Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library |
Waclaw Berent Zywe Kamienie IntraText CT - Text |
Na palcach rannej ręki odliczał goliardowi nowy jego przyjaciel, jakie są pierwsze potrzeby w porwaniu się do czynu: Dobyć ojcowy miecz, zastawiony u Żydów; odszukać obecnych tu może na odpuście powinowatych jakich: na tak zacne rycerstwo familia pożyczki nie odmówi; na koniec dostać się na zamek, aby wziąć na się kolory i tęsknotę swej pani, bez czego nie ma w rycerstwie niczyim dzielności powinnej.
"My, waganty, prościej wyruszamy w światy - pomyślał goliard. - A i bez pożyczki." Ale przychrząknął w gorliwym potakiwaniu takiej przezorności rycerza. "Chodźmy!" - rzecze żwawo. Ruszą tedy w zaułki i podmurza grodzkie. Stoi Żyd u bramy w szachowej sukni i spiczastym kołpaku; żółtą ma na ramionach chustę, jak prawo każe. Zagadnięty, toczy w palcach koniec siwej brody, krzywi gębę w spojrzeniu: zamyśla ostrożnie, co by odpowiedzieć.
Widzą: źle bardzo! Błyśnie rycerz krótką stalą mizerykordii Żydowi przed piersią. Kupiec zbladł, cofnął brodę, posiniały wraz staremu rozedrgane wargi. Ale krzepi się cofnięty. I zapala w oczach te ognie, które wszystko zapamiętać obiecują i wszystko w porę odemścić - Jak to oni. Po czym wzdął się brzuchem i rzecze hardo:
"Zbroję nabył płatnerz, miecz zasię wykupił poufnik królewski."
Bardziej zbladł pono teraz i z większym cofnął się przerażeniem rycerz sam: gdzie królewski poufnik w sprawę się wmiesza, zawisa nad nią króla rękawica czerwona. A Żyd tymczasem:
"Wiele pieniędzy wysypał mi na stół pan z zamku. A sfukał mnie gębą i zgromił okiem, że śmiem przyjmować takie zastawy. Miecz rycerza, powiadał, od którego cenniejszy był tylko chyba oręż pana Lancelota samego." (Już Żyd wiedział, o czym opowiadano w piekarni - u nich bo wieści zawsze najprędsze.)
"Prawdę ty mi powtarzasz?!"
"Nie wierz mu, panie, nie wierz wcale!" - goliard aż wpół obejmuje nowego przyjaciela chcąc mu oszczędzić alteracji tak płonnej.
"Ty w siebie tylko wierzysz!" - odepchnie go rycerz cierpko.
I odwróciwszy się odeń, zapłacze w dłonie nad zaprzepaszczonego miecza ceną u ludzi. (Każdy rzewnie w to wierzy, co mu podchlebia.) A Żyd przypomina sobie oto nagle płaszcz i szatę, które mu był za cenę miecza odprzedał. Choć palcami tknąć ich teraz nie śmie, smakuje z daleka dotyki ich miękkie, mlaska językiem na kolory, chwali sobie swój towar niedawny:
"W taki strój kogo chcesz, ubierz, kobiety zjedzą go za cukier."
Szarpnął się teraz pan bardziej pono niźli Żyd przed mizerykordią w piersi. Że wywyższony podchlebstwem przed chwilą, tym głębiej odczuł zepchnięcie wraz potem urągliwe. Odtrąci od się bazyliszka cmokającego szeroką wargą.
A Żyd pokłony już oto bije i czoła dotyka przed osoby dostojnością. A za odchodzącymi panami zamiata ziemię kołpakiem.
Przez kolumnowe podcienia ulic i kręte zaułki, tu i owdzie sklepione, w bramę, wywiodła ich droga pod gołą ścianę kościółka. W tej ciszy, z dala od zgiełku odpustowego, rozłożył lekarz swe zioła w misach na ławie; drugą ławę dla chorych przygotował, wór z narzędziami opodal położył; sam zaś siedział na dywanie pod kościołem w spokojnym oczekiwaniu na niemocnych.
Zrazu minął go| rycerz idący z goliardem, nagle powiódł badawczym okiem po tych ziołach, chmurnie ściskał podbródek w dłoni i odezwał się wreszcie:
"Maszli, lekarzu, ziele zapomnienia?"
"Mam tu zioła wszelakie..."
Ciężko podejmował się stary. I nie prędzej mówić dalej raczył, zanim go na ławie chorych nie posadził.
"Mam tu zioła wszelakie - rzekł zasiadając naprzeciw niego tak, że go kolanami dotykał. - A czegóż to, panie zapomnieć wam trzeba?"
"Szczęścia, dobry lekarzu."
Uważnym zezem dopyta się lekarz reszty. I doczeka się odeń ciężkiego westchnienia. Już wiedział tedy, co mu było trzeba: przytakuje swym myślom brodą siwą. Po czym palec przed się wystawia i rzecze:
"Mam tu zioła wszelakie. Mam i kamienie wielce pomocne, w których ta siła jest, że na piersiach noszone powracają nas do cielesnego zdrowia. Alić twoje cierpienie, panie, nie zda mi się cielesne. Bowiem wiedz: trojakie są niedole doczesności naszej, a wszystkie one z grzechu pierworodnego idą. Gdy Adam śmiertelność człeczą z jabłkiem wężowym zjadł, wówczas i ciała choroby wszystkie, i duszy zniemożenia wszelakie zjadł z tymże jabłkiem. Stąd troistośc nędzy doczesnej. Na śmierć lekarstwo Kościół ma. Na ciała słabości zalecili nam leki skuteczne mistrze: Hipokras, Avicenna, pani Trota z Salerno, Hildegarda święta oraz inne męże uczone i mądre niewiasty. Alić na duszy zaniemożenie, gdy pacierz nie pomaga, każdy lekarstwa w życia ochocie żwawo szukać winien. Tedyć rzekę: co nam Adam pod jabłonią przyczynił, tego i chrzest święty z nas nie zdjął, a mnisze cnoty w tęsknocie za jedną znędznią cię tylko przed resztą. Znędznią i przed życiem samym."
Odgadując, ku czemu zmierzają te dorady, machnie się rycerz od nich oburącz.
"Kobietyż to przyczyniają nam na ten koniec ów ciała smęt i duszy zaniedbanie w melancholii. Oneż to, dobry lekarzu!"
Pokiwa się przez chwilę lekarz siwobrody.
"Ja, stary, dawnom je sobie omierził. Ale ty innym stać się pragniesz. "Uczyń mnie innym, lekarzu!" - prosisz się jak wszyscy ci chorzy. Z nimi to ja ziołami paskudzić się muszę, tobie zaś, panie - żeś młody - wyznam: innym czyni niejednego za młodu (kobietom tego nie powiadaj!) każda miłość inna. Bowiem wszystkie bujności młodego w życiu zdziaływania (mnichom tego nie powtórz!) z Ewy są jabłka i wężowej w nas ciągle namowy. Pókiś młody!." Ja zaś, stary, jednakim już pono zostanę - do śmierci... Abyś zasię z próżną garścią ode mnie nie odszedł, odsypię ci w nią szczyptę ziela ukojenia, które sny łagodne daje i otuchę na grzechów odpuszczenie w sercu nieci... Bóg zapłać za datek szczodry... A gdy ci nalewka z ziela mego niejaką ulgę czasami przyniesie, zmów, proszę, nad ranem pacierz do świętego Józefa, który mi jest patronem: niech będzie łaskaw w niebie dla dobrego lekarza."
Ledwie odeszli od niego, a rycerz sposępniał coś bardzo. Pod oddech ciężki, jakby kamień jaki toczył mu się w piersiach i opadał nagle, pod westchnienie głuche.
"Nie tęsknijże, panie, tak strasznie, na Boga!"
"Od was to mam" - mruknie tęskliwiec ponury.
Ale goliard, który pilnie baczył na jego zachowanie się przed Żydem i lekarzem, odzyskał było tymczasem utraconą pewność klerka. Pociąga znów wisiory kaptura.
"Mdłe mamy serce dla żałośników. A i lekarz prawdziwie powiadał, że tęskliwiec tylko się znędznia przed życiem. Okpi go, wyszydzi i pognębi każda chytrość zimna. I odepchnie wreszcie precz życie nawet samo."
"O kimże ty to mówisz?! - Aż się w zdziwieniu rycerz na miejscu zatrzymał. - O mnie czy o sobie to powiadasz? Nie żyjeszże ty sam, człecze, zarojeniami tylko? Czyż nie wyszydza was za to powszechność cała?"
"My po zarojenia nasze garścią w życie nie sięgamy. Ani sięgać nie uczymy - jak to czynią żonglerzy, którzy lubią żyć w zgodzie z powszechnością."
"Wolę ja po stokroć gorące słowo żonglerów, które w życie wiedzie!"
"Wierzęć, panie! Jesteś wszak sam z nich cały: z żonglerów ducha. A wielu dziś takich na świecie."
Chciał był obruszyć się na to rycerz, ale spojrzawszy na goliarda, machnął tylko ręką wzgardliwie.
"Bliżsi nam przedsię będą zawsze ci, którzy z nami naszym sercem żyją - a nie klerki, nie poety."
"Doznaję tego w życiu swym."
I poszli dalej w milczeniu.
Tęskliwcowi każda, by najdrobniejsza, gorycz chwili a niepewność siebie samego zwraca niechybnie myśli ku kobiecie. Wróciła tedy na niego ta fala tęsknoty i objęła całkiem. Aż go z tego otępienia goliard pociąganiem za płaszcz cucić musiał.
"Panie, panie! - naglił go szeptem - nie krewny, to twój czasami: tamten, po drugiej stronie ulicy? Człek, widzę, zasobny."
"Chyba nie" - odrzekł jak ze snu, nie obejrzawszy się nawet uważnie za przechodniem onym.
"Chyba!... - podrzeźniał goliard, wielce podrażniony nagle tą niedokładnością. - Chyba'... No, tak czy nie: koniec końców?!"
A spojrzawszy na jego twarz markotną, na ten męt roztęsknionego wejrzenia w próżnię, wpadł oto goliard w ostatnią już pasję:
"Połknij, panie, z miejsca wszystko ziele, jakie ci dał lekarz, i przestań już raz myśleć o kobiecie."
Lecz on w nagłym napływie gniewu do głowy:
"Powiadaj, co ludzie o niej mówią!" - warknie głucho.
Goliard wzruszał ramionami. "W żonglerowych opowieściach lubowała się niegdyś pani - wie o tym miasto całe."
"I...?"
"My, igrce, pań świętych nie przysparzamy Kościołowi Bożemu."
Jak w ciemię uderzony opuścił rycerz głowę, tym najbardziej dociśnięty, że przed samym sobą upokorzeń. Wbiły mu się oczy w ziemię.
