ROZDZIAŁ 8
Na wieczerzę, oprócz miecznika rosieńskiego
z Oleńką, zaproszono także znaczniejszych oficerów
kiejdańskich i kilku dworzan księcia Bogusława. On sam
nadszedł tak strojny i wspaniały, że oczy rwał. Peruka jego
pozakręcana była w misterne i faliste pukle; twarz
delikatnością barwy przypominała mleko i róże;
wąsik zdawał się być pelą jedwabną, a oczy
gwiazdami. Ubrany był czarno, w kaftan zszywany z pasów
materialnych i aksamitnych, u którego rękawy rozcięte spinane
były wzdłuż ręki. Naokoło szyi miał
wyłożony szeroki kołnierz z najcudniejszych koronek brabanckich
wartości nieoszacowanej i takież mankiety wedle dłoni.
Złoty łańcuch spadał mu na piersi, a przez prawe
ramię, wzdłuż całego kaftana, szedł aż do lewego
biodra pendent od szpady z holenderskiej skóry, ale tak nasiany
diamentami, że wyglądał jak smuga mieniącego się
światła. Zarówno błyszczała od diamentów i rękojeść
szpady, a w kokardach jego trzewików świeciły dwa
największe, tak wielkie jak laskowe orzechy. Cała postać
wydawała się wyniosłą, a równie szlachetną jak
piękną.
W jednej ręce trzymał koronkową
chusteczkę, drugą dłonią podtrzymywał zwieszony
ówczesną modą na rękojeści kapelusz zdobny we
fryzowane czarne pióra strusie, niezmiernie długie.
Wszyscy, nie wyłączając księcia Janusza,
patrzyli nań z podziwem i uwielbieniem. Księciu wojewodzie
przychodziły na pamięć młode lata, gdy tak samo gasił
wszystkich na dworze francuskim urodą i bogactwem. Lata te były
już daleko, ale teraz zdawało się hetmanowi, że
odżył w tym świetnym kawalerze, który toż samo
nosił nazwisko.
Rozochocił się tedy książę Janusz i
przechodząc mimo, dotknął wskazującym palcem piersi brata.
- Łuna od ciebie bije jakby od miesiąca -
rzekł. - Czyś nie dla Billewiczówny się tak
wystroił?
- Miesiącowi wszędy łatwo się
wcisnąć - odparł chełpliwie Bogusław.
I dalej począł rozmawiać z Ganchofem, przy
którym może i umyślnie stanął, ażeby się
lepiej wydawać, bo Ganchof był to mąż dziwnie szpetny:
twarz miał ciemną i ospą podziobaną, nos krogulczy i
zadarte do góry wąsy; wyglądał jak duch ciemności, a
Bogusław przy nim jak duch światła.
Wtem weszły damy: pani Korfowa i Oleńka.
Bogusław rzucił na nią bystrym wzrokiem i skłoniwszy
się naprędce pani Korfowej, już, już
przyłożył palce do ust, aby Billewiczównie
przesłać, wedle kawalerskiej mody, od ust całusa, gdy
spostrzegłszy jej urodę wykwintną a dumną i
poważną, w jednej chwili zmienił taktykę. W prawą
rękę chwycił kapelusz i podsunąwszy się ku pannie,
skłonił się tak nisko, że prawie zgiął się
we dwoje, pukle peruki spadły mu po obu stronach ramion, szpada
przybrała poziome położenie, a on stał tak, poruszając
umyślnie kapeluszem i zamiatając piórami na znak czci posadzkę
przed Oleńką. Bardziej dworskiego ukłonu nie mógł
oddać królowej francuskiej. Billewiczówna, która
wiedziała o jego przyjeździe, domyśliła się
natychmiast, kto przed nią stoi, więc chwyciwszy końcami
palców za suknię, oddała mu również dyg
głęboki.
Wszyscy podziwiali obojga urodę i
układność manier, widną z samego powitania, a niezbyt
znaną w Kiejdanach, bo księżna Januszowa więcej
kochała się, jako Wołoszka, we wschodnim przepychu niż w
dworności, zaś księżniczka była jeszcze małą
dziewczyną.
