Wells mówi w jednej z ostatnich swoich
książek z prawdziwie zastanawiającym entuzjazmem o
"humorze". Rzadko kiedy jesteśmy w stanie zrozumieć
prawdziwe znaczenie jakiejś myśli lub jakiegoś stanu duszy, gdy
stanowią one cząstkę zasadniczej struktury kulturalnej
jakiegoś obcego nam, a posiadającego wielką
przeszłość poza sobą narodu. Im głębiej tkwi w
organizmie kultury dana myśl lub stanowisko duchowe, tym
niedostępniejsze są one dla cudzoziemca. Psychologia zaznajamiania
się z obcymi kulturami jest w ogóle bardzo ciekawą rzeczą,
widzimy często w obcej kulturze to, czego nam najbardziej brak w naszej
własnej, czujemy jej dobrodziejstwa, nie czujemy ograniczeń.
Przychodzi ona do nas jako świat gotowych już wartości,
świat, w którym psychika nasza może swobodnie wyszukiwać te
tony, których najbardziej potrzeba jej w życiu. Obca kultura jest zawsze
dla nas światem wyzwolenia duchowego, oderwania się od życia i
dlatego ukazuje się ona nam w innym zupełnie świetle niż
nasza własna. Tu nas nie uciska, nie gnębi powolność
dojrzewania, tu jesteśmy w stanie wyczuć wielką
jedność zasadniczą poza najgwałtowniej zwalczającymi
się wzajemnie antagonizmami. Gdy wżyjemy się np.
głębiej w historię zjednoczenia Włoch, ukazuje się nam
głęboka solidarność, jaka łączyła,
bezwiednie dla nich samych, uczestników potężnego tego dramatu.
Cavour, Mazzini, Garibaldi, Gioberti, Ricasoli, Crispi itp. stoją w naszej
myśli obok siebie, dźwigając wspólnie wielki ciężar
narodowego odkupienia. To samo ma miejsce wobec każdej epoki. Ma miejsce
wreszcie wobec całych narodów. Uczymy się pojmować naród jako
wielkie zbiorowe dzieło pokoleń, uczymy się kochać i
rozumieć te wielkie całości. Ulegamy tu często
złudzeniom: przypisujemy znaczenie obiektywnej, rzeczywistej jedności
własnym stanom poznawczym, utożsamiamy własny nasz proces
psychologiczny rozumienia, klasyfikowania z surową i twardą
pracą dziejowego życia, podstawiamy myśli na miejsce
twórczości dziejowej, operujemy złagodzonymi dysonansami i
spotęgowaną harmonią. Pomimo to jednak jest coś istotnego w
tych naszych stanach psychicznych. Sprawiedliwość oddalenia nie całkiem
jest złudzeniem i można powiedzieć, że nasze
doświadczenia w dziedzinie obcych kultur są i powinny być
korygowane przez doświadczenie realnej pracy u siebie i odwrotnie: uczymy
się, gdy wracamy z obcego nam świata dokładniej, lepiej
rozumieć całość własnego naszego gmachu. Tylko u
siebie, tylko przez własne życie nabywa się poczucia realnego
wysiłku, poznaje się rzeczywistość
przezwyciężanej przez ludzką wolę historycznej siły ciążenia;
ale zetknięcie z obcymi kulturami wyrabia w nas zmysł
całości, zdolność ujmowania wielkich dziejowych planów. Gdy
zbywa nam na życiu własnym, plany te wydają się
jakimiś nadprzyrodzonymi potęgami, geniuszami, które rządzą
ludzkim losem; gdy zbywa nam na szerokim widnokręgu, przestajemy
rozumieć własną, nawet dokonywaną przez nas pracę.
Zrozumienie intelektualne wyradza się w powierzchowny, szematyczny
optymizm; otacza nas światem, utkanym z samej myśli, - a więc
nie stawiającym istotnego oporu. Wydaje się nam, że
dość znaleźć plan naszego życia,
połączyć je z nim myślową linią, a przez to samo
potoczy się ono lekko i niezawodnie jak po relsach. Wydawać się
może, że jest to nieuchronne, że istnieć może taki
tylko olimpijski spokój punktu widzenia Syriusza albo ślepe i nieme parcie
jakiegoś dogmatyzmu chwili; albo "morlockizm"* dziejowy
albo bezoporne unoszenie się w abstrakcji.
Gdy zaczynamy rozumieć prawdziwe
znaczenie tego zagadnienia, rozumieć jego głębokość,
odsłania się nam prawdziwe znaczenie "humoru".
Spostrzegamy, że jest to coś więcej niż forma literacka, że
mamy tu do czynienia z pewnym rodzajem głęboko nowoczesnej religii
narodowej, że jest to stan duszy, pozwalający bez kłamstwa,
zacieśnienia i obłudy brać świadomy udział w
stwarzaniu nowoczesnego życia, stan duszy, potęgujący nasze
usposobienie czynne i nie kaleczący jednocześnie w niczym naszej
swobody umysłowej. Kto chce przekonać się, jak skomplikowanymi i
głębokimi są prawa, rządzące przekształceniami
wzruszeń ludzkich, niech zapozna się z historią i strukturą
moralną humoru. Studium takie stanowiłoby zarazem wstęp do
głębokiego zapoznania się z wewnętrzną duszą
literatury i kultury angielskiej. Biblia i głębsze od niej
pokłady psychiczne religii północy, Shakespeare i purytanizm, Swift i
Milton, walka o panowanie nad morzem i głębokie poczucie rodzinnego
życia, nowoczesny przemysł i tęgi opór tradycji
feodalno-rodowej: - wszystko to tkwi w tym zdumiewającym stanie duszy,
którego głębokość odsłania się nam nagle i
niespodziewanie, i wtedy staje się dla nas jasnym wiele z tego, co
przedtem zastanawiało nas w literaturze angielskiej jak zagadka. Gdy na
przykład roztwierają się niespodziewanie między wierszami
powieści Dickensa perspektywy w nieskończoność, gdy poprzez
płacz i śmiech jego postaci, poprzez ich powszednie banalne rozmowy i
gesty dojdzie do nas nagle jakby błysk miecza archanioła z
Miltonowskiej epopei, jakby tchnienie tęsknoty wiecznego upadku i
wygnania, to nie jest to czysto zewnętrznie wpleciona w przęsło
powieści reminiscencja, lecz odsłania się ten sam
głęboki religijny szacunek dla życia ludzkiego, dla
bezwzględnie zindywidualizowanych duchowych procesów, jaki cechuje dumny
arystokratyczny artyzm zmarłego niedawno mistrza Jerzego Mereditha.
Widzicie wszystkie dziwactwa tych Dickensowskich postaci, ich gesty
zewnętrzne, ich całą tak bardzo dzisiejszą
ograniczoność, znacie postacie ich dusz, ich ukształtowanie;
wiecie, jak wzrastały one i rozumiecie dobrze, że żadna z nich
nie jest jakimś ostatnim słowem ludzkiej natury, żadna nie jest
specjalnie ad hoc stworzonym, uroczystym, metafizycznym reprezentantem gatunku.
Przeciwnie, każda z nich jest uwarunkowana i ograniczona w pewien
najzupełniej specjalny sposób, tak znamy wszystkie brodawki na jej twarzy,
wszystkie garby i narośle jej duszy, wszystkie śmiesznostki jej kostiumu,
jej codziennego zachowania się, że jej losy wydają się nam
czymś zewnętrznym względem nas samych. To jest historia co
najwyżej człowieka, zbierającego stare akty sądowe, lub
człowieka, uwięzionego za długi i tu idzie tylko o jakiegoś
antykwariusza, tam znowu o człowieka, który, gdy jest wzruszony,
wyciąga chustkę od nosa, jakiej nikt już oprócz niego nie
używa. Zawsze więc idzie o jakąś bardzo powszednią
realność, i tylko o nią, o jakiś całkowicie względny,
bardzo przypadkowy szczegół konkretny. A przecież, gdy ginie taka śmieszna
przypadkowa jednostka o wiecznie rozwiązujących się
sznurowadłach od trzewika, jest to zawsze ujawnieniem potężnego
dramatu pomiędzy tym wszystkim, co zawiera się w kształt,
mający znaczenie dla człowieka, a wiecznie bezkształtnym, lub po
swojemu kształtującym morzem żywiołu, o którym nie wie
nikt, co robi ono z naszych umarłych. To właśnie codzienne,
powszednie, zawsze uwarunkowane, ograniczone nasze życie jest
rozrachunkiem raz na zawsze dokonywanym pomiędzy tym, co ukazuje się
nam jako czas - zakres naszej władzy - a czasem, jaki jest poza nami, poza
człowiekiem. To nasze zawsze tak nie uroczyste w momencie
przeżywania, jak gdyby nie gotowe, nie dojrzałe życie - oto jest
nasza prawda wobec tego, co jest poza nami. Tym właśnie
jesteśmy. Każda nasza chwila ryje się w życiu gatunku; tak
jakeśmy ją przeżyli, przeżyła ją
ludzkość w nas, w naszym wnętrzu. Nie ma bowiem organu prócz nas
samych i nie ma przedziału pomiędzy tym, co przeżywamy prywatnie
dla samych siebie, a tym, co przeżywamy dla ludzkości. To życie,
które przez nas przypływa, przez nas tylko ukształtowane być
może; tym już razem na zawsze będzie, czym je my uczynimy.
Religijne znaczenie życia ludzkości kojarzy się dziś w
naszych wyobrażeniach z jakimiś osobliwymi, "operowymi"
momentami. Złudzenie! Każda chwila przeżyta przez nas, jest
już przeżyta raz na zawsze tak a nie inaczej, zużytkowana,
ustalona wobec tego, co jest poza człowiekiem, wobec sumującego w
sobie wszystko, tak jak było, nie mogącego kłamać,
życia gatunku. Każda nasza chwila jest przeciwstawieniem się
głębinie. Nie odstraszy się losu staromodnym krawatem,
chustą w kraty, tabaczkowym frakiem: to właśnie, co jest w nas
samych, to nie gotowe, nie dojrzałe, nie przystrojone jeszcze w szemat
uszlachetniający lub poniżający - to jesteśmy my. Mylimy
się, sądząc, że możemy sobie żyć na co
dzień w ukryciu przed losem, zbywając go zastrzeżeniem, że
to nie wchodzi w rachunek, a od czasu do czasu tylko wstępować na estradę
i przeżyć na benefis absolutu jakiś bezwzględnie
interesujący, popisowy kawałek. Niestety, "absolut" jest o
wiele bliższym nas: - tu się właśnie mieści w naszym
własnym, tak powszednim zazwyczaj i mało oryginalnym ciele; tu jest
on i nieustannie chwilę za chwilą czynimy w nim coś istotnie
bezwzględnie - raz na zawsze. Postacie Dickensowskich powieści nie
są mniej rzeczywiste, niż ci żydzi, do których zwracali się
autorowie ksiąg "proroków" - nie dalsi są oni, ani
bliżsi tworzącej piersi Bożej.
Wszędzie i zawsze, każde drgnienie
naszego osobistego życia wnika w samą istotę ludzkiego
tworzenia; uwiecznia się w nim każda chwila i tu jest jej sąd
ostateczny; jest bezwzględnie, jest, jakąśmy ją uczynili,
taką już pozostanie i nie uczyni się już jej
niebyłą. Prawda, bezwzględna prawda ludzkiego istnienia nie jest
związana bynajmniej wyłącznie z jakimiś
"historycznymi" czy też "metafizycznymi" chwilami:
takie, jakim jest, jest całe życie bezwzględnie. Absolutnym
znaczeniem człowieka jest suma tego, co przeżył on: to jedno i
to już nieuchronnie. Niepodobna uczynić nieprzeżytym, co przeżytym
zostało. Niepodobna żyć, przeskakując chwilę: czas
cały, jak jest, tętni naszą odpowiedzialnością.
Żaden wzgardliwy sąd o tym, co stanowi naszą codzienną
rzeczywistość, nie wykreśli jej ze spiżowej prawdy czasu,
który nie wraca, w którym każda chwila jest tylko raz - tak już
niezmienna i groźna - jak tercyna Dantego. Nic nie wstrzyma czasu:
nieustannie przeżywamy coś, co już tak a nie inaczej potem
istnieć będzie, jako niezmienny moment zbiorowej walki ludzkiego
gatunku. To, co ukazuje się nam jako puste widmo czasu, jest
właściwie samą tą walką, nieustannym
wytężeniem i jeżeli prawdą jest, że życie ludzkie
jest sprawą nieskończenie ważną dla człowieka,
każda chwila taka, określona właśnie, jak przez nas
przeżytą została, posiada w sobie istotny majestat religijnego
aktu**. - Człowiek - kapłan bezwiedny, pisał Norwid.
"Jeżeli to, co się rozkłada trwa - pisał Bergson -
jest to możliwe jedynie dzięki solidarności z tym, co się
nieustannie tworzy". Pusty, bierny czas trwa jedynie przez związek swój
z wysiłkiem. Teoria wartości Marksa może ponieść
klęskę w dyskusji czysto ekonomicznej, zawiera jednak w sobie
głęboką i genialną intuicję metafizyczną:
krytykę druzgocącą drogiego fejletonistom Artura
Schopenhauera***. W tym zrozumieniu, że czas jest formą
naszego stosunku do powszechnego życia, że jest ono w nas tak, jak
on, wszechobecne, widzieć należy punkt wyjścia wszystkich
płodnych intuicji i roztrząsań filozoficznych. Czas nie jest
pozorem, jest formą, w jakiej ukazuje się nam zbiorowa ludzka swoboda
wobec tego, co człowiekiem nie jest. Może to, com powiedział,
zdołało już dać pewne wyobrażenie o tym, jak dalece
miałem słuszność, nazywając "humor"
głęboko religijnym w nowoczesnym znaczeniu stanem duszy. Fryderykowi
Schleglowi przewijała się po głowie ta myśl w okresie jego
rozrzutnej, półboskiej młodości, w tej przedziwnej epoce, gdy
Jena ciężarna była jakimś potężnym mitem, który
wchłonął w siebie intuicję Goethego, Schellinga, etyczny
patos Fichtego, Arystofanesowską bezczelność, słodycz bez
kresu Novalisa. Doświadcza się dziwnych wzruszeń,
przerzucając karty wydanych przez Minora młodzieńczych pism
Schlegla. Coś potężnego i upajającego przedziera się
poprzez słowa, dyszą one jakąś nierozczłonkowaną,
usiłującą ująć, poznać samą siebie wiedzą,
rozumie się cały tragizm słów Newmana, że życie
ludzkie bywa nieraz zbyt krótkim dla zrealizowania w słowie i pojęciu
zasadniczej, nieustannie obecnej i odczuwanej jako obecna - prawdy. Tu bardziej
niż kiedykolwiek czuje się, iż duszą filozofii jest wierność
samemu sobie, jest tworzenie organów trzepocącej się na dnie duszy,
ożywiającej nas swym ciepłem wizji umysłowej. Tu tkwi ona w
nieskończonych możliwościach, ukrytych w tym zasadniczym stopieniu
w jedno indywidualności z powszechnością.
