamencie
przekazał, a dziś zwierzchnika maniery przybiera!
Na co pewien szlachcic, gębacz i weredyk znany na
całą okolicę, tak raz sobie pozwolił odpowiedzieć:
- Wedle przysłowia, mości książę,
jak kto sobie pościele, tak się wyśpi.
Radziwiłł wybuchnął gniewem i do
wieży go wtrącić rozkazał, ale na drugi dzień
wypuścił i guzem złocistym obdarzył, bo o szlachcicu
mówiono, że ma gotowiznę, a książę
pieniędzy od niego chciał na skrypt pożyczyć. Szlachcic guz
przyjął, ale pieniędzy nie dał.
Posiłki szwedzkie nadeszły wreszcie w liczbie
ośmiuset koni, ciężkich rajtarów; trzysta piechoty i sto
lżejszej jazdy wyekspediował Pontus wprost do tykocińskiego
zamku, chcąc na wszelki przypadek mieć w nim własną
załogę.
Wojska Chowańskiego rozstąpiły się przed
owymi ludźmi nie czyniąc im żadnego wstrętu, którzy
też dostali się szczęśliwie do Tykocina, bo to działo
się wówczas, gdy jeszcze konfederackie chorągwie stały
rozproszone po całym Podlasiu i zajmowały się tylko rabunkiem
dóbr radziwiłłowskich.
Spodziewano się, że książę
doczekawszy się pożądanych posiłków ruszy zaraz, ale
on jeszcze zwłóczył. Powodem tego były wieści z
Podlasia o nieładzie panującym w tym województwie, o braku
jedności między konfederatami i nieporozumieniach, jakie wynikły
między Kotowskim, Lipnickim i Jakubem Kmicicem.
- Trzeba im dać czas - mówił
książę - by się za łby wzięli. Wygryzą
się oni sami i ta siła sczeźnie bez wojny, a my tymczasem na
Chowańskiego uderzymy.
Lecz nagle zaczęły przychodzić przeciwne
wiadomości; pułkownicy nie tylko się nie pobili ze sobą,
ale zebrali się w jedną kupę pod Białymstokiem.
Książę w głowę zachodził, co mogło być
powodem takiej odmiany. Nareszcie nazwisko Zagłoby jako regimentarza
doszło do uszu książęcych. Dano też znać o
założeniu warownego obozu, o prowiantowaniu wojska, o działach
wygrzebanych w Białymstoku przez Zagłobę, o wzrastaniu
potęgi konfederackiej i o ochotnikach napływających z
zewnątrz. Książę Janusz wpadł w taki gniew, że
Ganchof, nieustraszony żołnierz, nie śmiał przez dobę
zbliżyć się do niego.
Na koniec wyszedł rozkaz do chorągwi, by się
gotowały do drogi. W jeden dzień cała dywizja stanęła
gotowa; jeden regiment piechoty niemieckiej, dwa szkockiej, jeden litewskiej;
pan Korf prowadził artylerię; Ganchof objął
dowództwo jazdy. Prócz dragonii Charłampowej i
rajtarów szwedzkich był lekki znak Niewiarowskiego i poważna
chorągiew własna książęca, w której
namiestnikiem był Ślizień. Była to siła znaczna i
złożona z samych weteranów. Z nie większą
potęgą książę za czasów pierwszych wojen z
Chmielnickim odniósł swe zwycięstwa, które imię
jego nieśmiertelną przyozdobiły sławą; z nie
większą siłą zbił Półksiężyca,
Nebabę; rozgromił na głowę pod Łojowem
kilkudziesięciotysięczną watahę przesławnego
Krzeczowskiego, wyciął Mozyrz, Turów, wziął szturmem
Kijów i tak przycisnął w stepach Chmielnickiego, że ten w
układach musiał szukać ratunku.
Lecz gwiazda tego potężnego wojownika zachodziła
widocznie i sam nie miał dobrych przeczuć. Zapuszczał oczy w
przyszłość i nie widział nic jasno. Pójdzie na
Podlasie, rozniesie na końskich kopytach buntowników, każe
obedrzeć ze skóry nienawistnego Zagłobę - i
cóż z tego? Co dalej? Jaka nadejdzie losów odmiana? Czy
wówczas uderzy na Chowańskiego, pomści cybichowską
klęskę i nowym wawrzynem głowę przyozdobi?
