Table of Contents | Words: Alphabetical - Frequency - Inverse - Length - Statistics | Help | IntraText Library |
Stefan Zeromski Popioly IntraText CT - Text |
Wieczór się robił, kiedy Krzysztof docierał nareszcie do wsi Val de Penas, gdzie mu przepowiadano obecność pułku. W oczach miał jeszcze otaczające tę wieś faliste łany winnic o srebrnoszarym liściu, porysowane w nieskończone linie od białych palików. Gasły w łagodnym zamgleniu wiosennym wzgórza i szczyty Sierra-Moreny. W Ciudad-Real, Infantes, Almagro, Manzanares, Toboso i innych zakątkach Manszy stały siły francuskie, toteż Cedro czuł bezpieczeństwo dokoła siebie i towarzyszów, z którymi ze szpitala w Madrycie wyruszył po przyjściu do zdrowia na poszukiwanie macierzystego pułku. Cieszyła go ziemia sucha i widok wiosennego nieba. Jakże się radował obrazem piaszczystych osypisk, w których brzeg urwisty pinie wszczepiają krzywe korzenie swoje, a poczwarne łopaty kaktusa, najeżone kolcami, kołacą od wiatru.
Gwizdał i pośpiewywał witając olbrzymie szare krzewiny ostu, co tworzą bezpańskie, a nawet bezptasie gaje. Nareszcie wjechał w ulicę wiejską. Witał się oczyma z niewysokimi domami, twardo ubitymi z mułu i chrustu. Dziwne wrażenie sprawiał obok tych niemal polskich chat ze słomianymi strzechy widok dziedzińców zasadzonych pomarańczami, sadów wygrodzonych żywopłatem z kamelii, róż i bukszpanu. Okna domostw były zakratowane i pospuszczane w nich zasłony. Zaraz w jednym z pierwszych siedlisk Cedru zobaczył stojącego pode drzwiami lansjera. Ujrzawszy oficerka, o którym sądzono, że dawno ziemię gryzie, wiarus wyjął z ust fajkę i przypadł do strzemienia.
Na krzyk jego z sąsiednich domów wybiegli koledzy, i wnet Krzysztof jechał jak tryumfator wśród pieszego tłumu.
- Witajcie, los infernos!-wołał.
- Pan podporucznik niech żyje!
- Teraz dopiero będziemy brygantów łupać!
Setki pytań, opowieści i setki odpowiedzi zasypały Krzysztofa. To o jakichś haniebnych przejściach w górach Juvenes, to o zgubieniu sztandarów, o marszu nad rzeką Gwadiana, o bezprzykładnym boju pod Ciudad-Real, o pościgu na Miguelturra, Ałmagro, Santa-Cruz...
- A pan pułkownik tu z wami? - zdołał dopytać się Cedro.
- Pan pułkownik Konopka? Gdzie! Już we Francji nasz pan pułkownik.
- Patrzajcież! A szefowie?
- Pan szef Routier do francuskich strzelców konnych na pułkownika fortragowany...
- Sam jeno pan Hupet został nad nami.
W jednym z największych domostw wsi Val de Penas mieściła się kwatera pana Hupeta. Był już zmierzch, kiedy gromada eskortująca Krzysztofa wwaliła się w podwórze domu. Na jej spotkanie wychyliły się ze drzwi i okien figury wiarusów w porozpinanych mundurach i koszulach tylko.
- Moje hasło: Saragossa i Burviedro...
Wnet wciągnięty do wnętrza obszernego domu zwrzaskliwymi oznakami czci, Krzysztof posadzony został przy długim stole. Z początku wodził po tłumie oczyma nie przyzwyczajonymi do blasku. Spostrzegał dokoła siebie znajome twarze, srogie gęby lansjerskie z wąsem do góry zadartym albo posępnie zwieszonym, oczy wilcze i sępie. Pośrodku siedział w koszuli tylko i hajdawerach Niezabitowski z głową przez pół obwiązaną chustką. Obok niego ponury Prendowski, dalej Górecki, Jan Nestorowicz, Szarski. Na widok przybysza Niezabitowski krzyknął:
- Widzieliście, przecie ten świszczypała żyje! Galicyjski hrabio, bywaj!
Siedzący za stołem zerwali się z miejsc swoich.
- Wina!
- Oto gość!... Jakby spod ziemi wylazł... - Wódki mu dawajcie na otrzeźwienie!
- Gorzałą go częstujcie ojczystą!