Znaczenie życia naszego jest w nim
samym, takim właśnie, jakim jest, a nie zaś takim, jakim je
mieć byśmy chcieli. Nieskończenie łatwo ulegamy
złudzeniu, iż bezwartościowe jest nierzeczywiste. Sądzimy,
że prawdziwe znaczenie naszego życia zawarte jest w tym etycznym,
filozoficznym, estetycznym itp. sądzie, jaki wydajemy o samych sobie. Na
miejsce rzeczywistości własnej, rzeczywistości konkretnego
życiowego procesu, który dokonywa się w nas i w którym bierzemy
udział, przedstawiamy szereg logicznych, estetycznych tytułowi wydaje
się nam, że gdy zdołamy, we własnych choćby tylko
oczach, ustalić pewien stosunek między nami a tymi definicjami i
rubrykami, sens naszego życia został już przez to samo
określony. Sens życia naszego to nie to, co my myślimy o sobie -
nie nasz stosunek do zamkniętych w sobie, wystarczających samym
sobie, estetycznych, logicznych itp. określeń i systemów - lecz nasz
nieustanny, ciągły, konkretny udział w życiu takich samych
niedokończonych, stających się, a właściwie
tworzących siebie istot. Względność nasza jest naszym
absolutem. Gdy nadajemy swemu życiu jakieś bezwzględne,
nieskończenie słuszne znaczenie, wymykamy się samym sobie i
przesłaniamy przed samymi sobą prawdę naszą obrzędem.
Humor jest stanem duszy religijnym, a niweczącym
obrzędowość: jest wyzwoleniem życia od wewnętrznego
popa, przed którym można się wykłamać. Jest on wielką
szkołą, uczącą nas poprzestawać na naszej
"względności", i przyjmować za nią
całkowitą, bezwzględną odpowiedzialność,
przeżywać samych siebie tu - w piersi własnej - a nie w
jakimś historiozoficznym, metafizycznym, czy estetycznym niebie. Gdy burza
pochwyci na morzu wątły statek, niczym wydaje się męstwo
serc i siła mięśni wobec żywiołu: niczym, czymś
bezwzględnie znikomym, bezwzględnie nie wystarczającym jako
przeciwwaga huczącego orkanu. Gdyby jednak majtkowie i wioślarze
sądzili, że ocaleniem ich może stać się tylko coś
bezwzględnie tu wystarczającego, przekonaliby się, że ocean
nie liczy się z logicznymi doskonałościami. Tacy, jakimi są
oni - są oni tu bezwzględnie, są absolutni wobec naporu fal i
szumu wichru. Nigdy nie gotowy, zawsze niedojrzały, stający się,
rwący się, poczynający człowiek jest swą
bezwzględną osłoną wobec bezmiaru i żyje tylko tym,
że swoją względność śmiało i
bezwzględnie przeciwstawia nacierającemu chaosowi. Poza
własną swą piersią, własną swą istotą
nie znajdzie żadnej rzeczywistości, jeżeli tą pierwszą
i zasadniczą wzgardzi. Nie zniknie ona przez to, że nie będzie
on jej widział; nie, godzinę za godziną, chwilę po chwili
będzie nim to właśnie, co sam on w sobie zlekceważył i
jako rzecz lekka zaważy on na nieprzebaczających szalach.
Myśleć, czuć swoją
względnością, nie przeinaczać jej, nie kłamać
sobie, przezwyciężyć nałóg myślenia o sobie w
kategoriach zamkniętych - oto szkoła humoru. Gdyby człowiek
mógł sobie wystarczać, nie byłoby już życia.
Życie, to jest właśnie to śmiałe i nieustraszone,
uporczywe zmaganie się wszystkich nie wystarczających, tak lub
inaczej ograniczonych, nie monumentalnych istot ludzkich groźnemu,
pozaludzkiemu światu. Nie tam, gdzie mię już nie może
dosięgnąć śmiech, ale tu, gdzie otacza on mię jak
żywioł i atmosfera - żyję i jestem. Biada człowiekowi,
który nie czuje się nigdy już śmiesznym. Jest już więc
doskonały, ma bezwzględną słuszność,
przestał żyć, nie chce już stać się niczym innym.
(Kto nie jest w stanie dźwignąć się na skrzydłach
własnego śmiechu, ten przerzucany jest jak martwy ciężar
przez śmiech cudzy. Gdy czujemy się pełnymi majestatu w sobie,
zawsze nasuwa się obawa, że coś poza nami uprawia z nami
jakąś całkiem cyniczną grę w piłkę.
Podrzucany na prześcieradłach Sanszo-Panszo myślał zrazu,
że to zaczyna się jego wniebowstąpienie). Dotąd tylko
żyjemy, póki jesteśmy materią, obiektem - możliwego
śmiechu. Śmiech nie zaprzecza, nie zabija; samego siebie można
ująć jedynie poprzez śmiech: męstwo nasze jest w nim.
Śmiano się nie na jednym z niezdobytych bastionów. Cienie i upiory
tylko nie znają śmiechu. Tacy, jakimi jesteśmy, czujący,
że każdej chwili stracić możemy wszelkie prawo do
istnienia, śmiechu godni, w tym śmiechu broniący samych siebie,
jedynej naszej rzeczywistości, która właśnie dlatego, że
sama z siebie się natrząsa, ginąć nie chce, chce
ginąć jak najpóźniej, ustępując sile, nie
słabości własnej - stoimy wobec żywiołu, zmagamy
się z nim. Nie broni nas żaden majestat, tylko własne
męstwo, własna siła. Kto, by być mężnym,
potrzebuje uroczystego ku sobie spojrzenia, samouwielbienia,
monumentalności, ten już podziwem swym zakreślił swoje
granice, a te są zawsze wobec nieskończoności, uderzającej
na nas, niedorzecznie śmieszne. Życie nie potrzebuje i nie znosi
słuszności, stwarza ją, więc jej nie ma: chce trwać i
walczyć, jako uporczywa, nie cofająca się przed niczym -
niedorzeczność. Nasze ja to nie jest wzór absolutny, ale także
nie jest rzecz absolutnie lekceważenia godna. Jest pełne
ograniczeń, ale jest dla nas jedynym dostępem do wszelkich
możliwości: szczelnie określoną, fantastycznie
powyrzynaną furtką w nieskończoność. Takie, jakim jest
- jest naszą jedyną prawdą, jedyną
rzeczywistością wobec wszechświata. Śmieszną
rzeczywistością. O tak - ale złudą i pozorem, bierną
materią bynajmniej. Takim, jakim jestem - jestem, ale to moje ograniczone
ja jest całym moim bytem; więc biada, gdy ktoś usiłuje je
traktować jak nierzeczywistość: tu w tym niedoskonałym
konkrecie przebywam cały: nie ma mnie poza nim. Śmieszny i
ograniczony - ale samym śmiechem zwiastujący swą
prężność - kształt siły. Habeas corpus! Nie
wstydź się mieć ciało. Nie na chmurach przebywamy, nie na
łonie absolutu - ale tu właśnie jako ta zdumiewająca
cielesno-psychiczna rzeczywistość. Nie swoboda więc, jako
absolutnie wyzwolone od walki samowolne tworzenie, ale siła; siła,
ograniczona, lecz rzeczywista, raz jeden tylko istniejąca. Nie widmo - nie
wzór z tablicy praw, lecz coś, co na niezupełności swej, na
ograniczeniu polegać, opierać się musi, musi umieć
przeciwstawiać się i zwyciężać. Gardzi
człowiekiem, kto nie umie go czcić poprzez śmiech. Tylko
kłamstwo, złudzenie, pozór - są zawsze poważne. Dusza
dostojna: to uduchowienie wroga swobody i piękna "ducha
ciężkości" (Geist der Schwere). Młoda Polska nie
kochała śmiechu.
Nowaczyński go miał i
przeląkł się go: nie życia tylko, nie następstw swej
satyrycznej działalności, ale także i siebie samego. Młoda
Polska nie chciała mieć śmiechu, bo nie miała sama w siebie
wiary. Starała się zawsze siebie nie widzieć. Alibi szukała
w sztuce, metafizyce, pisaniu. Nie miano tu odwagi przeciwstawić samych
siebie twardemu światu i tworzono dwa kłamstwa, pozornie sprzeczne,
właściwie wspierające się wzajemnie. Jedno uroczyste:
indywidualność niezdolna do walki, - a więc nietykalna,
absolutnie nieruchoma; nie człowiek - przenigdy, ale wizja absolutu,
czysty duch, jaźń na pustyni etc.; drugie lisio
uśmiechnięte, pobłażliwe, wytwornie ironiczne: to czym
się jest - miły Boże - to tylko empiria, coś co
właściwie nie istnieje, - tylko życie. Rzecz ciekawa, ta sama
rzeczywistość czuła się lekceważenia, co najwyżej
pobłażania godną - i właśnie dlatego musiała
być uznana za absolut, wyniesiona poza świat. Habeas corpus! Tu przede
wszystkim nie chciano mieć ciała. Żyć myślą tu,
gdzie się cieleśnie żyje, - a więc z konieczności
działa: co znowu?! W zaświaty! W zaświaty! Młoda Polska -
jakże niekłamanie śmieszne zjawisko na tle nieustannie
potężniejącej Europy. To ciągłe paplanie o smutkach
dusz, rozpaczach, te kokietujące demonizmy... to wszystko jest
śmiechu godne. Tak jest. Ta oto gromadka miała tworzyć
wiarę narodu, chciała ją tworzyć gdzieś tam w
chmurach, tam, gdzie bezsilne ja grzmiało jak
nieskończoność, a słaby człowiek bił czołem
w proch i spisywał jako objawienie to, w co nie zdołałby
uwierzyć sam, gdyby miał słowa własne ugruntować przed
sobą... To nie ja piszę - lecz coś pisze we mnie, to jest przeważające
tutaj stanowisko. Gromadka kilkudziesięciu ludzi tworzyć miała
silę dziejową, wiarę narodową, własną
zbrojną i zwycięską narodową duszę. To miała
być prawda, czy też tylko uroczysty nastrój? Śmieszna prawda! -
bez nauki, bez środków materialnych, wobec ciemięstwa obcych,
obłudy i obojętności swoich. A przecież. Każda
siła, gdy się poczyna, jest niczym wobec świata, w który ma
się wszczepić. Byleby tylko chciała być sama wobec siebie
rzeczywistością. Trzeba mieć odwagę przyjąć
własną, poczynającą się ze śmiechu godną
rzeczywistość. Śmiesznym i bezsilnym był Luter, majestatycznym
usiłował być Leon X, usiłował on zniweczyć swego
przeciwnika poczuciem popełnianego przezeń nietaktu. Każdy
początek dziejowy jest zawsze brutalnym pogwałceniem smaku,
żadna z ustalonych form nie może poznać się w tym, co jest
zaczynaniem. Trzeba mieć odwagę "złego smaku",
"nietaktowności", "śmiesznego" zerwania ze
światem, który jak przedziwnie zdaje się sobie wystarczać - w
takich właśnie chwilach. Wszystko, co się poczyna, jest poza
prawem, poza prawdą, poza pięknem, majestatem; to wszystko przyjdzie,
kiedy dojrzeje, do starości chylić się zacznie dzieło.
Gdybyż w Polsce przestali mówić pomazańcy, ludzie majestatyczni,
senni, dostojni, ociężali: gdyby pojawiło się
prężliwe, młode, nie lękające się
śmieszności, umiejące się śmiać życie.
Groźną rzeczą i pełną zapowiedzi jest śmiech -
oznaką rzeczywistości. Czy nie widzisz, że śmieję
się? - znaczy to: mocno tkwię w swojej skórze, znam wszystkie swe
braki i nie przeszkadzają mi się one poruszać, szpetota moja nie
znika - ale przestaje być argumentem przeciwko życiu, które pomimo
wszystko w niej i z niej śmiać się umie. Śmieje się;
więc biada temu, kto mnie tknie: tu właśnie przebywam w tym
organicznym bycie, zrosłem się z nim, jestem nim; śmiech jest
duchowym synonimem prężności. Nie śmieją się
dziś, nie umieją się śmiać w Europie. Nie ma
śmiechu we Francji ani w Niemczech, które hodują w sobie par force
manię wielkości. Jest tak, jak gdyby się nic już nie
miało zacząć. Jak gdyby było już wyreżyserowane
przez wielką firmę dziejowych "pompes funebres". Nie
śmieje się klasa robotnicza: nie dają jej poznać
całego, młodego zuchwalstwa jej sprawy. Nie dlatego się
zwycięża, że się jest doskonałym.
Doskonałość niczego nie pragnie. Zwyciężają ci,
co najwięcej mają odwagi dla siebie i od siebie żądać.
Klasa robotnicza nie zdobędzie się na swoją poezję, póki
czynić ją będą wykonawczynią jakiejś teologii.
Pomazańcy pańscy nie śmieją się nigdy, są oni
sztywni i uroczyści jak marionetki. W wielkim Engelsowskim teatrze jest
proletariat zwyciężającą marionetką, wysuwaną na
pierwszy plan przez mechanizm praw niezależnych od niczyjej woli. Tu jest
miejsce tylko na spinozystyczny śmieszek ironii, lub na jakieś
bezwzględne przerażenie, które wyzwala się w śmiechu, tak
dobrze znanym Dostojewskiemu. Wielki ruch dziejowy nie może
poprzestać jako na zasadniczym swym objawie na groźnym miarowym
rytmie walącego nieprzepartą masą tłumu. Wiara w
konieczność zwycięstwa wyjaławia: wierzyć trzeba w
siebie - a nawet nie zdawać sobie sprawy z tej wiary, nie czuć jej
jako czegoś odrębnego. Jest to niebezpieczny symptomat, gdy ktoś
usiłuje wszystko udowodnić, mieć słuszność.