Książę mówił tak, ale wątpił, bo
właśnie zaczęły już chodzić szeroko słuchy o
tym, że północne zastępy bojąc się wzrostu
szwedzkiej potęgi przestaną wojować ,a może nawet
wejdą w przymierze z Janem Kazimierzem. Sapieha urywał je jeszcze i
gromił, gdzie mógł, ale jednocześnie już
układał się z nimi. Miał też same plany i pan
Gosiewski.
Owóż w razie ustąpienia Chowańskiego
zamknęłoby się i to pole działania, znikłaby dla
Radziwiłła ostatnia sposobność okazania swej siły;
gdyby zaś Jan Kazimierz zdołał zawrzeć przymierze i
popchnąć na Szwedów dotychczasowych wrogów, podówczas
szczęście mogłoby się przechylić na jego stronę
przeciw Szwedom, a tym samym przeciw Radziwiłłowi.
Z Korony dochodziły wprawdzie księcia
najpomyślniejsze wieści. Powodzenie Szwedów przechodziło
wszelkie nadzieje. Województwa poddawały się jedne za drugimi;
w Wielkopolsce panowali jak w Szwecji, w Warszawie rządził
Radziejowski; Małopolska nie stawiała oporu; Kraków
upaść miał lada chwila; król, opuszczony od wojska i
szlachty, ze złamaną w sercu ufnością do swego narodu,
uszedł na Śląsk, i sam Karol Gustaw dziwił się
łatwości, z jaką skruszył ową potęgę, zawsze
dotąd w walce ze Szwedami zwycięską.
Ale właśnie w tej łatwości widział
Radziwiłł niebezpieczeństwo dla siebie, bo przeczuwał,
że zaślepieni powodzeniem Szwedzi nie będą się z nim
liczyli, nie będą uważali na niego, zwłaszcza że nie
okazał się tak potężnymi tak władnym na Litwie, jak
wszyscy, nie wyjmując i jego samego, myśleli. Czy tedy król
szwedzki odda mu Litwę albo chociaż Białą Ruś?! Zali
nie będzie wolał jakim wschodnim okrawkiem Rzeczypospolitej
zaspokoić raczej wiecznie głodnego sąsiada, aby mieć
ręce rozwiązane w reszcie Polski?
To były pytania, które ustawicznie
dręczyły duszę księcia Janusza. Dnie i noce trawił w
niepokoju. Pomyślał, że i Pontus de la Gardie nie
śmiałby go traktować tak dumnie, prawie lekceważąco,
gdyby się nie spodziewał, że król potwierdzi takie
postępowanie, albo co gorzej, gdyby nie miał gotowych już
instrukcyj.
"Póki stoję na czele kilku tysięcy
ludzi - myślał Radziwiłł - póty jeszcze
będą się na mnie oglądali, ale gdy zabraknie mi
pieniędzy i gdy najemne pułki rozbiegną się - co
będzie?"
A właśnie intrata z olbrzymich dóbr nie
nadeszła; część ich niezmierna, rozproszona po całej
Litwie i hen, aż do Polesia kijowskiego leżała w ruinie;
podlaskie zaś wypłukali do cna konfederaci.
Chwilami zdawało się księciu, że upada w
przepaść. Ze wszystkich jego robót i knowań mogło mu
tylko pozostać miano zdrajcy - nic więcej.
Straszyła go też i inna mara - mara śmierci.
Co noc prawie ukazywała się ona przed firankami jego łoża i
kiwała nań ręką, jakby chciała rzec: Pójdź
w ciemność, na drugą stronę nieznanej rzeki...
Gdyby był stał na szczycie sławy, gdyby
ową pożądaną tak namiętnie koronę
mógł choć na dzień jeden, choć na godzinę
włożyć na skronie, byłby przyjął to straszne,
milczące widmo nieulękłym okiem. Ale umrzeć i zostawić
po sobie niesławę i pogardę ludzką wydawało się
dla tego pana, jak sam szatan pysznego, piekłem za życia.
