Zestawienie twórczości Norwida i
Wyspiańskiego z poezją Jana Kasprowicza może doprowadzić do
bardzo ciekawych wniosków, dotyczących stosunku między katolicyzmem a
pierwotnymi formami religijnego życia. Może to w ogóle stanowić
interesujące zagadnienie, w jakiej mierze katolicyzm jest w stanie
wytwarzać swoje własne stany uczuciowe i wzruszeniowe, w jakiej
mierze może on się obywać bez dopływu
"pozahistorycznej", nieplastycznej uczuciowości. Byłoby
rzeczą pożądaną, aby umysły dojrzałe
przestały się u nas zajmować wyłącznie powierzchownymi
i odpadkowymi formami myśli katolickiej i starały się zrozumieć
ją w tym, co jest dla niej najistotniejsze. Z punktu widzenia czysto
poznawczych i kulturalnych interesów jest pożądane, aby katolicyzm,
ten zdumiewający twór zbiorowej pracy narodów był badany w sposób nie
mniej poważny, niż to się czyni z czysto indywidualnymi, mniej
trwałymi ukształtowaniami. Dopóki nie rozumie się roli,
jaką odgrywa w życiu elity umysłowej francuskiej i po
części włoskiej katolicyzm, dotąd niezrozumiałymi
pozostaną dla nas bardzo liczne i ciekawe zagadnienia życia
kulturalnego najbliższych nam czasów. Psycholog kultury ma prawo
żądać, aby poświęcano katolicyzmowi, jego poznaniu i
rozumieniu nie mniej trudu, niż się go zużywa, gdy chodzi o
odtworzenie kultury religijnej starożytnej Grecji np. Jest to tym
pilniejsze, że czysto kulturalne rozumienie katolicyzmu ustala się
dziś coraz bardziej w intelektualnie rozwiniętych i dojrzałych
kołach Europy. Nikomu nie wyda się tu dziwnym np., gdy się
powie, że Goethe lub Hegel mogą być rozpatrywani jako próby
stworzenia dla siebie indywidualnymi siłami "atmosfery
katolickiej", wyhodowania w sobie katolickiej struktury umysłowej. Zdaje
mi się takie pogłębienie pojęć tym konieczniejszym,
że katolicyzm zawiera w sobie ten specyficzny "pathos"
historyczny, ten rys konstrukcyjny, o którego zrozumienie iść powinno
każdemu, dla kogo wyrazy "kultura przyszłości",
"nowa kultura" są czymś więcej, niż czczym
słowem. Starałem się wyjaśnić już uprzednio
tę stronę sprawy, powracam tu jednak do niej, gdyż poezja
Kasprowicza pozwoli, nam może ująć ją z odmiennego nieco punktu
widzenia. Jest to tym ważniejsze, że liryka Kasprowicza należy
niewątpliwie do trwałych i nie przemijających naszych
wkładów do skarbu kultury ogólnoeuropejskiej. Pewien moment duszy
ludzkiej, pewna jej postawa znalazły tu jasny i pełny wyraz. Nie
dziwię się bynajmniej, że istnieją już podobno w
Niemczech "gminy" Kasprowiczowskie. U nas jest Kasprowicz podziwiany
- jeżeli na stronie pozostawić garść artystów - tym
specyficznie polskim, niwelującym podziwem, który jest jedną z
najskuteczniejszych postaci uchronienia swego życia wewnętrznego od
bezpośredniego kontaktu z treścią podziwianych dzieł
twórców. W ten sposób odżegnują się od Chrystusa ci, którzy go
ustami wyznają. Podziw i uznanie wyłączają w Polsce
rozumienie w wyższym chyba jeszcze stopniu, niż nienawiść
lub niechęć. Jest to pewien rodzaj myta, które raz opłaciwszy,
inteligencja nasza pragnie na zawsze wolną być od wszelkich
"zabiegów dusznych". Jednym tchem wymieniamy dzisiaj nazwiska
Kasprowicza, Wyspiańskiego, Żeromskiego, nie dostrzegając,
że są to trzy różne światy ducha, trzy różne w sobie
zamknięte formy samowiednego życia, że właściwie nie
można przebywać w światach tych jednocześnie, że
stawiają one nam różne i bynajmniej nie łatwe do pogodzenia
żądania, że człowiek, który szczerze zrośnie się
duszą ze światem Kasprowicza, nie będzie w stanie wżyć
się jako w swój świat duszy w twórczość Żeromskiego, a
dostęp do poezji Wyspiańskiego byłby dla niego jeszcze
trudniejszy. Ale powierzchnia duszy odbierająca dziś wzruszenia
artystyczne jest już znakomicie wyćwiczona: wie ona, że to
wszystko nie na serio, że to obowiązuje tylko do pewnej
głębokości, że tam gdzieś głębiej jest
ktoś czy coś, co już potrafi wszystko po swojemu wyzyskać,
ze wszystkiego się po swojemu wycofać. I tacy to wewnętrznie
zabezpieczeni wielbiciele, koneserzy stylów odczuwają jako brak taktu, gdy
się przystępuje do dzieł wielkiego poety z całą
stanowczością i powagą, gdy się je bada nie jako formy
pewnej powierzchownej gry, nazywanej dzisiaj sztuką, lecz jako to, czym
one są - tj. jako postacie życia raz na zawsze utrwalone, mające
w sobie całą grozę tragicznie zamkniętego losu. Świat
cały jest dla Kasprowicza jedynie postacią obcowania jego duszy z
Bogiem, jedynie mową, w której odbywa się wieczny dialog. - Dusza i
Bóg, to są właściwie istniejące tu dwa bieguny; świat
przyrody i świat dziejów, to już nawet nie teren zetknięcia tych
dwóch wiecznych potęg, lecz coś mniej jeszcze samodzielnego: to jakby
kształty tylko, przejściowe symbole życia pulsującego
między Bogiem a duszą. Nie może być najmniejszej
wątpliwości, że mamy tu do czynienia nie z literackiem
wmówieniem, nie z poetycką fikcją, lecz z istotną i
głęboką formą życia duchowego. Taką jest prawda
psychiczna Kasprowicza. Gdy się zbada i rozpozna logikę, z
jaką rozwija się ona w jego twórczości, gdy się
spostrzeże, że dzieła jego to tylko różne momenty,
różne płaszczyzny, różne oświetlenia jednego i tego samego
głębokiego, zasadniczego przeżycia, znikają wszystkie
wątpliwości: - twórczość Kasprowicza jest zjawiskiem tak
samo samobytnym i istotnym, jak życie i działanie ś-tego
Franciszka z Asyżu, Pascala, Kierkegaarda. Wymieniłem tu
umyślnie wielkie imię włoskiego świętego, gdyż
musi się ono nasunąć każdemu, kto wżyje się
dostatecznie głęboko i szczerze w świat duchowy poezji
Kasprowicza*. Pomimo całego oficjalnego uznania, jakie go otacza -
najgłębsza, duchowa wartość jego poezji nie jest jak gdyby
nawet przeczuwana. Cały podziw, cały wpływ, całe
działanie wychowawcze zostają przekute na walory estetyczne. Poezja
Kasprowicza jest czymś więcej: jest potężnym
źródłem odnowienia, oczyszczenia duszy. Nikt nie zdoła
przewidzieć, jakie wyniki mogłaby wydać, zetknąwszy
się z szerokimi warstwami ludowymi, wróciwszy do nich. I może
nie bez powodu nasuwają mi się, gdy myślę o niej, wszystkie
utajone prądy religijnej uczuciowości, które tętniły pod
powłoką wczesnego włoskiego renesansu, te rozdarcia,
powinowactwa, które sprawiają, że ten sam żar, który
wybuchał w ikonoburczych krucjatach piagnonów przeradzał
się w sztukę i kształt w duszy Michała Anioła,
był ożywiającym i trawiącym ogniem w piersi Botticellego.