Słuszność dowiedziona - to zawsze apel do gotowej, już
istniejącej, usystematyzowanej treści. To co ma być stworzone,
dowiedzione być nie może: zrywa bowiem zamknięte koło
tożsamości. Argumentem twórczości jest sama twórczość
i nic prócz niej samej. Humor jest postawą duchową,
pozwalającą nam myśleć o samych sobie nie w kategoriach
słuszności, lecz tworzącego się życia. Jest on nie
wykluczającą tworzenia, rodzenia rzeczy nowych postacią
koordynowania wysiłków. Wyprowadza on nas poza szranki podmiotowości
- a jednocześnie nie zamraża w żadnym gotowym, wykrystalizowanym
już przedmiocie. Życie nie staje się tu logicznym czy estetycznym
lub etycznym planem. Humor przełamuje platonizm wartości a zachowuje
jej moc zespalającą, zespala on sam wysiłek jako taki, nie
zaś jakiś przepisany rezultat. Czymkolwiek bądź jesteś
i będziesz wobec życia - stanowi to twoją jedyną
siłę. Carlyle pisze Sartora resartusa, niemal autoparodię. Nietzsche
- Zaratustrę - dytyramb. Carlyle nie potrzebował swej
rzeczywistości przeinaczać, by czuć się siłą, nie
potrzebował osamotnienia, bo czuł się twórcą wewnątrz
dziejowo zawikłanego losu, nie ponad nim. Nie chciał baśni o
samym sobie, lecz rzeczywistości. Rzeczywistość twórcza,
jakże pozna ona siebie - aby twórczości właśnie,
niebywałego, nie znanego nie zatracić? Poznanie posługuje
się tylko dokonanymi już formami, jakże myśleć,
czuć w nich niedokonane? Jest ono tym właśnie, czemu te formy
zaprzeczają, co lekceważą one, co jest wobec nich przedmiotem
szyderstwa i śmiechu. Przyjąć trzeba wyzwanie, poznać
się właśnie w tym śmiechu form, w nich wzgardliwym
migotaniu nad nami, aż z wolna staje się rzecz cudowna, Szyderskie
promienie - gdy się ma odwagę skierować je we własne serce,
w sam żywy centr naszej istoty, w nie znające samo siebie
święte świętych - wrastają w nas, z nas zaczynają
promieniować i śmiech form, co w nas godził, z nas teraz wybucha
i wznosi nas ponad formy. W ten sposób tylko dokonywa się realny
psychiczny skok w konkretne choć nieznane, w ten tylko sposób
urabiają się organy czucia dla tego, co jest w nas najistotniejsze, i
dlatego właśnie po raz pierwszy zjawione, nie przewidziane. Wszystko
inne staje się z konieczności nie samopoznaniem, lecz
baśnią. Baśń o samych sobie ta lub inna - czy nie jest to
typ współczesnego psychicznego życia? Nadejdzie z nas lub spoza nas
coś, co nas porwie, przeinaczy, ukaże nam własną
istotę, powoła na tron nieznanego królestwa. Cała nasza
metafizyka pułapką jest najczęściej na ptaka Roka, który
unieść ma z sobą gdzieś w nieznane nowoczesnego Sindbada.
Być może zresztą, że i teraz przeżywamy
jakąś cudowną baśń, jak ów młodzieniec w
przedziwnym Hoffmannowskim złotym wazonie, nie umiemy jej tylko
poznać, przebudzić się, czy też zasnąć do jej
poznania. Zawsze jednak tym jesteśmy: oczekującymi na dobrą
wróżkę. Okres dojrzałości R. Burnsa datuje Carlyle od tej
chwili, gdy przestał on czekać na jakiś "gotowy"
świat. Dlatego mają dla mnie dziś jakąś
platońską, leczniczą dla dusz wartość - opowiadania R.
L. Stevensona. Stevenson wznowił formę literacką bajki arabskiej
i przeniósł ją tylko na Zachód: - i tak mimowiednie zawarł w
samej formie całą krytykę i samowiedzę kultury. Patos
Zachodu czuje się tu mocą przeciwstawienia; przeciwstawienia, które
tkwi w samej formie tylko, w głębokości wewnętrznego stylu.
Zachód pomyślany w formie Wschodu skrzy się tu w całej
samoistności, i gdy Miciński każe tej biednej Teofano mówić
o indyjskiej mądrości sprzed lat 10000 - spoglądam na mały
tomik Klubu samobójców, na Kima i tracę ochotę do poważnej
dysputy, i tylko mocą dziwnych skojarzeń widzę nagle przed
sobą poczciwą kawiarnię krakowską. Jest, powtarzam,
głęboka mądrość poza uciesznymi opowieściami,
prawdziwie platońska ironia utajona jest w ich kompozycji i będę
miał już na zawsze bardzo słabe mniemanie o filozoficznych,
uzdolnieniach każdego, kto nie będzie gotów każdej chwili
rzucić Wundta, Corneliusa, albo Petzoldta - dla odczytania na nowo
któregoś z tych krystalicznych tomików. Bohaterem bajki jest zawsze
głęboko nowoczesny, a więc pozbawiony woli, a szukający
swojej jaźni człowiek, wpleciony w nowoczesny, skomplikowany,
intensywnie żyjący świat. Dumne ja, oczekujące na tajemniczą
moc, co uskrzydli je i porwie, spogląda nieskończenie z góry na
"filistra": powinno ono wiedzieć, że tu właśnie
ma przed sobą - cząstkę swego bóstwa. Baśniowość
to nieodpowiedzialność przyjęta; przeklęte, szare filisterskie
życie jest tą wróżką właśnie, która dokonywa
zaklęć i czarów nad samotnymi, oczekującymi cudu duszami. Kto
chce baśni, zamienia swą duszę w teatr złudzeń i
oddaje Prosperową laskę, znienawidzonemu panu życia - bourgeois
- filistrowi. I najczęściej jest tak, że sama jaźń
mistyczna spleciona jest w jedno ze swym impresariem magikiem, który zmienia
światło w lirycznej latami cudów. Stevenson z przedziwną
maestrią igra tymi przeciwstawieniami, ukazuje on nowoczesny, żelazny
- drapieżny świat, jako prawdziwego władcę, w którego
ręce składają swe losy wszyscy, którzy od życia
oczekują nie odpowiedzialności i pracy, lecz cudu. Surowa i
głęboka prawda rozbrzmiewa poprzez srebrzysty, dziecinny śmiech
tych książek: - wszędzie, gdziekolwiek bądź
jesteś - siebie masz tylko, własną siłę,
własną odwagę inicjatywy i czynu. Jeżeli nie pojmiesz tego,
nie wesprzesz się na sobie - oddasz się we władzę nie cudu,
lecz istniejącego poza tobą życia. "Gdziekolwiek
bądź jesteś, wyprostuj się w obliczu Boga i
czyń", czyń, jak gdyby nigdy żaden czyn nie
ginął, jak gdyby nie ginął żaden akt woli. Idąc
na dno, zalewany przez falę - w obliczu śmierci i szumiącego
zapomnienia - myśl tak, jak gdyby ostatnia wola twoja miała być
hasłem i rozkazem wobec nieskończoności; do ostatniej chwili,
która będzie twoja - ty, który jesteś, czuj się sprawcą, -
bądź. Książki te pisane są dla rozrywki, jak bajki - a
są chwile, że wobec uśmiechniętej mądrości tego
Szkota rozpływa się cała tragiczna mgła otaczająca
postacie Ibsena, że ponad nimi wszystkimi: Rosmerem, Borkmanem,
rzeźbiarzem z epilogu - dźwięczy oceaniczny śmiech tego pisarza.
I to jest rzecz najważniejsza.
Ta utajona filozofia na wpół dziecinnych
książek Stevensona nie może być przypisana jemu samemu
osobiście. Stanowi ona cząstkę tego, co można by
nazwać w odróżnieniu od nieświadomego psycho- fizjologii,
nieświadomym kultury. Gdy wydaje się, że utwory tego poety
dominują nad sentymentalizmem tak wybitnych twórców jak np. Ibsen,
Maeterlinck, Górki, Żeromski - to dzieje się to nie dzięki
indywidualnemu talentowi Stevensona. Wydaje się nam niezaprzeczalnym,
że talentem nie dorównywa on żadnemu z wymienionych tutaj pisarzów:
wyższość jego jest wyższością angielskiej
kultury, angielskiego organizmu narodowego. Chwila trzeźwej analizy
przekona każdego nieuprzedzonego krytyka, że tak prozaiczne
przedmioty, jak okręty, znajdujące się w posiadaniu danego
narodu, ich ilość itp. nie są rzeczą obojętną dla
estetyki. Nowoczesny, spojony mocą techniki i przemysłu świat
istnieje w umysłach pisarzów polskich lub rosyjskich, jako system
pojęć oderwanych: - dla Stevensona, Wellsa, Kiplinga jest to obraz
konkretny, mocno zakorzeniony w ich wrażliwości, spowinowacony z jej
rytmem. Żelazna mowa tego świata, jego nieustanne, nie
rozumujące wytężenie, to jedno ze źródeł, jeden z
tonów zasadniczych angielskiego humoru. To przekonanie, że żaden ludzki
czyn nie ginie, które stanowi jeden z rysów zasadniczych rozpatrywanego tu
stanu duszy, jest właściwie wynikiem stwierdzanej przez nieustanne
doświadczenie mocy angielskiego organizmu ekonomicznego. Angielska
literatura wyrosła w o wiele bliższym, niż jakakolwiek inna z
literatur europejskich, związku z działalnością
ekonomiczną narodu. Typ pisarza nie był tu tak oddalony od typu
działacza, przedsiębiorcy ekonomicznego, jak to miało miejsce we
Francji, Niemczech, u nas. Literatura angielska myśli i czuje istotnie
stalowym organizmem nowoczesnej wytwórczości. Pisarz angielski ma w sobie
jako cząstkę swej bezwiednej tradycji poczucie związku ze
światem ekonomicznej energii. Być może, stało się to
przez pośrednictwo żeglugi i morza. Morze jest nieustanną epopeą
towarzyszącą każdemu momentowi angielskiego życia:
dzięki niemu też może uzyskały swe estetyczne samopoczucie
wartości czysto ekonomiczne. Ekonomia istnieje w literaturach francuskiej,
niemieckiej jako coś znajdującego się właściwie poza
życiem psychicznym: w Anglii jest ona odczuwana jako zbiorowe dzieło,
za którą cząstka odpowiedzialności spada na każdą
jednostkę. I nie idzie tu nawet o wytwórczość jako taką,
lecz o stan duszy wytwórcy; stan duszy ten jest tutaj podłożem
psychicznym, z którego rodzą się najbardziej intensywne, wyrafinowane
formy i postacie artyzmu. Człowiek czuje tu swą samoistność
wobec żywiołu: dumny patos poezji Browninga lub Swinburne'a
urodził się w poczuciu, że świat ludzkich wartości
jest dziełem odwagi i mocy, narzuconym żywiołowi i utrzymywanym
wbrew jego naciskowi. Raz jeszcze powtarzam, że morze było tu zapewne
tą wizją, która pozwalała stanom dusz niezbędnym w
życiowej walce przerastać w świat artystycznego tworzenia i
poznania. Człowiek w literaturze angielskiej rozpatrywany i odczuwany jest
zawsze jako działacz, jako odpowiedzialny środek energii.
Ludzkość jest tu zawsze oblegana przez żywioł, czy czuje to
jako obecność grzechu jak u Miltona, czy jako ekonomiczną
konieczność jak u statystów, istoty rzeczy to nie zmienia; bankructwo
woli jest tu odczuwane jak szpetota. Religijna, tragiczna powaga zawarta jest w
każdym postanowieniu; istnieje wobec wypaczeń woli, jej zaniku to
odczucie, jakie cechować mogło starożytnych rzeźbiarzy
wobec ułomności cielesnych. W zestawieniu z pięknem innych
narodów, "piękno" angielskie zdaje się posiadać
jakąś odrębność jakby rasy. To nadaje charakter
dziwnej głębokości samemu sposobowi ujmowania zjawisk
psychicznych: angielski powieściopisarz ukazuje nam poza oddzielnym
przeżyciem całą strukturę społeczno-dziejową.
Zdolność do samoistnego, czynnego życia jest tu linią
rozgraniczającą; gdzie tej zdolności nie ma, same wzruszenia
estetyczne nie powstają. Potężny organizm zbiorowej energii
stanowi tu nie poddawane w wątpliwość tło; jest to wielkie
angielskie a priori. A priori to zmienia nazwy, ale istota jego pozostaje ta
sama: polega ona na poczuciu wielkiej zbiorowej energii, która wchłania w
siebie wytężenia woli i działania jednostek, nie pozwala im
zginąć. Ta wielka silą czynna potrzebuje nieustannego
dopływu żywych wysiłków: zdoła ona wszystko
zużyć. To zaufanie do nieprzewidzialności, wiara w czynne
bogactwo życia, poddanie się popędowi, - to rys
najgłębszy przecież może tego wielkiego wychowawcy, jakim
był Shakespeare. I gdy Blake uznaje zasadniczo moralne znaczenie
wyobraźni - wyrasta on z głębokich korzeni angielskiej duszy. To
samo zagadnienie stanowi oś ogniskową tej mistyki - a
właściwie tej potężnej, jedynej w swoim rodzaju religii
indywidualnej, którą odnaleźliśmy na dnie humoru. Myśl musi
ogarnąć nieprzewidziane, tworzyć świadomość,
kształty dla twórczości; wyobraźnia tworzy organy, mocą
których najbardziej skomplikowane, nowe, jedyne postacie, zjawiska życia
mogą ująć zawsze siebie, porwać, wydźwignąć.