Nieraz też, gdy był samotny albo tylko ze swym
astrologiem, w którym ufność największą
pokładał, chwytał się za skronie i powtarzał
przyduszonym głosem:
- Gorzeję! gorzeję! gorzeję!
W tych warunkach zbierał się do pochodu na
Podlasie, gdy mu na dzień przed wymarszem dano znać, że
książę Bogusław zjechał z Taurogów.
Na samą wieść o tym książę
Janusz, jeszcze nim brata ujrzał, jakoby odżył, bo ów
Bogusław przywoził z sobą młodość, ślepą
wiarę w przyszłość. W nim miała odrodzić się
linia birżańska, dla niego już tylko książę
Janusz pracował.
Dowiedziawszy się, że nadciąga, chciał
koniecznie jechać naprzeciw, lecz że etykieta nie pozwalała
przeciw młodszemu wyjeżdżać, posłał więc po
niego złoconą kolasę i całą chorągiew
Niewiarowskiego dla asysty, a z szańczyków sypanych przez Kmicica i
z samego zamku kazał walić z moździerzy, zupełnie tak,
jakby na przyjazd króla.
Gdy bracia po ceremonialnym powitaniu zostali wreszcie sam
na sam, Janusz chwycił Bogusława w objęcia i począł
powtarzać wzruszonym głosem:
- Zaraz mi młodość wróciła! Zaraz
i zdrowie wróciło!
Lecz książę Bogusław popatrzył na
niego pilnie i rzekł:
- Co waszej książęcej mości jest?
- Nie mośćmy się mościami, skoro nas
nikt nie słyszy... Co mi jest? Choroba mnie drąży, aż
zwalę się jak spróchniałe drzewo... Ale mniejsza z tym!
Jak się żona moja ma i Maryśka?
- Wyjechały z Taurogów do Tylży. Zdrowe
obie, a Marie jako pączek różany; cudnaż to będzie
róża, gdy rozkwitnie... Ma foi! Piękniejszej nogi w
świecie nikt nie ma, a kosy do samej ziemi jej spływają...
- Takaż ci się wydała urodziwa? To i dobrze,
Bóg cię natchnął, żeś tu wpadł. Lepiej mi
na duszy, gdy cię widzę!... Ale co mi dé publicis
przywozisz?... Cóż elektor?
- To wiesz, że zawarł przymierze z miastami
pruskimi?
- Wiem.
- Jeno że mu nie bardzo ufają. Gdańsk nie
chciał przyjąć jego załogi... Mają Niemcy nos dobry.
- I to wiem. A nie pisałeś do niego? Co o nas
myśli?
- O nas?... - powtórzył z roztargnieniem
książę Bogusław.
I jął rzucać oczyma po komnacie, po czym
wstał; książę Janusz myślał, że czegoś
szuka, ale on pobiegł do zwierciadła stojącego w kącie i
odchyliwszy je odpowiednio począł macać palcem prawej ręki
po całej twarzy, wreszcie rzekł:
- Skóra mi trochę przez drogę
opierzchła, ale do jutra to przejdzie... Co elektor o nas myśli?
Nic... Pisał mi, że o nas nie zapomni.
- Jak to, nie zapomni?
- Mam list ze sobą, to ci go pokażę... Pisze,
że co bądź się stanie, on o nas nie zapomni. A ja mu
wierzę, bo jego korzyść tak mu nakazuje. Elektor tyle o
Rzeczpospolitę dba, ile ja o starą perukę, i chętnie by
ją Szwedom oddał, byle mógł Prusy zacapić; ale
szwedzka potęga zaczyna go niepokoić, więc rad by na przyszłość
mieć gotowego sprzymierzeńca, a będzie go miał, jeśli
ty zasiędziesz na tronie litewskim.
- Oby tak się stało!... Nie dla siebie ja tego
tronu chcę!
- Całej Litwy nie uda się może na
początek wytargować, ale chociaż dobry kawał z
Białorusią i Żmudzią.
- A Szwedzi?
- Szwedzi będą się też radzi nami od
wschodu przegrodzić.
- Balsam mi wlewasz...