Zdaje mi się, że cały świat zagadnień związanych
z imionami Franciszka z Asyżu, Savonaroli, świat zagadnień
dotyczących wzajemnego stosunku religii i sztuki tkwi w
założeniach psychicznych poezji Kasprowicza. Przeczytajcie to, co
mówi Gebhart o zgorzkniałości i dziwactwach ostatnich lat
Botticellego, i weźcie potem do ręki książkę O
bohaterskim koniu, szczególniej te tak niepokojące polską
krytykę stronice o Fragonardzie. Stronice te napisał ten sam
człowiek, który przez błonia życia idzie śpiewający z
jedyną wierną towarzyszką, śmiercią. Kto w tych jego
kartach nie wyczuje tego samego zasadniczego akcentu, ten akcentu tego w ogóle
nie słyszał, nie wie, na czym on polega, skąd idzie.
Powracam do zaznaczonego porównania.
Savonarola był głębokim,
płomiennym buntem całego włoskiego społecznego piekła
przeciwko samemu sobie, przeciwko całemu stanowi rzeczy, którego momentem
ono było. To włoska nędza rozpalała ten żar, który
zwracał się przeciwko wszystkiemu, co beztroskliwie znosiło
istnienie, chłonęła całą słoneczność
Ariostowskiego świata w ogniu rozżarzonego sumienia. A
jednocześnie sam ten żar trawił i oczyszczał: on
tworzył dumę i tragizm w młodej duszy Michała Anioła,
on przepalał duszę Botticellego, tak że wreszcie
odnajdowała ona poza gorzkim potokiem skruchy dziecięcą
szczerość, rzewność, a wraz z nią odrodzone nowe tak,
z głębi dziecinnej duszy dźwigające znów zagrożone
zrazu piękno. Wszystko stawało się bezwinnym; lecz gdy
chwiał się ten postument, gdy łamała się kolumna,
zmieniała się znów perspektywa: nieskończona,
uświęcająca wszystko dobroć przeradzała się w
nieskończoną, niwelującą wszystko wzgardę. I to jest
tajemnica przejścia od widnokręgu Marii Egipcjanki do perspektywy
huśtawkowej Fragonarda. Kto nie rozumie, że tego rodzaju
przejścia są najwyższymi, nieodpartymi dowodami szczerości,
ten niech wyrzeknie się rzemiosła krytyka. Rzecz prosta, że nie
używam tych porównań dowolnie. Problem piękna i sztuki wobec
bezmiaru nędzy i cierpienia stał się zaczynem religijnego
życia Kasprowicza. Sztuka jego jest w nieustannym związku z
perypetiami wewnętrznego odkupienia: w niej oddychają jego chwile
dziecinnej radości, gorzkiego zapamiętania, straszliwe chwile, kiedy
Bóg milczy, i momenty bezgranicznego zaufania, łaski, przebaczenia. Niech
wiara zgaśnie w sercu - a czystość, dla której wszystko jest
czyste, zmieni się w spopielała obojętność
zużycia i cynizmu. Wszyscy, co żyli głębokim i samoistnym
religijnym życiem, znają te chwile całkowitej, beznadziejnej
spiekoty duszy. Rwąca rzeka wzruszeń i uniesień, cichy
strumień pokory, zatoka przebaczenia i spokoju -
przepłynęły gdzieś, zapadły w podziemia: straszy tylko
wyschłe łożysko, dno piaszczyste i jałowe, bezpłodne i
samotne, jak szkielet. Życie popłynęło kędyś,
skryło się w czeluściach serca, pozostała trupia
samotność, niewiara martwej kości, iż kiedyś
pulsowała krew, dzwoniło serce. Czy istotnie przemawiał
niegdyś Bóg do duszy, czy stała ona nad nim jak na brzegu morza, sam
na sam z jego nieskończonym życiem, czy istotnie falą była
płynąca tam, gdzie górze i pała na widnokręgu
przenajświętsze serce, czy istotnie przepływało tętno
Boże poprzez pierś naszą, czy w samej rzeczy patrzyliśmy
śmiertelnymi oczami w bezmiar życia? Stoimy teraz na powierzchni
martwego świata, który jest nam obcy, jak zastygła na wieki skorupa.
Nic nas z nim nie łączy, nie łączy nas nic z nikim i
niczym: patrzymy w świat pustymi oczami Jorykowej czaszki, w martwej ciszy
rozlega się puk - puk gwoździ wbijanych na Golgocie,
dobiega wrzask przekupniów i hecarzy. Hamlet, Ofelia, miłość,
wszystko to trwa - trwa, gdyż jest w gruncie rzeczy tylko
bezużyteczną, samotną walką wszystkiego przeciwko
wszystkiemu, walką, gdzie nie ma zwycięzcy ani
zwyciężonego, jest tylko bezcelowe zagryzanie się wzajemne, lub
jeśli kto woli, również bezcelowe gżenie się miłosne
tworów jednego dnia.
Te momenty odpływu duszy są
nieodłącznie związane z momentami przybierania duchowych fal.