Grzech rodzi się dla Blake'a z niedostateczności uświadomienia,
grzechem staje się cząstka naszej istoty, której nie umieliśmy,
nie śmieliśmy poznać, grzech to wynik bierności,
bezwładu samowiedzy. Natężenie życia jest zasadniczą,
najgłębszą wartością: tylko dla pracy i inicjatywy
roztwiera się świat. - Gdziekolwiek bądź jesteś,
wstań i twórz, oto zasada. Grzechem zasadniczym jest życie
bezpłodne: na szczycie woli, nieustannego wytężenia całej
istoty sam człowiek - jako całość - jako twórcza energia
staje się żywiołem, wielką siłą, utkaną z
tysiąca sprzeczności, rozdartą a przecież jednolitą
wobec uderzającego na nią pozaludzkiego świata. Do
żywiołu dochodzi się tu poprzez najwyższe
natężenie twórczości, nie przez kontemplacyjny zanik woli.
Shakespeare'owski patos na tym właściwie polega, że nie wyklucza
on, nie niweluje żadnej postaci twórczości: jest to stan duszy, który
nie zabija, nie wytrawia żadnej formy życiowej płodności.
Głębszym od wszystkiego jest zaufanie do życia, do wszystkiego,
co je dźwiga. Życie nie wymaga tu żadnych usprawiedliwień;
tworzy je wszystkie, w swoich granicach przyjmuje i ponad nie wyrasta.
Nieprzewidziane, po raz pierwszy mające być życie,
głębsze jest od wszelkich przewidywań planującej
myśli. Jedynie poprzez twórcze wyczerpanie własnej istoty, poprzez
wydobycie z siebie całego swego czynu, poprzez maximum natężenia
i energii - dochodzi człowiek do tego stanowiska, które ukazuje się
gdzie indziej jako bierne rozpłynięcie w żywiole.
Żywioł to jest właśnie rzetelny stosunek do swojej
siły, jedynie jako siła pojąć możemy twardą
istotę świata. Wszechogarniająca solidarność
wysiłku towarzyszy tu życiu psychicznemu na najwyższych jego
stopniach. Nie tracić nigdy odwagi wobec osobliwości zagadnień,
nie podlegać sugestiom i tęsknotom banalności wśród
nieskończenie zindywidualizowanych postaci czucia i myślenia,
mieć męstwo osobliwości i odrębności własnej i
nie zatracać poczucia spełnianej pracy, dlatego tylko, że jest
ona do żadnej innej niepodobna - oto są rysy charakterystyczne,
wyróżniające wysokie formy indywidualizmu angielskiego od
analogicznych zjawisk kulturalnych, z jakimi mamy do czynienia w innych
literaturach. Natężone, do najwyższego uświadomienia
doprowadzone życie psychiczne nie jest związane tu z tak
charakterystycznym dla indywidualistów złym sumieniem, poczuciem buntu.
Izolacja myślowa, stwarzana przez zagłębienie się w
niepodobną do żadnej znanej, absolutnie nieprzewidzianą,
absolutnie zindywidualizowaną pracę myśli nie jest tu odczuwana
jako zerwanie wspólnoty życia: ustala się ona sama przez się
przez szczerość i rzetelność wysiłku, nie przez
pokorne wykonywanie ustalonego, przyjętego planu. Popularność,
przystępność myśli nie ciąży tu jak
wyjałowiający nakaz. Taka twórczość jak Browninga lub
przede wszystkim Mereditha nie dałaby się pomyśleć w innej
atmosferze. Jedynym prawem, któremu ulega twórca, są wymagania samego
przedmiotu, poznawanej i uświadamianej przez niego treści życia,
Nie odbiera to odwagi, że te sprawdziany i przedmioty, ta
najwewnętrzniejsza logika jego pracy są niedostępne dla tych, co
nie dopracowali się do tego stopnia rozwoju. Wydziera on myśli
własnej całą jej tajemnicę, chociażby była ona na
razie dla niego tylko dostępna. Nie działa tu przesąd, że
odcienie myśli, które nie dają się wypowiedzieć w sposób
ogólnie dostępny, nie wymagający specjalnej pracy, nie istnieją.
Intensywna kultura nie wydaje się tu wyłamaniem z powszechnego
życiowego związku, i chociażby nikt prócz samego poety nie
był w stanie skontrolować jego twórczości, nie przestaje on
czuć, że spełnia dzieło istotnej pracy, a nie pada
ofiarą paradoksalnego wyrafinowania, wyjątkowej struktury
własnej psychiki. Każdy, kto wie, jak dotkliwie mści się
obawa, iż nasze intensywne, nie mieszczące się w ustalonej
terminologii życie duchowe jest społecznie obojętne,
bezużyteczne, zrozumie znaczenie tych uwag. Styl artystyczny Mereditha nie
może być zrozumiany, jeżeli nie wżyjemy się w tę
tak rzadką postać intelektualnego męstwa, które nie traci zimnej
krwi wobec coraz dziwniejszych, coraz bardziej zindywidualizowanych nie tylko
już zagadnień - ale i rozwiązań; męstwa, które nie
wyczuwa tego swego całkowitego wydobycia się poza ustalone
myślowe drogi, jako zerwania z powagą samego życia, lecz
przeciwnie, spełnia jako cząstkę zbiorowej, gatunkowej pracy to
swoje coraz bardziej wyodrębniające się od dotychczasowości
dzieło. Trudno obliczyć krzywdy, jakie wyrządza sugestia,
że rzeczywistymi są tylko myśli, które dają się
wyrazić w sposób ogólnie dostępny, typowy. Tym, co wyróżnia w
moich oczach umysły najwyższej rasy, jest ten spokój, to dobre
sumienie, powtarzam raz jeszcze, z jakim pracują one w bezwzględnie
żywym, a więc jedynie rzeczywistym, absolutnie konkretnym, a
więc nie dającym się zszematyzować, nie logicznym.
Niezależnie od przekonań, jakie wypowiadają tego rodzaju ludzie,
działają oni własnym przykładem, zarażają swym
umysłowym męstwem nieskończenie konkretną
treściowością swego myślenia. Newman czy Meredith, Browning
czy Sorel - rozpoznajemy tu wspólny rys, czujemy, iż osiągnięty
został tu stopień nowej dojrzałości. Wpływa się na
życie myślowe innych nie przez to, że narzuca się im nowe
kategorie, nowe szematy, lecz że rozbudza się w nich nowe konkretne
widzenie świata, nowe rzeczywistości myślowe, tworzy się w
nich nowe postacie życia, rozszerza się ich
"biologiczną" (w najgłębszym znaczeniu tego wyrazu)
kompetencję. Intuicja myślowa staje się konkretnym życiowym
procesem, traci swój pedancko-mistyczny charakter, staje się jakby
najwyższą formą gimnastyki, gimnastyką twórczą, która
tworzy nowe organy. Praca umysłowa wymaga pogodnego zaufania do samej
siebie: na szczytach zaś właśnie, gdzie myśl nasza staje
się najpłodniejszą, opuszcza nas to zaufanie. Poczucie
wyodrębnienia budzi w nas strach, który przezwyciężyć
usiłujemy gorączką, gniewem, patosem: samo wyodrębnienie
wydawać się zaczyna nam jakimś przywilejem, więcej -
powiedziałbym jakąś nadprzyrodzoną potęgą.
Nietzsche na każdym kroku dostarczyć nam tu może przykładu:
angielska kultura odznacza się przedziwnym zharmonizowaniem
intelektualnego spokoju z bezwzględną samoistnością. Tu
jeszcze raz odnajdziemy stwierdzenie tej myśli, że nie ma
abstrakcyjnej powszechnej logiki, że życie myślowe każdego
narodu zachowuje w charakterze swym łączność z
głębokimi właściwościami jego historii, z zasadniczymi
rysami jego praktycznego społecznego życia. Walcząc o swoje
utrzymanie, o swoje osobiste życie, rozszerzając jego zakres - Anglik
czuje swój związek ze zbiorowym życiem. Wie on i czuje, że
życie to rośnie jedynie przez pomnażanie sił i
zdolności, że każda nowo nabyta ludzka zdolność, nowy
typ działania są wzbogaceniem zbiorowej energii i że nie ma
innej drogi służenia mu, niż właśnie takie
indywidualne wytwarzanie mocy. Nie w tym, co ludzi upodabnia, lecz w tym, co
ich różniczkuje, w niezliczonych tworzących się nowych formach
życia tkwi zbiorowa moc. Bezgranicznie społecznym jest taki sposób
odczuwania życia, w którym tworzenie się, zdobywanie nowych
właściwości, a więc konieczne wyodrębnianie się
nie jest pojmowane lako proces antyspołeczny. Zależnie od
głębokości pojmowania jest humor szkolą
umożliwiającą powstawanie oryginalności
pobłażania lub też filozofią najwyższego męstwa,
spokojnego przyjmowania ciężarów twórczego, a więc
wyodrębniającego życia. W życiu i w literaturze odnajdziemy
go na wszystkich tych poziomach i niejednokrotnie u jednego i tego samego
pisarza w naszych oczach przechodzi on wszystkie skale. Ta jego postać
wydaje mi się najważniejszą (gdyż odsłania jego
stopień szczytowy), w której ukazuje się on nam jako nowoczesny
równoważnik platonizmu. Dokonanym tu zostaje rozłączenie tych
dwóch pojęć: wartości i typu; powstaje stan duszy, który
można by nazwać konkretną logiką lub etyką
bezwzględnego tworzenia. W miarę, jak rośnie jedna z tych sil
narasta i druga. Nie zdołamy rzecz prosta wyczerpać całej
treści odsłaniających się tu perspektyw. Humor - jest
widzeniem świata, zawiera on w sobie całą treść
życia, ujętą w pewien charakterystyczny sposób. Męstwo nie
opiera się tu na żadnej metafizycznej pewności rezultatu:
cały zbiorowy wysiłek ludzkości jest nie wykonaniem czegoś,
co jest już ideowo metafizycznie gotowe, lecz tworzeniem a więc
ryzykiem, które samo w sobie jedynie ma swe rękojmie. Każdy twórczy
proces życia jest zasadniczo niegotowy. To, co w nim jest twórcze, nie da
się wyprowadzić z żadnego uświęcającego planu, musi
więc zachować męstwo, czerpiąc z samego siebie bez
żadnej bytowej, absolutnej aprobaty. Gdy szukamy znaczenia naszego poza
nami - nie odnajdziemy nigdzie tego gotowego, spokojnego absolutu; życie
samo jako takie jest czymś, co się staje. Wszystkie logiczne,
etyczne, estetyczne wartości są tylko pewnymi perspektywami,
wytwarzanymi przez życie, ono samo tworzy je - więc nie mieści
się w nich. Sprawdzianem ostatecznym jest ono samo, jako bezwzględnie
irracjonalna, stająca się, nie gotowa siła. Zrozumiejcie cały
ciężar punktu widzenia. Jako zbiorowa siła walczy
ludzkość z nacierającym na nią chaosem, narzucić mu
usiłuje swoje istnienie. W imię czego? Każde pojęcie,
każda dokonana wartość jest już wytworem tego życia:
wobec żywiołu jest ona sama żywiołem tylko, równie jak on
ślepym, gdyż wszelkie widzenie, wszelkie światło zawarte
jest wewnątrz ludzkiego świata. Żadna treść nie
może być przyjęta jako podstawa, cały świat
"idei" trzyma się na ślepym dążeniu, nie one
nadają mu wartość lecz ją z niego czerpią. Cały
bezmiar pracy, dążenia zawieszony jest nad próżnią na
własnej swej, nigdy niegotowej woli. Chciałbym tu
osiągnąć ten jeden tylko rezultat: naszkicować
możliwie wiele płaszczyzn tego złożonego stanu duszy,
wzbudzić poczucie jego skomplikowania i bogactwa. Czy pojmujecie teraz
związek pomiędzy Miltonowskim religijnym bohaterskim poczuciem
zbiorowej ludzkiej walki i odpowiedzialności a współczuciem Dickensa,
ogarniającym cały bezmiar nieustannego samotnego cierpienia, bezgranicznego,
niepodobnego do przezwyciężenia sieroctwa, co się ukrywa poza
"społecznym" życiem, między nienawiścią
Thackeraya do tępego, wystarczającego sobie samozadowolenia, a
Carlyle'owską demoniczną satyrą, i dumną wolą Shelleya
nie poddania się niczemu prócz indywidualnego widzenia piękna;
między Newmanowską walką przeciw racjonalizmowi w obronie
oryginalności wewnętrznego życia, a Browninga poezją
wykuwających same siebie mocą własnej wizji, własnej dumy
duchowych posągów i jedyną w swoim rodzaju
odsłaniającą nam proces narastania dusz i ich działania na
siebie - sztuką Mereditha.
I tu znowu, do tego kryształowego
świata Meredithowskiego artyzmu jak do stubramnych Teb prowadzą
niezliczone drogi. Każda zaś z nich zdąża do wspólnego
promieniującego ogniska. Krytyka włoska i francuska po śmierci
wielkiego pisarza, którego oby jak najprędzej zaczęto czytać w
Polsce - (niestety zaś ze śmiercią nieodżałowanego
Stanisława Lacka zszedł ze świata wymarzony wprost odtwórca
Meredithowskich finezji) - zastanawiała się nad pewnymi zagadkowymi
wypowiedzeniami tego niezrównanego co do uświadomienia własnych
procesów i metod twórczych artysty o naturalizmie i idealizmie w sztuce. Tylko
Meredith samo zagadnienie stawiał w sposób wykluczający
możność takiego przeciwstawienia. I naturalizm, i idealizm
opierają się jako na swym założeniu na pojęciu gotowego
skończonego świata. Meredith mówi zaś w jednej ze swych
powieści, że nie wiadomo właściwie, co jest
rzeczywistością, czy fakt, czy raczej wysiłek do opanowania tego
faktu. Znajdujemy się od razu w samym centrum sprawy. W powieści
dążył zawsze Meredith do odtworzenia tego, co jest
najgłębszą prawdą ludzkiego życia. Życie to
zaś nie może być pojmowane ani jako, wykonywanie pewnego
idealnego wzoru, ani jako proces, dokonywający się w pewnym
określonym środowisku i uwarunkowany przez nie. To środowisko
bowiem jest zawsze określone, pojmowane w sposób zależny od samego
życia; jako środowisko ukazuje się nam pewien system naszych
wyobrażeń. Gdy więc umieszczamy dane jednostki w jakimś
określonym, opisanym przez nas środowisku, obciążamy
już w charakterystyczny sposób ich życie psychiczne; szablonizujemy
je. "Środowisko" ukazuje się każdemu człowiekowi
w różny sposób zależnie od momentów jego życia: wyrasta
ono jako obraz psychiczny z jego psychologicznych procesów. Na początku
jako założenie mamy zawsze grupy działających na siebie
procesów psychologicznych, które wytwarzają swym życiem zarówno
zmienny obraz środowiska jak i typy wartości moralnych. Mereditha
zajmuje sam ten proces wykrystalizowania się wszelkich "danych",
"gotowych" rzeczywistości z wiecznie niegotowych,
krzyżujących się procesów psychicznych. Jego powieści
odsłaniają przed nami tę najsubtelniejszą tkankę
życia. Nie ma tu danych punktów widzenia, gotowych założeń,
gdyż wszystko to staje się w naszych oczach. Los postaci wyrasta z
nich samych, z ich życia - a nie z jakiejś szematyzującej teorii
autora. Gdy się wżyjemy w sposób pisania Mereditha ukazuje się
nam każdy inny sposób ujmowania życia jako nieuzasadniony dogmatyzm.
