Istnieje u nas
kategoria umysłów, która z dobroci, wyrozumiałości
uczyniła jedyny kulturalny sprawdzian. Dobre, cenne, słuszne jest to,
co nas nie rani, co nami nie wstrząsa, nie razi naszych nałogów i
przyzwyczajeń. Szukają oni w myśleniu nie prawdy, lecz
względności, domagają się od świata, by miał dla
nich wyrozumienie, sądzą, że zakon życia, cel istnienia
ludzkości nie może, nie powinien ich skołatanymi istnieniami
targać. Los nie oszczędza ich; widzą, jak na
społeczeństwo, do którego należą, sypią się razy,
widzą, jak zrywa się ono i rozpaczliwie, po omacku, krwią
własną znacząc swoje ślady, drogi dla siebie szuka,
słyszą, jak głuchym jękiem .dopomina się o myśl i
słowo. Słyszą i widzą i właśnie dlatego
twierdzą, że mają prawo domagać się od myśli
pociechy. Pociechy i ukojenia - nie prawdy. Na głos jęczą,
ukazują rany na ciele i duszy narodu, krwawe, straszliwe stygmaty, kopce
wzniesione z męczeńskich prochów i u stóp tej góry nieszczęścia,
tego strasznego zwaliska, pod którego ciężarem szamoce się i
zmaga życie, błagają: litości, mówcie nam same
miękkie, pocieszające rzeczy. Niech słowo twoje będzie nam
litościwe, bo bezlitościwy jest los. Istnienie nasze, to staczanie
się w przepaść, myśl niechaj będzie nam odpocznieniem.
Patrz, patrz, co dnia giną nasi najlepsi, w ciemnocie, głodzie dusz i
głodzie ciał zstępuje w śmierć, walczy z nią
rozpaczliwie, ostatni nasz twór dziejowy - nasza klasa robotnicza.
Kadzidłem kościelnym, jak umarłego ukołysać
usiłujemy masę wieśniaczą. Niechaj śpi, niech jej
śpiewają dzwony kościelne: w imię nędzy i głodu
naszych robotników, ciemnoty naszych chłopów, w imię tych
trudności, jakie budzące się w nich życie napotyka, w
imię szubienic, na których konają rycerze, w imię tej ciszy,
która powstaje nad ich mogiłą, w imię braku prawdy
wierzącej w siebie w naszym społeczeństwie, w imię tortur,
na jakie skazani są nasi artyści, w imię zaniku sił
myślowych u nas - oszczędzaj nas, oszczędzaj nas -
kimkolwiekbądź jesteś a chcesz pisać w Polsce.
Pamiętaj, że przeszłość nasza skończyła
się katastrofą i rozbiciem, pamiętaj, że nie wiemy, czym
będzie przyszłość, pamiętaj, że nie mamy chleba
dla naszych robotników, prawdy dla naszych dzieci, że nie możemy nic,
nie chcemy nic, że nas zabija życie: bądź dla nas dobry i
nie mąć nam spokoju. Powitamy i my wtedy ciebie braterskim sercem, boś
i ty bratem nam w niedoli. Wszyscy spleceni bądźmy
miłością i wyrozumieniem. I kiedy noc każda spycha nas o
jeden krok znów ku wspólnej mogile, kiedy tarcice rozpadają się w
naszej tratwie, nie jątrzmy przynajmniej naszych ran, w miłości
i zgodzie mówiąc o rzeczach pocieszających, stoczymy się
słodko na dno. W braterstwie i miłości, nie dostrzegając
zagłady, ulegniem jej i niechaj ostatnie słowo dwóch ostatnich
Polaków będzie pełne pogody i szlachetnego optymizmu: kochajmy
się bracia i sursum corda.
I wiecznie
i wiecznie ci, co przeżyli wszystkie nieszczęścia i niczego
się z nich nie nauczyli, domagają się, aby w imię tej
niedoli, którą wraz z innymi gotowali, być dla nich, dla wszystkich,
dla samych siebie wyrozumiałym. Ci, co żyją z tłumienia
myśli polskiej, protestują, gdy idzie ona naprzód w ostrej,
śmiałej, żywej samokrytyce, siebie samej nie
szczędząc. U nas lichy dziennikarski skryba, żyjący z
wykrzywiania i wykoślawiania myśli twórczej, powołuje się
na majestat cierpienia narodowego, gdy się dowodzi mu, że i on i jemu
podobni są jednym z ciężarów, które zmagający się z
wrogim nurtem pływak - myśl polska, pozawieszane ma u nóg i rąk.
Nie, żadne na świecie kazamaty, żadna szkolą apuchtinowska
nie sprawi, aby fałsz, świadomie i celowo nieraz ręką
polską pisany fałsz stał się prawdą, żaden ucisk
nie uczyni eksploatowanego zyskownie nieuctwa zasługą
obywatelską. Pisarze, którzy byliby tłumicielami ducha w
najszczęśliwszym społeczeństwie, - nie stają się
dzięki stanowi wojennemu pożałowania godnymi ofiarami u nas,
zwłaszcza, jeżeli swą pracę pisarską, swoje pełne
dobrych intencji partactwo, umieją w sposób zdumiewająco roztropny
wyzyskać i sprzedać. Nie, po stokroć nie, w
najnieszczęśliwszym narodzie nieuk nie staje się powołanym
przewodnikiem - żaden jenerał Skałon i oberpolicmajster Mejer
nie są w stanie uczynić pochwały godnym pisania o filozofii
przez ludzi, nie mających o niej pojęcia, o literaturze przez ludzi, którzy
może ze względu na smutny nasz stan kariery urzędniczej nie
zrobili - ale pomimo to gustu do swobodnej pracy myśli, do
bezinteresownego życia, ducha nie nabrali. Są pisarze, których
można by nawet ukrzyżować, nie czyniąc przez to prac ich
godnymi czytania - ale zupełnie już niewiarygodnym i nie
zasługującym na uwzględnienie byłoby żądanie
jakiegoś faryzeusza-grafomana, który pragnąłby, aby chwalono i
oszczędzano jego utwory, ponieważ i on mieszkał w Jerozolimie w
czasie ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Nie, po tysiąckroć nawet
pomnożone niedole Polski nie uczynią Jaksy Marcinkowskiego
poetą, Stanisława Kozłowskiego dramaturgiem, a nawet
doszczętne zniszczenie Warszawy nie pozwoliłoby mi na jedną choćby
chwilę powątpiewać, że naród, który wydał
Wyspiańskiego, może pozwolić sobie jeszcze na stu
Kozłowskich i pomimo to posiadać własny swój teatr, i
chociażby Teodor Jeske-Choiński pisał Ostatnich Rzymian, Gasnące
słońce itd. nawet w najbardziej zaprzepaszczonym zakątku
tajgi jakuckiej, to i wtedy pomimo to czytać ich nie należy,
zajmować się nimi nie warto, a myśleć zbyt długo z
goryczą wobec faktu, że istnieją Dzieje grzechu i Popioły,
jest nieusprawiedliwioną przesadą. Bezwzględnie zaś
nieumotywowany jest wniosek, że wobec nieszczęść narodu
można milczkiem grzebać Wyspiańskiego, pobłażliwie
tolerować jego królewski cień, jak dopust boży przyjmować
trwalsze od spiżu dzieło Żeromskiego, mordować latami
Przybyszewskiego, zabijać, niszczyć, lekceważyć wszystko,
co cenne, twórcze i żywe, a natomiast na kształt relikwii
pielęgnować każdy rupieć. Głód i nędza
zlokautowanej Łodzi nie czyni, zaiste nie - polskich fabrykantów
pomazańcami cierpienia; straszliwa tragedia szarpiącej się ze
śmiercią, pracującej, tworzącej Polski nie
uświęca w niczym jej pasożytów i grabarzów. I chociażby
dziesięciu nowych Apuchtinów kark skręcić miało na
zrusyfikowaniu Królestwa, działalność galicyjskiej Rady Szkolnej
nie przestanie być skrytobójstwem na duszy narodu popełnianym.
Choćby stu Miłkowskich życiem przypłacić miało
zuchwałą chęć wzniecenia ognia Prometeuszowego w
kapłańskiej szacie - nie uczyni to arcybiskupa Popiela ojcem
ojczyzny, chociażby noc ciemnoty, którą roztacza kościół
nad naszym włościaństwem, stała się jeszcze ciemniejszą,
nie stanie się kościół ten życie budzącym
słońcem. Nie - zaiste nie - ale pozostanie wrogiem i przeszkodą.