- Nie wiesz nawet, bracie, nie przeczuwasz, jaką tu gorzałkę Majewski z wina pędzi. Gorzelnię, mówię ci, założył... Podoficerowie, a nawet żołnierze, napełnili izbę. Cedro witał się z nimi radośnie. Rozglądając się wkoło spostrzegł w rogu izby wysoko na gwoździach zawieszone dwa mundury oficerskie z czarnymi na plastronach znakami.
- To jest mundur Pęczkowskiego z czwartego pułku piechoty. Zamordowany w Consuegra, a tamto, bracie, mundur Czyńskiego, porucznika z dziewiątego pułku. Ksiądz go w Herencia zdradą zabił.
- Chowamy je na pamiątkę. Muzeum tu nasze fundujemy w tym przybytku. W Manzanares piechury śpią, a my tu za nich na szpicu czuwamy dzień i noc.
- Te kandelabry to także muzealne?-pytał Cedro, ciekawie oglądając srebrnolite, wieloramienne świeczniki, których kilka w różnych miejscach długi stół obciążało.
Wielkie, żółte świece kościelne z wyciskanymi ozdobami rozmaitych kolorów płonęły pryskając iskrami. Cienkie obrusy haftowane, ściągnięte z ołtarzów, okrywały stół. Ściana oddzielająca tę dużą izbę od następnej była na pół wywalona i przez okrągły w niej wyłom ciągnął się stół do drugiej izby. Stamtąd zawracał pod kątem i biegł dalej w głąb domu. Cały zawalony był srebrem najkosztowniejszym. Roztruchany do wina, wszelkiego kształtu i rozmiarów, kute i cyzelowane przez mistrzów, pyszne złote kielichy, dzbany i nalewki z drążonego kryształu w kształcie łabędziów, pawic i krogulców, w kształcie dziwnych kwiatowych kielichów albo gryfów, rarogów i chimer; wielkie patery na owoce z malachitu i żółtego marmuru Sieny, bezcenne talerze porcelanowe z Limoges i czary półgarncowe do wina ze rzniętymi w czeskim szkle herbami grandów hiszpańskich; pamiątkowe kubki i kielichy z kokosowego orzecha, rogu bizona i żółwiej szkarłupiny, dokonane przed wiekami przez nieznanych artystów Ameryki, wydarte przez konkwistadorów, zdobiły teraz, na nowo zrabowane, biesiadniczy stół lansjerów. Czarne, ciężkie, szumiące wino Val de Penas napełniało konwie, roztruchany i kielichy. Setki butelek stały pod ścianami w koszach. Na srebrnych półmiskach i drogocennych talerzach dymiły się ogromne porcje kiełbasy, ze słodkim sosem, po polsku przyrządzonej; w dziwacznych naczyniach starożytnych żołnierze roznosili kiszkę podgarlaną na gorąco, tłuste salcesony na zimno, pekeflejsze i szynki z chrzanem.
- Ależ to wy tu wielkanocne święta, widzę, obchodzicie! - wołał zachwycony Cedro.
- A ty coś myślał! Wprawdzie bab nie ma żadnych, ani takich, ani owakich, ale za to kiełbasy Skarzyński takie porobił, że cały pułk drugi już tydzień smakuje i nie może się odjeść.
- A to się tam Skarzyńskiego pytaj...
- Myślisz, że to już wszystko! Pełne ma chlewy świń, karmi je tak, że się ani jedna ruszyć nie może, a rznie tylko najtłuściejsze.
- Jedno ma tylko zmartwienie - pokpiwał stary Szulc - że, mili bracia, choć części tego świństwa nie może pognać na jarmark do Wąwolnicy albo Baranowa... Toby zbił kabzę!
- Dalejże, dławikufle! Pijmy zdrowie młokosa Cedry!... zawołał Prendowski.
- Skoroś się, wiesz, z tego postrzału wylizał, toś chwat. Kozła magnąłeś jak pajac w cyrku, a farbowałeś, bracie, jak rogacz trafiony pod piąte żebro... - mruczał Niezabitowski.
- Chociażeś z nami w podłych górach Juvenes nie był, aleś lansjer chrzczony. Pijmy za niego!
- Kołem za niego pijmy! - krzyknęli.
Wstał cały półpijany stół. Cedro powiódł po nich okiem i zakipiał cały od żołnierskiego wzruszenia. Gotów by był umrzeć za tych ludzi, dąłby się w sztuki porąbać za honor, jaki mu wyświadczyli pijąc zań i zowiąc go lansjerem. Chciał im powiedzieć, że widział Napoleona. Podniósł kielich...
- Wołać tu Dysa! - krzyczał Prendowski - niech jucha śpiewa, bo markotno... śmierć w oczy zagląda...