Wtem Bogusław podniósł głowę,
strząsnął pukle peruki na plecy i szurgając mocno nogami,
podsunął się żywo do Oleńki; jednocześnie
rzucił paziowi kapelusz, a jej podał rękę.
- Oczom nie wierzę... i chyba we śnie widzę
to, co widzę - mówił prowadząc ją do stołu -
ale powiedz mi, piękna bogini, jakim cudem zeszłaś z Olimpu do Kiejdan?
- Choć prostą jestem szlachcianką, nie
boginią - odparła Oleńka - nie taka znów prostaczka ze
mnie, bym za co innego jak za dworność słowa waszej
książęcej mości brać miała.
- Choćbym też chciał być
najdworniejszym, zwierciadło twoje powie ci więcej ode mnie.
- Powie nie więcej, ale szczerzej - odrzekła
ściągając wedle ówczesnej mody usta.
- Gdyby w tej komnacie było chociaż jedno, wraz
bym cię do niego zaprowadził... Tymczasem przejrzyj się w oczach
moich, a poznasz, czyli ich podziw nieszczery!
Tu Bogusław przechylił głowę i przed
Oleńką zabłysły oczy jego, wielkie i czarne jak aksamit, a
słodkie, przenikliwe i jednocześnie palące. Pod wpływem ich
żaru twarz dziewczyny powlokła się purpurowym rumieńcem,
spuściła powieki i odsunęła się nieco, bo uczuła,
że Bogusław ramieniem przycisnął z lekka do swego boku jej
rękę.
Tak przyszli do stołu. On zasiadł przy niej i
znać było, że naprawdę jej uroda nadzwyczajne na nim
uczyniła wrażenie. Spodziewał się zapewne znaleźć
szlachciankę hożą jak łania, śmiejącą
się i wrzaskliwą jak sojka, i czerwoną jak kwiat maku, tymczasem
znalazł dumną pannę, w której czarnych brwiach widać
było nieugiętą wolę, w oczach rozum i powagę, w
całej twarzy jasny spokój dziecinny, a tak przy tym szlachetną
w postawie, tak wdzięczną i cudną, że na każdym dworze
królewskim mogłaby się stać celem hołdów i
zabiegów najpierwszych w kraju kawalerów.
Piękność jej niewysłowiona budziła
podziw i żądze, ale był w niej zarazem jakiś majestat,
który nakładał im wędzidło, tak że mimo woli
pomyślał Bogusław: "Za wcześniem przycisnął
jej rękę... z taką trzeba polityką, nie obcesem!"
Ale tym niemniej postanowił sobie
posiąść jej serce i doznawał dzikiej radości na
myśl, że przyjdzie chwila, w której ów majestat
dziewiczy i owa piękność przeczysta zda się na jego
łaskę i niełaskę. Groźna twarz Kmicica stawała w
poprzek tym marzeniom, ale dla zuchwałego młodziana była to
tylko jedna więcej podnieta. Pod wpływem tych uczuć rozpromienił
się cały, krew poczęła w nim grać jak we wschodnim
rumaku, wszystkie jego władze ożywiły się niezwykle i
światło tak biło od całej jego postaci jak od jego
diamentów.
Rozmowa przy stole stała się ogólną, a
raczej zmieniła się w ogólny chór pochwał i
pochlebstw dla Bogusława, których świetny kawaler
słuchał z uśmiechem, ale bez zbytniego zadowolenia, jako rzeczy
zwykłej i codziennej. Mówiono naprzód o jego czynach
wojennych i pojedynkach. Nazwiska pokonanych książąt,
margrabiów, baronów sypały się jak z rękawa. On
sam jeszcze od czasu do czasu dorzucał niedbale jedno więcej. Słuchacze
zdumiewali się, książę Janusz gładził swe
długie wąsy z zadowoleniem, a na koniec Ganchof rzekł:
- Choćby fortuna i urodzenie nie stawały na
przeszkodzie, nie chciałbym ja waszej książęcej mości
w drogę wejść i to mi tylko dziwno, że się jeszcze śmiałkowie
tacy znajdują.