Kto serce swe uczyni organem nieskończoności, musi być
przygotowany na te chwile, gdy leży ono jak zapomniany przez ocean żwirek
na piaszczystym wybrzeżu. Są to dwie strony jednego i tego samego
procesu. Aby móc tak z całym poza nami światem, z całym jego
życiem, ze wszystkim, co tworzy on z nami i w nas, obcować jak z
wielkim życiem, którego fale unoszą nas ku szczytom, nurzają w
głębinie, trzeba świadomością i duszą
wyjść poza interesowność naszego ja, trzeba samego siebie
rozpławić w wielkiej, przez współczucie rozszerzonej duszy. Ja
poezji Kasprowiczowskiej zostało wytworzone przez głęboko
współczujące, przyzwyczajone żyć i czuć poza
własnymi granicami serce. Nie trzeba brać na serio teatralnego
wiersza Byłeś mi niegdyś bożyszczem itp. Tłum,
który przestał być bożyszczem, był tu właściwie
tylko postumentem ubóstwiającego samo siebie ja. Indywidualizm
religijny poety jest właściwie rozszerzeniem i pogłębieniem
społecznym duszy. Jest zwycięstwem szczerego ludzkiego
współczucia, głębokiej dobroci nad pierwiastkami czysto
osobistej dumy, stanowiącymi podstawę agitacyjnego altruizmu.
Dzisiejszy Kasprowicz religijny jest dojrzałym owocem jego okresu
podkreślanej, zaznaczanej tendencyjnie ludowości. Może
byśmy już raz przecie wyzwolili się od ohydnej maniery
rozpatrywania głębokich przejść duchowych z punktu widzenia
powierzchownych, koteryjnych haseł. Ja maleje w oczach
głęboko żyjącego człowieka, maleje wszystko, co
może ono uczynić i czego może się doczekać, dusza
wychodzi poza osobiste życie, wysiłek budowania i wznoszenia.
Można brać i nadal w życiu udział nawet własnym
czynem, ale duszą stoi się poza nim i ze wszystkiego pozostaje to
jedno tylko głębokie tętno życia, i świat cały
wraz z naszą ograniczoną osobistością jest tylko symbolem,
momentem tych podziemnych wzruszeń. Nasze głębokie ja staje
się jednym z biegunów - całe pozostałe życie skupia
się na drugim. Wydarzenia, czyny, dzieła same przez się nie
mają tu już znaczenia: całe znaczenie ich jest w tym
głębokim tętnie, które je ogarnia. Mniejsza o to, co
wywołuje wzruszenie: ból, rozpacz, radość. Są tylko one, tylko
dusza nasza, pogrążona w nich i cały świat jako jej olbrzymie,
tętniące serce. Jest on tylko sprawcą, źródłem naszych
wzruszeń, z niego wypływają one, i wracają ku niemu,
niosą go w sobie, rozpławiają, zastygają w nim. Jest tylko
dymiące serce, jego wzruszenia, cierpienia i miłość,
radości, tęsknoty i szały rozpostarte są w próżni jak
struny. Bóg i dusza - dwa umocowania tętniących strun; przepływa
przez nie pieśń, faluje od bieguna do bieguna; rwą się
struny - to Bóg znikł jak słońce w falach oceanu, dusza wre,
sama z sobą się zmaga i kłębi. To znowu on jeden - jedyny w
wiecznej chwale, w niedosiężnym majestacie, gdzieś poza
krańcami istnienia. Korzy się dusza. Płynie tym powietrznym,
ponadżyciowym szlakiem jesienny smutek, nędza chłopska, rozpacz
miast, płacz dzieci. Dusza wpada w grząskie moczary, blady Bóg patrzy
z widnokręgu jak chore słońce; na próżno wyciąga ku
niemu ramiona, i jemu zimno w tej strasznej szarudze, jego
świetność ginie w liściach drzew, jęk wichrów z jego
piersi: umiera Bóg, jak ta ginąca dusza, więc wzbiera w niej żal
nad jego straszną nędzą, poznaje winę swą i grzech.
Ten wielki Bóg płacze jak zagłodzone chłopskie dziecię w
zapartej chacie, a moczar życia trzyma, więzi duszę. Żal,
piekąca hańba, rozpacz bezpowrotu, całe serce ginie Bożym
bólem - i oto chyli się nad duszą bezpamiętna dobroć jak
wierny przyjaciel, brat nie znający zdrady, matka, co łez wylanych
nie pamięta. Kto da moc zapomnienia, gdzie zdoła je znaleźć
dusza, obarczona winą, która nie ma granic? Ślepi ją ten blask
nie pamiętającego przebaczenia, znieść nie może jego
białych skrzydeł. Wstyd przeszywa na wskroś,
przygważdża ku ziemi, rozdeptuje duszę na proch, drga w
każdym zmiażdżonym wspomnieniu. Wszystko raczej, niż ta
straszna męka. Być musi kraj wiecznego potępienia, tam, gdzie
już milczy Bóg, gdzie płacz jego nie sięga, gdzie można
żyć sam na sam z rozpaczą. I tu na martwym wzgórzu
przybijają do krzyża wieczne odkupienie: tak! tak! - Zbawicielu, tak!
tak! - ty, co nie pomnisz zdrady, tak, tak! - poprzez ciało i
kość. Sama już teraz będę, na wieki tylko z sobą.
Na grobie Bożym siędę, na nagim wirchu. Szumi
samotnością wicher, odziera liście z drzew, przelatuje nad
martwym szczytem, nie daje mu ukojenia, pali gorączką, gna w
obłęd.