I nie stanie się literatura Tarnowskiego pomnikiem duszy narodowej,
chociażby istotnie liczba zmarnowanych, zaprzepaszczonych duchów i
dzieł polskich dzięki niej wzrosła w trójnasób. I chociażby
ostatni egzemplarz dzieł Hoene-Wrońskiego miał zbutwieć -
nie uczyni to wydawania przez Akademię krakowską bizantyńskich
ojców kościoła pożytecznym przedsięwzięciem tak, jak
nie sprawiłoby nawet ostateczne zaginienie Króla Ducha lub rzadkich
druków Norwida żadnych zmian w poetyckiej wartości dzieł
zgasłej Deotymy. Tak bowiem już jest, że nawet protest
ostatecznego nędzarza nie zawiesi działania praw Newtonowskich,
jeżeli są prawdą. Żadna moc na świecie i żadne
politowanie nie zmieni złośliwego nowotworu w pożyteczny organ,
nie uczyni z postępowego paraliżu drogi wiodącej do
doskonałości psychicznej i cielesnej. Żadna na świecie moc
nie sprawi, aby trwałym i zdolnym do życia stało się to, co
żyć nie jest w stanie: naród, który upierałby się
czynić tradycję swą z tego, co jest chorobą myśli i
woli, który przechowałby wszystko, co samo przez się rozpada i o
zapomnienie woła, naród, który by przez pietyzm czynił z pamięci
swej archiwum absurdu, sam stałby się absurdem. Śmiecie nawet w
muzeum przechowane nie stają się cenną rzeczą, co w
momencie narodzin duszy nie miało, nie nabierze jej nigdy. Impedimenta
nazywali Rzymianie bagaże: naród, który czci i wielbi przeszkody rozwoju,
sam stanie się w końcu dla życia swego przeszkodą: i
dlatego też badać u nas każdy twór ducha trzeba stupudowym
młotem, bić weń ciężarem, jakim wali w nas los: co nie
wytrzyma próby, niech od razu ginie. Gdy się ma iść przez
cieśninę, górskie przebywać potoki, nie czyni się przewodnikami
kulawych, a nie staje się paralityk powołanym do kierownictwa
strażą ochotniczą dzięki temu tylko, że go już
dziesięćkroć z płonącego domu wyniesiono. Dlatego
też i ostatnie lat kilka utworom i pisarzom zawsze i o każdej porze
wartości pozbawionym jej nie nadało i zapewnić mogę,
że pomimo całej grozy wywłaszczenia nie udało mi się
wyszukać głębokiego pojmowania duszy ludzkiej w powieściach
Marii Rodziewiczówny i chociaż skłonny jestem mniemać, że
list pisany przez Sienkiewicza do Wilhelma był dużym upokorzeniem
narodowym, to i ten cios jednak nie pogłębił psychologii Quo
vadis i po nim, jak i przed nim nie udaje mi się na żaden sposób
postawić tego autora obok Stendhala, Balzaka, Dickensa, Mereditha,
Dostojewskiego, Tołstoja, Żeromskiego. I to samo
przeświadczenie, które mówi mi, że mimo bezgranicznego upokorzenia
Włoch w XVII. i XVIII. wieku, nędzarz i samotnik neapolitański,
Vico był najwybitniejszym myślicielem swej epoki, każe mi
mniemać, że chociażby Anglia stała się tak
nieszczęsną, jak my, a my tak szczęśliwymi jak ona, na
stosunek zachodzący między Carlyle'em a Stanisławem Tarnowskim
lub R. Browningiem a Lucjanem Rydlem to by nie wpłynęło. Tylko
jest pewne, że społeczeństwo tak potężne, jak
angielskie, czyni mniej niebezpieczny błąd, nie widząc dystansu
między Carlyle'em dajmy na to a Macaulayem, lub nawet Millem, niż my,
przypuszczając, iż dożywotnio powinien mieć prawo do
wzmagania chaosu w naszej narodowej kadzi każdy, komu się
Stańczykowski kaduceusz w ręce dostanie. Każdy, kto staje
się organem myśli, musi być traktowany jej miarą;
każdy, kto staje się narzędziem życia narodowego - badanym
być musi, czy funkcje swoje spełnia. Funkcja bowiem życiowa musi
być spełniona i nie jest obojętne, w jakiej mierze to się
dzieje: dlatego też tę jedną posiadamy miarę wobec
dzieł i myśli: czy są one zdobyczą naszego życia, czy
trucizną i przeszkodą. Prawda to nie jest jakaś wiecznie
cierpliwa babunia - to jest właśnie zwycięstwo i tryumf w
śmiertelnej walce o życie. Naród polski chce nie zmiłowania, nie
pociechy, lecz zwycięstwa: chce być nie rezydentem u bogatego krewniaka
- losu, lecz własnym swoim panem. Żyć chce w słońcu,
myślą swoją los własny stwarzać, siłami swoimi
kierować. Przestańcie słuchać wrzawy, nie zważajcie na
to, co się mówi, czy nie czujecie, że coś się robi,
że w milczeniu dojrzewa, nabrzmiewa, tężeje jakieś narodowe
jądro? Dzieją się dziś rzeczy olbrzymie w ludzie, zmienia
się psychologia i struktura polskiej wsi, narodził się
potężny, świadomy działacz historii w polskim robotniku.
Przecież to jest nowy, na niczyje oczy nie widziany, niebywały fakt.
To jest Młoda Polska tak niezawodna, jak to, że pomimo
wszystko każdy najlichszy lojalny trójpolak poczuł obecność
w społeczeństwie polskim tak twardej, tak rzeczywistej, jak przyroda
pozaludzka i międzyludzki żywioł dziejów, zmagającej
się z nimi za bary - mocy. Krytyka literacka pojęć, uczuć,
nastrojów? - nie czujecie, jaka krytyka rzeczy dokonywa się w samym
życiu: wykuwa się, powstaje nowy typ Polaka, dziś jeszcze
nieokreślony. Każda chwila tu stanowi, czym będzie: może
jeszcze być wszystkim. Sprawcie, niech myśl, urodzona w miejskiej
klasie robotniczej, zawładnie polskim włościaństwem, niech
skojarzy się z ziemią, przepoi jej oddechem, skąpie w
słońcu, rozszerzy, uspokoi, stężeje, a stanie się
rzecz niebywała: nowy lud, nowa moralność, prawo, kultura. Nie
lękajcie się orać zbyt głęboko, trzeba dojść
aż do tej oto głębi; nie lękajcie się sięgać
zbyt wysoko: jesteście w samej piersi narodu - z niej wszystko
powstało; tu jest miejsce sądzić bogi, idee, wartości; tu
jest trwała opoka. Nie-mimo całej czci dla Wyspiańskiego, mimo
pewności, że jest w nim coś z Ajschyla i Danta, mimo uwielbienia
dla Żeromskiego, podziwu dla Norwida - nie w nich, nie w żadnej
literaturze szukajcie "koncepcji polskiej", skończcie z tym
mesjanizmem estradowym, z tym całym polskim Oberammergau. Tu - oto tu
między fabrycznym, miotem, a chłopskim pługiem, między
proletariuszem-robotnikiem, a polską, chłopską wsią zaczyna
się, poczyna Polska. Tu jest koncepcja nie z bibuły i druku, lecz
z ciała i krwi, tu jest młoda Polska, która oto już jest,
żyć usiłuje wobec pozaludzkiego i międzyludzkiego
żywiołu. Ona jest, o siebie, o przyszłość, o to, czym
będzie, walczy To nie marzenie - to żywa prawda: naród się
stwarza, szuka dla siebie myśli, wyrazu, powstaje w naszych oczach z
miazgi bezkształtnej ten poprzez wieki trwać mający twór, nowy
fakt dziejowy; nie urojenie, nie myśl - lecz życie, nasze życie,
które może, gdy zdołamy, nadać trwanie temu, co stworzyć
potrafimy, jeżeli stworzymy coś, co się wobec tego faktu w jego
łonie ostoi. Historię ludzie tworzą i oto jest moment, w którym
zawiązują się pąki, dojrzewać mające stulecia. Młoda
Polska zaiste to nie ta, o której szczebiocze kawiarnia, to ta, którą
czuł, nosił w piersi ten największy z duchów polskich,
całej jednej epoki, Wyspiański: poeta tak - ale nade wszystko twórca
świadomości, wielki prawodawca narodowy, mąż, który rok
temu zgasł, a już jest w jakiejś niezmierzonej dali, obok tych,
co w życiu narodów, nie przelotnych pokoleń zaważyli, to ta nade
wszystko, która jest ciałem a walczy, aby posiąść ducha,
aby siebie w całej swej, niebywałej nowości, cudownym po raz
pierwszy narodzeniu zrozumieć, utrwalić, posiąść.
To, czy
myśl tę posiędzie ona, czy ją stworzy sobie - to jest
jedyna sprawa, nie ma żadnej innej, o której mówić by dziś warto.
Literatura nasza lat ostatnich, literatura Wyspiańskich, Żeromskich,
Kasprowiczów, Przybyszewskich (tak jest, wbrew protestom stu tysięcy
Zagłobów, silnych w pięści Rochów Kowalskich) sama
pragnęła być sądzona tą miarą. Sama uznawała
się nie za zabawkę, nic za pokrzepienie umierających (lud nasz
wydziera im spod głowy poduszkę), lecz za organ prawdy, zakon
życia. Życiem zajmować się tylko należy: życie
rośnie, zmagając się z sobą. Książka ta jest
bojową, walczy ona z żywymi formami: umarłym, konającym, nieuleczalnym
rada by jak najmniej poświęcać miejsca. Tu na wstępie
więc Polsce dobrowolnie dziecinniejącej i zdziecinniałej
wypisuję ostrzeżenie. Zadaniem książki tej jest
zbadać, w jaki sposób literatura przyczynić się może do
zwycięstwa świadomości klasy robotniczej nad całym naszym
ludem pracującym, w jakiej mierze przyczynić się może do
przekształcenia Polski całej w wielki, samoistnie i samodzielnie
rządzący sobą organizm pracy. To jest cel i zadanie. Polska
zdziecinniała szepce dziś coś o upadku romantyzmu. Niech pada.
Pragnę realnej walki o rzeczywiste ludu polskiego nad sobą panowanie,
pragnę, aby jasna myśl stała się jedyną Polski
pracującej kierowniczką. Chcę jasności i przepowiadam tym,
co szeplenią dziś o niezrozumiałości
"modernizmu", "neoromantyzmu", "mitów"
Wyspiańskiego, że oni to pod osłonę mroku i cienia
uciekać się będą.
Na
jasności, konsekwencji i sile zależy nam przede wszystkim, nam,
którzy pragnęliśmy, aby myśl polska stała się
narzędziem Polski pracującej nad sobą, aby rozwiały
się mgły i powstał ten jeden tylko fakt: wobec pozaludzkiej
nocy, wobec ucisku historii naród pracowników, siebie tylko wobec
wszechświata mających, siłę tylko własną,
myśl tylko własną i wolę ponad sobą, własne,
wykute w głębi dusz szczerze ludzkie prawo, aby stała się
Polska pierwszym organizmem samorządnej pracy, ojczyzną prawdy,
klasycznym krajem samorządu człowieka. Marzę.
Rzeczywistość widziałem. Stała nam wszystkim przed oczyma.
Na sobie tylko, na własnym męstwie, na wierze w zwycięstwo pracy
nad żywiołem wsparty był proletariat polski w ciągu dwu
lat. Z narodowego ciała więzy rwał, o rozkucie duszy narodowej
się dopominał. Co rzeczywiste - nie ginie. Siła ta trwa pod
popiołem, zbroi się i rośnie; czy czekać chcecie znów,
aż przyjdą lata, gdy życie krwią płacić
będzie za naszą ospałość. To jest zasadniczy, jedyny
fakt: świadomość klasy pracującej uczynić duszą
kraju, na niej wesprzeć gmach kultury - niech wychowuje, hartuje, - zbroi.
Jest czyn nad miarę ludzką - czyn do spełnienia. Narodzić
się może naprawdę ta literatura, która będzie
silą dziejową. Tylko śmieć, tylko nie cofać się,
nic drżeć, tylko raz na zawsze skończyć z atmosferą
samozachwytu i słabości. Świadomość klasy pracującej,
powiecie mi, jakie to ciasne, gdzie dusza, gdzie jaźń, gdzie walka
pici, absolut? Świadomość klasy robotniczej! i zarysowują
się wam obrazy szare, nudne, szeregi martwych stronic z ekonomii. Chcecie
wiedzieć, czym jest ten ciasny, klasowo obcy wam, zatrważający
świat.
Ja nie umiem
tworzyć pięknych słów. Myśl każdą sam przed
sobą uzasadniam, ważąc ją długo. Przebyłem wiele
dróg, po których dzisiaj myśl błądzi, zbadałem setki
sylogizmów: cała ta książka - to jest pamiętnik tych
wędrówek. Możecie jej nie czytać. Wolno wam o niej milczeć.