- Co chcesz, panie Ganchof! - rzekł
książę. - Są ludzie z żelazną twarzą i
żbiczym wzrokiem, których sam widok przestrasza, ale mnie
Bóg tego odmówił... Mego oblicza nie ulęknie się
nawet panna.
- Jako ćma nie boi się pochodni - odrzekła
wdzięcząc się i krygując pani Korfowa - póki w niej
nie zgorzeje...
Bogusław rozśmiał się, a pani Korfowa
mówiła dalej, nie ustając się krygować:
- Panów żołnierzy więcej pojedynki
obchodzą, a my, niewiasty, rade byśmy też coś o amorach
waszej książęcej mości usłyszeć, o których
wieści aż tu nas dochodziły.
- Nieprawdziwe, pani dobrodziejko, nieprawdziwe... Wszystko
jeno przez drogę urosło... Swatano mnie, to prawda...
Jejmość królowa francuska była tak łaskawa...
- Z księżniczką de Rohan - dorzucił
Janusz.
- Z drugą, de la Forse - dodał Bogusław - ale
że właśnie sercu ani nawet sam król nie może
kochania nakazać, a dostatków, chwała Bogu, nie potrzebujemy
we Francji szukać, przeto nie mogło być chleba z tej
mąki... Grzeczne to były panny, co prawda, i nad imaginację
urodziwe, ale przecie są u nas jeszcze urodziwsze... i nie
potrzebowałbym z tej komnaty wychodzić, by takie znaleźć...
Tu rzucił długie spojrzenie na Oleńkę,
która udając, że nie słyszy, poczęła coś
mówić do pana miecznika rosieńskiego, a pani Korfowa
znów głos zabrała:
- Nie brak i tu gładkich, nie masz jeno takich,
które by waszej książęcej, mości fortuną i
urodzeniem wyrównać mogły.
- Pozwolisz, jejmość dobrodziejka, że
zaneguję - odparł żywo Bogusław - bo, naprzód, nie
myślę ja tego, aby szlachcianka polska czymś podlejszym od
Rohanówien i od Forsów być miała, po drugie, nie
pierwszyzna to Radziwiłłom ze szlachciankami się
żenić, jako i dzieje liczne podają tego przykłady. Upewniam
też jejmość dobrodziejkę, że ta szlachcianka,
która Radziwiłłową zostanie, nawet na dworze francuskim
przed tamtejszymi księżniczkami krok i prym weźmie.
- Ludzki pan!... - szepnął Oleńce miecznik
rosieński.
- Tak ja to zawsze rozumiałem - mówił dalej
Bogusław - choć nieraz wstyd mi za szlachtę polską, gdy
ją z zagraniczną porównam, bo nigdy by się tam nie
zdarzyło to, co się tu zdarzyło, że wszyscy pana swego
opuścili, ba, że dybać na jego zdrowie gotowi. Szlachcic
francuski najgorszego uczynku się dopuści, ale pana swego nie
zdradzi...
Obecni poczęli spoglądać na siebie i na
księcia z zadziwieniem. Książę Janusz zmarszczył
się i nasrożył, a Oleńka utkwiła swe niebieskie oczy z
wyrazem podziwu i wdzięczności w twarzy Bogusławowej.
- Wybacz wasza książęca mość -
rzekł Bogusław zwracając się do Janusza, który jeszcze
ochłonąć nie zdołał - wiem, że nie
mogłeś inaczej postąpić, że cała Litwa by
zginęła, gdybyś był za moją radą poszedł;
ale przecie, czcąc cię jako starszego i kochając jak brata, nie
przestanę z tobą o Jana Kazimierza się spierać.
Jesteśmy między sobą, więc mówię, co
myślę: nieopłakany pan, dobry, łaskawy, pobożny, a
mnie podwójnie drogi! Toż ja go pierwszy z Polaków
odprowadzałem, gdy go z francuskiego więzienia wypuszczono. Dzieckiem
jeszcze prawie byłem podówczas, ale tym bardziej nigdy tego nie zapomnę
i chętnie bym krew moją oddał, by go przynajmniej od tych
zasłonić, którzy praktyki przeciw świętej jego
osobie poczynają.