Nic nie jest tu stałym: miasto, ulica, dom, pieniądz - wszystko to
ukazuje się różnym ludziom w różny sposób, i tu u Mereditha
zostaje to wszystko roztopione w tym nieskończenie złożonym
procesie stawania się: ludzie tkają, żyjąc, los swój,
wyniki życia jednych stają się założeniami dla
drugich. Widzimy u Mereditha cały konkretny proces, który prowadzi do
takiego lub innego wypowiedzenia się, Wypowiedzenie to wpada w życie
innego człowieka, narzuca mu to, co jest właściwie takim samym,
jak jego własne, niegotowym, indywidualnym przeżyciem, jako
pewną niezależną rzeczywistość. Własne nasze ja
dochodzi do nas poprzez słowo innych jako coś logicznie
zamkniętego, przesłania nam własne nasze konkretne stawanie
się. Meredith z przedziwną wytrwałością obnaża
wszystkie krzyżujące się te nici, ukazuje rodzenie się
wzruszeń, narzucane przez nie komplikujące perspektywy: buduje swój
świat nieskończenie skomplikowany zarazem i nieskończenie
przejrzysty. Można powiedzieć o nim, że doszedł on do swojej
maestrii przez całkowite przyswojenie sobie psychologicznego artyzmu
francuskich klasyków XVII wieku. Ma on tę samą, co i oni,
żądzę jasności wobec człowieka, tę samą
tragiczną wizję jego samotności w granicach własnego ja,
ale Francuzi klasyfikowali, dawali systematykę i anatomię typów,
Meredith daje ich genezę. Moliere tworzy swój świat ze
ścierających się z sobą, wewnętrznie zasklepionych
charakterów. Meredith ukazuje jak narasta ta nieprzenikliwość
wzajemna. Można powiedzieć, że dopiero po przeczytaniu Egoisty
rozumie się całą głębię geniuszu Moliere'a,
można powiedzieć, że Meredith daje nam Shakespeare'owski
świat w Molierowskiej formie. Siła angielskiej kultury polega na
stopieniu pojęć zbiorowego i indywidualnego życia, na tym,
że tu nikt nie lęka się jak najdalej sięgającej
samoistności, gdyż głęboko jest tu uczuwaną prawda,
że jedyną uspołecznioną mocą jest rzetelność
wysiłku. Szkic Carlyle'a o Goethem, w którym wyraża angielski mistrz
swój podziw dla poety, że zwolniony od zewnętrznej konieczności
nie przestał w swym życiu duchowym iść po linii największego
oporu, jest najlepszym komentarzem do tego, o czym tu nieustannie mówiłem.
Gdy teraz po pismach Carlyle'a weźmiemy
do ręki dzieła Dania, Machiavellego, Vica, Mazziniego, Carducci'ego,
De Sanciisa, Leopardiego, ukaże się nam inny świat, lecz
odrębność ta jest tego rodzaju, że pozwoli nam
wyraźniej ująć najgłębsze z poruszonych tu
zagadnień i myśli. I o to tylko naturalnie nam chodzi. Człowiek
występuje tu jako twórca prawa, budowniczy społecznego gmachu. Musi
on znać, wiedzieć określone znaczenie swej
działalności, miejsce jej w zbiorowym dziele. Musi czuć, że
tworzy tylko to, co chce i że sposób, w jaki jego działanie
wpływa na losy innych, odpowiada ogólnemu planowi tego społecznego
gmachu, w którym pragnie żyć. Sądzę, że każdy,
kto bez uprzedzeń zapozna się z zasadniczymi dziełami literatury
i myśli włoskiej, dojdzie do przekonania, które w ten sposób da
się sformułować: - idea prawa lub poczucie jego
nieobecności i wynikające stąd konsekwencje psychiczne jest
centralnym punktem całego duchowego życia dotychczasowych Włoch.
Swoisty i odrębny charakter literatury i umysłowości
włoskiej daje się wytłumaczyć nieustanną
obecnością w ich widnokręgu duchowym wielkiego wzoru
społecznego, spiżowej wizji Rzymu. Katolicyzm, walka papiestwa o
wpływ polityczny tak fatalna dla historycznego życia Włoch,
umocniły i ugruntowały w duszy włoskiej tę olbrzymią
skalę widzenia wobec spraw ludzkich. Skala ta określała
zawsze nawet w okresie najstraszliwszego upadku charakter, gest myśli
włoskiej. Dekadencja ich nawet miała wszechświatowy rozmach.
Myśl musiała żyć tu
całe wieki ponad rzeczywistością: tworzyła sobie ponad
nią swój świat doskonale opanowany, architektonicznie skończony.
W XVII wieku nawet - w epoce bezgranicznie smutnej - Vico, który górował
wprawdzie nad całą swą epoką, ale był
niewątpliwie umysłem rdzennie i na wskroś włoskim, tworzy
filozofię, która do dziś dnia stanowi pod pewnymi względami
niezastąpioną szkołę dziejowego myślenia. Myśl
włoska, o ile nie zatracała swej samowiedzy, czuła się
organem prawa: dumna, przenikająca na wskroś ludzkie stosunki
jednostka jest podstawą psychiczną włoskiej twórczości. Czy
nie ona to właściwie tworzy przedziwny świat Ariostowskiej
ironii "w którym - jak mówi Francesco De Sanctis - rozkłada się
średniowiecze i rodzi się nowoczesność". Każda
prawda, każda nowa myśl są tu zawsze rozpatrywane (i to
najciekawsze, że dzieje się to najczęściej bezwiednie) z
jurydycznego punktu widzenia. Każda treść ludzkiej myśli
jest podstawą postępowania, postępowanie indywidualne zahacza o
losy innych ludzi; myśl więc nasza zawsze i bezwzględnie zawiera
w sobie moment społeczny, jest zawsze w istocie już swej momentem
współżycia. Stany dusz estetyczne, teoretyczne maksymy, hipotezy i
stanowiska naukowe wszystko to jest momentem życia zbiorowości
ludzkiej. Społeczeństwo, "civitas" jest nieustannie
obecne w naszym życiu; jest ono podstawą, fundamentem. Jest
złudzeniem właściwym naturalistycznym przesądom i zabobonom
polowy XIX wieku przypuszczać, że istnieje jakaś
pozaspołeczna dziedzina umysłowa. Wszystkie wytwory myśli
są zawsze stanami, momentami zbiorowego życia: prawo jest
wszechobecne, nie opuszcza ono nas w żadnej dziedzinie. I dzisiaj na dnie
nowoczesnych dążeń teoriopoznawczych odnaleźć
można niejasne, zarodkowe próby uświadomienia tego prawdziwie
klasycznego stanowiska. Dojrzewa dziś w głębi myśli na
linii przedłużenia roztrząsanych dziś zagadnień
jakaś nieskończenie krzepka filozofia. Pojęcie, poczucie
zbiorowości ludzkiej stawać się będzie coraz bardziej
ogniskowym punktem całego kulturalnego życia. Dochodząc do
świadomości, Włoch dotychczasowy czuł się,
rozumował jako twórca prawa. To stanowiło patos jego duszy i
bezwiednie jak instynkt działającą logikę jego myśli,
jej strukturę wewnętrzną. Bezsiła polityczna sprzyjała
utrwaleniu się tej zasadniczej postawy duchowej. Myśl nie
odpowiadała za życie; prawo było tą nieustanną,
broniącą swej wewnętrznej ciągłości
konstrukcją logiczną, nie konkretnym wykrystalizowywaniem się
form; dzięki temu wielkie architektoniczne linie zarysowywały się
z ponadżyciową jasnością. - Pod złomami i okruchami
prawodawstw obcokrajowych, wprowadzanych przez przypadek najazdu i przemocy -
pisał rówieśnik Vica, głęboki historyk Giannone -
zawsze trwa granitowy, niezniszczalny zrąb prawodawstwa rzymskiego.
Coś podobnego można powiedzieć o całej psychice Włoch,
aż do ostatniej doby. Rzecz jednak godna uwagi i wysoce charakterystyczna:
póki Rzym jako stolica wyzwolonych Włoch istniał jedynie w sercu
patriotów, dusza włoska rosła wewnętrznie na forum. Dziś
gdy forum to jest de nomine w ręku narodu - sama idea prawa
uległa zachwianiu. Benedeito Croce, najznakomitszy dziś umysł
włoski, nazywa najściem Hyksosów zwrot w myśli włoskiej,
datujący od roku 1870 i ma tu na myśli nietykalny u nas fetyszyzm
myśli mieszczańskiej - naturalizm, pozytywizm, materializm,
ewolucjonizm. Studia nad myślą włoską mogłyby
stanowić jedyną w swoim rodzaju i niezmiernie cenną
szkołę. Uczymy się tu rozpatrywać wszystkie zagadnienia z plastycznie
prawnego że tak powiem, punktu widzenia. Podstawową ideą
jest zbiorowość ludzka, przekształcająca się
nieustannie poprzez myśl. Każda forma psychiki staje się
podstawą działania, kształtuje w ten lub inny sposób zbiorowe
życie, jest momentem stającego się,
przekształcającego prawa. Prawo jest zasadniczą postawą
myśli ludzkiej, jej najgłębszym typem. Nauka, filozofia,
religia etc. są to wszystko formy wtórne, pochodne; zasadniczym
określeniem życia duchowego człowieka jest to, że stanowi
ono zawsze moment w stawaniu się, w budowaniu prawa. Sądzę,
że do dziś dnia myśl ta nie jest rozumiana i że dziś
jeszcze powinniśmy, możemy pod tym względem wrócić do
szkoły Vica. Jeżeli jednak u Vica myśl ta występuje
najsamowiedniej, to żyje ona jako ukryta dusza, jako instynkt w całej
wielkiej literaturze włoskiej od Danta do Carducciego i
sądzę, że powierzchowna znajomość tej literatury,
niedocenianie jej pozbawia całą kulturę europejską
niezmiernie cennych pierwiastków. Przede wszystkim zaś studia nad
literaturą i kulturą włoską mogłyby doprowadzić
do bardzo ciekawych i ważnych wyników co do powstawania i uwarunkowania
społecznego stanowiska i punktów widzenia myśli, prądów
religijnych, stylów artystycznych. W swym pomnikowym studium o rozwoju
literatury narodowej we Włoszech Giosue Carducci ukazuje nam pulsowanie
prawno-dziejowej świadomości poza naukowością Galileusza,
mistycyzmem naturfilozoficznym Giordana Bruna, artystycznym pan-ironizmem
Ariosta etc. Znakomity, pod wieloma względami niezrównany krytyk
włoski Francesco de Sanctis uczy nas ujmować przekształcenie
świadomości prawno-dziejowej w powstawaniu stylów i form
wrażliwości artystycznej; pod tym względem pisma jego
stanowią klasyczną szkołę krytyki.
Świadomość, wrażliwość danego pisarza, danej
grupy pisarzów jest dla niego zawsze momentem, ukształtowaniem zbiorowego,
prawno-dziejowego życia, ukazuje nam on, jak z tego życia wyrasta
epos, dramat, liryka, idylla, ballada, muzykalizm liryczny; - tu można
odpocząć po darwinistycznej parodii "genezy literackich
gatunków" Brunetiere'a. Jest rzeczą niewątpliwą nie tylko
to, że każdy stan świadomości posiada swe
biologiczne-jurydyczne znaczenie, lecz i to, że tylko przez zanalizowanie
świadomości z tego punktu widzenia dochodzimy do jej zrozumienia. Nie
istnieją pozaspołeczne, samotne stany duszy:
"samotność" jest formą społecznie-dziejowego
odczuwania i myślenia. Społeczne, historyczne powstawanie
samotności, rozkład historii w głębi dusz odtworzone
są w poezji Leopardiego, w jego Myślach i notatkach w sposób
stwierdzający to, co mówię tu o charakterze zasadniczym włoskiej
literatury.
W ogóle Leopardi jest nadzwyczajnie cennym
przedmiotem badań niezależnie od swej olbrzymiej artystycznej
wartości. Jest to jakby cmentarzysko kultury włoskiej, jej
świadome, wizjonersko chwytane na gorącym uczynku, odcień po
odcieniu analizowane obumieranie w duszach. W samotnej duszy Leopardiego
ścierały się olbrzymie formacje dziejowe, w tej głowie (jak
w młodzieńczej duszy Krasińskiego) przepaliła się
dusza całych epok. Od rycerskiego katolicyzmu przeszedł on do
pogańskiego heroizmu, by raz jeszcze świadomie przeżyć zgon
upadającego Rzymu. Chrześcijaństwo, a raczej katolicyzm
zbankrutował w nim; cofnął on się wstecz duszą,
aż do momentu, kiedy klasyczny świat ginął. Żył
on myślą istotnie na rumowisku historii; w tym samotniku czuć
śmierć wieków, czuć, że jego rozpacz jest sieroctwem
olbrzymich załamań, że został on osierocony przez
wielowiekową, potężną historię. Na pierwszy rzut oka
wydaje się ta poezja zastygłym światem, z wolna jednak
dostrzegamy, że pokłady lawy przywaliły tu i utrwaliły momenty
drogocennej mądrości, szacownego męstwa. Rysy oddzielne
świadczą tu, że trzeba było całego średniowiecza
i całego Rzymu, katolicyzmu i klasycznej starożytności, aby w
tym sercu zwęglić się to wszystko mogło w ten
zdejmujący czcią świat ruin.