Wolno wzgardzić. Ale na prawość waszej własnej myśli
zaklinam was, nie przeciwstawiajcie jej stęchłych frazesów, nie
mówcie mi komunałów, w których nigdy nie było krwi.
Świadomość
klasy robotniczej to nie jest żadna specyficzna polityczna forma,
żadna specjalna doktryna: to jest ruch żywych ludzi, dążących
do przekucia społeczeństw nowoczesnych w organizmy samowładnie
rządzącej sobą pracy, do wyzbycia się wszystkiego, co
pracą nie jest, niczym rozwoju biologiczno-ekonomicznego ludzkości
nie wzmaga, a na powierzchni życia się utrzymuje i warunki tego swego
utrzymania się uważa za istotę społeczeństwa, zadanie
ludzkości, sens bytu. Myślimy dziś myślą tych
ludzi, ich głowami: myśl nasza unosi się ponad pracą, nie
wrasta w jej ciało, nie odtwarza jej kształtu. Człowiek musi
dokonać wielkiej przebudowy myśli: urodziła się ona na
zależnej od pracy, posługującej się nią, lecz nie
pracującej powierzchni - stać się musi wzrokiem samym,
widzeniem, rozumem i wolą pracujących. Zbliża się moment, w
którym znajdzie się człowiek sam oko w oko z bezmiarem i zrozumie,
że sam z siebie musi wydobyć cel swego istnienia,
miłość do niego, prawo swego życia, niezłomną
wolę, która je wykona. W złą godzinę wybrano się
mówić o romantyzmie. Idzie istotnie czas klasycznej, wielkiej
jasności: czas pełnoletności człowieka,
pełniącego własną swą wolę, w słońcu
własnej swej myśli wy dźwigającego ponad otchłanie
swobodny swój byt. Ale wątpię, aby o tej jasności mówili ci, dla
których H. Sienkiewicz jest klasykiem.
Jasność
wasza!
Znamy jej
źródła i granice. Ciemnym był za czasów Augusta II. ten, komu
się jakieś wizje apokaliptyczne dziejowego sądu i zatraty po
głowie snuły, jasnym ten, kto wbrew wszystkim mane tekel fares
widział jak na dłoni, czuł tłustą i
świecącą gładzizną brzucha, że mimo wszystko
żyje się przecież.
Czy
zastanawialiście się, co i jak czują ginące narody? Czy
sądzicie, że istotnie, jak w powieści Sienkiewicza
przychodzą znaki i widma ostrzegawcze? Przeciwnie. Jasność,
pogoda, słodycz rozlewają się w duszach. Już nie trzeba
myśleć, nie trzeba pracować. Na widnokręgu nie ma
żadnych zagadnień: wszystko jest zrozumiałe, dostępne,
przejrzyste. Ostatecznie nie ma takich warunków, w których człowiek nie
widziałby przed sobą możliwości przeżycia tych lat,
które mu zostały. Chyba by ziemia pod nogami zapadła. I gdy ziemia
zdaje się zapadać, gdy zaczynają się pojawiać znaki,
że może ona przestać wydawać kupony, listy zastawne, pensje
miesięczne - wtedy istotnie wydaje się, że wszystko ginie. Gdy
to przechodzi, gdy znowu natura powraca do swoich praw, jest rzeczą
oczywistą, że pomimo wszystko przeciętna kulturalna polska
rodzina wyżyć zdoła, przeciętnie wychowa dzieci, które
znów, byle tylko różne formy renty nie zanikły, przeciętnie
dalej żyć będą - czyli perspektywa całkiem jasna i
niezamącona. Nic nie przedstawia się tak jasno i przejrzyście,
jak przyszłość bezużytecznych warstw i ludzi: czas niczego
od nich nie zażąda, oni jemu nic nie dadzą. Stąd nastrój
pewności siebie, jasności, spokoju, nastrój pokrzepionych serc,
wiara, że choćby tam nie wiem co, Marynia do Krzemienia wróci. Nazywa
się to dziś plemienną mocą; jest tylko starczą
beztroskliwością. I wielką musi być istotnie siłą
w żywych warstwach narodu, jeżeli się jej parcie przedostaje
nawet przez tę martwą atmosferę. Atmosferę tę znamy od
dawna i dławiła ona kraj całe trzydziestolecie. Powstała
ona dzięki tym, którym nie wolno było nic z tego, co ma związek
z głębokimi, idącymi w przyszłość sprawami: nie
wolno im było widzieć, myśleć, chcieć; oni sami
zaś zrobili odkrycie, że im i tak dobrze: wczuli się i
wżyli w tę swoją prywatną jasność. Nie
zazierała tu żadna zagadka, bo nikt się o nic nie pytał - o
tym mieli myśleć starsi - tam, gdzie załatwia się wszystko
- a wy tu sobie żyjcie na pogodnym osiedleniu, w tym oto "prywiślańskim"
kraju. Stosunki całkiem helleńskie: wszystko przetworzone w
jedną bez wydarzeń chwilę. I gdy się spłaciło
daninę cieniom, można było wyznać, że chwila jest
słoneczną. Ludzie, którzy studiowali Grecję na dywanowych
deseniach i podziwiali w obrazach Siemiradzkiego, byli przekonani, że
wszyscy oni reprezentują, jeżeli nie Helladę, to przynajmniej
zachodnią kulturę: że jest Olimpem a przynajmniej już
Wersalem ta tyjąca w słońcu Atlantyda kapłonów.
I znowu rzecz
godna podziwu. W razie ataku na beztroskliwość,
lekkomyślność, próżniactwo wywoływano wnet krwawe i
żałobne mary: widmo Rejtana strzegło progu każdej polskiej
spiżarni i każdej narodowej alkowy. Wnet więc powołanie na
niesprawiedliwość losu, gorzka łza kapiąca na wąsy,
że oto nam nie wolno nic - a wnet potem spiżarniana nirwana
istnienia, któremu myśleć o przeszłości,
przyszłości, teraźniejszości, o czymkolwiek bądź
wreszcie Apuchtin, Hurko, etc. nie pozwala - istnienia, w którym wolno
tylko optymistycznie tyć - poza przestrzenią i czasem.
Jednocześnie więc było się ofiarą i miało jej
majestat i przebywało się nadal na sienkiewiczowskim Olimpie. Z
miłości dla tego nieszczęśliwego kraju zmieniano swoje
istnienia w nim w jedną wielką mesjaniczną synekurę.
Nacierające zagadnienia odpierano tym, że my je wspaniale
rozwiążemy, gdy już nam to będzie wolno. Tym się
pocieszano. Świat tam na Zachodzie stawał się coraz dziwniejszy
i bardziej skomplikowany, ale my byliśmy wyżsi ponad to wszystko.
Dzięki pomocy Hurki, Apuchtina, Iwanowskiego tryumfowaliśmy nad
"postępem". Do nas on nie przenikał, chyba całkiem
już zdezynfekowany, nieszkodliwy. Można więc było
mówić o sile tradycji, która taki opór stawia wszystkim nowoczesnym
aberracjom. I tak powstała ta psychologia Polaka, który swoją
przymusową niedojrzałość przekuł we własnych
oczach w pewien gatunek wyższości, który z niewoli swej i
bezwładu uczynił olimpijski spokój i naprawdę uwierzył,
że w jego wyjałowionej głowie wszystko jest tak powietrzne i
błahe nie dlatego, że świat rzeczy poważnych pozostał poza
granicami jego woli i działania, lecz dlatego, że w ogóle nic
trudnego i głębokiego nie istnieje. To pewna, że tak nigdy nie
czuł i nie myślał żaden w przyszłość
idący naród. Kto jutro swoje tworzy, ten go nie zna, na tego
następuje ono i wali się czarną ścianą czasu, ten
widzi braki i luki, wołające o zapełnienie, ten żyje
wśród rzeczy niegotowych, czuje się za coś odpowiedzialnym,
coś ryzykuje. I niewątpliwie istnieje u nas i dziś ta
potężna, nieokreślona cyklopiczna wola; jej to hart jest
prawdą tego szychu, który Polska Sienkiewiczowska za siłę
swą wydaje. Istnieją dziś w polskiej duszy siły,
milczące poprzez zaciśnięte zęby, bez słowa i bez
gestu chwytające każdy okruch życia, stokrotnie poczynające
dzieło, które im wróg z rąk wyrywa. Siły, które nie
potrzebują mowy, by w siebie wierzyć, nie potrzebują przysiąg.
Rozumieją one same siebie bez słów, i nie chce rozumieć, kto
ich nieraz wbrew słowom, które co innego głoszą, nie odgadnie.
Tam, gdzie stykając się piersią w pierś z nieznanym
chłop polski stwarza podwalinę przyszłości, której nie zna,
tam, gdzie na straconym posterunku ginie walcząc z złą
wolą, nędzą, ciemnotą, - jakiś-siłę rycerzów
i wyznawców mający w piersi lekarz prowincjonalny, nauczyciel ludowy, tam,
gdzie słuchając frazesów tłumaczonej broszury robotnik polski
rozumie nagle jasnym, krótkim, ślepiącym oczy łzami widzeniem,
że stal się cud i jego zaprzepaszczone, zaprzedane życie
zajaśniało od jakichś świtań, a los ludzkości w
jego piersi kołace, tam, gdzie artysta chwyta za skrzydła nieznane,
nakazuje mu żyć i mówić barwą, słowem, tonem - tam
wszędzie, gdzie styka się piersią w pierś moc ludzka
stwarzająca siebie z wielkim nieznanym czynu, co dopiero ma być
dokonany, tam gdzie się rodzi życie, więc jest ból i męka,
tam jest Polska, jest siła, przyszłość.
Przyszłość, która zawsze to jedno ma oblicze - męstwa,
biorącego się za bary z nieznanym losem. Gdzie nie ma już walki,
pasowania się, wysiłku, natężenia woli, myśli,
mięśni - tam istotnie jasne już i skończone jest wszystko.
Wieczne odpocznienie! I brzmi ono modłami tysiąca
kościołów!
Jesteśmy
katolikami i zagadnienia, które świat cały szarpią,
załatwione są dla nas w symbolu wiary.
Katolicyzm jest
dziwną budową.
Kto nie
usiłował wżyć się weń, nie zna jego tajemnic,
jego czarów. Przeciętny Polak-katolik mało lub wcale nic nie wie o
tym, jak głębokim umie być katolicyzm, gdy się w nim szuka
głębokości. Pierwszym pozorem, rzucającym się w oczy,
jest subordynacja, brak krążenia krwi i ducha, - martwota.