Januszowi, jakkolwiek zrozumiał już grę
Bogusławową, wydała się ona jednak zbyt
śmiałą i zbyt hazardowną dla tak błahego celu, więc
nie ukrywając niezadowolenia mówił:
- Na Boga! o jakichże zamysłach przeciw zdrowiu
naszego eks-króla wasza książęca mość
mówisz? Kto je czyni? Gdzie się takowe monstrum w polskim narodzie
znaleźć mogło?... To się, jako żywo, od początku
świata w Rzeczypospolitej nie przygodziło!
Bogusław zwiesił głowę.
- Nie dawniej jak miesiąc temu - rzekł ze smutkiem
w głosie - gdym z Podlasia do Prus elektorskich, do Taurogów
jechał, przybył do mnie jeden szlachcic... z zacnego domu...
Szlachcic ów, nie znając widać moich prawdziwych dla pana
naszego miłościwego afektów, myślał, żem mu
wrogiem jako inni. Owóż za znaczną nagrodę obiecywał
mi pojechać na Śląsk, porwać Jana Kazimierza i żywego
lub umarłego Szwedom wydać...
Wszyscy oniemieli ze zgrozy.
- A gdym z gniewem i abominacją takową
propozycję odrzucił - kończył Bogusław - ów
człek z miedzianym czołem rzekł mi: "Pojadę do
Radziejowskiego, ten kupi i od funta złotem mi zapłaci..."
- Nie jestem eks-królowi przyjacielem - rzekł
Janusz - ale gdyby mnie kto podobną propozycję uczynił,
kazałbym go bez sądu pod murem postawić, a sześciu
muszkieterów naprzeciw.
- W pierwszej chwili i ja chciałem tak
postąpić - odparł Bogusław - ale rozmowa była na
cztery oczy i dopieroż by krzyczano na tyraństwo a na samowolę
Radziwiłłów! Nastraszyłem go jeno, że i
Radziejowski, i król szwedzki, ba, sam Chmielnicki nawet, pewnie by go
za to gardłem skarał słowem, doprowadziłem owego
zbrodniarza do tego, że się zamysłu wyrzekł.
- Nic to, nie trzeba go było żywym puszczać,
bo najmniej pala był wart! - zawołał Korf.
Bogusław zwrócił się nagle do Janusza.
- Mam też nadzieję, że go kara nie minie, i
pierwszy wnoszę, by zwykłą śmiercią nie
zginął, a wasza książęca mość sam jeden
możesz go ukarać, bo to twój dworzanin i twój
pułkownik...
- Na Boga! mój dworzanin?... Mój
pułkownik? Co za jeden?!... Kto?... Mów wasza
książęca mość!
- Zwie się Kmicic! - rzekł Bogusław.
- Kmicic?!... - powtórzyli wszyscy w
przerażeniu.
- To nieprawda! - krzyknęła nagle
Billewiczówna wstając z krzesła z iskrzącymi oczyma i
falującą piersią.
Nastało głuche milczenie. Jedni nie
ochłonęli jeszcze po strasznej Bogusławowej nowinie, drudzy
zdumieli się nad zuchwalstwem tej panny, która śmiała
młodemu księciu fałsz w oczy zadać; miecznik rosieński
począł bełkotać: "Oleńka! Oleńka!" - a
Bogusław przyoblekł twarz w smutek i rzekł bez gniewu:
- Jeśli to krewny lub narzeczony waćpanny, to
boleję, żem tę nowinę powiedział, ale wyrzuć go z
serca, bo niewart on ciebie, panienko...
Ona stała chwilę jeszcze w bólu, w
płomieniach i przerażeniu; lecz z wolna oblicze jej stygło,
aż stało się zimne i blade; opuściła się na
powrót na krzesło i rzekła:
- Przebacz wasza książęca mość...
Niesłuszniem przeczyła... Do tego człowieka wszystko podobne...
- Niechże mnie Bóg ukarze, jeżeli co innego
czuję prócz litości - odpowiedział łagodnie
książę Bogusław.