- Balsam! Aha!... Jakiś czarnoksiężnik w
Taurogach chciał mi sprzedać balsam, o którym powiadał,
że kto się nim wysmaruje, ma być od szabli, szpady i
włóczni bezpieczen. Kazałem go zaraz wysmarować i
trabantowi pchnąć dzidą, wyimainuj sobie... na wylot
przeszła!...
Tu książę Bogusław począł
się śmiać, ukazując przy tym białe jak kość
słoniowa zęby. Ale Januszowi nie w smak była ta rozmowa,
więc znowu zaczął de publicis.
- Wysłałem listy do króla szwedzkiego i do
wielu innych naszych dygnitarzy - rzekł. - Musiałeś i ty
odebrać pismo przez Kmicica.
- A czekajże! Toć ja poniekąd w tej sprawie
przyjechałem. Co ty o Kmicicu myślisz?
- To gorączka, szalona głowa, człowiek
niebezpieczny i wędzidła znieść nie umiejący, ale to
jeden z tych rzadkich ludzi, którzy z dobrą wiarą nam
służą.
- Pewno - odrzekł Bogusław - mnie się nawet o
mało do królestwa niebieskiego nie przysłużył.
- Jak to? - pytał z niepokojem Janusz.
- Mówią, panie bracie, że byle w tobie
żółć poruszyć, zaraz cię dusić poczyna.
Przyrzeczże mi, że będziesz słuchał cierpliwie i
spokojnie, a ja ci opowiem coś o twoim Kmicicu, z czego poznasz go lepiej,
niż dotąd poznałeś.
- Dobrze! będę cierpliwy, jeno przystąp do
rzeczy.
- Cud boski mnie z rąk tego wcielonego diabła
wydostał - odrzekł książę Bogusław.
I rozpoczął opowiadać o wszystkim, co
się w Pilwiszkach zdarzyło. Nie mniejszy to był cud, że
książę Janusz ataku astmy nie dostał, ale natomiast
można było sądzić, że go apopleksja zabije.
Trząsł się cały, zębami zgrzytał, palcami oczy
zatykał, na koniec począł wołać zachrypłym
głosem:
- Tak?!... dobrze!.. Zapomniał jeno, że jego
koczotka jest w moich rękach...
- Pohamuj się, na miły Bóg, i słuchaj
dalej - odrzekł Bogusław.
-Spisałem się więc z nim dość po
kawalersku i jeśli tej przygody w diariuszu nie zapiszę ani się
nią chwalić nie będę, to tylko dlatego, że mi wstyd,
iżem się temu gburowi dał tak podejść jak dziecko, ja,
o którym Mazarin mówił, że w intrydze i
przebiegłości nie mam równego na całym dworze francuskim.
Ale mniejsza z tym... Sądziłem owóż z początku,
żem tego twego Kmicica zabił, tymczasem mam teraz dowód w
ręku, że się wylizał.
- Nic to! znajdziemy go! wykopiemy! dostaniem choćby
spod ziemi!... A tymczasem ja mu tu boleśniejszy cios zadam, niż
gdybym go ze skóry kazał żywcem obedrzeć.
- Żadnego ciosu mu nie zadasz, jeno zdrowiu
własnemu zaszkodzisz. Słuchaj! Jadąc tutaj zauważyłem
jakiegoś prostaka na srokatym koniu, który ciągle trzymał
się nie opodal od mojej kolasy. Zauważyłem właśnie
dlatego, że koń był srokaty, i kazałem go wreszcie
wołać. - Gdzie jedziesz?
- Do Kiejdan. - Co wieziesz? - List do księcia
wojewody. - Kazałem sobie ten list oddać, a że arkanów
pomiędzy nami nie ma, więc przeczytałem... Masz!
To rzekłszy podał księciu Januszowi list
Kmicica, pisany z lasu w chwili, gdyż Kiemliczami w drogę
ruszał.
Książę przebiegł go oczyma, mnąc z
wściekłością, wreszcie począł wołać:
- Prawda! na Boga, prawda! On ma moje listy, a tam są
rzeczy, o które i król szwedzki nie tylko podejrzenie, ale i
śmiertelną urazę powziąść może...