Posłuszeństwo hierarchiczne, podporządkowanie laików
duchowieństwu, są to najbardziej uderzające rysy kościelnej
budowy. Ale w granicach tego posłuszeństwa kościół posiada
swoje kaplice dla samotników, krypty dla myślicieli, baszty dla rycerzy:
to, co orle, i to, co podziemne w ludzkiej duszy, znajduje tu schronienie.
Istnieją całe systematy głębokich filozoficznych,
artystycznych koncepcji świata, które uzasadniają to
posłuszeństwo kościołowi, ale jednocześnie
pozostawiają myśli indywidualnej bezgraniczny niemal przestwór dla
spekulatywnych dociekań, intensywnej kultury ducha.
Nigdzie chyba na
całym świecie stosunki pomiędzy katolicyzmem, jako religią
ludową, a katolicyzmem jako głęboką dyscypliną
moralną, obejmującą całe życie człowieka,
pomiędzy katolicyzmem maluczkich i katolicyzmem doktorów, nie
ułożyły się w sposób tak straszliwie demoralizujący,
jak u nas. Nie wątpię, że pośród naszego duchowieństwa
mogą istnieć jednostki o wybitnej wiedzy teologicznej, to pewna,
że w życiu umysłowym oświeconych laików katolicyzm nie
odgrywa niemal żadnej roli. Francuska literatura XIX stulecia posiada
szereg pierwszorzędnych myślicieli i twórców, którzy pracowali
istotnie dla pogłębienia katolicyzmu lub też przynajmniej
tworzyli pod jego natchnieniem i kierownictwem. Pomimo wszystkich drwin na
temat katolicyzmu Balzaka, Barbeya d'Aurévilly, Baudelaire'a, Villiers de I'Isle
Adama było w ich stosunku do kościoła wiele szczerej i
głębokiej powagi. Wydaje mi się, że nie można sobie
wyobrazić ich życia duchowego bez katolicyzmu. Polscy
postępowcy posługują się niezmiernie uproszczoną
metodą, gdy chodzi o tego rodzaju sprawy. Kiedy napotykają fakt
katolicyzmu u wybitnego człowieka, - wietrzą w tym obłudę,
udanie, w ostateczności zaćmienie umysłowe. Przysłowiowa
wprost ignorancja oddaje im tu niepospolite usługi. Dość
zbadać, jak wielkie zainteresowanie wywołują w kołach najbardziej
wykształconej europejskiej inteligencji dyskusje i polemiki na temat
modernizmu, aby przekonać się, jak wiele jeszcze życia
pozostało w wielkim starym ciele. W literaturze polskiej istnieją
bardzo głębokie i ciekawe próby pogłębienia lub ugruntowania
katolickiego światopoglądu. Wydaje mi się wielkim
nieporozumieniem, gdy słyszę o panteizmie Cypriana Norwida. Dla mnie
jest Norwid jednym z najbardziej i najgłębiej katolickich
umysłów stulecia, najniezaprzeczalniej katolickim spośród wszystkich
naszych poetów. W związku z katolicyzmem snuł swoje koncepcje
Hoene-Wroński, nie zrywał z nim co najmniej Cieszkowski. Koncepcje
religijne Mickiewicza zostaną może i u nas dokładniej poznane,
gdy zajmie się nimi jaki francuski lub włoski modernista.
Z
radością widzę, że przynajmniej kończy się okres
obowiązkowej ignorancji co do Towiańskiego i że wyjątki z
jego pism włączone zostały do wielkich wypisów, wydawanych w
Warszawie (Wiek XIX, stulecie myśli polskiej - niewątpliwie
jedno z najpożyteczniejszych chyba obecnie przedsięwzięć
wydawniczych). Co do przekonań religijnych naszych poetów i ich
ścisłego określenia panuje umyślny i obłudny
półzmrok. Dla jednych zgorszeniem jest sam fakt jakichkolwiek
przekonań religijnych (w dzisiejszych czasach postępu!), innym niebezpiecznym
wydawało się wszystko, co dotyczyło religii, a nie odbywało
się pod kontrolą kościoła. * Żadne
pogłębienia i uzasadnienia nie są polskiemu katolikowi
potrzebne: to już należy do księdza. Polak wie, że msza się odprawia, że
żona i służba chodzą do spowiedzi, że jest
święcone i że przed śmiercią trzeba będzie o tym
wszystkim pomyśleć. Ignorancja co do właściwego przedmiotu
wiary, dziejów kościoła i jego organizacji wprost nieprawdopodobna: a
przecież ten martwy fakt przynależności do kościoła
pozwala nie myśleć o całym szeregu kwestii, pozwala zbywać
niczym, ot przeżegnaniem się lub zdjęciem czapki przy spotkaniu
księdza, omijaniu kościoła. Czego nie zabija, od czego nie
uwalnia ten jeden gest? Oto nie muszę już kłopotać
głowy różnymi filozofiami, truć sobie duszę
wątpliwościami: przecież tam w kościele co dzień na
mszę dzwonią. I co dzień po wszystkich kościołach
odbywa się msza żałobna za setki tysięcy myśli
nierozbudzonych, sumień na wieki pogrzebanych. Ite missa est!
Wracajcie dziateczki do swych zatrudnień, idźcie wszyscy razem,
lichwiarz, sędzia, złodziej, adwokat, prostytutka. Coś tam wy
robicie w życiu, siebie, przyszłość własną w
błoto spychacie. Nic to. Msza się odprawia. Tu załatwiają
się wszystkie wasze z wszechświatem zatargi. I tak od odcienia do
odcienia dochodzimy do absolutnego względem katolicyzmu indyferentyzmu, do
punktu widzenia "lud nasz potrzebuje wiary". I tak nie wiedząc,
czym jest ta wiara, nie chcąc o tym myśleć, lub lekceważąc
ją, o ile idzie o nią samą, nasza inteligencja ochrania w
"katolicyzmie" jakiś skarb ludowy. - Jestem w stanie
pojąć punkt widzenia głęboko myślącego
katolicyzmu; zna on wszystkie arkana, wszystkie rozgałęzienia
potężnej nauki, żyje pod jej sklepieniami, i choć widzi,
że katolicyzm maluczkich jest czymś bardzo odmiennym, pociesza
się, że to jest tylko pierwszy stopień: ta jednak polska
beztroskliwa połaniecczyzna, która ukuła sobie religię po prostu
z niechęci myślenia, zastanawiania się nad czymkolwiek, która
rezygnuje ze wszystkiego, byle się jej dobrze spało, jest rzeczą
wzbudzającą głęboką wzgardę i obrzydzenie.
Carlyle
napisał głęboki, wstrząsający pamflet o jezuityzmie.
Jezuityzm pojmowany bywa u nas powierzchownie. Widzimy w nim tylko
działalność jednego zakonu, jego złej woli, przewrotnej
dyscyplinie przypisujemy rozmaite popełnione i nie popełnione winy.
Jak zawsze w takich wypadkach zakon jezusowy jest kozłem ofiarnym,
eksponentem naszych własnych grzechów: jezuityzm tkwi w nas samych,
wszyscy jesteśmy mniej lub więcej jezuitami. Istnieją
różne odcienie jezuityzmu: fakt moralny w istocie pozostaje niezmiennym. W
zasadzie polega jezuityzm na eksploatowaniu wyników, osiągniętych
przez formy życia i działania, potępiane, odrzucane, nieuznawane
przez nas. Jezuityzm w powstaniu swym był wyzyskaniem zdobyczy nowoczesnej
myśli i sztuki nowoczesnego rozwoju ludzkości dla celów z rozwojem
tym niezgodnych, wręcz mu wrogich. Odrzuca on pracę i trud,
odpowiedzialność i mękę, sam mękę tę
potęguje, lecz przyswaja sobie wynik, czyni przedmiot użycia i wygody
dla swych wiernych z rezultatu pracy, dokonywanej poza ich obrębem,
wyklinanej przez nich. Jezuityzm powstał, jako usiłowanie wyzyskania
dla celów kościoła zdobyczy nowoczesnej myśli ludzkiej, twórczości
artystycznej i literackiej. Jest on wyrafinowaną formą eksploatacji
duchowej: zatrzymuje bowiem wynik i odrzuca trud, co go stworzył;
formą znieprawienia duchowego: czyni bowiem stanem nieodpowiedzialnego
posiadania, bezmozolnego użycia to, co człowiek wytrwałą i
tragiczną pracą wywalczył. Jest to najzupełniejsze
zaprzeczenie idei prawa: przedmiotem łaski staje się tu wytwór pracy,
zachowany zostaje plon, przeklętą działalność.
Jezuityzm oznacza kapitulację moralną katolicyzmu: od tego momentu
kościół przestaje być samoistnym organizmem moralnym, staje
się pasożytem, od tego momentu przestaje on żyć
własną prawdą i poprzestaje na znieprawianiu prawd, poza nim
zdobytych. Jezuityzm nie jest przypadkiem: powstanie jego w pewnym momencie
dziejów chrześcijaństwa i katolicyzmu było
koniecznością. Musimy to zrozumieć, jeżeli nie chcemy
poprzestawać w swych pracach i zamierzeniach kulturalnych na tej
powierzchni, jaką nam przyjęty jako force majeure katolicyzm
pozostawia, lecz jeżeli w samej rzeczy pracować chcemy dla stworzenia
całkowitej kultury, jasnej, całe życie narodu obejmującej
świadomości. Jest to tym konieczniejsze, że dzięki
modernizmowi wpływ zagadnień katolickich i zainteresowanie dla nich
niewątpliwie wzrastają. Kościół całkowicie szczerze
potępia modernistów, pomimo to są oni jego przednią
strażą: rozszerzają jego posiadłości i wpływy w
dziedzinie intelektualnego i kulturalnego życia. Nie ma w tym
świadomej i celowej perfidii. Nazbyt często przypisuje się
machiawelizmowi jednostek to, co jest jedynie działaniem samej logiki,
samej siły ciążenia urządzeń. Polityka
kościoła, jego zachowanie się w sprawach kultury uwarunkowane
są przez jego budowę, przez sam typ zbiorowego życia,
urzeczywistnionego w kościele. Kościół jest systematycznym
rozwinięciem typu współżycia ludzkiego, nie opartego na wytwórczości.
Kościół wytwórczość ignoruje: jest ona dla niego nie
przyczyną, lecz skutkiem. Dobra materialne i kulturalne
napływają, kościół nimi zarządza, rozdziela je; w ten
sposób umożliwia życie, staje się jego źródłem.
Jeżeli życie to w dalszym ciągu dobra te stwarza, to i to wydaje
się wynikiem spływającej z góry łaski. Jest to logiczne i
nieuniknione.
Dzisiaj
przeciwstawia się nazbyt często kościołowi jakieś
ewangeliczne chrześcijaństwo pierwotne:
"chrześcijaństwo prawdziwe". Jest to złudzenie: - prawdziwym
jest właśnie to chrześcijaństwo, jakie widzimy.