Po chwili te oczy smutne zapatrzyły się jakoś niesamowicie, zaś twarz, dotychczas w gniewie czerwona, stała się nagle szara jak ten mur. "Co z tobą, panie?!"
"Nic to! Nic to! - odpycha go od się jak to zło, by nie następowało na duszę... - Zwidziało mi się już po raz drugi dzisiaj." "Co takiego, na Boga?!" "Czerwona rękawica króla..."
Tu już goliard przeraził się zupełnie tym ponurym zwidem ostatniego prawa na ziemi. I zakrzątawszy się gorączkowo, odciągał go czym prędzej na rynek między ludzi; bo w tłumie, powiadał, tracą moc wszelką - nie tylko duch człeczy, ale i duchy zaświata: wszelkie zmory, zwidzenia i przeczucia. Na rynku wreszcie, rychlej niźli w ulic pustce, odszukać się da jaki krewny lub powinowaty, za którym wszak oglądają się wciąż po mieście.
Oto idzie wraz naprzeciw nich pan bardzo pysznie przystrojony, o tuszy i minie wielce potężnej; mieszek jak wór kolebie mu się u pasa... Gdybyż to był krewny jaki!
Przytakuje rycerz tym razem. Istotnie familiant to jego bliski, konia mu nawet winien od dawna, ale prosić go o nic nie będzie. "Rycerzem błędnym dawniej był i osiadł - powiada z pogardą dla niego. - I oto jak utył w dostatkach!"
"Na cóż by nam, panie, przydał się tu chudopachołek jaki?" "Nie chcę go znać!"
Goliard machnął ręką w zniechęceniu ostatnim. "Widzę, my w tym mieście pożyczki nie znajdziemy wcale!"
Wydostali się niebawem w ludu zgiełkliwość odpustową i śpiewne obwoływania się kupców. Najwięcej jednak gwaru i ścisku rozbrzęcza się w długim ulu sukiennic.
Tu jakbyś w tęczę wstąpił: mrużą się powieki przed kramów barwistością i weselą oczy. A kupcy znad ław swoich napędzają chęci:
"Piękne czółka, pasy i ciżmy sprzedają! Mieszki, wacki i jałmużnice! Alcbanty dumne na kobiet piersi!"
Skroś tłumu przepędza baba szkapinę objuczoną i zanosi się wołaniem:
"Świece z wosku płomieniste wiozę! Świece! A każda ci nocą jak ta gwiazda betlejemska zapłonie!"
Zgoła tumult wrzasków czyni się naokół. A niech ścienną na chwilę te głosy, rozlegają się pomruki czarnych mnichów:
"Chleba! Dla dominikanów chleba!"
I wtórzą temu dzwonki ich torb.
To rojenie się tłumów nie z popłochu, a w bezpiecznym zażywaniu targów, zaciekawiło oczy goliarda. A niech się w tłumie oczy rozciekawią trochę, wraz i zgiełk pragnień w człeku się budzi, niczym w skupieniu duszy, oraz ta niecierpliwość chęci - jak to w ludzkim roju.
Oto wprost na niego idzie dziewka strojna; nuruje w rzece ludu jak ta rybka w kolorach godowych. Ledwie ją zoczył, już mu powabniejsza w oczy skacze: strojem głowy wabliwym kolebie się nad falą tłumu niczym ważka ulotna. Bo niedługo się jej napatrzył, już zdmuchnęła - darmo szukać w ciżbie.
Pomykają się w pstrym tłumowisku i mniszki pod włosiennicą i kapturem ni to kupy popiołu ruchome. Drepczą po dwie, po trzy - szarego stada rozbiegane kurki. Ledwo gdzie za grosik łaskawy Pana Boga pochwalą, głuszy je wnet głos kupca zza kramu:
"Atłasy pawiobarwne mam! Jedwabie, szkarłaty i purpury na stroje kobiet pięknych! A która ma skórkę tak rozpieszczoną, że i jedwab sam dla niej za gruby, dla tej mam bisior najpieściwszy, tkany przez robaki Salamandry w czeluściach gór ognistych. Ognia ciału przydaje giezłeczko takie - wiedzcie!... Poszukaj sobie każda kogo, ktoć to kupi, a ja sprzedam."
Z różańców kostką w palcach przepychały się mniszki czym prędzej w dal, by nie zmylić porządku pacierzy.
Mrowi się wokół lud wszelaki. Nierzadko ujrzysz człeka z liściem palmowym na baranicy i z muszlami na kołpaku, na znak, że z Ziemi Świętej idzie. Ci chociaż żebrem bogobojnym tu się snują, odbiją przecie od się ciekawość ludzką jak zwierciadła - na towary kramów, jako na dziwy równie zamorskie.
Wystaje przed kramami i mnich bury z licem jakby w omocie ciszy klasztornej.
"Jałmużny! - zawodzi. - Dla braci franciszkanów jałmużny!"
Nie poskąpią datku i kupce. A brata dziękowanie, chocia skromne, ma w sobie refektarza echo i mniszych odczytywań ton. Więc nad zgiełkiem sukiennic rozlegnie się gromko a sennie:
"Niech wam stokroć wynagrodzi Pulcheria, cesarzowa święta, i Melania - jałmużnictwa patronki!..."
I kołacze dalej chodakami, podzwania skarbonką kwestarza. "Jałmużny! Dla braci..."
Aż się ocknie na widok obrazu, który kupiec za chorągiew u swego kramu wywiesił: pod wachlarzowym drzewem dźwiga Etiopus białe kły cukru. I zapamiętał się mnich nagle, zaroił o Zamorzu:
"Tam ptaki rajskie śpiewają Alleluja srebrnym chórem! Tam cukier z drzew tryska jak woda z Mojżeszowej skały! Snują się tam Etiopy czarne jak ten mag Baltazar. A dziwokształtne bestiae ultramarinae, w podobieństwo tronów wędrujących, kołyszą królów majestaty w przepychach złota i purpury!... Wszystko tam jest cudowniejsze, dla bliskości Jezusowego grobu. Pójść w ona Ziemię Świętą! rozszerzyć duszę pobożnością, wypełnić ją światem!..."
Baśni żonglera w piekarni nasłuchał się było mnich przypadkiem - i rozkołysał duszę. Towarów po kramach napatrzył się brat - i zatęskni w światy. Światy zwożą w jukach swoich kupce na odpusty; tęsknoty wagantów nagarniają w dusz cisze kupce i żonglery.
Wabiła tymczasem ku sobie obraźna chorągiew coraz to więcej ciekawego ludu. Ni to mirry i kadzideł zawiewem buchały z kramu wonności korzenne: rogoże i wory otwarte ziały żarkim dechom krain zamorskich. I zwieszał się nad tym okręt zdziałany w kształt maleńki. Wśród worów stał kupiec, białą chustą cały wraz z głową omotany i wyzierający z tej bieli gębą w brąz. Niemym gestem cudzoziemca wskazywał skupniom wszystkie zasoby towarów swoich: kły cukru po jukach, krupy pieprzu w pęcherzach, oliwki, cynamonu szczapy, imbiry, aloes limonie i goździki o woni oleistej.
Ale ze wszystkich korzenności najbardziej dla kobiet delectabiles są, wiadomo, rodzynki. Nasypał tedy kupiec garść onych sobie na dłoń i błysnął okiem: która by ich zakosztować rada.
Wysunęła się naprzód dziewczyna z rozłechtanym uśmieszkami licem, pod wiankiem róż na czepeczku białym. I dziobać mu jęły miedzianą łapę te paluszki ledwie wychylone z rękawu cieśni. Białkami wyiskrzyło się nagle ku niej wejrzenie obcego kupca. Głuchym jak u zwierza pomrukiem chwalił sobie Maur dziewczyny urodę.
Lecz jej oczy odkryły oto w tłumie wspaniały płaszcz i strój rycerza przechodzącego opodal z goliardem. Zdziwiona, z rodzynką nie połkniętą w wargach, zapatrzyła się w strojnego pana z takim zachwytem, że te oczy jej żywe krzyknęły nieomal:
"Lancelot chyba sam?!"
Z piekarni wracała dziewczyna, baśni żonglera nasłuchała się tam.
Nagle zatrzepocze się spódnicą szeroką i w wachlarz rozciągnąwszy ją po bokach, wionie z szelestem za towarzyszą ujrzaną. Dopieroż się nacieszą, naśmieją, w pogwarkach poprawiając sobie wzajem coś koło tych czepeczków i wianków różanych. Niby to sobą tak się radują, a wszystkie śmiechów gamy, te pogwarki i sekrety, szeptane sobie na ucho, czynią, bezwiednie może, dla rycerza opodal - jak to dziewczęta.
Lecz oto poza sobą usłyszą nagle głos donośny:
"Kamienie najszlachetniejsze zza morza wiozę! Skarbce Trebizondy takich nie mają! Piękniejszych nie widziały sułtanki!"
Furkną do kramu jednym zaszumem, jak gdyby tam proso sypano dla takich ptaków.
Stoi za ławą chłop w aksamitach i w srebrzystym zawoju na głowie. Broda jego, o czarności nad aksamity głębszej, błyska opalami wplecionych w nią pereł. Włochate i tłuste dłonie, splecione na brzuchu, obciążają mu pierścienie na wszystkich palcach. Podejmuje turkusowy naszyjnik, z srebrnych nici zmotany, i tak prawi do dziewczyn:
"Z smagłej to piersi księżniczki saraceńskiej, zmarłej z tęsknoty do chrześcijańskiego rycerza. Papież zaślubić jej nie pozwolił. Przedam, gdy poprosicie, choć dla mieszczek za pyszne to stroje. Mam za to dla was bursztyny w tych misach. Tu zaś korale, z głębi mórz potworom wydarte, w gałach, paciorach i rosochach całych."
"Gdyby pożyczka już była!..." - westchnął ktoś nagle w tłumie. Obejrzały się na goliarda.
"Ba!..." - odmie się wzgardliwość na usteczkach dziewczyny i frunie, rzekniesz, bańką mydlaną ku górze.
Pogoniły tę bańkę oczy poety, zapatrzyły się w jej tęcze.
"Królom by zamki dla takiej kobiety budować!" Kupiec tymczasem dłoń swą niczym biskup ludziom przed oczy wystawia.
"W onych kamieniach - rzecze - mam poniektóre o mocy tak skutecznej, że nie radzęć nosić, gdy masz chęci mdłe: wielka moc obciąża serce wątłe... Szafir to - mówił dając ludziom na pokaz uklejnocony mały palec swej ręki. - Za morzem przytrafia się, że wraz z rosą z najczystszego nieba szafir spada: stąd za nadzieję w pierścieniach noszony, truciznom wszystkim sporny, od jadu zawiści ochraniacz. Sardonik zaś ten cielisty kobiety uległymi mi czyni. Ten ci znów jest sardes, tajemnic stróż. Na wskazującym palcu szmaragd mam: najgłębszego blasku nabiera między piersiami kobiety, skąd miłość mężczyzn zbyt pożądliwą zbawiennie chłodzi, a rozpryskuje się sam, gdy kochanek zdradę pełni. Tu zaś jest - kończył postukując uwłoszonym pazurem wielkiego palca - tu zaś jest krwawnik, kamieni król! Dziś już go ziemia wcale nie wydaje; niegdyś przytrafiał się jako diament biały; przetrwały tak poniektóre w rzadkości wielkiej."