I nasuwa się mimowoli porównanie z
Norwidem. Kto głębiej i szerzej sięgał z tych dwóch? Trudno
rozstrzygnąć. Leopardi głębiej zajrzał w duszę
pojedynczego człowieka, ostrzej widział samotność
człowieka w przyrodzie, namiętniej ścinał się w sobie
Lukrecjusz i Hiob. Norwid dźwigał w samotności świat
konstrukcji i czynu: miał w sobie wiarę pełnego historycznego
człowieka. Leopardi czuł się beznadziejnie samotnym;
właściwym równoważnikiem Norwida we Włoszech jest Vico.
Leopardi, to już jakby konsekwencja tylko praw przez Vica wykrytych,
wydobytych niewątpliwie z analogicznych osobistych przeżyć.
Stany dusz ukazujące się nam zrazu jako wyniki czysto indywidualne,
prowadzą nas niezmiernie głęboko w przeszłość.
Historia jest tu widzialna w pojedynczych duszach. Trzeba oślepnąć,
by jej tu nie widzieć. Moim przyjaciołom, którzy zarzucają mi
"hegelianizm", "manię konstruowania" -
przepisałbym kurację włoską, to przekonałoby ich,
że dzisiejszy "empiryzm" jest też konstrukcją, jest
perspektywą ślepych uliczek historii. Croce po śmierci
Carducciego pisał, że żyje w jego pismach wielowiekowa dusza,
że odnaleźć w nich można echo siekier latyńskich
kolonistów, którzy karczowali lasy na stokach Apeninów. Carducci - mówił
Morello - zachować wobec chrześcijaństwa prawdziwe włoskie
stanowisko: chrześcijaństwo młodsze jest od duszy włoskiej,
istniała ona przed nim i może istnieć bez niego nie
zrywając bynajmniej ciągłości swej tradycji. Olbrzymie
dostojeństwo zawarte w słowach civis romanus nie całkiem
zamarło w duszy włoskiej. Powierzchownemu badaczowi rzuca się
ono w oczy jako skłonność do patosu, teatralność gestu
i wymowy, ale gdy sięgnie się głębiej, dostrzega się,
że pozostało jeszcze w tej umysłowości wiele
starożytnego spiżu, że właściwym oddechem jej,
zatajoną duszą jest myśleć, chcieć i czuć tak,
jakby się było prawodawcą rodzaju ludzkiego. Tu dobiegamy do
zaznaczonego rozgraniczenia: przeciwstawienia tak rozlegle są zawsze
ryzykowne, nie można jednak bez ich pomocy myśleć o wielkich i
znaczących grupach zjawisk. To, cośmy określili jako humor i
pokrewne mu stany duszy, było niezmiernie złożoną
formacją psychiczną, której wynikiem jest czynne zużytkowanie
każdego stanowiska, każdego położenia. Nie pytaj, co stanie
się z twoim czynem - czyń - tak określało się to
stanowisko, chcesz że być ty, zawsze niegotowy, ograniczony,
stający się - miarą bezkresnego świata? Tu mamy do
czynienia z punktem widzenia diametralnie przeciwnym. Myśl twoja
każda i każdy twój czyn zaważą na losie ludzi,
należących wraz z tobą do wielkiej, przeciwstawiającej
się przyrodzie - zbiorowości. Myśląc i czyniąc,
budujesz zawsze zbiorowe życie, jesteś jego twórcą; czy wiesz,
co tworzysz, czy pragniesz istotnie, aby było to, co z twego czynu
wyniknie? Działanie nasze musi należeć w naszych oczach do
wielkiego, ogarniającego zbiorowość i wytrzymującego
miarę naszej myśli planu. Działamy jedynie jako świadomi
budowniczowie życia, jako twórcy prawa. Bez tej podstawy jesteśmy
raczej pionkami, obiektami dokonywającego się przez nas
działania, nie zaś jego świadomymi sprawcami. Zdaje mi się,
że to, co mówię tu, wyjaśnia, w jakim stosunku pozostaje
plastyka włoskiej duszy z tym poczuciem prawnym. - Życie to jest
ujmowane poprzez opanowany przez myśl kształt: architektonicznie. Gdy
weźmiemy do ręki i zaczniemy czytać jedne po drugich pisma
prozaiczne Carducciego, Carlyle'a i Vica, wystąpi to, o co mi chodzi,
bardzo wyraźnie. Plan życia panujący nad duszą Anglika nie
jest ograniczony przez żaden kształt. Stój, czyń i walcz: po to
tu jesteś, abyś czynił - mówi Carlyle. I w stylu Carlyle'a czuje
się to nie rozumujące, nie tworzące planów, nie opierające
się na planach wytężenie. Brzmi tu niby ryk wichru, grzmot,
trzask łamiących się masztów, dzika pieśń
walczących z żywiołem marynarzów, komenda kapitana. Inaczej u
Carducciego. I tu jest wytężenie pod każdym słowem, pod
każdym zagięciem zdania czuje się sprężystą
siłę, nie bezcielesną abstrakcyjną myśl. Okresy i
zdania mają w sobie pancerność sali Donatella "w Bargello
florenckim", co najwyżej można skonstatować, gdy przechodzi
się od wcześniejszych do najpóźniejszych pism Carducciego,
tę różnicę między nimi, jaka zachodzi między Świętym
Jerzym Donatella a Perseuszem Celliniego. Groźny kształt
jest mniej wysadzony z wewnątrz jakby przez stan serca, bardziej
wyrzeźbiony z zewnątrz przez myśl: jest to różnica
drugorzędna jednak. Zasadniczą cechą jest
plastyczność, rzeźba, pełna mięśni, ruchu,
życia: niemniej jednak już zastygła, przeciwstawiająca
się światu jako określony kształt. Carlyle'owska proza
usiłuje przekrzyczeć, przemóc żywioł, jest w niej ruch
skrzydeł, zmagających się z wiatrem, pęd i szum; tu mamy
gotowy, zamknięty w sobie organizm. Niezręczne, zawikłane okresy
Vica nagle zdradzają w sobie dziwny majestat; spoza tego lub owego
słowa wyjrzy ku nam cień likierów. Jest to proza kurialna, nie
rozkazuje mięśniom, lecz myślom, nie krzyczy ani grzmi -
stwierdza, ma w sobie spiż zapewniający trwanie, nie potrzebuje
się borykać z wichrem. Nie ma w niej berserkierskiego śmiechu,
słychać jakby miarowy krok legionów. Tak w stylu pisarzów
tętnią wiekowe echa; wielowiekowe dzieje przezierają
spomiędzy zdań i słów: poza pismami Carlyle'a wyczuwam zawsze
okręt, morze, śpiewających hymn wygnańców - kolonistów.
W Anglii świadomość
kształtowała się pod wpływem nieustannego poczucia
potężnej, zbiorowej mocy, która zdoła każdy indywidualny
wysiłek wyzyskać, zużyć: rozstrzygało tu to zaufanie
ku potężnej jak żywioł angielskiej ojczyźnie.
Włoska świadomość ukształtowała się w
ponadżyciowym zawieszeniu, kształtował ją opór stawiany
przez kulturalną tradycję zniszczeniu; to tłumaczy nam
najdobitniejsze różnice w tych dwóch stanowiskach. Ale ważnym dla nas
jest ich rys wspólny: jedno i to samo poczucie, jeden i ten sam stan duszy
ogarnia życie narodowe, wytwarzające w codziennej walce sam
materialny fakt istnienia i jego najwyższe umysłowe szczyty.
Jednostka może tu czuć i myśleć w rytmie wielkiej
całości; myśl nie tworzy bolesnych przerw, niebezpiecznych
osamotnień. Moralna łączność z całością
wnika w stany dusz, z których wyrasta najbardziej intensywna kultura: duch
krąży tu w całym zbiorowym ciele. Jednostka nie ginie w
niwelującym objęciu masy i nie olbrzymieje w sztucznym,
wyjaławiającym osamotnieniu. Ma być sobą, z siebie
wydobywać to działanie, do jakiego jest zdolna, jej
indywidualność jest jej terenem pracy. Myśl nowoczesna taka,
jaką znamy ją przeważnie u nas, powstała pod wpływem
izolujących lub zrywających naturalne łączności stanów
dusz i interesów. Do warstw postępowych dochodzi ona w tym
ukształtowaniu, jakie nadają jej potrzeby demokracji nowoczesnej.
Demokracja zaś polityczna jest z konieczności bezpłodnym
kulturalnie stanem dusz. Wyeliminowuje ona z psychiki to wszystko, co jest
specjalne, co nadaje właściwe życiowe znaczenie jej
ukształtowaniem. Jako cząstka demokratycznej masy jednostka musi
posiadać zrozumiałe dla innych stany duszy. Tylko to, co daje
się wyrazić, wypowiedzieć w sposób nie wymagający
żadnego psychicznego przygotowania, posiada znaczenie jako demokratyczny
środek działania. Stąd myśl zostaje tu oddarta od
życiowych swych podstaw, przestaje być wynikiem zawsze niezmiernie
złożonego życiowego procesu, staje się czymś
dostępnym dla każdego. Staje się pozażyciowym stanem duszy.
I demokracja jest tym właśnie. Stwarza ona naokoło dusz fikcyjne
środowiska. Społeczeństwo trzyma się w przyrodzie mocą
nieustannego, skomplikowanego mozołu, mocą nieustannej biologicznej i
technicznej walki, mocą zatem specjalnych, określonych
właściwości moralnych i biologicznych. Trzyma się mocą
praw, znanych tym, co w swym czynnym życiu stykają się z
twardą powierzchnią pozaspołecznego żywiołu i
stwarzają silę. Trzyma się ono mocą nieskończenie
skomplikowanego organizmu obyczajowo-prawnego, mocą specjalnych, z
mozołem utrzymywanych i wydźwiganych własności woli.
Stosunek do dziejowej tradycji, do świata religijnych wierzeń,
cały nieskończenie skomplikowany organizm psychiki ludzkiej,
wypracowany w walce z żywiołem w sobie i poza sobą jest
wewnętrznym prawem społeczeństwa, które musi być zachowane.
Prawo to broni samo siebie oporem, jaki stawia obyczajowość
eksperymentom prawodawców; ale polityczne walki demokracji
przesłaniają to istotne kulturalne życie nowoczesnych
społeczeństw, i myśl zwłaszcza popularna odbija w sposób
zgoła niewspółmierny z własnym ich znaczeniem życiowym
hałaśliwe stany duszy demokracji politycznej jako takiej.
Członek demokracji, w myśl tego, com powiedział, uczy się
myśleć o samym sobie niezależnie od tego, co go
właściwie w życiu dźwiga, od swoich obyczajów, uczuciowych
nawyknień, potrzeb, niezależnie od wszystkiego, co w nim jest
głęboko osobiste. Wyeliminowuje z siebie to, co jest jego
biopsychologiczną podstawą wobec żywiołu: zaczyna
myśleć jak człowiek przepływający wszechświatowy
chaos na wyborczej kartce. Ta wprawiona w stan bezwzględnego
wyjałowienia psychika zaczyna wierzyć w swą
wszechmocność, zaczyna wierzyć, że kategorie jej
umysłu odbijają sam niezmienny byt. Dogmatyczny naturalizm i inne
upokarzające zabobony tej przyczynie zawdzięczają swą
oporność. Demokracja stwarza system umysłowych fikcji,
przesłaniających rzetelne, nieskończenie konkretne, kulturalne
życie. Jest ona bezpłodna, gdyż wyeliminowuje to
właśnie, co stanowi rzeczywisty i nieustanny proces życia.
Francja w swojej historii umysłowej ulega już od trzech wieków
hipnozie sztucznych pozażyciowych stanowisk. Wersal, salony XVIII wieku,
demokracja nowoczesna mają ten wspólny rys, że tworzą myśl
w środowisku nic wspólnego nie mającym z procesem, mocą którego
myśl jest możliwa. Dlatego tak niezmiernie trudno jest przedostać
się do Francji żywej: typem życia francuskiego pisarza jest
przystosowanie swej wytworzonej pod wpływem bogatego konkretnego
życia psychiki do potrzeb fikcyjnego środowiska. Na naszym zaś
życiu umysłowym Francja nie przestaje ciążyć, ale dla
nas właśnie te dogmatyczne fikcje pozażyciowych francuskich
środowisk stają się samą, przed chwilą
właśnie poznaną rzeczywistością. Trzeba
pamiętać, że społeczeństwo trwa mocą nieustannie
spełnianych, mozolnych trudów fizycznych, że jego siła to jest
ta moc, która pozwala przezwyciężyć żywioł w sobie
przede wszystkim milionom dusz: to nieskończenie konkretne życie
zaparcia i wysiłku stanowi istotę społeczeństwa, naszą
zbiorową rzeczywistość. Nasze "umysłowe" stany
dusz wyrastają z tego zbiorowego życia. Wysokie abstrakcje nauki
pozostają w bardzo odległym związku z właściwą
istotą życia. Nie te pojęcia życia, które
ułatwiają tworzenie się politycznych, demokratycznych
zrzeszeń, ale te, które odbijają samo skomplikowane, w walce z
żywiołem powstające i utrzymujące się
rozczłonkowanie życia, posiadają prawdziwe życiowe
znaczenie. Prawda, to nie jest coś, co może być poznane przez
każdego człowieka we wszelkich warunkach; prawda - to jest
treść świadomości, stan duszy pozwalający
człowiekowi tworzyć dzieła trwałe i ostające się
wobec przyrody. Nie abstrakcyjny stan duszy popularyzatora, nie
wyjałowiona psyche demokratycznego tłumu, lecz żywe życie
duchowe zbiorowości ludzkiej jest organem prawdy. Psychika nasza trzyma
się w pozaludzkim chaosie mocą wielowiekowego procesu, który ją
wytworzył, mocą wielomilionowego wysiłku, który ją
dźwiga. Tylko poprzez związek swój z tymi wielkimi żywotami
dochodzi ona do rzeczywistości własnej. Nadchodzi czas, gdy
pojęcia te wtargną do całkiem elementarnych traktatów teorii
poznania i logiki; wtedy odkryć będzie można, że coś
podobnego głosił Mickiewicz. Aby jednak tę prawdę z niego
wyłuskać, trzeba było wżyć się w
głębokie prądy nowoczesnej filozofii.