Chrześcijaństwo rozwinięte w fakt społeczny - to
właśnie kościół katolicki. Inne formy
chrześcijaństwa są tylko mniej pełne. Zrozumiemy to z
łatwością, jeżeli zamiast zatrzymywać się na
ideologicznej powłoce, wejrzymy w sam zasadniczy fakt budowy
społecznej, stanowiącej zrąb kościoła. Zarazem
posłuży to do wyjaśnienia jeszcze innej ważnej sprawy. Mówi
się u nas często o socjalizmie, jako o chrześcijaństwie
prawdziwym. Jest to niedorzeczność. Chrześcijaństwo jest
organizacją społeczną, opartą na spożyciu, socjalizm
będzie świadomym, samorządnym organizmem pracy, będzie
systematem celowej i swobodnej wytwórczości i zbudowanego na niej
społeczeństwa, opanowanego przez świadomych i swobodnych
robotników: tym jedynie może być socjalizm, lub też nie jest on
i nie będzie niczym, rozpłynie się w potoku słów i mgle
złudzeń, które gorączkować mogą ludzi, lecz są
całkowicie i absolutnie obojętne, nie istniejące z punktu
widzenia milczącej i głuchej na wszystko, co nie jest pracą i
wysiłkiem pozaludzkiej przyrody. I o tym również dobrze jest
pamiętać, bo pewna mieszanina idylli socjalizmu i
chrześcijaństwa, rewolucji, ewangelii i café chantant'u unosi
się dziś w powietrzu jako szeroka synteza społecznych
dążeń i aspiracji. Bardziej, niż jakiekolwiek inne
społeczeństwo, potrzebujemy idei kościstych i mocno
określonych. Pamiętać zawsze trzeba to, co mówił Carlyle:
"Sankiulotyzm jest buntownikiem, urodził się on i żyje w
stanie otwartego buntu: nie może on nam dać przykładu
posłuszeństwa, tak samo rzeczy stoją względem niektórych
innych cnót i to kardynalnych, wydaje się, że znikły one ze
świata i często powtarzam sobie, że dobrze jest, iż
jezuityzm i inne skandale przesądu trwają do dziś dnia, aż
do czasu, dopóki nie przyswoimy sobie tradycji utraconej szlachetności i
nie uczynimy z niej swego posiadania, biorąc w rachubę
oczywiście nowe warunki. Jezuityzm, papież ze swą potrójną
tiarą i całe lądy chimerycznej starzyzny będą
musiały wówczas zniknąć: rola ich będzie całkowicie
skończona. Nie wyjdziemy z naszego domu łachmanów**, dopóki
nie zawładniemy naprawdę tym, co rzeczywiście posiadamy. Wtedy
będą stare łachmany prawdziwą zarazą i podlegać
będą spaleniu w ogniu rewolucyjnym; będzie to tylko
sprawiedliwe. Ale dopóty nie ruszycie się z miejsca - póki nie odszukacie
w popiele tego, co było w łachmany zaszyte, jak złoto i cenne
metale. Takim bowiem jest konieczny bieg ludzkich rzeczy". Katolicyzm jest
typem zachowania kulturalnego: odnajdywać go będziemy na
swojej drodze, póki nie wyjdziemy naprawdę z tego błędnego
koła, tworząc nowy typ zachowywania i tworzenia kultury,
przekazywania dóbr kulturalnych. Tak postawione jest zagadnienie;
ująć je trzeba w całej istocie. Ten tylko zostaje się w
historii, tworzy w niej, kto umie uczynić z życia swego organ rzeczy
trwałych. Kto zaś sam siebie nie utrwala, ten przerabiany jest w
trwały wynik przez tych, którzy posiadają dzięki dyscyplinie
życia i tworzenia moc nad przyszłością. Kto nie troszczy
się o zagadnienia budowania, ten już sam idzie na budulec, na wapno i
spój, ale zaiste nie wie, co z niego wyrasta. O tym już wiedzą ci,
którzy mają wolę. Come l'uom s'eterna - tak można by
określić całą treść pojęcia kultury. Tylko
jako ostający się wobec natury, wobec wewnętrznych parć
życia fakt, trwa człowiek; kto życia swego w diamencie tym nie
pisze, kto poprzestaje na własnym swym odczuciu, ten może być
zbuntowanym przeciwko życiu niewolnikiem, twórcą i prawodawcą
nigdy się nie stanie. Co dzień spotykam na swojej drodze czcigodne,
wiekami wznoszone budowy - znak widzialny niezmierzonego mozołu,
bezimiennego samozaparcia i samoutwierdzenia wobec wiecznie milczących,
twardych, groźnych mocy. Tylko szept myśli swej ma człowiek za
świadka, a stać mu się ona ma opoką, zdolną
wytrzymać napór sił, które zawsze czyhają zewsząd na
każdy nasz błąd: poprzez szczelinę każdą wciska
się w nasz okręt wrogi, mroczny żywioł i ciągnie na
dno. Wolą swą, myślą i pracą człowiek musi sam
siebie wobec przyrody oszańcować: wrogiem naszym wszystko nie opanowane,
samemu sobie pozostawione w nas i poza nami; wrogiem naszym jest wszelki stan
natury: nagi żywioł i naga dusza. Prawa chcemy, twardego, jasnego, na
wskroś przez wolę ludzką przenizanego gmachu. Nie
poznawać swe przeznaczenie, ale je stwarzać, takim jest utajone w
głębi istoty naszej prawo życia. Katolicyzm jest najtrwalszym z
dzieł, stworzonych przez nowoczesnego człowieka. Kto chce stać
poza nim, komu sumienie stać w nim nie pozwala, ten powinien o tym
pamiętać. Dla kogo katolicyzm jest najtrwalszym z naszych dziś
żyjących błędów, ten mieć powinien w sobie grozę
myśli, by błędem wobec nieznanego, co zawsze jest i o swoim
istnieniu mówi ruinami, nie okazał się cały nowoczesny człowiek.
Nie, zaiste nie, - nie jest swoboda łatwą do zniesienia rzeczą:
- nie jest absolutnym od wszystkiego, co nas przerasta, zwolnieniem. Musem
jest, twardym, bezlitosnym musem: - nie ze snów, ale z czegoś, co twardsze
jest od żelaza, wiecznie groźne i wiecznie milczące, z
czegoś, co nie jest nigdy naszym ja, naszą duszą, naszą
myślą, lecz zawsze obcym nam, na granicy naszej mocy szczelnie
oblegającym nas wrogiem, - zbudowany jest świat! W nim
wyżyć i trwać - jest to swoboda: wszystko inne jest już variété
- mądrością dzieci, tancerzów i skoczków, skrybów słów
pisanych na piasku, - tłumu istot, które myślą, że
sumując pusty wrzask, sam wszechświat przekrzyczą, a
wyjaławiając dusze swe, sam czas wygłodzą i do kapitulacji
skłonią, - ludzi, dla których świat jest maskaradą
miłości własnej, ambicji, zazdrości - Bóg wie czego, którzy
śnią, że tworzą świat nowy, ponieważ na stu
mityngach uchwalili zniesienie starego i ośmieszyli go w setce kupletów. Nie
to, czego nie chcesz, lecz jak umiesz chcieć, nie, od czego się
uchylasz, ale co tworzysz, jak i co budujesz i co o twoich budowlach sądzi
wiecznie obecna i coś swojego tworząca pozaludzka moc - oto
są zagadnienia. Dekorator, który setki razy zmieniał krajobraz na
swym teatrze, zawiedzie się - zapewniam was - gdy uwierzy, że jest
panem i twórcą milczącego naokoło człowieka i nad nim pejzażu.
Są prawa teatru, są i inne prawa; i poza sceną waszej
myśli, na której doskonałość waszego ja samą siebie
podziwia, - są zawsze gotowe wpełznąć na gruzy, zaniedbane
przez myśl i wolę ludzką - meduzy, owe węże, które
stały się jedyną przyszłością; jedynym potomstwem
Laokoona jest ten świat pozaludzkich zjaw, którego obecność
czuł głębokim dreszczem, w krótkich bolesnych widzeniach S.
Wyspiański, człowiek, który słyszał, jak groźnie
milczy za murem ludzkich twierdz wiecznie pozaludzka, obca moc
żywiołów, który czuł już hańbę prochów, deptanych
stopą obcego, nieznanego im życia.
Mówicie wszyscy
dziś o różnicy pomiędzy pierwotnym chrześcijaństwem, a
katolicyzmem, lecz na tym właśnie zasadzało się
chrześcijaństwo, że było ono braterstwem w dobrej woli,
sojuszem ludzi bezsilnych, opuszczonych, nie troszczących się o nic,
co jest poza nimi. ***
Z nich wyrósł katolicyzm, jest ich
dziełem, synem ich jest Loyola; święta Inkwizycja, zakon psów
pańskich św. Dominika - wszystko to byli wierni, dobrzy słudzy kościoła,
takiego kościoła, jaki wyrósł, jaki musiał wyróść
z rojeń i zrzeszeń "czcicieli Baranka". Tak, i ż e
wyrosło z nich przynajmniej to, to tylko dzięki temu, że poza
ich świadomością trwał i istniał żywy i
chcący żyć, kłębiący się od
namiętności, pożądań i walki ludzki świat. Kto
nie stwarza rzeczy trwałych, ten jest przetwarzany, lecz kto wie, że
jest poza nim, pod nim wielkie i potężne życie i na jego
powierzchni, jak na pogrzebanej Pompei, sny własnej samotności roi,
ten niechaj zważy, by nie stało się zadość jego dumie,
by nie stał się on kamieniem grobowym na mogile żywcem
pogrzebanego życia. A myśmy widzieli przecież jego twarz
śniadą, dumną i śmiałą, owianą dymem prochu,
widzimy jeszcze zwalisko, spod którego groźna, skrwawiona dłoń
wydobywa się spod ciężaru złomów, słyszymy jak w
głuche noce czyjeś potężne serce, jak młot, jak dzwon
bije. Tam jest fundament, tam kładą się w muł
żywioły ludzkie, jak kamienie - przebywa i tworzy się
zmagająca się z żywiołem wola: haec est petra
wielkiego ludzkiego nie kościoła już a civitatis hominum,
ojczyzny trwałego domu, w którym tylko człowiek, pan
żywiołów rządzi. Tu jest walka o pełną
władzę człowieka nad sobą, o jasne, słoneczne prawo -
nie ma kompromisów. Chrześcijaństwo powstało jako zrzeszenie
opuszczenia i bezsiły; stworzyli je ludzie, którzy utracili wszystko:
ojczyznę zewnętrzną i wewnętrzną, którzy czuli
się prochem, wystawionym na przypadek wiatru, gliną, lepioną
przez ślepą, wrogą przemoc. Nie rozumieli życia;
porozpadały się starożytne społeczeństwa i światy
wewnętrzne, przez nie zrodzone. W obrębie olbrzymiego państwa
rzymskiego, pod osłoną praw, wszędzie obecnych, zimnych,
niedostrzegalnych, jak powietrze, tworzyli się ludzie, nie
rozumiejący procesu, w którym brali udział, nie pojmujący tego
olbrzymiego fundamentu społecznego, który ich dźwigał,
zawieszeni jak gdyby w próżni. Czuli się bezsilni, widzieli
okrucieństwo życia, i gdy przyszła do nich wieść,
że są braćmi, synami Boga, który przyjdzie i weźmie ich jak
swoich, że nie potrzeba im nic czynić, jak tylko kochać się
wzajemnie i czekać dnia, który pochłonie niezrozumiały
świat, a ich ocali - była ona dla nich wyjściem z mroku.