Umarł Bóg, jest tylko samotna,
opętana dusza. Rwie struny, nikt jej nie słucha, bluzga krwią,
drze na strzępy pamięć. Na próżno, na próżno! Sama
przed sobą gna przez nagie pola, pada bez tchu i wtedy, gdy już
leży bezsilna, kiedy męka strawiła już pamięć
grzechu i bólu, kiedy nic już nie ma, wypływa z ostatniej
jakiejś głębiny płacz. Skąd płacz w spalonej
duszy? Szemrzą łzy jak strumień na wiosnę: dźwiga
się dusza, uśmiecha się sama do siebie przez łzy, rodzi
się z własnej piersi Bóg beztroskliwie dziecinny, słodki jak
kwiat, jak ta radość, która nie zna czasu, jak wieczny, nic nie
wiedzący uśmiech, kwitnie jak drzewo migdału, cały jest w
kwieciu i woni, łagodnym wietrze, srebrzystym szepcie strumieni,
bezskrzydłym locie obłoków. Jak młody sad kwitnących
jabłoni jest ten Bóg i na klęczkach, w skrusze, pełznie ku niemu
szczęśliwa, pragnąca tak wiecznie słodko się
kajać dusza. Tak słodko wspominać grzechy, tak jak wino upaja to
wonne przebaczenie. Już nie ma granic między słodką
niemocą tej skruchy, a radością grzechu: pulsuje
szczęście poprzez cały przestwór, bezwinność
wstępuje w samo ciało grzechu, w upojenie rozkoszy, w taniec Salome -
wszystko stało się bezmiarem, poprzez który płynie bezwinna, nie
pamiętająca o niczym lubież. Występuje z granic
radość, rży jak koń, tarza się, wybucha śmiechem,
świat cały pragnie spalić. Boga samego obdarzyć swym nadmiarem:
świat cały jest płomiennym śpiewem, pachnącym
szałem. Odrywa się ód duszy ten groźny jak słońce nad
pustynią świat, ślepy, bezlitosny, płomienny, wre jak
lawina życia i ognia, porywa chucią, przepala, unosi, zostawia
zwęglone, umarłe ciało i sam swą dumą, swą
rozkoszą, swym szaleństwem pijany pali się - jej kat, jej
ślepy los, głuchy ból. Po cóż trwamy my - ty i ja - nad chatami,
które mór dławi, po co świecimy swym przepychem niedoli?
Niechajże skończy się to wszystko, niech zaginie ta zorza i
niechaj pozostanie to jedno: - fujarki płacz nad opuszczonym, przepalonym
światem. Ginie to wszystko, gdzieś dogasa jak ostatni węglik
klątwa, milknie jak oddech starca modlitwa; - gdzież Bóg, gdzie
dusza? - Samotny człowiek - wyrzucony przez fale czeka, rychłoli mu
położy na ramieniu dłoń - śmierć: już czas -
a wy tam ostańcie, żyjcie, jeżeli zdołacie, żyjcie,
kochajcie się, weźcie co wasze, każdy sam za siebie. Mnie nie
potrzeba nic, - idę sobie poprzez błonia - z towarzyszką
śmiercią - śpiewający.
Ze wszystkimi nami robi coś życie,
kędyś nas niesie, rodzi zbrodnie, cnoty, nieszczęścia,
godziny radości, wielkie, pyszne gniewy, dumne zamiary, gnącą
barki pracę, jałową pustkę bezpotrzebnych dni, wzajemne
bezcelowe okrucieństwo. Jeden drugiego ku ziemi gnie, spycha, depce po
trupie. To życie. Ale poza nim jest to, co czuje to wszystko - ludzkie,
dymiące krwią serce. Poza krańcami ludzkiego rojowiska
roztoczyło swoją samotność. Tu nie potrzeba nic, niczego
budować, szarpać się, gryźć wzajemnie; kogo ogarnie
wzruszenie, skruszy, uczyni tętniącym sercem, tylko ten jest tu
bratem. Żyć, tworzyć życie, panować nad nim, to
są sny. Życie to ślepy los, który gna człowieka. Nikt go
nie wstrzyma. I po co? Niechaj trwa, niechaj żyją, pracują
ludzie, jak muszą. Tu już niczego się nie wymaga, tu się
czuje, cierpi, kocha. Człowiek tu jest sam z sobą, z duszą
własną, jej samotnią - Bogiem. Otacza on jak niebo, grzebie w
sobie jak ziemia, opasuje, chroniąc od małości, jak płomień.
Tu już nie zmąci nikt tej jedności - samo siebie tylko mające
serce ludzkości żyje tu. Tam w świecie wali w nie praca jak
młot, trawi, dręczy beznadzieja, przygniata głuchy
ciężar czasu. Samo życie, które wytwarza wzruszenie, znika,
pozostaje tylko ono samo: - ból, znużenie, ekstaza samotności,
wyzwolenie. Świat to tylko tło tych wzruszeń, tło, z
którego zdają się one wyrastać i pochylać ku nam, jak
olbrzymie cienie, ognie, które grożą, błogosławiące
obłoki. To wszystko, ten cały świat - to jest tylko
tętniące słowo naszej duszy. Jest tylko ona, sama, na poły
rozszczepiona: ja - i Bóg, dwa bieguny jednego i tego samego wzruszenia, które
schłonęło świat, ludzkość, a teraz pozostało
jako łuna, jako olbrzymi, rozdzielający wieczną
ciemność krzyk. Kto woła i kto słucha? Bóg i dusza.
Błyskawica przenosi wzruszenie, jest ono w piersi niezmierzonej Boga, to
znowu godzi w nią z naszego serca jak strzała, wydziera się ku
niej jak modlitwa. To dusza, która wydźwignęła Boga, wieczna jak
on, szamoce się i grozi, bluzga krwią, buntuje się, blaga, to
znowu on łyska gniewem, gromi piorunem, spływa dżdżem
łaski, wskrzesza rześkim, wiosennym tchnieniem. Motywy tych
przejść, próby zobiektywizowania ich, sądy Boże,
potępienia, akty łaski - to wszystko jest mniej ważne, nieraz to
martwy kruszec, ciśnięty w płomienie, mącący jego jasność,
zarysowujący się w wiecznym ogniu przypadkową,
mirażową smugą. Siła i głębia Kasprowiczowskiej
twórczości - to wyolbrzymione w samotności ludzkie serce, rwące
się w kawały gdzieś ponad światem, tryskające
słupami ognia, strugami łez. Serce, które rodzi swój świat z
siebie, skarży się przed sobą słońcem, co zachodzi nad
polami, widmami wierzb, opuszczoną chatą, łka dzwonem
kościołów, koi się ciszą. Staje się krajobrazem,
wsią, lasem, wiejskim pogrzebem, ale wszystko to - to zawsze ono, samotne,
olbrzymie, potrzaskane, cyklopowe serce. Ono i jego groźny, wielki
cień, jego widmo, początek i kres, jego dziecię i jego ojczyzna,
samotny tak jak ono; jak ono, rwące się w męce i bólu,
zacichający w tęsknocie, - sobowtór duszy Kasprowicza, towarzysz jej,
jej Bóg. A w dole jest świat krzywd, które trzeba dźwignąć,
grzechów, których trzeba dokonać. By żyć, musi być
ślepym i głuchym cały ten twardy, kamienny, zapamiętale
spychający się w zatracenie, pożerający się wzajemnie
świat. Tu życie jest tylko bezsilną, wymęczoną poprzez
świat duszą taką, jaką wyszła z opętania
zagryzających się zjawisk. Można by określić
stanowisko Kasprowicza, jego poezji słowami: liryzm, jako kult.