Nasi zaś entuzjaści Mickiewicza
wolą łączyć w sobie przestarzałe frazesy popularnych
francuskich książek, broszur popularyzacyjnych, z przekonaniem,
że Mickiewicz odkrył coś bardzo głębokiego, co w
świecie życia do niczego nie służy, ale za to w
świecie ducha wytwarza niepospolite frazesy. W najbliższym czasie
postaram się wykazać, że są w Kursie literatur
istotnie myśli, mogące nam ułatwić rozstrzyganie niektórych
trudności, z którymi dzisiaj ma do czynienia głęboka myśl
filozoficzna. Leżą one właśnie na tej linii: stosunek do
historycznego zbiorowego życia jest podstawą, sprawdzianem
rzeczywistości każdej psychiki. Tu starałem się wykazać,
że analogiczne stany dusz istnieją i w innych kulturach; miałem
też na myśli wydobyć na powierzchnię jeszcze jeden rys. Rys
ten dotyczy momentu niedostatecznie uwzględnionego, zignorowanego niemal
przez Mickiewicza. Mam tu na myśli ekonomiczno-biologiczną
konieczność. Samo życie zbiorowe nie jest ostatecznym
sprawdzianem; i ono nie trwa w próżni, lecz w obcym, sile tylko
ustępującym świecie.
Mówiliśmy już o tej sprawie, i tu
możemy opierać się na wyjaśnionych uprzednio
założeniach. Życie zbiorowe musi być zdolne do samoistnej
pracy na możliwie najwyższym poziomie technicznym.
Samoistność polega tu na tym właśnie, aby sama atmosfera
duchowa i kulturalna danego społeczeństwa działała na
jednostki wychowawczo w tym kierunku, uspasabiała je umysłowo i moralnie
do odpowiadającego tym postulatom zorganizowania życia. Gdy się
to rozumie, pojmuje się, że zwiększa szansę zachowania
się, utrzymania polskiej tradycji, kto usiłuje przekuć ją,
przetworzyć w danym kierunku, że przeciwnie każdy element
działający w kierunku przeciwnym, każdy nowy ferment
bezwładu i apatii jest nowym ciężarem, wlokącym
zbiorowość naszą na dno. Mickiewiczowski postulat zbiorowego
życia, łączności z narodem jest dziś obłudnie
pojmowany jako usprawiedliwienie własnej bierności; iść za
siłą ciążenia historii, znaczy to wykonywać myśl
wieszcza. Dla usprawiedliwienia tych sofizmatów deklamuje się o syntezie
człowieka wschodniego z zachodnim. Pisarze Młodej Polski mają
dar mówienia o wszystkim w ten sposób, aby nigdy nie było wiadomo, czy
myślą oni coś w danym razie, czy piszą sobie ot tak dla
stylu. Bardzo więc być może, że i człowiek wschodni
pana Górskiego w myśli jego nie oznacza nic konkretnego: niejednokrotnie
przecież już krzywdziłem naszych pisarzów, traktując ich
jak żywych ludzi, którzy mówią, by wyrazić jakieś swe
przekonanie i poznanie, gdy tymczasem chodzi często o linię gestu.
Jak się rzecz ma z tym wschodnim człowiekiem i jakaż to jest ta
tajemnicza synteza? Jestem sceptykiem na punkcie Wschodu: wschodnia
indywidualność jest taka sama jak nasza, posiada ona jednak bardzo
małą władzę nad życiem, znosi jego zbiorowy proces
raczej, niż świadomie stwarza. Nie usiłuje też
zrozumieć samej siebie przez zrozumienie swej roli w zbiorowym procesie,
lecz sądzi, że treść psychiczna wtłoczona w
nią przez dzieje jest czymś absolutnym, bezwzględnym: jest to
stanowisko indywidualności życiowo bezsilnej. Człowiek Zachodu -
to człowiek świadomie stwarzający swe życie. I w
człowieku Wschodu i w człowieku Zachodu ma miejsce osobista
biologiczno-psychologiczna praca, mająca ich uzdolnić do typowego w
każdej z tych kultur stosunku do zbiorowego życia. Człowiek
Wschodu uczy się znosić i wyzwalać przez wyrzeczenie się
każdego konkretnego kształtu; człowiek Zachodu, i to w znacznej
mierze przez sztukę właśnie, tworzy w sobie psychikę
indywidualną, która pozwoliłaby mu całe swe dziejowe życie
świadomie stwarzać. Zgody i syntezy między tymi dwoma
prądami być nie może.
Kwestia zaś Młodej Polski jest
interesująca z innego punktu widzenia. Synteza owa ma znaczyć właściwie:
Mickiewicz wykazał, że bezczynne, przetwarzające swą
własną tradycję i zachodnią kulturę na subiektywne,
pozbawione sprawdzianu sny jednostki posiadają dziejowe znaczenie, gdy
pozostają w związku z tradycją narodową. Każda
indywidualność musi zawsze pozostawać w związku z
tradycją własnego narodu, gdyż zawsze z niej wyrasta; znaczenie
jej jednak zależy od tego, co czyni. Czy przetwarza daną
narodową tradycję w kierunku zgodnych z wymaganiami, ciążących
nad życiem narodów sprawdzianów, czy też w kierunku wręcz
przeciwnym. Żadne żonglowanie Wschodem i Zachodem, żadna
omdlewająca alabastrowość stylu nie zmieni tego stanu rzeczy.
Tworzenie indywidualności, zdolnej panować nad natężonym
zachodnim życiem, dźwigać je, lub też dobrowolne
degradowanie własnego środowiska kulturalnego. Młoda Polska
szuka dziś u Mickiewicza usprawiedliwienia dla swej ukształtowanej
pod wpływem francuskich pojęć estetycznych i własnego
rozbicia psychiki. Chce dzisiaj z kart Kursów i Trybuny ludów
wyczytać, że jej w próżni bezdziejowej wyrosła, w kierunku
bezdziejowości stylizowana psychika jest właściwą
podstawą narodowego życia i narodowego czynu. Synteza Wschodu i
Zachodu to posługiwanie się własną przeszłością
i zachodnią obecnością jak opium i morfiną. Kultura ma
dostarczyć treści marzeń. Marzenie staje się sprawdzianem:
to, co je mąci, psuje jego jednolitość, natężenie,
ton, jest przeciwne wymaganiom kultury; " jednostronny Zachód
dąży ku absurdowi". Jednostronny Zachód! Potęga pracy i to
właśnie indywidualnej, duchowej pracy dokonanej w ciągu
ostatniego tylko stulecia przytłacza tu swym ogromem. Wymagania moralne,
jakie musi sobie stawiać każdy pracownik umysłowy, rosną z
dniem każdym: z dniem każdym coraz bardziej tragicznie osobistą
rzeczą staje się myślenie, coraz bardziej urzeczywistnia
się ideał Zachodu, indywidualność ludzka
spoglądająca na całą kulturę jako na swe dzieło,
a więc wznosząca się ponad nią, przeciwstawiającą
swą coraz wielostronniejszą duszę pozaludzkiemu światu,
chwytająca powstawanie życia w całym jego bogactwie. A
jednocześnie od samych podstaw życia dźwiga się jego
materialny wytwórca. To jest właśnie dumne zjawisko epoki: poza
demokratyczną fikcją dojrzewają nowe formy życia;
powstają nowe narody, jako wielkie, zbiorowe, wolną prącą
dźwigane wobec przyrody dzieła. Iść drogami
Mickiewicza, to ujrzeć duszę tego procesu, wyrwać ją z
gąszcza zjawisk i rzucić przed oczy zdumionych europejskich narodów
jak słupy ogniste ich własne dusze. To byłby dar Polaka: my, którzy
narodem się nie staniem, jeżeli nie nauczymy się
władać samym procesem życia, jeżeli w samych sobie nie
wydźwigniemy dziejowej woli, nie uczynimy z niej prawa, jeżeli samych
siebie nie przekujemy w członków swobodnego, tragicznego
społeczeństwa polskiej pracy - my, którzy musimy poza fikcjami polityki
wniknąć w sam żywioł, sam miąższ życia,
budować, dźwigać dusze, sprzymierzać je w tajnym
sprzysiężeniu, nie w partii, nie w zakonie, lecz w samym codziennym
mozole - powinnibyśmy zrozumieć i wyczuć, jak rosną nowe
dusze narodów, zrozumieć Europę w jej głębokości i
pięknie. To byłby na dzisiaj Mickiewiczowski czyn europejski, i czyn
ten musi być dokonany, musimy nauczyć się Europę szczerze i
do głębi kochać, rozumieć to, czego ona sama w sobie nie
rozumie, zrosnąć się z nią nierozerwalnie tą
miłością i zrozumieniem. Tak bowiem będzie
działać na nas w naszym duchowym życiu Europa, jak my ją
pojąć zdołamy. Musimy się dźwignąć ponad
nią, ująć ją w jej niejasno stwarzanym jutrze. To jutro to
grunt dla naszych dusz, w nie trzeba zapuścić kotwicę woli, w
nim ostać się, dla niego stać się koniecznym. A praca ta
jest do dokonania: nowoczesna, wystarczająca samemu życiu myśl
rodzi się dopiero ciężko i powoli. Tworzący własne
życie człowiek nie należy do siebie. Co więcej, gdy szuka,
w czyim ręku jest ostateczna władza nad życiem, gdy ginie mu ona
w oczach, czuje on się opuszczonym, beznadziejnym na zawsze. Albo tworzy
sobie nowe, najbardziej zdumiewające, gdyż na wzór maszyny
pomyślane bóstwa, lub też wreszcie sądzi, że ponieważ
nic nim nie kieruje, żyć więc bez kierunku - znaczy to być
wolnym; i śniąc o najwyższym wyzwoleniu od samej woli, staje
się przypadkową igraszką sił przez niego samego bezwiednie
stwarzanych. Ta zasadnicza myśl: - człowiek jako świadomy
sprawca i kierownik swych losów, wytwarzający świadomie swą
kulturę i kształtujący poprzez nią swą
przyszłość, zabezpieczający ją - ta jedyna, nie
myśl już, lecz zapoznana, nieuświadomiona
rzeczywistość, przejmuje nas lękiem. Rzeczywistość!
tak jest przecież bowiem: sam człowiek tworzy swą historię.
Tworzy ją bezwiednie i przypadkowo, na czym polega więc to
przekonanie, że nie zdoła świadomie tworzyć tego, co
nieustannie bezwiednie wytwarza? Czy istotnie narodziny samowiedzy
zwiastują ludzkości zgubę, bo wiary w to, że człowiek
jest tylko wykonawcą jakichś poza nim ustalonych planów odzyskać
się nie da. - Czy więc pozostała nam tylko ta nadzieja, która
prowadzi poprzez wyparcie się ujrzanej samowiedzy, czyż swoboda
oznaczać ma tylko moment wyboru, nie wiary już, lecz autohipnozy,
dokonanej gdzieś na szczytach ostatecznej samotności i rozpaczy, -
jak to marzył sobie Renan - śnił w chwilach przerażenia
Dostojewski. Zagadnienia tak postawione należą raczej do dziedziny
dialektyki literackiej: w rzeczywistości bowiem rozwiązanie wyrasta
jako fakt życiowy. Człowiek nowoczesny rodzi się w Europie, -
choć o tym świat wątpiących Piłatów, obłudnie
posągowych Aureliuszów, zmieniających całe życie gatunku w
jakąś krwawą krotochwilę Lucjanów zdaje się nie
wiedzieć, wiedzieć nie chce - z natury rzeczy nie może. Kultura
nowoczesna - choć żyje w pojedynczych głowach - jest wytworem
zbiorowym, rzeczą: co może wiedzieć rzecz o
właścicielu? Rzecz ukazywała się dotąd
właścicielowi jako niezależna potęga, rządziła
nim; teraz zmieniają się role. Myślimy dzisiaj o człowieku,
kulturze, życiu w kategoriach dramatu, który rozgrywał się w XIX
stuleciu w świadomości kulturalnej. Szematycznie da się on
przedstawić w następujących trzech fazach: l)
świadomość kulturalna wierzyła, że uda jej się
zapanować nad życiem, stworzyć zależne od jej woli, a
przynajmniej odpowiadające jej woli, uznawane przez nią istnienie
zbiorowe; 2) świadomość spostrzega, że życie jest
zależne od czynników nie podlegających jej woli, przekonywa się
o istnieniu nieidealistycznej rzeczywistości i wstępuje z nią w
taki lub inny stosunek, kapituluje wobec niej, lub też przemyca pod jej
firmą swe dawniejsze własne aspiracje, punkty widzenia,
wartości, wierzy jednak zawsze, że na gruncie tak lub inaczej uznanej
przez nią rzeczywistości - możliwe fest ustalenie ludzkiego
życia; 3) ta uznana, niezależna rzeczywistość bankrutuje,
okazuje się, że nie jest tak stałą, jak myślano, staje
się widocznym, że zawsze poznawaną jest pewna już
idealistycznie zabarwiona i przeistoczona rzeczywistość i stąd
wysnuwany jest wniosek, że nie ma żadnej pewnej, obiektywnej podstawy
w działaniu ludzi ani w ich świadomości, ani w ich
"niezależnej rzeczywistości", pozostaje absolutna samowola
jako jedyny wynik całego procesu. I znowu wynik ten bywa odczuwany w
sposób niezmiernie różnorodny jako ostateczne bankructwo i osamotnienie,
jako wyzwolenie i radosna wiedza jutra - itp. Skala jest dość
rozległa, ale treść dziejowa pozostaje niezmienną.