- To był narzeczony tej panny - rzekł
książę Janusz - i sam ich swatałem. Człek był
młody, gorączka, nabroił siła... Ratowałem go przed
prawem, bo żołnierz dobry. Wiedziałem, że warchoł to
był i będzie... Ale żeby szlachcic do podobnego bezeceństwa
był zdolen, tegom się nawet po nim nie spodziewał.
- To zły był człowiek, dawno to
wiedziałem! - rzekł Ganchof.
- I nie ostrzegłeś mnie? Czemu to? - spytał
tonem wymówki Janusz.
- Bom się bał, że wasza książęca
mość o inwidię mnie posądzi, gdyż on wszędy
miał pierwszy krok przede mną.
- Horribile dictu et auditu - rzekł Korf.
- Mości panowie - zawołał Bogusław -
dajmy temu pokój! Jeśli wam ciężko tego
słuchać, cóż dopiero pannie Billewiczównie.
- Wasza książęca mość raczy nie
zważać na mnie - rzekła Oleńka - mogę wszystkiego
już wysłuchać.
Ale już i wieczerza miała się ku
końcowi; podano wodę do umycia rąk, po czym
książę Janusz wstał pierwszy i podał rękę
pani Korfowej, a książę Bogusław Oleńce.
- Zdrajcę już Bóg pokarał - rzekł
do niej - bo kto ciebie stracił, niebo stracił... Nie masz
dwóch godzin, jakem cię poznał, wdzięczna panienko, a rad
bym cię widzieć wiecznie nie w boleści i we łzach, ale w
rozkoszy i szczęściu...
- Dziękuję waszej książęcej
mości - odrzekła Oleńka.
Po rozejściu się dam mężczyźni
wrócili jeszcze do stołu szukać uciechy w kielichach,
które krążyły gęsto. Książę
Bogusław pił na umór, bo był kontent z siebie.
Książę Janusz rozmawiał z panem miecznikiem
rosieńskim.
- Ja jutro wyjeżdżam z wojskiem na Podlasie -
rzekł mu.
- Do Kiejdan przyjdzie szwedzka załoga. Bóg wie,
kiedy wrócę... Waszmość nie możesz tu z
dziewczyną zostawać, bo i dla niej między żołnierstwem
nieprzystojnie. Pojedziecie oboje z księciem Bogusławem do
Taurogów, gdzie dziewka przy żonie mojej może we fraucymerze
znaleźć pomieszczenie.
- Wasza książęca mość - odparł
miecznik rosieński - Bóg nam dał własne kąty, po co
nam do obcych krajów jeździć. Wielka to łaska waszej
książęcej mości, że o nas pamięta... Ale nie
chcąc faworu nadużywać wolelibyśmy pod własną
strzechę powrócić.
Książę nie mógł
wyjaśnić panu miecznikowi wszystkich powodów, dla
których za żadną cenę nie chciał wypuszczać z
rąk Oleńki, ale część ich powiedział z
całą szorstką otwartością magnata.
- Jeśli chcesz to waćpan przyjąć za
fawor, to i lepiej... Ale ja waćpanu powiem, że to i
ostrożność. Waćpan tam będziesz zakładnikiem;
waćpan mi tam za wszystkich Billewiczów odpowiesz, którzy, wiem
to dobrze, nie liczą się do moich przyjaciół i gotowi
podnieść Żmudź, gdy odejdę... Dajże im
waćpan radę, by tu siedzieli spokojnie i przeciw Szwedom nic nie
poczynali, bo głowa twoja i twej synowicy za to odpowie.
Na to miecznikowi widocznie zabrakło cierpliwości,
bo odrzekł żywo:
- Próżno bym się na moje prawa szlacheckie
powoływał. Siła przy waszej książęcej mości,
a mnie wszystko jedno, gdzie mam w więzieniu siedzieć; wolę
nawet tam niż tu!
- Dość tego! - rzekł groźnie
książę.
- Co dość, to dość! - odrzekł
miecznik. - Bóg też da, że gwałty się
skończą, a prawo znów zapanuje. Krótko
mówiąc, wasza książęca mość mi nie
gróź, bo się nie boję.
Bogusław dojrzał widocznie błyskawice gniewu
migocące na twarzy Janusza, zbliżył się więc szybko.