Życie rzeczywiste, takie jakim ono jest w swoim twardym świecie, jest
i trwać będzie niezależnie od woli poety. Przestał on
wiązać swą duszę z jakąś poszczególną
formą życia: nie znaczy to, że życie mu jest obce. Znaczy
tylko, że nie wierzy on, aby dusza mogła zapanować nad
kipiącym chaosem, aby mogła znaleźć sobie w życiu
pewne i trwałe stanowisko, aby nie pociągnęła jej w czym
fatalność, która jutro nasze zwraca przeciwko dzisiaj.
Życie trwa i wpleciona w nie psychika cierpi jego bólem, jego
rozpaczą, upaja się jego potęgą, jego
zapamiętałą, na wszystko ślepą wolę zniesienia i
wytrwania. To, co człowiek czyni, jest konieczne: nie on tam włada. Ale
jego czyn, życie to, w którym bierze on udział, budzi w jego
niezwiązanej z żadnym kształtem duszy - całą
symfonię wzruszeń. Dusza ukazuje się tu jako
czuciowość, wzruszeniowość, wzruszeniem staje się cała
psychika ludzka, nie znajdująca siebie w stworzonym przez zbiorowy mus
życiu. Ta nie objęta przez społeczeństwo, znosząca je
tylko, dźwigająca je lub podlegająca mu dziedzina duszy wyzwala
się w poezji jak w ponadspołecznym, ponadludzkim żywiole,
rozżarza się jak łuna nad społeczeństwami. Swoboda,
nie istniejąca jako czyn - ocala tak samą siebie jako wzruszenie:
porozdzierani przez tysiączne sprzeczności w życiu ludzie
jednoczą się w wielkim, łkającym ponad całym
życiem wzruszeniu. Poezja jest tu jakby żywą hostią dusz,
sakramentem zjednoczenia, kultem, jak powiedzieliśmy wyżej. Kultem
zasadniczo naszych czasów, tych, które właśnie są, tej
ciężkiej, żelaznej godziny. Historia nie przez nas została
założona; włada ona nami, jesteśmy w nią tak wpleceni,
że ulegamy jej, buntując się nawet przeciwko niej: cała
nasza, chociażby nawet zbuntowana psychika jest jej dziełem. Nie
możemy żyć poza obrębem historii, na każdym naszym
czynie, na każdej naszej chwili ciążą wszystkie te zakresy
życia, wszystkie te jednostkowe i zbiorowe losy, z którymi splotły
nas dzieje, zanim rozpoczęliśmy nasze indywidualne istnienie. Nie
jesteśmy w stanie sprawić, aby te związki przestały
istnieć, wszystko w naszej duszy, wszystko, co jest w niej konkretne, co
może być ujęte i nazwane, wysnute zostało przez
zbiorowość, do niej się zwraca silą własnego
dążenia. Wyjść usiłujemy poza społeczeństwo,
wyrzekamy się tego, co nas wiąże: ciążą na nas te
czyny, których moglibyśmy dokonać. Dzień nasz każdy,
każda nasza decyzja, każda chwila naszej bierności: wszystko to
należy do tego życia, w którym wszystko jest nieustanną
walką i krzywdą. Jedność nasza własna rozpada się
na kawały i pożerają się one i niszczą nieustannie:
zabijamy i krzywdzimy każdej godziny. Tkamy i my to życie grzechu, i
zbrodni, krzywdy, niedoli, samotności, wiecznego niezrozumienia, jakie nas
otacza. Nie możemy go nie stwarzać, dokądkolwiek pójdziemy,
pójdzie ono z nami, istnieć będzie jako nasz czyn.
Społeczeństwo i życie są zbiorową winą, ale
winą nieuchronną - nie możemy się od niej uchylić. W
niej jest nasze życie, nią jest nasza dusza, nie ma nas poza nami.
Wstecz czy wprzód, ku sobie czy ku ludziom: ona jest wszędzie: czy
przyjdzie jej kres, czy prowadzi ona ku jakiemuś wyzwoleniu, zwycięstwu?
Dziś mamy tylko to, co jest: życie - nieuchronną, wielką
winę i duszę, która nie ma ucieczki ani w życiu, ani w
śmierci; trwać musi ona wszczepiona w ludzkie rojowisko. Sama w sobie
jest bezsilna: nie może przeszkodzić, aby nie powstawała nad
społeczeństwami jak chmura, rozdzierana przez płacz, przez
błyskawice gniewu, a chociażby jak obłok cichego odpocznienia,
pachnących marzeń. Tak rodzi się ta poezja. Jest do dna duszy
naszą; ktokolwiek powie, że jej nie potrzebuje - skłamie. Muszą
w każdym istnieć dziś wybuchy samotnego liryzmu: chcecie
wykreślić z życia płacz, który przeciąga nad
mrącymi ulicami miast, chorowity uśmiech dzieci i kobiet trawionych
przez nędzę, gdy zaświta dzień wiosenny. To wszystko jest
bezsilne, ale życie nie opanowane przez wolę, a raczej życie,
wolę swą i świadomość z głębi czucia
rodzące musi się gdzieś schronić. Kto ośmieli się
zresztą twierdzić, że człowiek może w ogóle tak samego
siebie posiadać, aby żyć mógł bez liryzmu? Nie jest to moje
zdanie. Nawet w walczącym, heroicznym obozowisku musi być moment, w którym
ponad dzieło swe wzbija się zbiorowa dusza, wśród ciszy sama
przed sobą łka, skarży się, wielbi. Liryzm jest potokiem
życia gdy płynie, źródłem, z którego może powstać
czyn: jeszcze nie napotkał przeszkody lub się o nią
złamał, ale jest jeszcze. Gdy nie ma już w duszy nic
ciekłego, gdy nie szumią już w niej żadne fale, może
ona jeszcze stoczyć ostatni bój o siebie, ale nie pójdzie już poza
siebie, poza swój samotny posąg. Liryzm jest źródłem heroizmu:
nie dokona już niespodziewanych, nieznanych dzieł, ani jednostka, ani
zbiorowość, jeżeli nie przychodzą już w nich momenty
samotnego zatopienia w sobie, wielkiej ciszy duszy. Jutro nasze, czyn nasz -
muszą gdzieś być w czasie, gdy trwa nie znające ich dzisiaj.