Pierwszemu z tych stanowisk odpowiada
filozofia idealistyczna, romantyzm artystyczny, romantyzm demokratyczny (Kant,
Fichte, Mazzini, Wiktor Hugo, Michelet); - drugie stanowisko jest bardziej
skomplikowane: mamy tu materializm, pozytywizm, aż do filozofii naukowej i
empiriokrytycyzmu, w sztuce naturalizm, parnasizm, w polityce między
innymi marksizm ortodoksalny; - trzecie stanowisko - to współczesne nam
przesilenie.
Rozpatrzmy tu niektóre momenty procesu, na
tle którego powstały te perypetie. Świadomość kulturalna
żyje na tle olbrzymiego procesu wytwórczego, w którym nie bierze
udziału, jest ona wynikiem skomplikowanej, zbiorowej pracy i zapoznaje
naturę gruntu, z którego wyrasta; przeciwnie, uważa swoją
treść nie za przeżycie, powstające w pewnych specjalnych
warunkach, lecz za istotę historii i świata. Życie przedstawia
się dla niej w dwóch zasadniczych grupach: l) stanów
psychiczno-umysłowych, które podlegają jej wpływom, lub
stawiają jej opór; 2) całego właściwego społecznego
istnienia, które wytwarza te stany, ale dla świadomości kulturalnej w
tym jej stadium jest tylko konsekwencją tego, co zajdzie w pierwszej grupie,
w której ona działa i przebywa. Życie twórcze i rodzinne, cały
biologiczno-ekonomiczny proces walki człowieka z żywiołem
ukazuje się jako konsekwencja przekształceń uczuciowych i
ideologicznych oddanej od tego procesu mniejszości. Działając,
świadomość idealistyczna napotyka opór tego procesu, ale
przypisuje go ideologicznym czynnikom. Od roku 1848 świadomość
pozornie czyni krok naprzód: zaczyna widzieć tę oporną
rzeczywistość, ale ukazuje się ona jej zawsze jako coś
innego, niż to, czym jest istotnie: związek wewnętrzny nie
został przywrócony. Przyrodniczo pojęta rzeczywistość
społeczna jest hipostazą uczucia obcości, wniesionego w
życie zbiorowe przez izolowaną świadomość
romantyczną. To, że życie rzeczywiste ludzkości jest
pracą i ma swoje, wewnętrzne konieczności, to, że ten
utrzymujący się własną siłą trud nie ulega
podmuchom stojącej zewnątrz myśli, zostaje wytłumaczone
jako absolutna niezależność rzeczywistości od
człowieka. Mamy więc niezłomne prawa natury, prawa ekonomiczne,
rozwój ekonomiczny. Człowiek ma "tylko poznać"
tę rzeczywistość i działać na zasadzie tego poznania.
Całe nieludzkie, sztuczne osamotnienie myśli, wykrystalizowane w
tępe zadowolenie z siebie filistra, cała pogarda dla
głębokich sił życia właściwa dorobkiewiczom
teorii jest w tych postulatach najniedorzeczniejszego z fetyszów, przyrodniczo
pojętej "socjologii". Możemy jednak nie iść
głębiej i pozostać w granicach "kulturalnej
świadomości" - wystarczy to do zrozumienia jej sztuczności.
Zapewniwszy sobie podstawę "poznania", świadomość
staje się w oczach swych zdolną do działania, zapoznaje to
tylko, że to, co wydaje jej się "niezależną od
człowieka" rzeczywistością, jest zawsze wynikiem
działania biorących udział w życiowym procesie ludzi, a
więc czymś zmiennym. Świadomość uznaje poznany przez
się rezultat nieustannego mozołu za grunt swego działania i z
pedancką sztywnością, z bakałarskim okrucieństwem
narzuca życiu to, co ona zdołała z jego krwawego trudu pojąć.
Socjologia nowoczesna jest teologią na użytek karierowiczów i zdeklasowanych.
Sama intencja "przyrodniczego" traktowania tych spraw jest
symptomatem absolutnej dyskwalifikacji badacza do pojęcia czegokolwiek
bądź z istotnej natury społeczeństwa. Mamy tu w formie do
gruntu antypatycznej, oschłej i wyjaławiającej wszystkie
złudzenia poprzedniego stanowiska. Świadomość kulturalna
uważa za byt swoje własne przeżycia, wierzy w
prawzorowość własnych swych procesów. Nowe rozczarowania
wywołują nowe, nie przekraczające wciąż jednak
zasadniczej powierzchni wnioski. Działanie jest niemożliwe - nie ma
bowiem pierwiastków działania. Aryjczyk wymiera - konkluduje Gobineau,
prawda w ogóle jest fikcją, istnieją tylko różne formy fikcji,
niektóre bywają zbawieniem - myśli Renan; fikcje zawsze są
ciekawe, dodaje France, ponieważ zaś wiemy, że wszystko to
są iluzje, wszystko: religia, ojczyzna, praca (por. co mówi o tym Mr.
Bergeret), łatwo nam będzie pogodzić się, wyszedłszy
niejako na tamtą stronę złudzeń w tę dziedzinę, w
której jesteśmy nic nie rozumiejącymi, niewinnymi dziećmi,
ślepymi jak u Maeterlincka; nic nie jest prawdą, wszędzie
może być absolutny początek, myśli Nietzsche; wszystko może
mieć jakiś sens - mówią symboliści; i tu znowu
przeżycia kulturalnej świadomości stały się dla niej
światem. Ten to proces przekształceń świadomości bezczynnej
w najgłębszym znaczeniu, świadomości utrzymywanej i
odtwarzającej poza nią wytwarzane konfiguracje przesłania nam
wyniki rzeczywiste tego tak bogatego w treść XIX wieku.
Atmosfera współczesna scharakteryzowana
może być w ten sposób, że na powierzchni nieustannego
mozołu i walki ukazują się jako przedstawiciele człowieka
ludzie albo stwierdzający, że żadną podlegającą
im rzeczywistością nie rozporządzają i uznający świat
za wyraz dowolności, albo też ludzie, utożsamiający swoje
perypetie psychiczne, wytwarzane i przeżywane na tle gotowego, dostarczanego
im świata za treść życia: albo niemożność
działania, albo działanie urojone. Cały ten dramat odbywa
się w granicach świadomości, zamkniętej i niezdolnej
przemóc swego osamotnienia, wrosnąć w sam proces pracy,
rozpławić dumę intelektualnego posiadania w twardym i
trwałym męstwie zbiorowego wysiłku. Stan duszy ludzkości
pracującej, twórczej, oto jest rozstrzygająca rzeczywistość
duchowa; stan duszy ludzi, którzy żyją gotowym już życiem,
jest istotnie sprawą obojętną lub przynajmniej
drugorzędną. Świadomość kulturalna nie może
przemóc widma gotowego świata, żyje ona nieustannie złudzeniem,
że w jej wnętrzu dokonywa się przeistoczenie rzeczywistości.
Przypadkowe ukształtowanie tradycji dziejowej, przetwarzające
się pod przypadkowymi wpływami obcych kultur, oto jest istota
procesu, który rozstrzyga w jej oczach o wszystkim. Pora już
zrozumieć, że mamy tu do czynienia jedynie z perypetiami
psychologicznymi pewnego życiowego typu, i to typu, który samego
życia nie wytwarza, przyjmuje je tylko. Niepodobna czysto intelektualnymi
środkami przemóc tego stanowiska; jedynie zmiana życia, świadoma
i wytrwale zwrócona ku jego źródłom wola może wyzwolić
myśl spod tej hipnozy fikcji. Świadomość, która nie czuje
się jasno określoną formą działania we własnym
narodzie, która nie jest w stanie zdać sobie sprawy, jaką rolę w
życiu swego narodu spełnia, w jaki sposób przyczynia się do
przetworzenia zbiorowego narodowego życia w wystarczający sobie
organizm, nie będzie w stanie zrozumieć nic ani w sobie, ani
naokoło siebie, ani u siebie, ani na obczyźnie. Psychika nasza jest
wytworem narodowego życia, zapewnić jej władzę nad
światem, a właściwie samą rzeczywistość
możemy jedynie to przez tę zbiorowość, z której
nasze życie zostało wysnute. Kto sądzi, że umie się
obyć bez narodu, objawia tylko brak głębszej oryginalności.
Wszystko, co głębokie w nas, istotne, twórcze, wiąże nas
z grupą, w której wytkane zostało: życie narodowe jest
jedynym medium zachowania własnej indywidualności. Zrozumieć to,
wejść duszą całą w tę potężną
walkę i pracę, która o przyszłości naszej rozstrzyga,
zrozumieć, że wrastając w to życie, wrastamy w samo twórcze
dno duszy naszej: złączyć całą naszą wolę z
tą codzienną pracą wznoszenia narodowego lądu,
zrozumieć, że ta abstrakcyjna Europa, abstrakcyjne
społeczeństwo, abstrakcyjna przyroda, które nam zrodzenie tej prawdy
przesłaniają, są wytworem tylko odciętych od życia,
żyjących w fikcyjnych otoczeniach dusz, zdobyć się na
energię codziennego zespolenia ze zbiorowym trudem, wytworzyć w sobie
ogarniającą go świadomość, to jest jedyna droga do
wydobycia duszy z dzisiejszej mielizny. Łatwo jest mówić o kulcie
Mickiewicza i jednocześnie żyć rzeczywistą myślą
poza jego spuścizną; ale usiłować przemyśleć jego
metodą dzisiejsze życie, wydobyć własne nasze
rozwiązanie z dzisiejszego świata zagadnień, tak zorientowane
względem naszej rzeczywistości dziejowej, to jest inna sprawa. Kto
zaś z wyznawców Mickiewicza myśli i pracuje w taki sposób? Rzeczywiste,
konkretne zadania rozwiązuje się na podstawie najrozmaitszych, czysto
przypadkowych szablonów europejskich; a w zakątku duszy hoduje się
obłudne usprawiedliwienie, że nasze niedołężne i
niewolnicze hołdowanie europejskim doktrynom chwili nie stanowi bynajmniej
dowodu przeciwko samodzielności naszej, bo my mamy Mickiewicza, który po
to nam dzisiaj służy, aby ukazać jako naszą
samoistność wzrastające nasze zacofanie. Dlatego szkodliwą
i obłudną jest książka Górskiego, i wszystkie pokrewne jej
próby. Trzeba raz zająć stanowisko jasne wobec tego oszukiwania
samych siebie. Być wyznawcą Mickiewiczowskiej myśli, znaczy to
myśleć o dzisiejszych zagadnieniach życia w kategoriach narodowego
istnienia, znaczy to tworzyć konkretną narodową moc
dziejową, a więc coś rzeczywistego, coś, co
rozwiązuje te zagadnienia, z jakimi dzisiaj łamie się
człowiek: to, co dzisiaj uznane jest za kult Mickiewicza, jest tylko
mesjanistycznym snobizmem. Pierwszym czynem jest tu właśnie
otrząśnięcie się spod wpływu osamotniających,
izolujących hipnoz świadomości kulturalnej, jest zrozumienie,
że nasz stosunek do codziennej, nieustannej walki narodu, tj. wszystkiego,
co jest w Polsce stwarzającą swą podstawę pracą, jest
naszą najgłębszą rzeczywistością. Nasza
kultura była zawsze stwarzaniem takich form życia, aby na powierzchni
pracującej biernej masy istnieć mógł typ życia
swobodnego od pracy, wierzącego w siebie. I oto mamy oko w oko dwa
zasadnicze fakty naszej epoki: żaden już z żyjących na
powierzchni dokonywanej pracy typów nie jest już w stanie, nie będzie
już nigdy w stanie wierzyć w swą wartościowość i
jednocześnie pracująca masa przestaje być bierną, nie
posiada jednak, który by pozwolił ująć jej własne swe,
jedyne zadanie, posłannictwo i dzieło. Myśli ona o sobie, o
swoim nowym życiu w kategoriach rozkładających się typów
przeszłości. To jest wielkie niebezpieczeństwo epoki.
Sięgnąć trzeba głębiej, poza zagadnienie dnia:
ująć tę wielką sprawę; - potrzeba nowoczesnej,
głębokiej, całe życie ujmującej wiary. Starałem
się wskazać, jakie organy może znaleźć ten proces w
istniejących formach tradycji narodowej. Angielski humor,
łacińskie prawo stać się mogą formami, w których
zdoła ująć sam siebie ten nowy proces: są to już
gotowe metody duchowej pracy. Czy ośmieli się kto twierdzić,
że w tym kierunku została wyzyskana spuścizna romantyków?
Żyje się pewną tradycją tylko pracując, tylko
idąc zawsze po linii największego oporu, po linii wyznaczanej
"żywym" przez każdogodzinne wymaganie życia. Naród
nie wyrasta z samotnych marzeń, to proces właśnie pasowania
się z żywiołem. Walka z żywiołem, z własną
oporną naturą jest współżyciem naszej woli z tym, co
jest starsze od niej i co ją wyłoniło. Pracując w
świecie poza nami lub w sobie, usiłujemy wymóc na żywiole, aby
zniósł nasze dzieło, usiłujemy w sposób stanowiący
właśnie istotę pracy, jej niezastąpioność,
porozumieć się z nim. I w procesie pracy porozumienie to ustala
się, psychika nabiera tych cech, które zapewniają jej powodzenie
wobec żywiołu, przepaja się nieuchwytnie pozaludzkimi to
jest geneza wszystkich zasadniczych pojęć o świecie.- W
codziennej, wielomilionowej pracy naród wytwarza sobie sam świat, w
jakim żyje, ten świat przepojony jest samym procesem pracy, magizmem
woli i serca: on tworzy samą naszą podstawę psychiczną,
konkretne dno wszystkich abstrakcji, do niego wraca wszystko, co w naszym
życiu jest istotne. Naród jest istotnie ośrodkiem wszelkiej
rzeczywistości, organem obcowania z nią: otacza on nas i dźwiga;
wola nasza w nim tylko ma podstawę w świecie. Z niego bowiem
wyrosła i poza nim jest niezrozumiała. Wyzwolenie pracy może
być tylko wyższym stopniem dojrzałości woli; może
być tylko rozbudzeniem narodu we wszystkich gałęziach
polskiego procesu życiowego, zespoleniem się w nim całej
polskiej myśli, woli, całego żywego wytrwania.
|