- O co idzie? - rzekł stawając między
rozmawiającymi.
- Powiedziałem panu hetmanowi - odparł z
rozdrażnieniem miecznik - że wolę więzienie w Taurogach
niż w Kiejdanach.
- W Taurogach nie masz więzienia, jest jeno dom
mój, w którym waszmość będziesz jako u siebie.
Wiem, że hetman chce widzieć w waszmości zakładnika, ja
widzę tylko miłego gościa.
- Dziękuję waszej książęcej
mości - odpowiedział miecznik.
- To ja dziękuję waszmości. Trąćmy
się i wypijmy razem, bo mówią, że przyjaźń
trzeba zaraz podlać, aby nie zwiędła w zarodku.
To rzekłszy zawiódł Bogusław pana
miecznika do stołu i poczęli się trącać a
przypijać do siebie często gęsto.
W godzinę później miecznik wracał
nieco chwiejnym krokiem do swej izby powtarzając
półgłosem:
- Ludzki pan! Zacny pan! Uczciwszego z latarnią nie
znaleźć... Złoto! złoto szczere... Chętnie krwi bym
dla niego utoczył.
Tymczasem bracia zostali sam na sam. Mieli ze sobą
jeszcze do pogadania, a przy tym i listy przyszły jakieś, po
które wysłali pazia, aby je od Ganchofa przyniósł.
- Oczywiście - rzekł Janusz - nie masz w tym i
słowa prawdy, coś o Kmicicu mówił?
- Oczywiście... Sam wiesz najlepiej. Ale co? Przyznaj!
Nie miał Mazarin słuszności? Za jednym zachodem
zemścić się okrutnie nad wrogiem i uczynić wyłom w tej
ślicznej fortecy... Co? Kto to potrafi?... To się nazywa intryga
godna pierwszego w świecie dworu! A perłaż to ta
Billewiczówna, a wdzięczne to, a wspaniałe, a paniątko,
jakoby z krwi książęcej! Myślałem, że ze
skóry wyskoczę!
- Pamiętaj, żeś dał słowo...
Pamiętaj, że zgubisz nas, jeśli tamten listy opublikuje.
- Co to za brwi! Co za wejrzenie królewskie, aż
respekt bierze... Skąd w takiej dziewce taki nieledwie królewski
majestat?... Widziałem raz w Antwerpii Dianę, na gobelinie misternie
wyszytą, psami ciekawego Akteona szczującą... Kubek w kubek ona!
- Bacz, by Kmicic listów nie opublikował, bo nas
by wtedy psi na śmierć zagryźli.
- Nieprawda! Ja to Kmicica w Akteona zmienię i na
śmierć zaszczuję. Na dwóch polach jużem go zbił
na głowę, a przyjdzie między nami jeszcze do sprawy!
Dalszą rozmowę przerwało wejście pazia z
listem.
Wojewoda wileński wziął pismo do ręki i
przeżegnał. Zawsze tak czynił, by od złych nowin się
zabezpieczyć; następnie, zamiast otworzyć, począł je
oglądać starannie. Nagle zmienił się na twarzy.
- Sapiehów klejnot na pieczęci! -
zakrzyknął - to od wojewody witebskiego.
- Otwórz prędzej! - rzekł Bogusław.