Tu już goliard nie wytrzymał dłużej. I wziąwszy w siebie ton tego kupca, prawił dalej - dziewczynie, do której docisnął się już było tymczasem:
"Inne zasię krwawniki dostąpiły swej barwy królewskiej na piersiach takich jak ty kobiet, kędy się purpurą ich żył zabarwiły chyba? Lub w płomienistych, jak twoje, włosach noszone, takich pań myślami rozgorzały niegdyś? Lub na koniec zdobiąc takie jak twoje palce, czyniły z onych rąk kobiecych płomieniste rózgi miłowania i zazdrości. W takich rękach i kamień najtwardszy, a przeczysty jak diament, przekrwawiłby się chyba i rozgorzał na rubin!... Użala się przecie tą biada prorok Ezechiel sam: Dałem manele na ręce twoje, a łańcuch koło szyje twojej i wieniec klejnotny na głowę twoją. I ozdobiłem się złotem i srebrem, i oblokłem cię w bisior i w szatę wzorzystą, i w rozmaite farby..."
A mówiąc to, czynił goliard mimo woli takie ruchy rękoma, jak gdyby w te drogocenności wszystkie przeoblekał ją oto - w wielkiej szczodrobliwości poety.
"Ba...!" - prysło, niby druga bańka mydlana, na wzdętych usteczkach dziewczyny.
Goliard tymczasem, jak gdyby już ją przystroiwszy, ramiona na piersi krzyżował i w tył się nieco odchylał dla przyjrzenia się uklejnoceniu temu.
"I stałaś się piękną bardzo wielce - byłaś doskonała w ozdobności mojej!..."
"Baa.!" - uderzyła ku górze trzecia bańka mydlana - nie wzgardliwie przecie tym razem, lecz w smęcie, lecz w żalu...
On zaś przychylał się do jej ucha:
"A ufając piękności twojej... wystawiałaś się każdemu mijającemu... - przepowiada prorok nawet sam! - Takie to z klejnotów wasze szczęście i niedola nasza."
Niepokój roziskrzył się w wymownych oczach dziewczyny: "Niesamowity człek jakiś!" Alić druga w bok ją trącała; skrzyżowały ze sobą pytające spojrzenia i - dziewczęta bystre - odgadły wraz wszystko. Jedna za szyję towarzyszę objęła, przychylają do się główki w tych czepeczkach ukwieconych, proszą przymilnym wyciąganiem szyi... by wędrowny poeta prawił im dalej - o krwawniku, o rubinie!
Ale kupiec tymczasem skończywszy swoje, zachęcał pośpiesznie do targów.
Na czerwonych twarzach żonek mieszczańskich wyszkliły się rumieńce próżności, a w oczach aż łzawię rozbłysła chciwość. Każda zdała się sobie duchem aż nazbyt krzepka, byle tylko to złoto, to srebro, te drogocenności klejnotów - mieć a mieć!...
Goliard inaczej rozumiał - za dziewczęta - klejnotowe szczęście kobiet, nie wiedząc już nawet, że głośno wypowiada te odczucia swe za nie:
"Byle tylko to łaskotanie czarodziejskich mocy życia na młodym i prężnym ciele czuć!... A w te skry i ognie klejnotów na nie osłonionych powabach strojna, stanąć w nagości jawnej przed króla samego obliczem: jak ta Sara niepłodna przed Abimelechem, jak Bethsabee przed Dawidem!..."
Pierwszym odruchem trwożnego instynktu cofnęły się o krok dziewczęta. Lecz zaokrągliły im się oto oczy, oddech stal się krótki i rozchylał im usta na te dziwy... jak to wędrowny poeta prawi im snadź dalej - o krwawniku, o rubinie!...
A goliardowi zdało się, że to dwa krzewy różane w powojowym splocie wychylają ku niemu swe rozkwiecone główki. Tak róże pod rosy owiewem piękniejsze się stają, jakby w zadumaniu swej krasy - nad własnych woni i barw dostałością.
Nad tym bodaj zadumały się w tej chwili dziewczęta.
Prawdę powiadał poeta! Ileż to razy, przynosząc z grodu tyle oczu ludzkich zachwyty, roiły nad tym, by księcia lub króla zachwytem owładnąć: miłość, skarby i dzierżstwo razem wziąć - jak tamte panie z Pisma. Lub bodaj co dzień w tryumfach je zdobywać - jak pani Aspazja, jak pani Tais, o których prawią opowieści mówione.
Świata i życia wielkie obietnice wabią ze wszystkich kramów na odpuście. Użycia tęsknice nagarniają w dusz cisze kupce i poety.
Mieszczanie tymczasem chmurzyli się u kramów spozierając spode łba na uklejnocone pazury obcego człeka, czy tu aby duszy swej w niebezpieczeństwo nie wiodą. Aliści już ich sidłały żony, uwisając u ramion i trzosów. Wszczynały się tedy targi. A choć się rzecz przez mężczyzn w powadze czyniła, chichotały kobiety - nie radością przecie, nie życia ochoczością nawet, lecz chciwości samej podłechtaniem.
Gdy w te szwargoty targów u kramu uderzy nagle bas organowy:
"Chle-ba!... Dla dominikanów chleba!..."
Daremnie klekotał naprzykrzony dzwonek torby, daremnie mnich czekał, żebrał i Pana Boga chwalił. Wreszcie, zgorszony ludzi skąpstwem, łokciami przepchał się do kramu. Przyjrzawszy się bacznie kupcowi, gorszy się jeszcze bardziej i ramieniem a palcem sprężonym, ni to włócznią, wprost w jego oczy mierzy.
"A rańtuch twój żółty z ramion - gdzie?!... Myślisz, nie poznając ludzie, coś za jeden, po grzechów twoich smrodzie, lewito?!... Włochatymi łapami w klejnotach czarować tu przyszedłeś chrześcijan jak ropuchami?!..."
Zadarł mnich głowę do góry, poziomo wystawia się ta jego broda miedziana u szyi.
"Cieszcie się, diabłowie, którzy nad tym kramem unosicie się chmarą! Babilonia się czyni. Nie nakarmiliście, diabły, grzechu kobiecego miodem i patoką wszystką, nie nasyciliście żarłoczności jego wszeteczeństwem i brzydliwością ziemi, owo kamienie klejnotne łykać mu dajecie, aby się zatwardziły serca kobiet, a razem serca mężów i miłośników ich... Huu!
jak się cieszą diabły, jak pląsają kołem, sczepiwszy się ogonami!...
Nie baczę nawet, nad czyją to głową najraźniej wyskakują - mówił wodząc surowym okiem po ludziach i zatrzymując mimo woli spojrzenie na onej dziewczynie z wiankiem róż u czepca. - Nie baczę, nad czyją to głową... - powtarzały mu się słowa, zmylone jej urodą... - Nie baczę wcale! Ale temu może na dzisiejszą jeszcze noc śmierć się tym znakiem wróży. Nie mam zmiłowania! Niech idzie, niech idzie na sąd ostateczny ze szkaradą skąpstwa swego na ziemi i tym najczarniejszym grzechem Babilonu, którym i diabeł niejeden paskudzić się nie raczy... A owoż to! owoż wam, kobiety, za poły mnie teraz targać i szczypać w ramiona: jaki grzech to? jakie jego nazwanie? Wam i do skruchy przez ciekawość! Wam i do nieba przez nią droga! Wam i lęk piekła jeszcze ciekawością z oczu płacze! Nie powiem. Nie nazwę. Abym cnych nad waszymi głowami nie ucieszył zanadto. Odstąpcież! Satis, skończyłem, amen... Chle-ba! - dla dominikanów chleba!" Sćmiły się kobietom rozblaski cudownych kamieni: nazbyt gburnie zgasił im je mnich. A i królewskie w rojeniach nałożnice, księżne panie, dumne w klejnotów tęcze, stały oto za służki skomliwe, głaszczące z lękiem rękawy zagniewanego mnicha. Opodal tymczasem innym niepokojem zaroiły się tłumy: za chłopcem kościelnym wstępował oto w sukiennice śmierci obwoływacz. Kroczył wolno, posuwał się ni to słup czarny, a spod czarnej larwy, rozciętej przed licem w ramiona krzyża, obwieszczał swe codzienne wieści krucze. Pobrzękiwał przed nim raz po raz cichy dzwonek śmierci. Szła ta zmora w najgęstsze ciżby ludzkie tym niesamowitym spokojem kroku, który i mury chyba przeniknie. I obwołuje się głucho:
"Ja, Radocha, grzesznica, ludziom nazbyt miła, zmarłam tej nocy w przepychu i bogactwie sprośnym, w całego dobytku Kościołowi darowaniu, a w grzechów nie odpokutowanych żalu. Wymódlcie duszę z czyśćcowej udręki, wyzwólcie jałmużną! O grosz żebrzę, o pacierz proszę!"
Podstawiał chłopiec swą torbę jałmużniczą, uderzał w dzwonek i wiódł dalej śmierci obwoływacza. Z ciszy, jaką zostawiali za sobą, zrywało się za nimi gromadne szeptanie pacierza jak wiatru zaszumienie.
Oto tuż u kramu klejnotów jęknie po raz wtóry zza kiru śmierci:
"Wymódlcie duszę z czyśćcowej udręki, wyzwólcie jałmużną!"
Ale dominikanin uprzedził kościelnego chłopca i swoją tu torbę podsunąwszy, czym prędzej w nią zgarnął datki pobożne.
Bo z rąk kobiet u kramu opadały teraz same zakupione naszyjniki, pierścienie, manele i kamieńmi zdobne opaski biodrowe. Za tę żon jałmużnę, nazbyt już szczodrą dla duszy w czyśćcu tak lichej, a rzuconą na domiar nie do właściwej torby, otrzymałby mnich niejeden przydatek mężowskiego kułaka - gdyby nie nagłe zatrzepotanie się tamtej dziewczyny z wiankiem róż na czepcu.
"Ja nie chcę tej nocy umierać!" - wybuchnie przeraźliwym płaczem.
Już nie modre źrenice, a białka same przelewają się w jej oczach. Za chwilę coś tężyć jej piersi poczyna, a zło jakieś miąć i wykrzywiać twarz we łzach i pocie całą. Zdarł się czepiec z wiankiem róż, dziko wywichrzył się spod niego włos płomienisty. A ręce tak się miotać i siepać na wsze strony jęły, że pękają oto w podłuż wąskie rękawy, obnażając całą cielistość ramion.