Tu chwyciła go czkawka i atak spodziewany
nadszedł. Usta otwarły mu się szeroko i chwytały szybko
powietrze, ręce rwały szaty pod gardłem ; książę
Bogusław, widząc to, zaklaskał w ręce, a gdy
służba nadbiegła, rzekł:
- Ratujcie księcia pana; a jak dech odzyska,
proście go, by przyszedł do mojej komnaty, ja tymczasem spocznę
nieco.
I wyszedł.
W dwie godziny później Janusz, z oczyma
nabiegłymi krwią, z obwisłymi powiekami i siną twarzą,
zapukał do komnaty Bogusławowej. Bogusław przyjął go leżąc
w łożu z twarzą wysmarowaną migdałowym mlekiem,
które miało nadawać skórze miękkość i
połysk. Bez peruki na głowie, bez barwiczki na twarzy i z
odczernionymi brwiami wyglądał wiele starzej niż w
całkowitym stroju, ale książę Janusz nie
zwrócił na to uwagi.
- Zastanowiłem się jednak - rzekł - że
Kmicic nie może tych listów opublikować, bo gdyby to
uczynił, tym samym by wyrok śmierci na tę dziewkę
napisał. Zrozumiał on to dobrze, że tylko tym sposobem ma mnie w
ręku, ale też i ja nie mogę zemsty wywrzeć, i to mnie
gryzie, jakobym rozżartego psa w piersi nosił.
- Te listy trzeba będzie jednak koniecznie
odzyskać! - rzekł Bogusław.
- Ale quo modo?
- Musisz nasłać na niego jakiego zręcznego
człeka; niech jedzie, niech z nim w przyjaźń wejdzie i przy
zdarzonej sposobności listy zachwyci, a samego nożem pchnie. Trzeba
nagrodę wielką obiecać...
- Kto się tu tego podejmie?
- Żeby to tak w Paryżu albo choćby i w
Niemczech, w jeden dzień znalazłbym ci stu ochotników, ale w
tym kraju nawet i tego towaru nie dostanie.
- A trzeba swojego człowieka, bo cudzoziemca
będzie się strzegł.
- To zdaj to na mnie, ja może kogo w Prusach
wynajdę.
- Ej, żeby to go żywcem schwytać można,
a mnie do rąk dostawić! Zapłaciłbym mu za wszystko od razu.
Powiadam ci, że zuchwalstwa tego człowieka przechodziły
wszelką miarę. Dlategom go wyprawił, bo mną samym
potrząsał, bo mi do oczu o byle co jak kot skakał, bo swoją
wolę m i tu we wszystkim narzucał... Mało nie sto razy już,
już miałem w gębie rozkaz, by go rozstrzelać... Ale nie
mogłem, nie mogłem...
- Powiedz mi, czy naprawdę on nam krewny?...
- Kiszków naprawdę krewny, a przez
Kiszków i nasz.
- Swoją drogą to diabeł jest... i
niebezpieczny całą gębą przeciwnik!
- On? Mogłeś mu kazać do Carogrodu
jechać i sułtana z tronu ściągnąć albo królowi
szwedzkiemu brodę oberwać i do Kiejdan ją przywieźć! Co
on tu w czasie wojny wyrabiał! - Tak i patrzy. A przyrzekł nam
zemstę do ostatniego oddechu. Szczęściem, dostał ode mnie
naukę, że z nami niełatwo. Przyznaj, żem się po
radziwiłłowsku z nim obszedł, i gdyby jaki francuski kawaler
mógł się podobnym uczynkiem pochwalić, to by o nim
łgał po całych dniach, z wyjątkiem godzin snu, obiadu i
całowania; bo oni, jak się zejdą, to łżą jeden
przez drugiego tak, że aż słońcu wstyd świecić...
- Prawda, żeś go przycisnął,
wolałbym jednak, żeby się to nie przygodziło.
- A ja bym wolał, żebyś sobie lepszych
zauszników wybierał, mających więcej respektu dla
radziwiłłowskich kości.
- Te listy! te listy!...
Bracia umilkli na chwilę, po czym Bogusław
pierwszy ozwał się:
- Co to za dziewka?
- Billewiczówna.