Było to wyjście jedyne, jakie zrozumieć mogli. Byli bezsilni,
bezradni: nie potrzebowali mieć inicjatywy w niczym, zrzec się mogli
wszelkiej odpowiedzialności za pracę życia, mogli
poprzestać na skupieniu się z innymi, równie osieroconymi
pyłkami i wierzyć. Chrześcijaństwo to było
właśnie zrzeszenie ludzi bez praw, bez przyrody, bez przedmiotu
badań poza sobą, bez żadnych zadań poza własną
duszą. Wszystko inne było jak miraż, który zgasi Pan, jak
złudzenie, majak obłoczny, który się rozpierzchnie, gdy
przyjdzie sędzia z twarzą białą, jak słońce. I
oto ich nowe życie nadziei i wiary było łaską; życie i
pulsowanie duszy stworzonej przez długie wieki zapoznanej kultury,
reminiscencje, nagłe przebłyski myśli, sam dar mowy, wszystko to
byt cud i łaska. Łaską było życie. Mniejsza o to, jak
je podtrzymywano: jedni żebrali, inni pracowali, inni byli bogaci -
wszystko to była łaska, - nie zdobycz ludzkiej pracy na przyrodzie,
lecz dar Boży. Całe życie ukazywało się jako coś
podarowanego, coś wytworzonego poza człowiekiem, bez jego
udziału, coś, co trzeba tylko przyjąć. Taką była
prawda ich położenia, przeżyli oni ją tylko, tworząc
chrześcijaństwo. Myśl ich odbijała zupełnie
plastycznie stosunek ich do całego ówczesnego świata****. Nie
widzieli oni świata, który ich dźwigał, który stwarzał ich
życie duchowe i stosunki, w jakich żyli. Pomimo to istniał
przecież ten świat, był prawdą ich wobec pozaludzkiej nocy
a nie widzeniem ich serc, zmorą ich dusz. On trzymał ich na
powierzchni bytu: w przyrodzie istnieli oni jako wytwór pewnej określonej
historii. Imperium rzymskie stanowiło ich fundament. I gdy przekształcał
się ten świat, musiały zmienić się ich myśli,
sama posłana im od Boga prawda. Usiłowali oni zachować swą
wiarę, swe zasadnicze stanowisko, zawsze było tak, że życie
wytwarzane było poza nimi, dopływało do nich, było im
darowywane jako łaska, spadało na nich, jako dopust. Ale
łaską stawało się to życie, gdy było już
wytworzone, aby zaś było ono, trzeba było je wytworzyć:
sami oni wytwarzali je. I ponieważ, aby coś mieć, człowiek
musi to wykuć sam w świecie głuchym na objawienia serca,
więc nie od ich woli zależało, czym będą w tym twardym
świecie, w którym wytwarzane jest życie: tak byli oni robotnikami,
celnikami, żołnierzami, dostojnikami państwa. Świat ten
zmieniał się i coraz inne narzucał role wyznawcom Chrystusa:
wykuwali oni sami swe nieszczęścia lub sławę, a zdobywszy
je, korzyli się przed własnym dziełem, jak przed
błogosławieństwem lub karą. Wytworzone przez nich
życie wracało do nich jako dar boży. Gdy gmina
chrześcijańska objęła całe narody, musiał
zmienić się jej wewnętrzny charakter: już tylko de
nomine podział dóbr doczesnych był darem Bożym, w gruncie
rzeczy należał on do twardego tutejszego świata.
Szybko rozrósł się przedział
między ogółem wiernych i duchowieństwem zawiadującym ich
życiem duchowym. Życie duchowe stało się
własnością duchownych, oni mieli klucz rozumienia życia,
stwarzanego przez innych. Życie kościoła zależne było
od tego, aby wszystko, co zostanie pozyskane, jako zdobycz ludzkości,
zostało ujęte, przepracowane, utrwalone przez jego hierarchię, -
aby istotnie kościół był świadomością, wytwarzaną
przez życie. Było to niemożliwe. Cała organizacja ta
pozostawała w stanowczej sprzeczności z samą istotą
życia. Kościół był zrzeszeniem wiernych, wyniesionych ponad
rzeczywiste, "historyczne" życie. Życie to było
rozpatrywane nie jako zdobywanie prawdy, nie jako nowy, tworzący rzeczy
niebywałe proces; lecz, co najwyżej, jako pewien rodzaj emblematu.
Metody opracowywania myśli nie miały nic wspólnego z procesem
życia: polegały one na logicznym zestawieniu myśli zdobytych
przez życie. Samo pochodzenie ich było ignorowane. Sam proces
logicznego opracowywania danych już treści ukazywał się
jako źródło poznania. Na długie wieki myśl została
uznana za poza-życiową, ponadhistoryczną sprawę. Logika
straciła związek z biologią. Poznanie stało się
kontemplacją. Było to nieuniknione. Jeżeli zapoznaje się,
że wytwórcza działalność człowieka, jego byt
ekonomiczno-społeczny jest jego prawdą, jego bezpośrednim
zetknięciem się z nieznanym, jeżeli przeoczą się
rzeczywiste, z walki społeczeństwa z pozaludzkim żywiołem
wyrastające pochodzenie duszy, znika cały rzeczywisty proces, poprzez
który człowiek duszę swoją stwarza- pozostaje zaś ona sama.
Musi ona uznać siebie, treść swoją, wypracowaną w
wielkim, zbiorowym trudzie za coś niezmiennie danego, objawiającego
się i obnażającego w procesach czysto poznawczych: mistycznych
lub logicznych. Proces porządkowania treści staje się jej
zdobywaniem - poznaniem. Sama treść - bytem, wyrazem jego - prawda.
Rzecz ustalona, zamknięta w umysłach duchowieństwa
zstępować tylko miała do ogółu żywych.
Oczywiście, kościół nie
był w stanie zapanować nad całością życia: nie
tylko był zmuszony uznać dwie sfery, dwie prawdy,
"duchowną" i "świecką", ale przestał opanowywać
nawet specjalnie "duchowne" procesy, rodzące się w
społeczeństwie. Gdy powstawały w obrębie istniejącego
już kościoła grupy, które na nowo przeżywały dramat
osamotnienia i skupienia w braterstwie wiary - laskę
spłynąć mającego na nie życia, kościół oficjalny
albo zmuszał je do posłuszeństwa, albo niweczył; w
każdym razie rezultaty ich działalności, rozszerzenie
wpływu chrześcijańskiej myśli - przyswajał on sobie.
Posiadanie pozahistorycznej, pozaekonomicznej, pozabiologicznej prawdy - samo
stało się pozycją ekonomiczno-historyczną. Myślenie
stało się procesem antyhistorycznym, antyekonomicznym,
antybiologicznym. Kościół miał swoją własną
ekonomię, swoją własną politykę: interesy tej
ekonomii, tej polityki decydowały o kształcie prawdy. Węzeł
pomiędzy życiem twórczym a kościołem został zerwany.
Kościół stał się organizacją polityczno-ekonomiczną,
całkiem w dobrej wierze utożsamiającą znaczenie posiadanej
przez się "prawdy" z interesami swego utrzymania. Całkiem w
dobrej wierze: swoje bowiem niezależne od wytwórczości trwanie, swój
sposób życia, przeciwny wręcz istotnemu położeniu
człowieka wobec wszechświata kościół uznaje za organ
prawdy, za metodę jej sprawdzania. Życie nasze - to sprawdzian naszej
myśli; jeżeli jest ono wrogie prawdziwemu stosunkowi człowieka
do wszechświata, wytwory jego będą fałszem, tj.
myślami, z którymi człowiek, jako gatunek, idzie ku swej
porażce. Fałszem katolicyzmu jest, że życie oddane od
wytwórczości, nie troszczące się o nią ma decydować o
istnieniu człowieka we wszechświecie, utrzymywać go w nim.
Organizacja życia na takich zasadach, jak gdyby było ono nie procesem
tworzenia rzeczy nowych, lecz wysługiwania się na rzeczy
istniejące - jest kręgosłupem tego gmachu fałszu, który
jest gmachem wiary dla większości naszego narodu.
Wysłużyć ani wyprosić nie można tego, czego nie ma.
Stworzyć sobie musi człowiek świat, w jakim żyje,
stworzyć całkowicie: nie znalazłby ani okrucha poza sobą
gotowego, przydatnego dla siebie istnienia.