Często przebywa ono tam, to nasze jutrzejsze wytężenie, gdzie
jakieś wielkie wczoraj samym sobą, smutkiem swym,
samotnością się upaja. Kto nie czuje się w niczym wobec
dnia dzisiejszego bezsilnym, kto nie czuje się w niczym niewolnikiem
twardej mocy chwil obecnych - ten niech nie uważa tego za moc: - to zanik
życia. Kto całego siebie w swoim dziś poznaje, ten już nie
ma jutra. Liryzm to jest dusza nie dzisiejsza, nie objęta przez
obecność, dokonywany czyn, - to sam potok życia, z którego
wychyli się nasze jutro, nasze ja jutrzejsze. To wszystko dzisiaj jest w
naszej, nie znającej siebie samotności, w wietrze, który szumi, w
duszy naszej, która z nim ulała, rozpościera się nad nami, nie
znająca ani jutra, ani dzisiaj, grająca jak surma, wyjąca jak
wicher, jak organ bijąca w sklepienia. Liryzm jako religia, jako
posłannictwo, przeznaczenie, natura - to jest twórczość
Kasprowicza. Liryzm - nie okolicznościowe oplatanie zdarzeń, faktów
girlandą uczucia, powojem sentymentu, - lecz liryzm-dusza, w której
rozpławiły się już zdarzenia, stały się
muzyką, tonem, rytmem, płaczem. Liryzm nie uznaje tu już
świata, ma go w sobie; inaczej byłby liryzowaniem tylko. Kasprowicz
jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli czystego liryzmu.
Wydaje mi
się jego poezja o wiele głębszą od twórczości
Whitmana. Być może wchodzi tu w grę jakaś moja osobista
idiosynkrazja. Wydaje mi się jednak, że liryzm zasadniczo
zwycięski, tryumfujący jest zbytnim ułatwieniem sobie życia.
Zwycięstwo wtedy tylko jest rzetelne, gdy jest określone, pełne
swej realności, epickie; liryzm może tu wydobyć się na
powierzchnię, ale podstawy własnej nie stanowi. Liryzm to dusza nie
zatrudniona, dusza sama z sobą; cóż wiedzieć ona może o
oporze, jaki stawia świat, o jego twardej zawartości? To wszystko nie
istnieje dla niej, gdy jest ona sama z sobą. Tu nie ma zwycięstwa, tu
jest parti pris optymizmu; ten liryzm, to wrzask miedzi nad
rozpędzonym, hałaśliwym tłumem. Ten Mesjasz ma coś z
Barnuma, - wolę Kasprowicza. Zwycięstwo człowieka ma zawsze
kształt, tkwi w dokonanym dziele, które opływa naokół bezkształtna,
szemrząca dusza. Zwycięstwo amorfizmu, wieczne, bezkształtne
zwycięstwo jest niewypróbowaną, nie znającą swoich granic,
ale i swej rzeczywistości mocą. Whitmana nazywa jeden z jego
biografów katolikiem, mając na myśli rozlewność jego duszy,
nie znającej żadnych wyłączeń, żadnych
bezwzględnych, nieprzezwyciężalnych przedziałów i granic.
Jest to katolicyzm jednak a la Wiktor Hugo i w ogóle spostrzeże
może kiedyś krytyka, że podziwiany dziś jako coś
niebywałego, jedynego, Whitman ma wiele punktów styczności z Wiktorem
Hugo i że żyje w nim najsilniej nie to bynajmniej, co jest w wielkim
poecie największe. Jest to Hugo nieplastyczny przede wszystkim. Plastyka
Wiktora Hugo miewała w sobie nadmierną wypukłość
teatru, była dekoracją - nie rzetelnym, opanowanym kształtem -
ale stawiała ona bądź co bądź opór lirycznemu
optymizmowi, tej zawsze niebezpiecznej nieco, fałszywej i nieco
powierzchownej formie liryzmu. Gdy Whitman rozsyła pozdrowienia i
błogosławieństwa Paryżowi, Europie, wszystkim stanom,
całemu światu, wydaje się nam trochę zbyt łatwą
ta geograficzna ekstaza; w każdym zaś razie przychodzi nam na
myśl ów heroiczny motyl Norwida, który był pewny, że
ciągnie poza sobą rydwan świata.
I tu
powracamy do zestawienia, od którego zaczęliśmy naszą charakterystykę.
Liryzm nie jest obcy Norwidowi, ale ma on u niego specyficzne zabarwienie, jest
on jakby milczeniem i dumą potężnej katedry. Liryzm rodzi
się tu jak milczenie dzieła, jako potężny patos: dusza tu
utwierdza się w wierze, nie czuje się ona samotną poza
wzniesionym przez zbiorową pracę światem, dźwiga go z
siebie, jest cała w jego ucisku, w dźwigającym sklepienie
wysiłku; liryzm jest tchnieniem całości, zwiastującym
odzielnym kamieniom, że trwa i stoi gmach. Katolicyzm, jako uczucie,
polega na nieustannym obcowaniu z całością: prochy i kości
pomarłych dźwigają kamienie, płynie ku nim spod stropu
pieśń, zwiastuje, że życie przyjęło ich
śmierć i trwa z niej i nad nią. Nic tu nie ginie:
samotność jest właśnie tym oporem, tym ciężarem,
który przezwyciężyć, dźwignąć trzeba. Każdy
zmaga się z sobą, aby trwała całość,
całość wrasta w pojedyncze dusze, zawisa nad nimi granitową
opoką, życie gatunku wznosi się nad jednostką i dźwiga
ją z siebie, rozpościera się nad każdym uczuciem niby
wiecznotrwałe przeznaczenie. Błogosławieństwo dusz
zmarłych wita tu rodzącą się wolę, czekają nas
wielkie cienie na załomach własnej naszej samotnej drogi, w
głębi duszy napotykamy je, z samego dna naszego psychicznego
istnienia wyrastają nam nieznane pomoce, jest przecież cały ten
świat, z którego ja nasze wyrasta, glebą dusz,
wzniesionym przez nie lądem. Stratą niepowetowaną dla
ludzkości byłoby, gdyby istota katolicyzmu, wytworzona przezeń
budowa psychiczna, patos historyczny i wszechludzki miały zostać
utracone... Jest to wielkie zbratanie w dziele. Dusze dźwigają wielki
gmach, w którym żyją, a jednocześnie prócz zrzeszonego wspólnego
wysiłku, ustala się między nimi wielka wspólnota uczuciowa:
krążą między filarami oddechy, cieple jak
uściśnienie rąk, kołacą w nich drżące o siebie
nawzajem serca. Nastrój męski i hartowny, a nie zimny,
dźwigający, a braterski - jedno z najdumniej szych dzieł
człowieka, z najpełniejszych tworów jego historii. Gdyby prawo
dojrzałej woli stać się mogło tym, czym tu jest
hierarchia - byłby katolicyzm stanem duszy zbiorowej, dopuszczającym
możliwość nieograniczonego wzrostu. Istnieje w nim obok
ustosunkowania prac i wysiłków nie przeciwstawiające się
konstruktywnemu pierwiastkowi, nie wyłączające go zbratanie
uczuciowe. Współczucie wiąże tu ludzi jako uczestników wielkiej
budowy, miłość nie ukazuje się tu jako
chęć uwolnienia od trudu. Liryzm Kasprowicza jest zjednoczeniem w
uczuciu poza dziełem, poza społeczeństwem, poza historią.