Nagle oprzytomnieje zaszlochem rzewnym jak przy matce. I rzuci się mnichowi do nóg.
"Diabłów przepędź, ojcze kaznodziejo!... Przepędź szatanów znad głowy!"
Piskiem trwogi okrzykną się mieszczki u kramu i rozpierzchną się, rozfruną na wsze strony, niczym gdy jastrząb na stado zlata.
"Ja chcę żyć! - łka dziewczyna płaczem, który i śmierć samą wzruszyć by zdołał. - Żyć!..."
Tkliwymi rączkami zatula bosą w łapciu stopę mnicha. Żyć!..."
Sięgnął mnich do swej kieszeni przepaścistej po dzwonek świętego Antoniego na złych duchów przepłaszanie i odzwania długo na wsze strony powałę sukiennic.
Po czym dźwignie dziewczynę znad swej stopy, uspokoi, życie i szczęście przyobieca. Czepeczek każe podjąć z wianuszkiem. I powlecze ją za sobą, bardziej teraz miedzianą brodą podzwaniając niźli torbą kwestarza.
"Bodajeś!" - sklął go w myślach niejeden z przyczyny onych ramion dziewki, osobliwie gładkich.
Szybko iszczą się zazwyczaj marzenia kobiet pięknych. Oto klejnotami z torby mnich ją pewnie przystroi za sułtankę. Od stóp do głowy przyozdobi dla się jej ciało jak ten Abimelech Sarę niepłodną. Przysposobił jej duszę ku temu poeta. Goliard zdał się jak ta kokosz, gdy jej kania pisklę spod skrzydła nieomal porwie. Wówczas kura łeb jakoś bokiem przechyla, jednym okiem wyzierając ku górze - żałosna bardzo w tej desperacji swojej z ciekawością razem.
A rycerz natrząsa się oto nad nim pełnym pogardy kiwaniem głowy. W roztargnieniu chwili nie pojmował goliard, co właściwie wyrzucają mu tak ponuro. A przypominając ledwie przez pół wszystko, co przedtem było, domyśla się, że to pewnie napomnienie za opieszałość w przedsięwzięciach wyższych. I surowe wezwanie do graalowego szukania. "Już idę!" Zawijał się szczelnie w płaszcz.
Lecz oto w sukiennicach mieszają się znów tłumy i cichną zgiełki: z dala słyszeć się dają kołatki trędowatych.
Kupą ciągnie ćma zarazy. Grzechocze kołatkami, jak trzeba, postukuje w swe misy cynowe i wlecze się w pełganiach kalekich. Jeden oto śród nich, żwawszego snadź ducha, podrywa się na kostyrach swoich, skacze jak ta żaba, trzepocze pstrymi łachmanami. I do kobiet się wyszczerza. Takie to życie mocne w niejednym człeku.
Rzucał im, kto dobry, jaki ochłap na drogę: niech podejmą, gdy się zwloką - a sam umykał czym prędzej przed srogim ich fetorem i widoku obrzydliwością. Opustoszały sukiennice.
Na miejscu pozostał rycerz tylko. Uczynił to z nawyku godności, spornej popłochom gromady. Z odrazą jednak spoglądał na te karki ku ziemi dogięte, na łby owrzodzone i zaszłe szpetniejszą jeszcze bielą zagojeń. A od pysznego płaszcza rycerza wionęły w one łby jakoweś mętne wyobrażenia rozkoszy: odgadywały one półzwierze, że tak się panowie przyoblekają do kobiet. I zagziła się do życia płochości ponura czereda potępionych, chwytając się pazurami płaszcza zalotnika. Rzekłbyś, ta szatanów chmara, zażegnywana przez dominikanina, opadła oto na ziemię, rzuca się na swój żer grzechu, obtańcowuje go kołem wyjców.
Wyrwał jednemu z nich kij spod pachy, oczyścił miejsce przed sobą, rozszerzył koło tych diabłów. A oni otaczają go z dala jak te szakale. Na niejednym czubie płonie mycka czerwona, a z rozognionej rany pyska szczerzą się zębiska żółte chichotem urągliwym. Wyciągają ku niemu kostyry swoje ni to widły piekieł. Przypomniał słowa dominikanina sprzed kramu: komu to, dziś może jeszcze, śmierć się tym znakiem wróży?
I w otrząsie nagłym przysłonił oburącz twarz przed trzecim już dziś zwidem czerwonej rękawicy króla...
Wśród trędowatych zakotłowało się tymczasem. Co raźniejszy wyskakiwał z gromady na drągach swoich. "Brat!... Braciszek!" - dało się słyszeć z gęby niejednej, której zaraza mowy jeszcze nie odjęła.
Wstąpił brat franciszkanin między te kaleki i rozstawi nad nimi skrzydła habitu.
"Srodze was Pan Bóg pokarał za grzechy wasze, bracia trądem zdjęci."
A oni nuże łasić mu się pod ramiona i skomleć za jałmużną litościwego dotknięcia, a bardziej jeszcze za onym kęsem miłosierdzia, jaki jest w dobrym słowie człeczyna. Więc rzecze im:
"Baczcież, mili, jakżeście to wy stokrotnie szczęśliwsi od Hioba starozakonnego, który zapalczywości gniewu Pańskiego lamentem się jeno obwoływał z barłogu beznadziei żydowskiej. Dla wasze to, chrześcijany! Bóg syna swego na mękę dał, więc i na wasze, pomnijcie! uleczenie: aby się szczęśliwość jak morze rozlała, gdy się pokuta dopełni."
Dźwigać się jęły ku górze te karki doziemne. I ta pełgaczy chmara, niczym szarańcza za żerem nieustannie podrywna, sprężać poczyna szyje ku wejrzeniu górnemu, by chociaż raz oderwać oczy od ochłapów na śmietniskach.
Takie jest dobrego słowa miłosierdzie.
I garną się z wdzięcznością pod ramiona braciszka tulą się do habitu jego. Dotyka brat dłonią białą te pełne wrzodów i jam oblicza.
"W obrzydłości pogrążeni, wskrześniecie z uśmiechem młodzieńców, a między chóry anielskie powiodą was za ręce najpiękniejsze panie!..."
Zatliwszy tak rojeń płomyki po duszach jak piekło ciemnych, aby płomień wiary w nich rozgorzał, przysłoni brat twarz swoją. I wymadla w dłonie on żal przed Przenajświętszą Panną na niepohamowanie gniewu Pańskiego, który smutkiem, nędzą, cierpieniem i wielkimi szkody ciała kara wciąż i wciąż!...
Udzielił się jakby ten smęt i rycerzowi stojącemu opodal. Owiał duszę tak mocno, że zdmuchnął mu w myślach nawet grozę miecza zawisłego nad nim. I oto zadumał się, już nie nad swoją, lecz nad człeczą dolą.
Napatrzył się w sukiennicach doznań pospólstwa i rozważa, że wszystko to razem byłoby jeno gnuśnymi targi i przetargi mieszczan, gdyby przypadek nie wwiódł między tłumy - ot, jakiegoś tam gładkiego lica pod róż wiankiem i wesołych oczu młodości dziewczęcej. I przybyło rojeniu się tu ludzkiemu gdyby skrzydeł lekkości, na których zakolebała się ludziom jakby ochota sama i radość życia serdeczna! Motyl jasnobarwny, rzekniesz - Psychy wysłannik, powiadają goliardy - zatrzepotał tu nad gnuśnymi głowami. I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... A z doli człeczych wyjrzały, jak te ohydne maszkary smutku: grzechów lęki, diabły, kar doczesnych pogrozy, trądy i śmierć sama.
Oto wychyliwszy się zza węgła następuje wprost na niego ten ruchomy słup kiru. I kracze swoje spod krzyżowej larwy:
Wymódlcie duszę z czyśćcowej udręki, wyzwólcie jałmużną."
Łokciem i kułakiem odepchnie rycerz od się śmierć nałażącą nań tak niecierpliwie.
Jest dosyć dziadów pod kościoła progiem, by omadlały grzechy nasze młode! Dosyć diabłów cupi na kościoła zrębach, by straszyły sumienia stare! Takiego dziada i diabła takiego za cały kościół w piersiach mieć - kobiet to rzecz... Więc ci pacierza nie dam - jałmużną raczę."
I stargnął z ramion płaszcz swój drogocenny, mnie go w gniewnych rękach.
"Bacz, dajęć tę jałmużnę za dusze wszystkich grzesznic, ludziom nazbyt miłych - za to przydawanie życiu skrzydeł lekkości! za ich wolne z świata smętem!"
Chciwie chwyta śmierć w szpony swoje bodaj płaszcz jego tymczasem.
Daremnie pan szczodry płaszcza zbył, daremnie grzechem myśli grzechy cudzych czynów salwował, daremnie życie człecze przed grzechem, diabłem, trądem i śmiercią sobą rycersko zastawiał - własne serce tylko dolą człeczą obciążył.
Jak opodal ten rycerz błędny drugi, szukający już tylko w sercu swoim Graala - jak brat franciszkanin śród trędowatych.
W zadumie nad dolą człeczą owiało ich obu onym czyśćcem ducha: acedią, która jak dymami kadzideł pogrzebnych i kirem żałoby przysłania nam świat cały,
Huczą ulice wciąż. Zewsząd rozgiełk się niesie, jakby całe to miasto żyło jeno targiem nieustającym. Gromadami szpaków obwołują kupcy wciąż jedno, kołem. A gdy się w tych pokrzykach zwadzą, naszczekują na się jak te psy zza kramów. Krzyczą lekarze spod kościołów o ziół swoich mocy skutecznej; krzyczą cyruliki spod swego znaku nogi obciętej, zachwalają swe cęgi i noże; krzyczą klasztory prośbami kwestarzy; krzyczy Kościół obwoływaczami śmierci lub głosem zakrystianów w świąt następnych obwieszczaniu.
Niczym na bitwie skłębiają się ludzkie tłumowiska - "Pojrzyjcie!" a "Kupujcie!" - pod to hasło:
"Pieniądze", które rzuca raz po raz mieniacz znad ławy swojej. Zasię pod gołą ścianę kościółka znoszą, rzekniesz, rannych bitwy onej - tam pod ręką lekarza ten krzyk: "Ratunku!" bełkoce w ślinie i łzach ludzkich. Gdy opodal szumią pstrocizny szmatek niewieścich, wlokąc za sobą niejednych piersi zadławiony spazm: "Miłowania!..." A śród zamętów tej bitwy dnia powszedniego snuje się czarny obwoływacz śmierci z ostatnim krzykiem powalonych na zawsze: "Pacierza!..."