Gdy w swoich zamierzeniach kulturalnych nie
liczymy się z wytwórczością utrzymującą człowieka
na powierzchni istnienia, gdy usiłujemy ominąć ją,
wynieść się ponad nią, budować bezpośrednio na
samej naszej psychice, psychika ta z wolna i niedostrzegalnie przeobraża
się, staje się tym, czym ją uczyni wielki, dziejowo-twórczy
proces, czym uczyni on nas, biorących w nim przez sam fakt istnienia
udział, udział chociażby tej muchy, co pomaga
ciągnąć wóz ładowny a choćby nawet ciernia,
tkwiącego w nodze lub zakażającego krew pasożyta. I dalsza
niezbłagana logika sprawia, że nasze niezależne od dziejowego
procesu życie myślowe zależnym staje się od naszego
pozadziejowego gnuśnienia: Życie wytwarza zawsze całą
treść psychiczną; nie ma i nie może w niej być nic
innego prócz tego, co życie wytworzy. Gdy myśl jest wytwarzana przez
sfery nie biorące udziału w pracy i tworzeniu: treścią jej
staje się skamieniała bezczynność i pustka. Dzisiaj
katolicyzm oficjalny jest takim martwym ciężarem, leżącym
na życiu. Mówi się, że jest on tym, co nas łączy z
Zachodem; połączenie to prowadzi od jednych pobielanych grobów do
innych: są to korytarze pomiędzy kryptami, pełnymi zaduchu i
zgnilizny. Nic nie istnieje jednak nie tworząc skutków: fałsz i
błąd nagromadzają samym swym trwaniem coraz nowe pokłady
fałszu. Ustalony i trwający fałsz zabija prawdę: w życiu
naszym martwy ciężar katolicyzmu zagłusza całe obszary psychiczne
i społeczne. Katolicyzm ma nam wyjaśniać zagadnienia naszego, a
przynajmniej cudzego życia. Gdy przed oczyma naszymi pada z wyczerpania
pomywaczka podłóg, wydaje się nam, że jej zżarte przez
brud, ług, mokre ścierki życie nabiera znaczenia, zostaje usprawiedliwione,
gdy jej nędzne ciało pokropi ksiądz, i o ile jest
zapłacony, na cmentarz odprowadzi. To uspokaja, uspokaja wobec
wszystkiego. Wieże kościelne są konduktorami, chroniącymi
nas przed burzą sumienia. Katolicyzm to pozwala każdej prywatnej, odosobnionej
komórce ludzkiej karmić się potężnym światem kultury i
pracy, jak gdyby był on tym tylko właśnie: darowanym przez Boga
żerowiskiem dla bogobojnych polskich rodzin. Katolicyzm jest w naszym
życiu czynnikiem izolacji kulturalnej, dziejowej, społecznej: pozwala
on nam wegetować w świecie, który cały na wskroś jest
dziełem pracy i twórczości, tak, jak gdyby był to
powstający samoistnie substrat rodzinnego odżywiania. Twór ucisku
zaborców i własnej słabości, izolowania, pozahistoryczna,
pozaspołeczna polska rodzina - to socjologiczne podłoże Polski
zdziecinniałej styka się tu w swoich instynktach i potrzebach z
kościołem, pomniejszając go do swych mikroskopijnych,
jednogodzinnych rozmiarów i tworzy swój własny uśmiechnięty
polski jezuityzm czapki i papki: najpłytszą chyba i dla tego
najfałszywszą ze wszystkich formacji kulturalnych, stwarzanych przez
produkujący jezuityzm, jak swą specyficzną toksynę,
katolicyzm porenesansowy, katolicyzm wykrystalizowany i ustalony od czasu
soboru trydenckiego*****. Żyjąc, jako nie biorące
udziału w twórczej dziejowej pracy, lecz nie mogące
uniezależnić się całkowicie od jej wpływów ciało,
katolicyzm musiał wytworzyć tę taktykę dziejowego wyzysku,
którą oznaczamy mianem jezuityzmu. Przyjmuje się nie prawdę,
lecz jej przyjemne i pożyteczne konsekwencje - nie wielką
sztukę, wynik tragicznego życia, lecz jej pozory,
"umilające życie" zewnętrzne zdobycze, me pracę
ekonomiczną, lecz dochody, nie kulturę - lecz komfort.
Kościół staje się ofiarą niezbłaganych, w samej jego
organizacji zawartych praw ciążenia. Jezuityzm
przekształcił, znieprawił i znieprawia całą naszą
tradycję kulturalną. Jemu to zawdzięczamy ten beztroskliwy i
pomadkowy świat helleński, który dzisiaj na całym świecie
poważnie przyjmowany jest na wiarę, - jedynie chyba przez
"klasyczny" intelekt Henryka Sienkiewicza. Rola jezuityzmu w stosunku
do kulturalnych zdobyczy renesansu - bywa zazwyczaj pojmowana nazbyt ciasno.
Najbardziej rzuca się w oczy jezuicki wpływ w architekturze: istniał
on we wszystkich dziedzinach życia kulturalnego. Jezuityzm to nie zakon,
to formacja umysłowa - to zasadnicza nieszczerość w całym
naszym kulturalnym życiu. Europa pragnie używać swej
własnej kultury, ale nie chce się uznać odpowiedzialną za
jej wytwarzanie. Kultura wytwarza się w jakiejś grzesznej,
potępionej dziedzinie przez skazanych na dożywotnie galery potomków
Kaina; potomstwo Abla używa tylko owoców, składa z nich ofiary i co
najwyżej gotowe jest stwarzającym całe jego snujące
się poprzez wieki kłamstwa życie - Cyklopom dobrotliwie
wybaczyć. Ostatecznie w obliczu tego świata, który milczy ale
przenigdy nie kłamie - kłamstwo nie może trwać samo przez
się, musi istnieć dźwigająca je prawda. Jest więc ona
i żyje w cielsku naszej starej Europy: nie mógłby bez niej
istnieć długo i sam jezuityzm, - ale tragedią jest, że on,
on sam jeden tylko, on wielokształtny i poprzez wielorakie formy
wciąż niezmienny - jest reprezentantem świadomego życia,
że ludzkość własną swą prawdę w formie
kłamstwa otrzymuje, jako kordiał i powietrze do oddychania.
U nas w Polsce taki stosunek do świata
kultury jakby istniał on sam przez się, a nasze ja miało co
najwyżej znaleźć do niego dostęp - dosłużyć
się, dopościć, dorąbać, dokłaniać,
docierpieć - tkwi głębokimi korzeniami w naszym historycznym
życiu. Rycerz nie wytwarza świata: on go - co najwyżej broni - a
potem w promieniu swego miecza uważa za dzieło swoje. Byliśmy
"przedmurzem" Europy. Poza naszymi plecami snuła ona swoje
pracowite dzieło: broniliśmy go. Rycerz uważa męstwo za
siłę dźwigającą go w świecie: ono stwarza. Miecz
przecina węzły - nie zmusi mię nikt, abym z życia, które
osłaniam, przyjmował więcej, niż chcę. Co nie po mojej
woli - odrąbię. I pierwszą z historycznych form psyche polskiej
- była wsparta na sobie, nie znająca przyrody, prawa, nauki, pracy, -
odwaga. Rycerz temu samemu ulega złudzeniu, co i nie znający
świata ani historii - syn boży: - nie stwarza on życia, on je
osłania - a ono w myśl własnych swoich praw się toczy i na
mogile jego własny swój, nie znany mu świat wznosi. Od
wspólności ze światem kultury i pracy myśl polska się
przede wszystkim heroicznym czynem odrąbała. Warneńczyk,
Zawisza, Żółkiewski, Jan III. są wytycznymi postaciami tego
dramatu. Król Duch dziejów polskich od XVII. wieku zwał się już
w Europie Don Kichotem. W innym miejscu miałem już
sposobność zauważyć, jak niezbędnie się
dopełniają rycerz i kapłan. Ku Aleksandrowi Borgia, ku
następcom maga Symona szły z Polski śmiertelne przysięgi,
krwawe zapamiętania. Zbyt bolesna to sprawa. Polskie rycerstwo stało
się polskim ziemiaństwem: "karmiło świat". Pot
poddanych złotym ziarnem ku Gdańskowi płynął galarami
po Wiśle. Związek z twórczym życiem nie stawał się
przez to istotniejszym. Szlachta obrasta w dobrobyt: swoje istnienie w naturze,
twardej pracy jedynie podległej przypisywała wciąż
waleczności swej, wierze, złotym wolnościom wreszcie. Polski
indywidualizm! Przestańmy już gadać o tym. Polski indywidualizm
to tylko polskie odosobnienie, to tylko polska wbrew wszystkiemu, co
wygodę chwili zamącą, - uparta samowola. Siedząc na
tłustym połciu ziemi, - szlachcic ufał swojej szabli,
pyskatości swej i sprytowi. Rozum, jako konstrukcja władających
przyrodą urządzeń, - był mu niepotrzebny. Nie wchodził
w rachubę. Był przyjmowany, jako rękodajny, o ile się
podobał. Nie ma narodu tak mało poszanowania mającego dla
indywidualności twórczej, twardą pracą wykuwającej sobie
rozumienie świata, władzę nad nim, jak my właśnie.
Każdy gotów tu uznawać cudzą formę indywidualnego kaprysu,
byleby ogólna podstawa, całej klasie wspólna beztroskliwa wygoda nie
została zagrożona. Odciąwszy się od świata, szlachcic
polski zaczął się od niego gruntownie odsypiać. Nullum
nisi hungaricum i ojcowie jezuici skutecznie pomagali. Kultura była
zamorską nowinką, czymś, czym można w razie potrzeby sobie
i innym oczy ćmić: nie była własnym, tu stwarzanym
dziełem. Polskie nieszczęście stało się nową
postacią izolacji; z jej wszystkich form powstał nasz dziwny,
dwuznaczny do Europy stosunek: treścią i podstawą jest zawsze
to, że żyjemy w świecie ludzkiej historii i pracy, nie
rozumiejąc go, korzystając z jego wyników, przystosowując
się zewnętrznie do nich, lecz nie wzywając się weń
całą istotą. To cała nasza tradycja historyczna sprawiła,
że nie odczuliśmy i nie odczuwamy całego znaczenia tego pomniejszenia,
jakiemu życie nasze ulega nieustannie: - inne głębsze sposoby
pojmowania życia byty w Polsce zawsze dziełem mniejszości,
oddzielnych jednostek, którymi tradycja lubi się pysznić. Tradycje
kształtują przeżycia dziejowe warstw kierowniczych: pierwszym
zaś przeżyciem historycznym, w którym występował u nas
świadomie nowoczesny na wytwórczości i prawie wyrastającym z
niej oparty człowiek - była akcja proletariatu polskiego w latach
ostatnich. W poprzednich kryzysach górował typ, który z natury
już musiał szukać siły Polski w tym, co było jej
tragizmem dziejowym: - w jej odosobnieniu od nowoczesnej, choć bezwiednie,
ale niezaprzeczalnie kierowanej przez rozrost wytwórczości, tj. przez
podbój świata pozaludzkiego, żywiołu przez człowieka -
historii. Czy nie był cały romantyzm polski heroiczną i
męczeńską próbą przewartościowania tego odosobnienia w
twórczą, dominującą siłę, przeskoczenia duchem
historii, ekonomii, prawa przyrody?
Z drugiej strony, jak opornie i powoli
przedostaje się tu do tradycji każdy okruch pracy dokonanej przez
reprezentującą nowoczesność mniejszość. Jak
prędko w ostatnim okresie Wokulski stał się Połanieckim,
który i na organizmie nowoczesnego ekonomicznego życia umie zbudować
swoją izolowaną od wszystkiego, "nieprzemakalną" wobec
kultury rodzinę. Fatalne słowo wyrzekł Sienkiewicz w tym tytule.
Tak jest, atmosferę kulturalną, myśl dominującą
wytwarzał w tym okresie Polak, przeżywając tę jedyną
sprawę, która pozostała w jego mocy: - tworząc rodzinę.