Rzeczywistość dławi ludzi, zmusza do nieustannej walki,
utrzymuje ich w stanie rozterki, gorączkowego szamotania się - tu
stają się oni jedną wielką, czującą duszą,
oddychają sobą niezależnie od tego, co czynią w życiu.
Dusza staje się tu morzem zalewającym gród pracy, mozołu i
męki, ścierającej się z sobą pychy, zaciekłego
dźwigania; ponad całym tym światem rozpościera ona swą
samotność. Wielki żywioł bierze w swą pierś
całe ludzkie, na nim wbrew niemu budowane istnienie; nie dostrzegając
rożnie, niesie ku szczytom myśli i potęgi, jest samą
tą straszną górą płaczu, olbrzymią falą
cierpienia; rozdzierają ją błyskawice, krwawe oblicza
migocą w falach; i ponad to wszystko łka samotna i ciemna,
potężna i opuszczona dusza ludzkości. Tym tylko jest, tym
samotnym, bijącym w ślepy przestwór słupem: w sobie ma
wszystko, komuż się poskarży, przed kim się zbuntuje lub
ukorzy, gdy jest sama? Dzisiejsza samotność Kasprowicza ma w sobie
wszystkie twory historii. Tu huczy i łka, grzmi i płacze, śpiewa
i modli się tworząca wszystko dusza ludzkości. Historia
została tu wchłonięta w ciemny żywioł ludzkiej woli
i duszy, żywiołem krwawiącym się w mroku,
rozrywającym własną pierś jest ta poezja. Tu nie można
mówić o żadnych dogmatycznych, historycznych określeniach, tu
rozstąpił się, rozwarł sam grunt historii. Dusza
zawisła jak cierpiący żywioł nad ciemną
otchłanią. Jesteśmy na jednym ze szczytów: poprzez słowo i
jego nieuświadomiony antropomorfizm, mimowolny, zadomowiony optymizm
ludzkiej mowy - mało kto tu dochodził. W tej głębinie
tworzył Beethoven. Stanisław Przybyszewski miał
słuszność - słowo polskie stało się tu czymś
pierwotnym, pozahistorycznym: wzięło w siebie słońce
kultury, rozpławiło je w sobie i tak spotężniałe
wróciło aż w samą głąb ludzkiego, pierwotnego
żywiołu. Tu się jest w obecności tych potęg, które
zaczynają się poza człowiekiem. Ważną jest rzeczą
pamiętać, że tłumaczyć daną twórczość -
nie znaczy to zaprzeczać ją, że określić nie znaczy to
chcieć uczynić zbytecznym. Dusze jednostkowe tkwią korzeniami
swej psychiki w jednej i tej samej dziejowej glebie.. Glebę tę
odnajdziemy we wszystkim, co jest w danej epoce głębokie, a więc
silnie i samoistnie żyje. Żyć świadomością poza
życiem, które nas otacza, jest dla dzisiejszego człowieka
koniecznością. Konieczność ta jednak nie zawsze w ten sam
sposób załamuje się w różnych indywidualnościach.
Życie ponad rzeczywistością społeczną, ponad
konkretnym, faktycznym procesem dziejowo-społecznym nie jest uznaniem
czystej samowoli. Bezwzględna samowola duszy byłaby
bezwzględną beztreściowością i wyjałowieniem.
Dusza samotna rodzi się z konfliktu między rzeczywistym, pełnym
człowiekiem, a więc formacją zupełnie określoną,
a również określoną rzeczywistością zbiorową,
wznosi ona i osamotnia w drodze całkiem określonego konkretnego
procesu, walki. Dusza osamotniona bez walki musiałaby być duszą
pozbawioną znaczenia. Są wypadki jednak, w których sam proces walki
rozgrywa się już jakby ponad życiem. Mam tu na myśli
jednego z najszlachetniejszych twórców Młodej Polski, Leopolda
Staffa. Konstrukcje bywają zazwyczaj zawodne: pomimo to jednak jest
coś z prawdy w twierdzeniu, że Staff jest jakby przeciwieństwem
i uzupełnieniem Kasprowicza. Nie jest on już w żadnym razie
synem ziemi; żyć zaczął w regionach nadpowietrznej
psychiki, unoszącej się ponad życiem myśli, ale i tu
zaczął on żyć, a więc być źródłem
czynnych i stwarzających odpowiedzialność -
nieprzewidzialności. Myśl i marzenie były mu organami,
pewnym rodzajem astralnego ciała, poprzez nie usiłował on
osiągnąć coś dla siebie, stworzyć, ostać
się. Staff jest jednym z tych umysłów, które rodzą się na
tle bogatej i późnej kultury; przesłankami i punktami wyjścia
są dla umysłów tych bardzo już wysubtelnione, późne,
szczytowe stany duszy zbiorowej. Punktem wyjścia twórczości Staffa
jest ten moment, w którym myśl kulturalna zdaje sobie sprawę, że
różne rzeczywistości, ideały, typy, postacie życia są
dziełami ludzkości, czymś, co stworzyła ona i co jej nie
wyczerpuje. Twórcza myśl Staffa zrodziła się po tamtej
stronie już tej wiedzy, więc uczuciowością jej,
naturą było to, co dla generacji Renanów, Taine'ów, u nas może
dla generacji Antoniego Langego, - że wymienię tu jeden z rzadkich w
Polsce europejskich umysłów - było przeświecającym poprzez
pracę, często przerażającym wynikiem. Takie
przeobrażenia, transfiltracje myśli, wyników kultury w
wrażliwość, bezpośrednią, uczuciową naturę
jednostek są zjawiskiem nieustannym, dokonywającym się
całkowicie spontanicznie. Staff zaczął żyć
więc poza określonymi formami, poza określoną
rzeczywistością w atmosferze eterycznej swobody. Zachodzą tu
zawsze nieporozumienia. Ta swoboda, bardzo skomplikowany wynik twardej,
zbiorowej pracy życia, uważa się za jego twórczynię,
sądzi, że ona reprezentuje życie najbardziej dojrzałe,
najbardziej samodzielne, w każdym zaś razie - życie samemu sobie
wystarczające.