- Billewiczówna czy Mieleszkówna, jedna
drugiej równa. Uważasz, że mnie rym znaleźć tak
łatwo, jak drugiemu splunąć. Ale ja nie o jej nazwisko pytam,
jeno czy urodziwa?
- Ja tam na takie rzeczy nie patrzę, ale to pewna,
że i królowa polska mogłaby się nie powstydzić
takiej urody.
- Królowa polska? Maria Ludwika? Za czasów
Cinq-Marsa może i była gładka, a teraz psi na widok baby
wyją. Jeżeli twoja Billewiczówna taka, to ją sobie
zachowaj... Ale jeżeli naprawdę cudna, to mi ją do
Taurogów oddaj, a już tam zemstę na współkę z
nią nad Kmicicem obmyślę.
Janusz zamyślił się na chwilę.
- Nie dam ci jej - rzekł wreszcie - bo ty ją
siłą zniewolisz, a wówczas Kmicic listy opublikuje.
- Ja miałbym siły używać przeciw jednej
waszej dzierlatce?... Nie chwaląc się, nie z takimi miałem do
czynienia, a nie niewoliłem żadnej... Raz tylko, ale to było we
Flandrii... Głupia była... córka złotnika...
Nadciągnęli potem piechurowie hiszpańscy i na ich karb to
poszło.
- Ty tej dziewki nie znasz... Z zacnego domu, cnota
chodząca, rzekłbyś: mniszka.
- Znamy się i z mniszkami...
- A przy tym nienawidzi nas ona, bo to hic mulier,
patriotka... Ona to Kmicica spraktykowała... Nie masz takich wiele
między naszymi niewiastami... Rozum zgoła męski... i Jana
Kazimierza najżarliwsza partyzantka.
- To mu obrońców przysporzymy...
- Nie może być, bo Kmicic listy opublikuje...
Muszę jej strzec jak oka w głowie... do czasu. Potem oddam ci ją
albo twoim dragonom, wszystko mi jedno!
- Daję ci więc parol kawalerski, że jej nie
będę siłą niewolił, a słowa, które
prywatnie daję, zawsze dotrzymuję. W polityce co innego... Wstyd
byłoby mi nawet, gdybym sam przez się nie umiał nic
wskórać.
- Nie wskórasz.
- To w najgorszym razie wezmę w pysk, a od niewiasty to
nie dyshonor...Ty idziesz na Podlasie, co tedy będziesz z nią
robił? Ze sobą jej nie weźmiesz, tu nie zostawisz, bo tu
przyjdą Szwedzi, a trzeba, żeby comme otage dziewka została
zawsze w naszym ręku... Czy nie lepiej, że ją do Taurogów
wezmę... a do Kmicica poślę nie zbója, ale
posłańca z pismem, w którym napiszę: oddaj listy, oddam
ci dziewkę.
- Prawda jest! - rzekł książę Janusz -
to dobry sposób.
- Jeśli zaś - mówił dalej
Bogusław - oddam mu ją niezupełnie taką, jaką
wziąłem, to będzie i zemsty początek.
- Aleś dał słowo, że gwałtu nie
użyjesz?
- Dałem i powtarzam jeszcze, że wstyd by mi
było...
- To musisz wziąć i jej stryja, miecznika
rosieńskiego, który tu z nią bawi.
- Nie chcę. Szlachcic pewnie waszym obyczajem wiechcie
w butach nosi, a ja tego znieść nie mogę.
- Ona sama nie zechce jechać.
- To jeszcze zobaczymy. Zaproś ich dziś na
wieczerzę, bym ją obejrzał i uznał, czy warto na ząb
brać, a ja tymczasem sposoby na nią obmyślę. Na Boga jeno
nie mów, jej tylko o Kmicicowym uczynku, bo to by go w jej oczach podniosło
i w wierności dla niego utwierdziło. A przy wieczerzy nie kontruj
mnie w niczym, co bądź bym mówił. Obaczysz moje sposoby i
własne młode lata ci się przypomną.
Książę Janusz machnął
ręką i wyszedł, a książę Bogusław
założył obie ręce pod głowę i począł
nad sposobami rozmyślać.
|