Tak to w mieście! Temu uczty przesyle i rzyganie w nadmiarach, temu śmierć pod jego progiem głodowa; temu śmiechy, radość i nadzieja, temu klątwy, rozpacz i głową o mur bicie; temu rozkosz w całowaniach pod ciche pieszczoty kochanki, temu ostatniego pacierza szeptanie pod wiatyku cichy dzwonek - a wszystkim zarówno jeden lęk a groza przed ona skoczka kościaną, która każdego z kolei poprosi w swój taniec śmierci.
Ozwały się dzwony kościoła i rozpylają jak gdyby popioły w przedwieczornej pory smęt:
"Nie karz nas, Panie, wedle win naszych, lecz wedle wielkiego miłosierdzia Twego!"
Nad ulic gwary i dzwony kościoła uderzą nagle mosiężne łoskoty - pospólstwu na baczenie.
Słowo się wieścić ma!
Jak w kotły biją łomoty tonów i biegną hen, w powietrzne dale; tam "gonionego" w pędzie grają; lecą wici skrzydlate...
Wraca echo powietrznych jeźdźców rysią; muzyka drży w ten cwał, tupotem surmy huczy z gardzieli trąb - aż tych rytmów Wysokim zakrzykiem nie rozhejnali się pobudki zew: "Woła król!... woła król!... woła król!..."
Na kościoła progach stał - sam za chorągiew na wietrze łopotliwą - chłop w czerwieniach szerokich, z kitą u kraśnej czapy. Uchorągwioną trąbkę obejmuje od gęby jeszcze wzdętej i rozstawia przed swe oczy pismo.
Scichły dzwony na kościele. Ciągną zewsząd zszeptane mrowia. A herolda głos donośny uderza królewskim słowem na rynek cały, dudni pod stropem sukiennic!...
"Wiadomo czynimy!...
I zważyć nade wszystko każdemu rozkazujemy, że kto z dzielnych wierności sobie nie dochowa, zacną chwałę u ludzi w pogardę odmieni i odwróci się odeń najcierpliwsza Łaska Boża.
Słuchajcie!... Setnik Naszej straży grodzkiej, w służbie Nam i grodowi dzielnie wierny, samemu sobie zdrajca nędzny, wdarłszy się nocą na Nasz zamek królewski dziewicy Naszej dwornej rapt zadał, a dla onej sromoty zatajenia rycerza Naszego komornego w zwadzie mieczem na zamku przybił. Zwiększa gniewu i kary miarę pohańbiona oręża dostojność. Nakazujemy tedy: gdziekolwiek on zbrodzień będzie pojman, miecz nad nim złamać, zbroję i przyodziewek zedrzeć i w nagości stworzenia mistrzowi oddać. A ma być tak: w pręgierzu na rynku przez ludzi pohańbion, na kole łaman, po rąk odjęciu końmi na pal wwłóczon, spalony ma być za żywa na zwykłym miejscu kaźni.
Niech Bóg ma w swojej pieczy cnotliwych mieszkańców dobrego grodu Naszego. Amen."
Na wtórne amen skołysały się tłumy w westchnieniach.
Wówczas herold przybił do muru kościoła pismo z pieczęcią uwisłą i przytwierdził nad nim czerwoną rękawicę króla.
Pośrodku opustoszałych sukiennic zwalił się tymczasem ktoś na klęczki. "Odpuść nam winy nasze!" - jękło w nim wraz z tym przypadem do ziemi. Ciemię wygolone, szyja po bary widna i biały sznur w trzy węzły oznaczały brata franciszkanina. Trędowaci, spłoszeni trąby łoskotem, zbili się wokół niego w stado owiec.
Tuż za nimi, jakby w ziemię z przerażenia wrosły, stał rycerz sam.
Gdy nad głową jego przelatywało pobudką zawołanie królewskie, otrząsł z siebie natychmiast brzemię melancholii; sprężył się w sobie, samych mięśni nagłym ubojowieniem, gotów wraz do porwania się na schwał - dla grodu i króla. Lecz gdy słowa herolda rozlegać się potem jęły, jakby błyskawica i grom razem rozdarły nad nim czeluście przerażeń. I oślepiły, zagłuszyły człeka odrętwieniem hańby.
"Tę zelżywość nikczemną o jakowejś tam dworce diabeł chyba spłodził, by króla łoże przed ludźmi osłonić. Za rapt dziewczynie zadany karze prawo zamknięciem w chlewie i karmieniem z wieprzami: oto między jakie sromotniki domieszano mnie! Już mnie tam, na rynku, wystawiono pod pręgierz, zanim zbiry pochwycić zdołały.
Dają tam miłość nawet moją na tak żałosne pośmiewisko śród towarzyszy samych! Któż bo z rycerzy w pannie się kocha?! Ku czemu tu duszę przyłożyć? i o co? Gburów to najbardziej nieoświeconych afekty, mieszczan i Żydów rzecz łasić się na mdłe miody dziewictwa. Najżałośniejszy tylko z rycerzy, który żadnej mężatce spodobać się nie potrafi przyłasza się na ten koniec do panien. Kiedyż to żongler jaki romans o pannie opowiadał? lub opiewa ją trubadur jaki?... Więc i miecz mój nawet ośmieszyli, że się w onej zwadzie na zamku podjął - o pannę, powiadają!
Ale mojej prawdzie język i przed kaźnią już pono wydarto, bo wszak sama pani to była, w osobie własnej! Więc tylko wasza łez o tej dworce głosić się będzie, kabał dworskich stroiciele! Hańbę i pośmiewisko zgotowaliście mi i przed pręgierzem samym! Zasię mnie milczenie już pono pozostaje tylko - i pod mistrza łapą na kole."
Na myśl o nim zimny pot wystąpił mu na czoło za ciernie tej męki największej - bo zawczas wyobrażanej. Przeżywał tedy marzyciel kaźń swoją w najokrutniejszych dla się barwach szczegółów wszystkich. I to jest darem Muz. Poetą najokrutniejszych dla się bolesności staje się człek w godzinę ponurych przewidywań.
Więc choć wolny jeszcze, i tu w sukiennicach opodal mnicha stojący, już czuł się w łapach mistrza na zwykłym miejscu kaźni - już kolec pala wbija mu się od tyłu w trzewia...
"Pacierze mów!" - krzyknie przed nim jakowyś szept żarliwy.
Mnich, klęczący opodal, wymachuje ku niemu w pośpiechu gwałtownym ni ten człek z lądu, który deskę tonącemu rzuciwszy nawołuje znakami do chwytania się za nią. Alić topielcowa wręcz groza w tamtych oczach udzieliła się wejrzeniem i zakonnikowi. Ukrył twarz w dłoniach.
"Jakże ty będziesz mógł, bracie mistrzu, to biedne ciało człecze, przez Pana Boga stworzone?... O, nie mogę pomyśleć!... Oo! zmiłowania, łaski dla brata zbrodniarza!..."
A ta groza wejrzenia pociągała jakby niesamowicie jego oczy, bo raz po raz wyzierał spod dłoni, na tym większe za każdym razem otrząsy. Nagle zerwie się z kolan, pochwyci obie ręce rycerza i do piersi je sobie przyciska: z piersi w pierś człeczą powiedzieć coś pragnie. I spłonął brat tymi słowy:
"Niemocen jestem wziąć na się twej męki na zwykłym miejscu kaźni - ale duszę twą piekłu wydrzeć mogę, by bodaj w czyśćcu nie traciła nadziei... Gdy ci czasu na pokutę nie dano, gdy dla twej duszy już tylko piekieł beznadzieja - przerzuć, bracie zbrodniu, grzech twój śmiertelny na moje barki zakonnika, w żarliwość moich pacierzy! w moje serce mnisze!..."
Węgiel rozżarzony chyba podał mu w usta rycerz w gwałtownym pocałunku warg swoich.
Bo żar jakowyś warem krwi rycerskiej rozlewać się wraz począł mnichowi po żyłach.
Więc imał się czym prędzej pacierzy.
Ludzie, z rynku nagarnęli się było tymczasem do sukiennic; wśród nich wielu panów, coś groźnie pomrukujących na króla. Z korzennego kramu wyskoczą nagle dwaj rycerze z białą chustą Maura jak z żaglem w rękach. I w jednej chwili ta chusta znalazła się na skazanym, zatulając i głowę jego. Postacią Maura uprowadzają go ze sobą ci ratownicy. Familia to snadź była, bo świadcząc mu tę pomoc w ostatnim docisku losu, czyni to jednak z urągowiskiem - jak to w rodzinie.
,,Panny mu się zachciało! Ojcowiznę całą przepaskudził na te Muzy i żonglery, na włóczęgi tęskliwe, na błędne rycerstwa i graalowe szukanie... Wszystkich królów ziemi na to zjeździł, by się złakomić na koniec na fartuszek i wianuszek grodzki... Panny! - Już i kułak niejednego familianta wbija mu tę wymówkę pod żebro. - Żenić może się chciałeś? I sameś poszedł sobie za swata nocą do jej alkierza? Miodu w woszczynie jeszcze rozmazistej, a i z pszczołami do pyska - zachciało się niedźwiedziowi!... A teraz tylko srom i hańba familii całej... Ruszaj, ruszajże się prędzej, by cię ni gród, ni ziemia więcej nie oglądały!"
Z twardym zaciskiem szczęk i bledszy od tej chusty ratowniczej stąpał rycerz pod wymówkami familii. Nie wyda tajemnicy swej pani.
Mnich tym żarliwiej się modlił, że on nagły war w żyłach jął mu zapalać i w duszy dziwne obrazy, a mącić nimi pacierze. Na słowach "odpuść nam..." zatrzymały mu się myśli i rozłożyły ramiona przed kramami:
,,Odpustową to wszak porą wabią z kramów i po piekarniach wszystkie ponęty świeckie?!... Prawdziwie mówię, Boże, nie wódź! nie wódź! nie wódź nas na pokuszenie przez kupce i żonglery!..."
Niebawem tłum kobiet zebrał się nad nim i zachwycił cudownym darem łez u brata. Nie dały mu spokoju niewiasty: podjęły z kolan i nuże głaskać po rękawach, by z onego daru przemówił do nich. Daremnie się mnich wypraszał, lichotą słowa franciszkańskiego zasłaniał, do wymowniejszych dominikanów odsyłał; przemogły, jak zazwyczaj, kobiet upór i ciekawość. I zniewoliły brata.
Podjął powieki ciężkie, wyjrzał ku nim jakby z omotu ciszy klasztornej. A te oczy smutkiem nasiąkłe, ta bezradność młoda w wejrzeniu tej twarzy na gołej szyi franciszkanina - któremu i ta szyja owo sama wyciągała się jakby z cisz wszystkich ku życiu - ten smęt, ta żałość, te ciężkie od rojeń rzęsy dziwnym wyrzutem spoglądały na kobiety. Aż się markotnie uczyniło im wszystkim. A on kiwa nad nimi głową, wymawia im coś z serca, natrząsa się nad nimi gorzkością milczenia swego. Wreszcie dobył z piersi wyrzut takiego żalu, że się pod tym głosem samym otrząsła niejedna kobieta, zatulając mocniej w swą chustę.