Znamy
już genealogię tej swobody: nie jest tu już ona dla nas
czymś nowym. Jest ona poczuciem, że nie ma formy życia w
otaczającej rzeczywistości społecznej, którą
uznawalibyśmy i moglibyśmy uznać za wartościową, szlachetną.
Nie moglibyśmy żyć żadną postacią
istniejącego życia, stać się nią. Nieobecne w
życiu prawo wytwarza ponad życiem pustkę, w której przeciwstawia
się ono nie wytrzymującej jego miary rzeczywistości. Jest to
pustka całkowitej negacji, nie potęga - sama przez się: niemoc.
Prawo nieżycia - tj. zrzeczenie się wszelkiej władzy nad
rzeczywistością wydaje się nam wyzwoleniem. Ale prawo to jest
heroiczna walka z rzeczywistością, wystarczającą samej
sobie, uznającą samą siebie. Tu mamy zaprzeczenie, które
istnieje tylko dlatego, że pomimo wszystko trwa ono, to zaprzeczano
życie. Nie prawo więc i zwycięstwo, lecz wynik bezprawnej
rzeczywistości, stan od niej zależny: skrępowana i bezsilna,
choć nieugięta rycerskość duszy. Ta pustka negacji,
swobody, w której istnieje tylko myśl, marzenie, sama przez się jest
wytworem dziejowym. Gdy żyjące w niej j a uważa się za
wystarczający sobie, samoistny, indywidualny system, ludzi się:
samotność ta to gwiaździste wygnanie. Życie człowieka
to nie sam na sam z myślą, lecz sam na sam, walka piersią o
pierś z losem, który ustępuje tylko rzeczywistemu, określonemu
wysiłkowi. "Być czymś" jest w świecie Staffa
zawsze pomniejszeniem, nigdy chlubą. Jest to wierne odbicie stanu rzeczy,
w którym sława jest nieobecna, tego charakterystycznego dla drugiej
połowy XIX stulecia stanu i nastroju, którego znamienną cechą
jest nieobecność świadomego, dumnego z siebie, rycerskiego
charakteru w historii świata, w którym honor nie wyrasta i nie dźwiga
go z siebie. Świadomość kulturalna, kulturalne ja przestały
się uważać za sprawców istnienia, przestały widzieć
formy godne życia w utrzymujących się na powierzchni stworzonego
świata typach. Życie stało się nie poznającym się
w żadnych kształtach, głębszym od nich żywiołem
jak u Kasprowicza, swobodą w międzyplanetarnej próżni jak u
Staffa. Ariel-duch ludziom przychylny - trafnie określił Jan Sten; w
swym powietrznym państwie roi on tryumfy i zwycięstwa, to znów,
pochyliwszy się nad życiem, cofa się przerażony. Świat
jest dla niego cudowną przygodą: i to jest dziwną
kompensatą jego nadpowietrznej walki, że jego słoneczne sny
stają się, wpadłszy w pierś bezsłonecznych
wędrowników, ich zwycięstwem, ich wyzwoleniem, ich życiową
mocą. Są one jakby dar z królestwa duchów: ciemne, z krwi zrodzone,
nie wierzące sobie, zbłąkane myśli spotykają tu jakby
jasne, prześwietlone już i z krainy słońca wracające
duchy własnych czynów. Gdy na barkach zwyciężonego losu
człowiek rzeczywisty, bojownik więc i tułacz, wysłać
chce swobodne tchnienie w świat, napotyka ono na słonecznym szlaku
pieśń Staffa. Czekała ona, by wstąpić w ciało zwycięstwa.
Nie jest to rzecz czystego przypadku, nie jest to nawet wynik istniejącej
niezależnie od pojedynczych ludzi kulturalnej
współzależności, jest w tym osobista zasługa Staffa. Swój
nadpowietrzny subiektywizm traktuje on w sposób obiektywny: usiłuje
wydobyć formę z każdego przeżycia, widzenia, snu.
Pozostawiony sam z sobą w pustce nie zatracił woli; nie ma jej na
czym wesprzeć, nie zdołał wpleść swego życia w
wielki plan dziejowy, lecz pomimo to sam dla siebie - chce i walczy. Nie
wystarcza mu, że coś zostało przeżyte. To coś musi
się stać jego przeżyciem: czymś całkiem
określonym. Staff podlega przeistoczeniom i zachwianiom duchowym,
ściśle związanym z jego stanowiskiem. Każde przeżycie
może go pociągnąć na nową drogę, ale
wszedłszy raz na nią, usiłuje on swój świat
ugruntować, tworzy sobie z niego swój powietrzny mit. Przypadek jest
punktem wyjścia, ale wewnątrz przypadku panuje prawodawstwo
określone i strzeżone przez wolę. Dlatego jest Staff twórcą
lirycznych "mitów", tj. lirycznych w tym znaczeniu, że
odpowiadają przypadkowym, muzycznym zachwianiom duszy. Każde jednak
wstrząśnienie staje się ośrodkiem boju, usiłuje
ugrupować naokoło siebie cały świat intelektualny, stwarza
swoją własną małą epopeę na szczytach
odosobnionej, samotnej duszy. Staff przeżywa swe przygody jak możliwe
boje z losem; stąd powstaje możność tych zjednoczeń:
tworzy on dusze walk, powietrzne architektury, stacza sam wobec siebie
turnieje.
Czy nie
wydaje się, że istotnie łączy jakaś predestynacja tego
młodego poetę z tym, co pisał niedawno: "stary, samotny
słonecznik"? Jedna i ta sama klątwa włada ciemnym losem
Cyklopa i słoneczną beznadzieją powietrznego ducha.
|