Hetman otworzył i począł czytać
przerywając od czasu do czasu wykrzykami:
- Idzie na Podlasie!... Pyta, czy nie mam poleceń do
Tykocina!... Urąga mi!... Gorzej jeszcze, bo słuchaj, co dalej pisze:
"Chcesz Wasza Ks. Mość wojny domowej, chcesz
jeden więcej miecz w łono matki pogrążyć? To przybywaj
na Podlasie, czekam cię i ufam w Bogu, że pychę twą moimi
rękoma ukarze... Ale jeśli masz miłosierdzie nad ojczyzną,
jeśli sumienie cię ruszyło, jeśli Wasza Ks. Mość
żałujesz dawnych uczynków i poprawę chcesz okazać,
tedy pole przed tobą. Miasto wojnę domową zaczynać,
zwołaj pospolite ruszenie, podnieś chłopstwo i uderz na
Szwedów, póki ubezpieczony Pontus niczego się nie spodziewa
i żadnej baczności nie okazuje. Od Chowańskiego przeszkody w tym
mieć Wasza Ks. Mość nie będziesz, bo mnie słuchy z
Moskwy dochodzą, że oni tam sami o wyprawie do Inflant
myślą, chociaż trzymają to w tajemnicy. Wreszcie,
jeśliby Chowański chciał co przedsięwziąść,
to ja utrzymam go na wodzy, i bylem szczerze mógł zaufać, pewnie
ze wszystkich sił w ratowaniu ojczyzny Waszej Ks. Mości pomagać
będę. Wszystko to od Waszej Ks. Mości zależy, bo jeszcze
czas nawrócić z drogi i winy zmazać. Wtedy okaże się
jawnie, żeś Wasza Ks. Mość nie w widokach osobistych, ale
dla odwrócenia ostatniej klęski od Litwy przyjął
szwedzką protekcję. Niechże Waszą
Książęcą Mość Bóg tak natchnie, o co
codziennie Go proszę, choć mnie Wasza Książęca
Mość o inwidię pomawiać raczysz.
P.S. Słyszałem, że oblężenie z
Nieświeża zdjęte i że książę Michał z
nami się chce połączyć, jak tylko szkody naprawi.
Patrzże Wasza Ks. Mość, jak zacni z twojej familii czynią,
i na ich przykład się zapatruj, a w każdym terminie pomyśl,
że masz teraz wóz i przewóz."
- Słyszałeś? - rzekł skończywszy
czytać książę Janusz.
- Słyszałem... i co? - odpowiedział
Bogusław patrząc bystro na brata.
- Trzeba by się wszystkiego wyrzec, wszystkiego
zaniechać, własną robotę własnymi poszarpać
rękoma...
- I z potężnym Karolem Gustawem zadrzyć, a
wygnanego Kazimierza za nogi imać, by raczył przebaczyć i do
służby na powrót przyjąć... a i pana Sapiehę o
instancję prosić... Twarz Janusza nabrzmiała krwią.
- Uważasz, jak to on do mnie pisze: "Popraw
się, a przebaczę ci" - jakby zwierzchnik do podwładnego!
- Inaczej by pisał, gdyby mu sześć
tysięcy szabel nad karkiem zawisło.
- Wszelako... - tu zamyślił się posępnie
książę Janusz.
- Wszelako co?
- Dla ojczyzny byłby może ratunek tak
uczynić, jak Sapieha radzi?
- A dla ciebie? Dla mnie? Dla
Radziwiłłów?...
Janusz nic nie odpowiedział, oparł głowę
na złożonych pięściach i myślał.
- Niechże tak będzie! - rzekł wreszcie. -
Niech się spełni...
- Coś postanowił? - Jutro ruszam na Podlasie, a za
tydzień uderzę na Sapiehę.
- Toś Radziwiłł! - rzekł Bogusław.
I podali sobie ręce. Po chwili Bogusław udał
się na spoczynek. Janusz pozostał sam. Raz i drugi przeszedł
ciężkim krokiem przez komnatę, na koniec zaklaskał w
ręce. Paź pokojowiec wszedł do izby.
- Niech astrolog za godzinę przyjdzie do mnie z
gotową figurą - rzekł.
Paź wyszedł, a książę znów
począł chodzić i odmawiać swe kalwińskie pacierze. Po
czym zaczął śpiewać półgłosem psalm,
przerywając często, bo mu oddechu brakło, i
spoglądając od czasu do czasu przez okno na gwiazdy migocące na
firmamencie.
Powoli światła gasły w zamku, ale
prócz astrologa i księcia jedna jeszcze istota czuwała w swej
komnacie, a mianowicie Oleńka Billewiczówna. Klęcząc
przed swym łóżkiem, splotła obie ręce na głowie
i szeptała z zamkniętymi oczyma:
- Zmiłuj się nad nami... Zmiłuj się nad
nami!
Pierwszy raz od czasu wyjazdu Kmicica nie chciała, nie
mogła modlić się za niego.
|