Wszedł zaraz żołnierz stary, niewielkiego wzrostu, z włosami bielusieńkimi jak śnieg i z białym przystrzyżonym wąsikiem, ale czerstwy i czerwony jak ćwik.
- Stary! Śpiewaj!... - wołano:
. - Tylko nie z tych nowych pieśni...
- Stare nam śpiewaj! co najstarsze!
- Według rozkazu... - rzekł wyprostowany Dys.
Usunął się zaraz pod ścianę, odkaszlnął i powiódł ręką po wąsach. Za chwilę wzniósł dłoń uroczyście, jakby dyrygował orkiestrą, i niespodziewanie zaczął śpiewać głosem tak szczerym, silnym i cudnym, że w całej kompanii nastała grobowa cisza:
Ocknij się, Lechu, przerwij sen twardy,
Czuwa na twój kark bisurman hardy...
Czas przetrzeć źrenice, a toczyć krynice
W głosie tym brzmiała najszczersza prawda, tryskały krynice łez gorzkich.
Już pod armatą ziemia przyklęka,
Już Ukraina pod Turkiem stęka,
Już braniec spętany, już brzęka kajdany,
Cały tłum oficerów chórem, w uniesieniu, powtarzał ostatnie wyrazy. Prendowski napełnił sobie kielich i dolewał do niego łez gorzkich.
Orle Sarmacki! Gdzie są pierony,
Gdzie są ogniste grady Bellony?
Jeszcze brzmiała ta pieśń, kiedy dał się słyszeć gwałtowny tętent, zgiełk i krzyki. Tłum żołnierzy rozstąpił się we drzwiach i do biesiadnej izby wwaliło się kilku olbrzymich lansjerów w czapach i pełnym uzbrojeniu, dźwigających kogoś na rękach. Wszyscy byli pokrwawieni, w potarganym odzieniu, z twarzami zdziczałymi i czarnymi od prochu.
- Kto to? - krzyczał Niezabitowski.
- Pana Stokowskiego niesiemy...
- Kapitan! - wołali oficerowie.
- Żyje?
- Chirurga!
Tuż za żołnierzami wkroczył do izby porucznik Mikułowski. - Widzieliście go! - zawołał Szulc.
- Jakże to było? Gadajże, nie stój!
- Boisz się, żeby we mnie przypadkiem słowa nie pogniły jak w nieboszczyku Sanszo Pansy... Jeść mi się chce.
Siadł do stołu i przygarnął ku sobie pierwszy z brzega półmisek.
Mikułowski ruchem pełnym niewinności przyjął z rąk kaprala kopiastą paterę wieprzowego mięsiwa, popchnął kęsy kielichem Val de Penas i rzekł między jednym haustem a drugim:
- Cóż to za Mora? - zapytał Cedro.
Mikułowski spojrzał na niego z ukosa i rzekł:
- To acan żyjesz? Mora to taki zamek jak w Chęcinach abo i większy. Postawili nas tam ze Stokowskim na straconą pocztę. Straszy, do diabła, w tym zamczysku... Okopaliśmy się odgrzebaliśmy fosy, co je podobno Maurowie z Andaluzji przeciw królom Kastylii w skale pokopali...
- Co ty bredzisz o Kastyliach? Gadaj o rzeczy!
- No, tak. Napadli na nas jeszcze wczoraj, o północy, ze wszystkich stron. Było tego bydła z tysiąc ludzi, a nas pięćdziesięciu, zamkniętych w starych basztach. Broniliśmy się strzelaniną, póki nam prochu starczyło. Potem kamieniami. Ale roni rozebrali mur, wybili dziurę w baszcie narożnej i podpalili schody.
- Czy ja wiem? Szliśmy przez ogień. Pałaszami... Stokowski, jucha, wojował! Bodaj to!
- Któż zginął? - po długim milczeniu, w czasie którego Mikułowski jadł zawzięcie, zapytano z tłumu.
- Czy ja wiem? Poginęli... Niejeden zleciał na łeb w ogień. Jak my dopadli koni, to się tam jeszcze kotłowało. No, ja się już najadł - jadę!
- My z tobą! - wrzasnęli oficerowie.
Cedro roztrącił tłum biegnąc do swego konia. Gdy się znalazł na siodle przed domem, płonęły już smolne pochodnie, oficerom podprowadzano konie, w stajniach słychać było rżenie i wrzawę. Za chwilę trąbiono wsiadanego.
- Chłopcy! dziś nie dawać brygantom pardonu! - słychać było w ciemności głos Niezabitowskiego.