"A stworzył was przecie Pan Bóg ku uzacnieniu miłością rodzaju ludzkiego!... Ku temu łaską Bożą stworzone, czymżeście się stały rodzajowi ludzkiemu?!..."
Westchną chórem sapliwym.
A po długiej znów ciszy postrzegając, że franciszkanin niewymowny nic już im dzisiaj więcej nie Powie, westchną tym głębiej na amen. Najmłodsza zasię z nich, jeszcze dziecko prawie, już widzieć poczyna w myślach męki rycerza na kole; a bladość zgoła niedobra, na wargach sina, mdliła wątłe siły dziewczęce. I wybuchła nagle płaczem dziewczyna taka. Za nią inne. A i starsze kobiety poderwały nagle fartuchy do oczu. Spłynął dar łez z pokutnego brata na wszystkie kobiety. Proszą, by je wiódł przodem w kościoła progi, kędy wzywał dzwon.
Za tym zapłakanym korowodem ruszyły chmarą sukiennice całe.
Po obwieszczeniu królewskiego wyroku coraz to bardziej ponure tchnienie krążyć jęło po mieście w powolnym przycichaniu targów. Kupować nikt nie chciał towarów; bajaniem kupców wszyscy nagle wierzyć przestali; najbardziej pstre kramy już nie pociągały. Pustkami stanęły sukiennice. Wraz z ciężkimi dymami przedwieczerza osmętnica zasnuwała domy; ludzie przed bramami dziwne opowiadali sobie rzeczy - jak to z wieczora. Niedobra rzecz wróży się miastu, które dzielnego strażnika i obrońcę swego hańbić ma na rynku. Bardzo rzecz się wróży niedobra! Rzekniesz, na odpust dzisiejszy przyszedł ze świata arcysędziwiec on siwobrody, złych wróżb roznosiciel, a klęsk tajemniczy zwiastun: Kartafilus sam - Żyd, wieczny tułacz. Trafiali się i tacy w zaszeptanych gromadach, którzy już go spotykali po zaułkach.
Wszelaki bo naród zza murów ściągnął na odpust dzisiejszy.
Który zaś z grodzian natury pogodniejszej i smoka nadzieją zwalczał, ten powiadał, że nie wiadomo, na co się wyrok królewski obróci, że na gniew króla jest gniew inny, rycerski - trzymają ze sobą pany. A obcych rycerzy, których nikt nie zna, pełno dziś w mieście.
Tu się namieszały gawędy, pewnie z piekarni rodem, i poszły słuchem między ludzi ciemnych, którzy nigdy romansu nie słyszeli w życiu. Nie każda bo z kobiet i powieść nawet zrozumie, choć wszystkie o niej gęsto rozprawiać zwykłe. Tedy jedne opowiedziały coś drugim, inne coś do tego zmyśliły, tamte znów zaniepokoiły się bardzo, bowiem rzecz całą usłyszały o zmroku w ciemnym gdzieś kącie izby... I tak oto zrodziła się plotka: że na odpuście dzisiejszym bawią, nikomu nie znani - Lancelot najwaleczniejszy i Parsifal sam!...
Coś tu dziś będzie... Coś się w mieście stanie..." - szeptano do się na rogach ulic.
Zamożnością ustatecznieni mieszczanie, wiadomo, nigdy niczemu nie wierzą - osobliwie, by coś jutro miało być inaczej, niż było wczoraj. Ich gniewały tylko gawędy gołoty wszelkiej. A nade wszystko to ich tłoczenie się teraz oto za mnichem i nawoływanie do się miasta całego. Więc po długich odymaniach się, ledwie na zamknięcie pochodu przyłączyć się liczyli do procesji, wszczętej bez księży i chorągwi, a nade wszystko tak bez ładu i poszanowania miejskich godności.
Oto w szerokich swych strojach pobożnie, pod czarnymi rańtuchy stąpają matrony. Rozchwiane kaczym krokiem powagi, prawią między sobą o wyroku królewskim, kokoszą się cnotą i rezonem, temu osobliwie rade, że przysmalać mistrz będzie diabelskiego syna jak tę kiełbasę na patyku!
Za matronami postępują młode niewiasty: odświętnie, w jubkach baniastych i tak suto pod piersią wypiętych, że się każda jak brzemienna zdała. Te paluszki, ledwie wychylone z rękawów ciasnych, splatając na onej fałdzie szaty, kroczą sztywno, układnie i zszeptują się między sobą o skazanym rycerzu w smęcie i wzgardliwości zarazem:
,,I patrzcież: gdzie się przypytał!... Za jabłka świeże w grodzie jaki orzech suchy na zamku wolał!... Wiadomo, jadu pełne są te stare skorupy cnoty. Powiadała, że panną chce zostać! dla nieświętości stanu małżeńskiego, mówiła! A przecie aż dwóch przyłasiła ku sobie! aby się tam zabijali pod jej progiem... Ludzie wy dobrzy, oczamiż oni panowie na nią, suchą wierzbę, patrzyli - czy czym?!..."
Za córami kroczą ojcowie: osoby znaczne, o twarzach nosatych jak te stare kruki - z włosem tłusto zaczesanym na szyje: gwoli krukowego przetrwania wszelakiej doli miejskiej. Posuwają się ciężko pod sobolowymi szubami, futrzane czapy w rękach niosą splatając na nich upierścienione palce. Idą rzekniesz, nie do kościoła, lecz na ławy radzieckie na roków sprawowanie, bo przystają raz po raz w rozprawach - brzuchami do się. Radzą - by któremu z rycerzy dać na zratowanie setnika, ile zechce; niech go sobie w klasztorze jakim przechowają tymczasem, póki prawo nazbyt świeże i parzy za dotknięciem. Gdy prawo nieco wystygnie, będzie można setnika wyprawić jakoś z grodu. Gdyby zaś nie chciał opuszczać miasta, z tęsknoty ku tej dziewce zgwałconej na zamku, to mu się ją wyśle, kędy zechce - i do klasztoru nawet. Groszem wszystko zrobi w sekrecie - nie trzeba wcale gwałcić po nocy.
Tak postanowili na rozum mieszczański, radzi po swojemu spłacać z pełnego trzosa on dług wdzięczności, który wstydowi cięży.
Bo jakby plecy im łechtały te zszeptywania się młodzieży tuż za nimi. Gromadą ciągnie młódź grodzka, wzdęta piersią w swych sajanach czerwonych i zadziorna kitami u czap. Nazbyt bo już hardo wystawia się dziś młodzież tymi kity! Oto pohukuje nawet w tłumie na cześć skazanego rycerza - nie by sami zamierzali zratować jego, lecz by innych do tego podjudzić. Znaj młodzież! i króla przestraszy, a choćby ojców własnych tylko. Więc pohukuje wciąż.
"Milczeć!..." - Czerwienieją ojcowie z gniewu i lęku.
I wznoszą do góry paluchy.
Baczą na nich rycerze z procesji. I pojęli rychło, że do sumień własnych było raczej pobożnemu sobkostwu mieszczan - starych i młodych - niźli prawdziwie do zratowania wiernego strażnika grodu.
Goliard tymczasem przebiegał gorączkowo opustoszałe ulice. Trędowaci rozdzielili go było z rycerzem w sukiennicach, odniosły w dal tłoki ludzkie. Czyżby już pojman był?" - szeptał do się w trwogę Więc raz jeszcze przeszedł sukiennice, zaglądając nawet do kramów, bez końca rynek na wsze strony przebiegał - aż mu to obrzydziły dwa gbury jakoweś, nazbyt już często ukazujące się w pobliżu jego. I z coraz to jawniejszym popłochem w oczach snuł się po przyrynkach, błąkał po wszystkich zapiecach i zakamarkach tych murów, aż wreszcie z biegiem cuchnącego ścieku zanurzył się w jakiś zaułek, ni to w piwnicę:
Czarne prawie ściany, nie ulicy, a lochu, zbliżone do się na rozpostarcie ramion, wiodą go wprost pod okna jakoweś i ciemną jak grób jamą wyprowadzają ni to na placyk tej uliczki, na kamienną cembrowinę studni pod gankiem, z którego sypią się w tej chwili jak gruszki szczury spłoszone. Dalej w ponurości tych murów nad ściekiem już tylko te okienka nędzarne: ziejące paszcze trądu i czarnego powietrza. Na ludzi lepiej tu nie patrzeć. Nie twarze mają, a saraceńskie chyba mordy pomsty, ślinę żmij w pyskach, a w ślepiach wszystkie klątwy i urzeczenia na kalectwo lub śmierć nagłą. Ledwieś się z widoków tych potworów nędzy otrząsnął, a błyśnie na cię białkami i wyszczerzy się kłem w gębie jedynym jaka jędza u bramy, prosząca do swego zamtuza - na lubość ze śmiercią kościaną chyba, przepasaną w biodrach czerwoną szmatą zbrodni. Bo krwią mordu zanosi tu z każdej bramy, a wszystkich czarów i trucizn tajemnice wychytrzają się z oczu wiedźm starych.
"Tu na pewno nie tryskają źródła nektaru i ambrozji ani nie kwitną jabłonie Hesperyd! - Otrząsnął się goliard. - Więc mój rycerz błędny tu się chyba nie zabłąkał."
Szczur odrazy wcisnął mu się za kołnierz. Ponurość nędzy grodzkiej spoglądała na waganta cyklopowym okiem przerażeń. Na domiar one dwa gnuśniki, przechadzające się wprzódy po rynku w tępym milczeniu gburów, i tu się za nim przywlokły. Oto pełgają u murów jak te dwa czołgi. Nawet oglądać się za nimi nie potrzebował; zęby same zgrzytnęły mu w ustach:
"Zbiry!..."
Wiadomo - gdy wagant w mieście od gromady się odbije i luzem chodzi, snują się za nim zazwyczaj cienie takie; nie by mu co złego zrobić, lecz aby się wywiedzieć tylko: dokąd też taki chadza? z kim się też widuje?... Dzisiaj zasię mogą mieć i inne jeszcze ku temu przyczyny.
Piekieł nienawiść zieje między wagantami a zbirami. Nie masz bo większych przeciwieństw natury nad ptaki wolne i szakale niewoli.
Oto zgubili go snadź z oczu w krętym zaułku, bo przyśpieszając kroków, już nie pełgają chytrze, lecz stąpają twardo z dala. I cwanym przymrugiwaniem oczu witają w przechodniach... zbrodnie przyszłe.
"Widzieli mnie pewnie z rycerzem - myśli tymczasem goliard. - I za moim śladem szukają teraz jego tropu."
Dogonili go znów i mijają tym razem. A swym chytrym, przenikającym wejrzeniem witają jakby i w nim zbrodnię przyszłą.