Cały świat poza tym faktem, to tylko podłoże; cały
świat istotny zamykał się w czterech ścianach
budującej swoje szczęście i nie pytającej, skąd ono
idzie - rodziny Połanieckich. Niepotrzebnymi stały się wszystkie
skomplikowane myśli, niezrozumiałymi zbyt potężne uczucia;
wszystko przykrojone zostało do miary dominującego, zasadniczego
faktu. Nauka, o ile temu faktowi służy, sztuka, o ile go
upiększa, religia, o ile go osłania, poza tym nic, cztery białe
ściany. I każdy znajduje w przeżyciu swojego sąsiada
przeżycia swoje własne takie same jasne, jednodniowe: -
świadczące więc o wspólnej świadomości. Wspólnota
złudna. Korzeniami swymi tkwią rodziny w pełnym antagonizmów
świecie: jedna życiem swym zabija bezwiednie drugą. Legł
przecież czyjś głód w osnowę szczęścia dziedziców
na Krzemieniu. Maszko stracił swój jasny dom, bo ktoś go zyskał,
(ale to może dlatego, że miał on tylko fałszowane portrety
przodków). Rodzina, utrzymująca się w świecie, poza nią
wytwarzanym - przez kogo i jak, nie pytajmy o to: - oto wykładnik
światopoglądu. Pracę myślową nad pozostałymi
problematami zastępowały dzwonek kościelny, opłatek i
wielkanocne jajko. Nie byli ci Milusińscy w stanie uwierzyć, że
istnieje jakiś inny świat. Sądzili, że życie było
w gruncie rzeczy zawsze takie samo, tak samo proste i bezzagadnieniowe. Nie
dostrzegali dziejów, w jakich żyli, nie troszczyli się, co szepce noc
poza ich czterema ścianami, co najwyżej martwili się, że
ktoś ich niezasłużenie gnębi; więc jeszcze bardziej
kulili się w swych domostwach i pokrzepiali serca myślą, że
kiedyś już także było źle, a jednak Kmicic
zdołał mieć z Oleńką dużo dzieci, a chociaż
Hektor kamieniecki zginął, to przyszedł Salwator, który
Polskę zbawił pod Wiedniem i pozostawił dziedzictwo dla tak
strasznie i niezaprzeczalnie świetnych saskich czasów: takeśmy wtedy
wybrnęli z Potopu, myśli Milusiński, siedząc na dnie
bagniska, w które już wcześniej, bodaj, że od Zygmuntowskich
czasów, zaczął wrastać. I Milusińscy byli pewni, że i
oni nadal będą brać udział w tej zbawiennej pracy. Byle
Kmicic pojął Oleńkę, a pan Stach Marynię - wszystko da
się przetrwać: cały pozostały świat, to już tylko
tło tej zasadniczej sprawy. Pan Połaniecki umiał doskonale
dziedzictwo Wokulskich wyzyskać i sfałszować. Wokulski chciał
żelaznym wiązaniem pracy cały kraj objąć,
podważyć, wciągnąć w wielki proces niezbłaganego
wykuwania panującego nad przyrodą człowieka: chciał
być przede wszystkim wytwórcą, wychowawcą ekonomicznej energii.
Połaniecki zrozumiał, że i w tych żelaznych przęsłach
on potrafi usłać gniazdko: Polski mieszczanin rychło przestał
się czuć organizatorem, producentem i pionierem. Produkcja
zeszła na drugi plan, szczęśliwe spożycie stało
się kardynalną sprawą, osią uczuciowości i ideologii.
Przemysł dla Połanieckich nie przełamał wewnętrznej
izolacji. Kapitalizm sam przez się, gdy się nie wytwarza w jakim
kraju z wolna i samoistnie, lecz przenika od razu w stanie dojrzałym i
wciąga w swoje obroty klasy już ukształtowane, zewnętrznie
tylko zmienia ich psychologię. Fakt zasadniczy izolowanej polskiej rodziny
pozostał ten sam: zmieniło się tylko tło, i na jakiś
czas stało się kwestią mody, aby w polskiej powieści
mąż i ojciec rodziny strasznie gdzieś pracował i
przychodził do domu z rękami, zwalanymi sadzą, farbą
chemiczną, słowem czymś takim, czemu pani Marynia mogła
była przyglądać się z zachwytem: patrzcie z jakich to
brzydkich rzeczy wydobywa ten człowiek szczęście rodzinne - no i
czy nie jest on genialny, czy nie zbawi on kraju?
Pragnę, aby było zrozumiane,
że nie idzie mi w całym tym wywodzie o luźną polemikę,
lecz o skonstatowanie dominującego nad całym naszym życiem
kulturalnym socjologicznego faktu. Jest ważną rzeczą, przy
określaniu jakiegoś systemu wierzeń, pojęć,
wartości - zrozumieć z jakim faktem, z jakim procesem życiowym
pozostają one w związku? Możemy nazwać proces ten lub fakt typem
ideogenetycznym danej kultury. Typem ideogenetycznym kultury odrodzenia
był człowiek wyzwolony z więzów średniowiecznej organizacji
społecznej i usiłujący utrzymać się na wzburzonej
powierzchni politycznego życia. Typem ideogenetycznym Polski
zdziecinniałej stał się Polak, usiłujący
założyć swą rodzinę w świecie rozpatrywanym
jedynie jako środowisko, w którym rodzina założona być
może, ma i powinna. Królestwo różni się tu od Galicji pod tym
tylko względem, że w tej ostatniej serwilizm urzędniczy i
polityczne matactwo służą też jako metody, sposoby
ugruntowywania rodziny, jako jej korzenie, tkwiące w świecie. Tam
nawet, gdzie Polak tego typu usiłował przezwyciężyć to
stanowisko, wnosił on w tę pracę wszystkie wyrobione pod wpływem
scharakteryzowanego tu procesu nawyknienia i instynkty: brak metod zdolnych
służyć w celowej pracy na dalszą, poza zakres rodzinnego
trwania obliczoną metę.
Natomiast wszystko, co dało się
pogodzić i o ile dało się pogodzić z niewzruszonym,
niezamąconym spokojem w czterech ścianach, mogło być w tych
granicach przyjęte: wrogiem i niebezpieczeństwem stawała
się konsekwencja, samoistność życia umysłowego,
wszystkie zasadnicze, tworzące kulturę namiętności i
męskie umiłowania. Powstał pewien rodzaj dobrodusznego,
niechlujnego eklektyzmu, sceptycyzmu niezwalczonego w stosunku do wszystkiego,
co sferę tak ograniczonego istnienia przekracza. Proces życia, w
którym tkwiła polska rodzina, nie zatrzymywał się
oczywiście, chociaż zapoznawała go ona: przeciwnie ona sama
służyła mu, brała udział w wielkim,
niezrozumiałym dla niej dziele. Ale tego nie obejmował, to z
całą stanowczością wykluczał ten pogodny, jasny,
spiżarniany, milusiński światopogląd. Dziś jeszcze
epigoni zdziecinniałej Polski sądzą, że uda im się
zamurować otchłanie krwi i ducha i dalej gruchać w swoim
gołębniku.
Jest to
wykluczone jednak.
Nastał
czas twardy i surowy. Być może, sami Milusińscy dziwią
się, wspominając - nie uda im się już powrócić do
dawnej natury. W całym organizmie narodowym czuć parcie nowych
sił; jak dotychczasowym typem ideogenetycznym był Polak,
ścielący gniazdko na złość światu, tak teraz
rodzi się może nowy typ Polaka usiłującego światem
zawładnąć, w granicach swego życia rządzić nim.
Sumują się przesłanki jakiegoś nowego a olbrzymiego faktu:
jeżeli zdoła on sam siebie ująć w całości, -
będzie nim polski wytwórca, polski świadomy robotnik, obejmujący
w odpowiedzialne władanie kraj cały, przekształcający Polskę
w samoistny organizm swobodnie rządzącej sobą pracy. Oddzielne
momenty tego faktu stają się i szarpią naokoło nas: -
trzeba, aby stał się on całością, poznał sam
siebie, aby objął go i zagorzał w nim jeden duch.
Czym
była, czym może być wobec tego potężnego zadania Młoda
Polska?
Młoda
Polska sama była faktem, faktem odosobnienia, w jakim się poczuli
synowie odciętej od świata rodziny Milusińskich.
Była
ona ich buntem. Przeciwstawiali się oni Polsce zdziecinniałej, lecz
sami czym byli? Dziećmi jej, krwią z jej krwi. Każdy z nich
znalazł się sam z sobą, a poczuli się
zbiorowością tylko w imieniu tej swej samotności. Rozwinęli
się w otoczeniu, gdzie wszystko, co ludzkie w dzisiejszym,
nowoczesnym znaczeniu, było nieobecne. Stąd było ich życie
umysłowe nieustannym odkrywaniem. Człowiek był im cudem, jego dzieła
objawieniem, własna dusza - niespodzianką. I ten swój młody
pęd, - to odkrywanie jako snów i marzeń - strzępów twardej
ustalonej rzeczywistości - musieli uznać za typ życia.
Każde
zaprzeczenie ma w sobie naturę tego tak, od którego się oddziela: to przecież
byli synowie rodziny Połanieckich, - nie istniała więc dla nich
przyroda, ekonomia, dzieje istotne ludzkości. Jedyną rzeczą,
którą znali, był świat, z którego wyszli, zabity szczelnie
deskami "Olimp" Sienkiewiczowski i własne przebudzenie
pełne oszołomień. Ile etapów do przebycia, zanim ci samotni
spośród samotnych, bezsilni z bezsilnych nauczą się
widzieć, pojmować twardą rzeczywistość.
Rzeczywistością ich było to wierzące w siebie, naiwne
kłamstwo polskich rodzin, bytujących, jak żyjątka w limburskim
serze, w nowoczesnym świecie. Młoda Polska oddzieliła się
od tej podstawy, swoją samotność przeciwstawiła jej
trwaniu. Jej samotność - to była zrazu izolacja człowieka,
który w świecie nawet trwałej rodziny założyć nie
potrafi, stąd wnioskuje, że nawet tyle nie ma w świecie
rzeczywistości, ile jej na przeprowadzenie tego celu potrzeba: proces
ideogenetyczny, rządzący tu, - to pojedyncza jednostka,
usiłująca w wielkim nowoczesnym świecie tylko myśleć,
tylko marzyć, potrzebująca tyle tylko oparcia, ile go potrzeba, aby
mogło istnieć niezrealizowane marzenie.
Czy
zdołają przekuć samych siebie - i na wskroś pojedynczy, w
twardych i samowiednych twórców zbiorowego życia, założycieli
kultur, od podstaw usiłujących zawładnąć całym
nowoczesnym światem swobodnych robotników.
Faktem,
jaki ich stwarza, jest bankructwo - oni nawet rodziny Połanieckich nie
założą. - Zwycięzcami świata stać się
mają lub niczym. ******
|