Na to wejrzenie szakali krew uderzyła mu nagle do głowy.
Z buta czy spod płaszcza - nie rozróżnisz w ruchu gwałtownym - wytargnął wagancki nóż składany. Otworzył go z chrzęstem twardego zatrzasku. I chustą okutał rękojeść wraz z kułakiem, by mocniej nóż osadzić w trzonie i garści.
Dziki ryś woli i swobody rozdął nagle nozdrza w krwawym zaułku grodu - jawny już nienawistnik społeczności grodzkiej.
Lecz oni mijają go z chmurną pewnością siebie, która zdała się powiadać: "Przyjdzie i na cię pora!..." A odchodząc zagadali nagle do siebie te gnuśniki oba: o skoczce coś tam prawią między sobą.
I stąpaniem wołów oddalają się powoli - stróże mienia i spokoju mieszczan.
Lecz oto czoło procesji zbliża się tymczasem do świątyni w całości jeszcze nie widnej, tym bardziej odczutej, bo w przedwieczornym słońcu kładł się na ten kawał miasta głęboki cień tumu. Nad czerwienie dachów, nad wielkie ich skosy i załamania bezładne - nad cały ten chaos ludzkiego murowiska - wychylają się gór spokojem obie wieże kościelne.
Za iglice podniebne między obłoków przeloty wypiętrzyć je chciała zuchwałość murarza. Alić króla wola ułamała je w połowie, wieńcząc ich rozłomy w dwie korony olbrzymie, aby tym straszniejszą zdała się wysokość tych wpół przełamanych iglic, sterczących nad grodem za dwie góry wieżate z koroną u wyniosłych czół - aby przypominały ludziom słowa Pisma, że Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!
Uczepiły się tych gór słupy strzeliste i piętrzą się ostrymi łukami jak na monstrancjach: wzwyż i wzwyż. Zaś one z głazu wstęgi ustrzępione, niczym kwietnych umajeń łuki, te słupy bruzdkowane, jakby wód ociekających zastygłością, czoła onych kolumn pod fontanny tryszczem skamieniałym: wszystko to zda się jakby tryumfalnym umajeniem Bożego domu.
Zaś to rozkwiecenie i głazów nawet samych pod kształtującą dłonią człeczą rozpajęcza się w oczach, rozdymia górą w szarosrebrzystą omgłę ciosu, w rosistość ożyłego głazu: w niedokształceń twórczych mgławicę, wstępującą na wyże kościoła jak ta rosa Heron na Syjon.
Wynurzają się z niej tryumfem dnia szóstego postaci w kamieniu człecze. Pełno ich wszędzie. Po krokach błędnych gdzieś ganków na wysokościach, po węgłach i graniach hen, na tej górze muru, po zrębach i okopach dziwnie rojnych - wszędy tłoczą się kamienie żywe. Że zaś ich kształtu i świętości znaku nie dojrzeć pod rozblaski zachodu, więc zda się, że po tych Jakubowych drabinach dziewięć chórów anielskich wstępuje na kościoła szczyty z tym "Hosanna!" budowców i kamieniarzy tumu - jako to Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!...
Za trąb anielskich rozśpiewy, spiżów dzwony głoszą to w tej chwili z wież obu.
I wydzwoniły jakby nietoperza z kryjówek wieżowych. Nad zbocz krawędzi najniższego okapu, wprost pod łunę zorzy, wychynął się żywym kamieniem jaszczurczy kadłub i chichotliwy dziób przerazy.
Bo jawnie chichocze niemym dziobem swoim to kruczysko sabatów. Ucieszył się snadź w piekle szatan grodu z tych mieszczan pychy odętej, z jaką zbliżają się oto pod dom Boży, który za Boga wolą zdziałał geniusz człeczy - duszą i dłonią wagantów.
Gdy ojcowie miasta przed ołtarze Pańskie wystąpić raczą, wagantom wszelkim w kruchcie jeno, w przedsieni kościoła wolno się przygarnąć do murów świętych - z familią ich całą goliardową - aby ład i porządek w społeczności był.
Lecz oto już na schody się mają przodowni procesji pstrą gromadą pokurczów kalekich żebraków i bab co najstarszych: ludu zawsze co najniecierpliwszego w kościoła progi.
Mnogie rzesze grodzian ściągały tymczasem zewsząd ku świątyni.
I sędziwce ślepe, poniechane dziś po izbach domów, wynurzają się oto z bram jak te widma czasów siwobrode; wyciągają za procesją ramiona wyschłe na kość, proszą bełkotem, by ich kto miłosierny zawiódł do kościoła: sam Bóg za te przewody zapłaci! Za nimi ich prawnuczęta chyba, maleństwa bose i w giezłeczkach jeno, wybłąkały się oto z izb na ulice z wielkim lamentem dzieci, że ich na procesję nie poniosły matki w ramionach. A rozrnachawszy rączki, maszerują na piechotę te stadka płaczliwe, podrywają się biegiem z rozżaleniem jeszcze większym - polatują do kościoła gołąbki te białe. Gdzieniegdzie wynoszą rodziny swych ciężko chorych wraz z łożem, by chociaż raz do roku wysłuchali mszy świętej. Żebractwo, przez tych chorych, szczodrze osypane groszem, raduje się przy ich łozach: skacze, tańczy a klaska. I śpiewa, rzekniesz, chórem:
"Wszyscy klaskajcie rękoma! wykrzykujcie Boga imieniem wesela!"
Zgoła miasto całe zamienione odświętnie w wagantów familię radosną, w weselnych pątników rzeszę - takie jest dla duszy figmentum zbożnego stłumienia się procesji.
Już czeka na nich korab dusz, już się kolebie na cichych wodach przystani, już się chwieje, bacz! masztami dwoma w rej i żaglów swych gęstwinie. Rychło poderwie kotwicę i wypłynie - za morze! - ku Ziemi Świętej! - ku Kalwarii samej! W tej Arce jest dosyć miejsca dla wszystkich ludzi z grodu.
Za dobrym bratem najbardziej pogardzanej lichoty grodzkiej - za franciszkaninem wiodącym procesję - jak te klucze za żurawiem dogarniali się ludzie z zaułków - tłumem, motłochem, ciżbą...
W otrząsie zaniepokojonych sumień zamykali kupcy czym prędzej swe kramy.
Szumem ludu jak wielkimi wody wypełniły się ulice.
Don Boga i ludu, który gwałtom i zdzierstwu nożnych tak hardo się przeciwi, ludu zamek w grodzie, sporny zamkom panów, wzywa oto teraz i wzywa przynaglaniem dzwonów. Więc pośpieszają rzesze wszystkie. I zda się, że oto ludu świąteczną nadzieją rozdzwaniają się w tej chwili dzwony:
"Potargane będą pęta zniewolenia mego!... Żyć będę duszą moją."
Mury grodu ogarniają jak gdyby życia i świata krańce w sąsiedzkim przytuleniu. Nie mógł się temu nadziwić goliard, gdy wybłąkawszy się z krętego zaułka, wstąpił niebawem, niczym na płyty zamkowego podwórca, na śliskie głazy ulicy złotników i płatnerzy, górą omal że nie zamkniętej sutymi okapami kamienic. Więc mrocznie i tu było, ale jak w kościele: rzekniesz, dla ściszenia zgiełków a myśli skupienia.
Powaga i stateczność tej ulicy ustateczniły wnet i goliarda. Schował nóż, poprawił czym prędzej płaszcza i kaptura, by w onym tu dostatku nie czynić sobą osoby nazbyt lichej.
Wychylają się z onych domostw na śróddroże wykusze dumne, migocąc błyskami szyb w ołowiu. Dołem zaś, dla obwieszczenia zasobności kuźnic po tych wnętrzach, wystawiono u wrót niejednych kolczugę lub karacenę świeżo zdziałaną, miecz zaledwie ukuty lub tarczę spiżowymi ozdobami wypukłą.
Przy jednej takiej zbroi zatrzymał się mimo woli. Prostsza ona o wiele od innych dawnego obyczaju surowością. Koncerz jej oburęczny zda się nad miarę sił ludzkich: szukaj ramion i chłopa na zamachnięcie się takim toporzyskiem obusiecznym! Pawęż, za którą i konny by się ukrył - czarna, w srebrne ćwieki. Kolczuga, z grubych pierścieni skuta, ma w sobie głuchą, żagwistą czerwoność miedzi czy rdzy. Ujrzyj takiego z dala na koniu, a wyda ci się jak w żarzy świętego Jerzego.
Zrazu nie zdawał sobie goliard sprawy, co właściwie przykuwa mu oczy do tych narzędzi rycerskiego utrudzenia, których, na wspak żonglerom, na ogół nie lubił odnosząc się do nich ze wzgardliwą niedbałością klerka. Nagle:
"Czerwona zbroja?!... - błyśnie mu w pamięci. - Toż to Parsifalowej kolczugi barwa! - jak o tym wszyscy opowiadają żonglerzy... Czyżby ten płatnerz taki rozmaszysty człek był, że dla okazania, co kuźnia jego zdziałać zdolna, ukuł oto jakby Parsifala samego zbroję - nikomu z żywych na pożytek - lecz ot: na pokaz tylko i na pochwałę w ratuszu?"
"Czołem biję! - kłaniał się przed pustym progiem jego domu. Poesim czynisz młotem - bezkorzystną! Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie - niezrozumieniem. I nie pochwalą cię na ratuszu. Toć wróżę, brat twój wędrowny. Bywaj!"
Tuż nad głową jego otwarło się z trzaskiem okienko wykusza.
"Witaj goliardzie! Niech ci Bóg da długie zdrowie za to wszystko, coś nagadał rycerzom na rynku. Właśnie spełniam to zdrowie twoje w medytacji nad winem. Więc pośpieszaj czym prędzej do mnie na górę, bo samemu cni się przy dzbanie... Baby żadnej u mnie w domu nie ma - więc się nie bój!"
Widzi goliard: leży broda siwa na skórzanym fartuchu, po pas sięga. Przy niej ramiona ni to z powróseł poza łokieć jak u rzeźnika - gołe. I gęba w ogniu cała.
"Vulcanus, widzę, prosi! Niechże się na mnie nie pogniewa boski kowal oręża - ale kościół, ale nieszpory!..."
Tym się goliard tłumaczył, by nie mówić o sprawie rycerza, która mu z ulic zejść nie pozwala, a beztroski przy czarce żadną miarą doznać teraz nie pozwoli. "Ale kościół, ale nieszpory!..."
"Kłaniaj się kanonikowi i dobrodzice!" - warknie bas nad jego głową. I gniewnie zatrzasnęło się okienko wykusza.
"Oho, kacerz!..." - roześmiał się goliard i nad konceptem jego, i nad swoim wraz domysłem.
Lecz po chwili kiwał smętnie głową.
"Że baby w twym domu nie ma, temu chętnie wierzę: żadna żonka nie pozwoliłaby na utrudzanie się tak bezkorzystne. Ale kacerstwo?... - Hm!
Będziesz ty, starcze, gasił potężne, widzę, ognie w kuźnicy swojej!"
A postać jego kojarzyć mu się jęła w myślach wraz z tamtą zbroją w jednego ducha wyraz.
I on nałóg rozmyślań osępił mu wnet oblicze pod klerka kapucą.
"Czymże ten Parsifal tak nieugięty w dążeniach swych był?... Owo że tych ramion i goleni potężnych nie czepiała się w życiu jego żadna kochanka ani żona, ani bachorki: że jednym i dla tego jednego tylko żył! że ona zaciekłość dożywotnią dawnych bohaterów znał! że zęby w sercu miał - jak Peredur, jak Cormon-Pies!..."
I aż zacisnęły się mimo woli oba kułaki goliarda.
A zaduma szeptała mu dalej pod kaptur:
"Czymże tak żyw i potężny w sumieniach naszych Parsifal ten - choć Graala przecie nie ma?"
I odpowiedział jej duch sam z skupienia swego:
"Bo nie ustawał w szukaniu szukanie m!"
A sumienie nastąpi na ducha z miejsca w mig - jakby krzyżowym przerzutem miecza. Nie osłonią od tego ciosu pawęże żadne:
"A ty?!..."
Chciał było goliard wymknąć się westchnieniu temu, które tak ciężko podnosiło mu pierś. Spręża grzbiet, rozciąga ramiona... Alić pierś człecza, ni ten miech w kuźnicy ducha, nie oprze się mocnemu naciskowi sumienia. Opadła. I dobyło się z niej jakby to żywe i twórcze tchnienie Bożego ducha, zmarnowanego w ciele jego człeczym (nie jednoż to: czy dla kochanki, żony, dzieci lub chudoby?) - westchnienie najboleśniejsze, jakie człek znieść zdoła.
Pokonała go sromotnie Parsifalowa zbroja sama, wywieszona u bramy płatnerza.
Ale i w turniejowym potkaniu, im przeciwnik znamienitszy, tym mniej dopuści, aby powalonemu smutek pognębieniem się stał - pod ramię zwykł go tedy prowadzać dzień cały. Tak się dziwnie zdało goliardowi, że ramię jakieś przemocne podwiodło go siłą przed złotniczą komorę i roztargnieniem oczu ratować mu się każe od nadmiernego przygnębienia myśli.
We wnęce muru za kratami widniały garbate szkatuły misternie w żelezie kute: krzyże i cyboria o surowym tchnieniu wielce pobożnej pracy - palec szczerosrebrny z pierścieniem biskupa - klucz srogi, rzekniesz Piotrowy, bo o takiej mocy wejrzenia - jakieś skrzynki i puzdra z niewidną pieczęcią tajemnicy - w kości słoniowej cięte stacje Męki na ołtarzyki klęcznikowe - miedziane krucyfiksy barwione polewą, czarki z opalu w obrzeżach złotych - roztruchany królewskie rzezane w krysztale - białe rolandy łowieckie, w których drzemią hejnały - wreszcie w ogniu kamieni szlachetnych monstrancje złociste, spiętrzone kunsztownie, ku przechowaniu świętych kosteczek męczenników Pańskich.
Nigdy, jako żyw, nie widział wagant takiej obfitości skarbów!... Zaś te cuda jak z baśni tuż obok onej zbroi w żarzy świętego Jerzego i miecza przeogromnionego nad moc człecza - stumaniły go całkiem. Zdało mu się, że wstąpiwszy na śliskie tu głazy, pod wielkie okapy tych kamienic, wkroczył niby w magów pieczarę, kędy po kuźnicach kowale uparte wykuwają w utrudzeniu bezkorzystnym świat wyższej mocy i piękności!...
Oczy poety - cudzowidze i bez skarbów - nie dostrzegają już wcale ani tych głazów wymoszczenia pod stopą, ani tych okapów ciężarnych nad głową; zatarły się przed nimi i mury miasta: świat cały i zmierzch!, i prześwietlił się zarazem w jakowyś omrok sinoperlisty. Tęczy kołem zawisa w nim otocza glorii z ogniowych bełtów i tęczowego wiru płomieni!... I wyświetla się w niej cichą, barankową bielą - Graala czara.
Kacerz snadź zbroję czarnoksięską zdziałał, która - i bez bohatera ramion a piersi - pokonała goliarda po dwakroć Parsifalowego ducha tchnieniem.
Jak nieprzytomny wytaczał się z ulicy złotników i płatnerzy. Lecz u jej wylotu ocknął się nagle czuć wszystkich ściszeniem i kornością:
Ujrzał przed sobą katedry pierś wielkowspaniałą - w ogromie całym.
Maleńką czarną postacią zakapturzonego klerka widniał goliard na schodów jasnym rozłogu, pod wielkim okiem kościoła: pod różycą tumu w purpury i fioletów przyćmieniu.
Sam tu był, sam jeden w nikłości postaci swojej. Gród cały nabił się już było do wnętrza tej Arki; brzęczy w niej jak w ulu lud wszystek.
I zdało się klerkowi, któremu nawet wiary wyraz mąciły Muzy pogańskie, że niebawem, pod gęste dzwonki ministrantów, gdy się lud cały pokotem pochyli, hukną organy same na Podniesienie:
"Oto wieczyste źródło nektaru i ambrozji! Oto jabłoń najpłodniejsza z ogrodu Hery! Oto Graala czara z Kalwarii Monsalwatu! I kędyż, kędyż wam, szaleńce, szukać jej jeszcze po świecie!?..."
Ale kościół swoje, niespokojny duch człeczy swoje. I wiecznie pono szukać będzie po bezkresach cudotwórczej mocy jakowejś - na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich!
Oto na samych dźwierzach kościoła - odkryły to już żaki - kędy w gęstym szeregu czwórlistków spiżowych widnieją opowieści wszystkich klęsk rodzaju ludzkiego, od wygnania z raju począwszy, i ratunków wiary - oto w ostatniego listka ramie widać konia długiego jak łasica, a na nim rycerzy dwóch z wzniesionymi jak na tryumf mieczami. Nikt inny to, jeno Parsifal i Lancelot, wyruszający na graalowe szukanie.
I na wrota kościoła nawet, postaciami ze spiżu, wtargnęły żonglerowych opowieści duchy.
Ogromna wypuklina na piersiach katedry, ni to na sercu jej samym, chłonie, rzekniesz, ku otwartym wrotom wnętrza.
U murów tej wnęki widnieją wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych. Stoją te stróżki kościoła. Bożego domu gospodynie, pod ustrzępionymi baldaszki z kamienia, na pognębionych grzbietach jakowychś pokurczów człeczych.
Nie grzechów przerazy zdziałać tu chciała ręka mistrza, lecz przyziemności natury człeczej wedle Pisma. Oto, z gębą jadła niemą a czapą w garści, wychylają swe grzbiety "tłuści ziemscy, którzy jedzą i kłaniają się"; oto, w swarliwej zajadłości ku sobie grzbietami wychyleni, radcy grodu czy też króla, "usidlani w radach, które wymyślają"; oto, z trzosem u serca a z czół oziębłością, "którzy majętności nabywszy, i serce do niej przyłożyli"; oto, z bazyliszkowym wydęciem warg, Żydów cmokająca przedrwina; oto wreszcie, z twarzą zgoła nie widną, "którzy brzuchem do ziemi przylgli..."
A wszystek on lud, wychylający się grzbietami spod stóp świętych, zdał się w tej chwili natrząsać nad głowami igrców stojących tuż obok w kruchcie - że owo wszystkie fortuny dary, a podczas i szczęście nawet samo, oddają ni za co, bo za ono waganctwo goliardowe - a niejeden z nich, bywa, jedynie za to nieustawanie w szukaniu szukaniem.
I tym urągowiskiem swoim zdają się obiecywać, iż "wejrzeniem złośników wypatrywać ich będą, aby ich umorzyć, głupiemu na pośmiech dać".
Goliardowa familia tymczasem wśród żebraków w przedsieni, gdzie przyklęknąć jej było wolno, zwraca ku sobie ze wszystkich naw wejrzenie ciekawe. Ale o ciekawość ludzką tym razem nie stoją waganty wcale, bowiem już teraz, przed nabożeństwem nawet, odmawiają pilnie koronki. A spostrzegłszy samego goliarda przed drzwiami, poczną sykać zgoła nieprzystojnie, z wielkim tłoczeniem się owiec czyniąc miejsce między sobą dla błędnego pasterza swego.
On zaś baczy tylko, czy skoczki między nimi nie ma. A nie dostrzegłszy jej, odmachnie się ręką w ich stronę: ostawajcie sami!
Bo w takiej chwili najuroczystszej, kiedy cała społeczność człecza staje oto przed Bogiem, widok swych towarzyszy śród żebraków napełnił go taką żałością do Boga za kamratów i za się, że już tylko wargi gryzł i odmachiwał się ręką od ich sykań natarczywych.
"Jest!..." - Drgnęła w nim mimo wszystko jakowaś tajona czujność i oczekiwanie.
Jak ten jeleń z gąszczy ku strudze, wychynęła się z ulicy na plac skoczka zapóźniona. I bierze w chrapki bliskie tchnienie tłumów.
Jakby wyzywając te ciężkie w swych strojach mieszczki, które podejmowały się tędy przed chwilą, wbiega szybko na schody kościoła stopą bosą, a z piersią otwartą - ledwie u wrót samych przysłania je chustą przed zgorszeniem pobożnych.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, wkracza szparko młódź rycerska cała.
I wielki rumor panów powstaje w kościele.
Goliard przypadł nagle ustami do stóp świętych jednej z onych postaci we wnęce dźwierzowej. Przysłania się płaszczem i kapturem, by nie widziano, co się z nim w tej chwili dzieje ani że mu coś raz po raz głowę podrzuca na długie zapatrzenia się w tamto lico pod baldaszkiem z kamienia. Ujrzał bowiem w jej oczach cichych Bożego miłosierdzia mnóstwo wielkie...
Tu pod murem srogo dudniło powietrze od potrącań spiżu jakby od rozorganiań się onych chórów anielskich na wieżycach obu. A co jedna wieża swym basem wyhuczy, druga wyższą nutą wraz podejmie i rozgłasza, rozdzwania:
Kędyż wam?... Kędyż wam...? - w wielką ciszę grodu dzwon bije fary na roki sumienia.
Kędyż-bo?... Kędyż-bo?... - wtórzy
druga wieża -
sumień są roki, serc waszych sądzie?
Kędyż odpustu znajdziecie orędzie?
Kędyż się zgarną człecze wszechcierpienia?...
Nieme zaciszenie legło nad grodem.
Kędyż wam?!... Kędyż wam?!... - jękły znów
nieukojem, skołysane serca spiżów obu.