Poprzedniego
popołudnia Anka jak zwykle o tej godzinie siedziała przy panu Adamie,
który dzisiaj był więcej rozdrażnionym i niespokojnym.
Ciągle pytał się o Karola i co chwila narzekał na
duszność i ostry ból serca.
Dzień
był posępny, śnieg po kilkakroć polatywał, ale przed
wieczorem ustał, tylko wiatr się wzmógł i bił w okna
śniegiem, i targał drzewami ogródka, i przewalał się z
poświstem po werendzie, na którą wychodziły okna chorego.
O zmroku i wiatr
umilkł, zrobiła się głęboka cisza, w której tylko
huczały głośniej fabryki.
- Kiedy Karol
przyjedzie? - zapytał znowu słabym szeptem.
- Nie wiem -
odpowiedziała chodząc po pokoju i spoglądając przez okna.
Czuła
się dziwnie zmęczoną, a do tego przyłączyła
się jakaś nuda niewypowiedziana i smutek płynący jakby
razem z tą szarą, brudną nocą, co Łódź
pokrywała.
Całe
tygodnie nie wychodziła z domu przesiadując przy panu Adamie i
niecierpliwiąc się coraz boleśniej wyczekiwaniem jakiegoś
końca.
Teraz
chodząc po tym w połowie ciemnym pokoju, przesyconym zapachami
lekarstw, wydało się jej, że jest skazana na zawsze, że ta
męka oczekiwania nigdy się już nie skończy,
Nawet się
już nie buntowała przeciwko konieczności, poddawała
się biernie losom i opadała w siebie, w najgłębszy ze smutków,
w smutek rezygnacji.
Pan Adam
zaczął półgłosem mówić swoje wieczorne pacierze; nie
odmawiała z nim dzisiaj, bo nawet nie słyszała, zatopiona w
odrętwieniu, z jakim patrzyła w okno, na zasypany śniegiem
ogródek i na mury fabryki.
Jakiś
człowiek wybiegł z furtki fabrycznej i biegł z największym
pośpiechem do werendy krzycząc coś głośno.
Anka
porwała się i wybiegła naprzeciw.
- Pali się!
- bełkotał Socha.
- Gdzie?
Zamknęła
drzwi do przedpokoju, aby chory nie
usłyszał.
- W
fabryce. Zapaliło się w suszarni na trzecim piętrze!...
Nie
pytała więcej, pchnięta pierwszym odruchem pobiegła do
fabryki i zaraz za furtką zobaczyła płomienie, wychylające
czerwone łby z okien trzeciego piętra.
Na
dziedzińcu był zamęt nie do opisania, ludzie z krzykiem
obłąkanych wybiegali z pawilonów, szyby pękały w oknach i
czarne gryzące dymy, pełne ognistych języków, lizały
okienne ramy i sięgały dachów.
- Ojciec!
- krzyknęła przestraszona nagłym przypomnieniem i wróciła
do domu.
Ale teraz
i na werendzie słychać już było krzyki a płomienie
zaczęły ukazywać się na dachach, wprost okien domu.
- Co
się tam dzieje, Anka? - zapytał stary niespokojnie.
- Nic...
nic... podobno u Trawińskiego stał się jakiś wypadek -
odpowiedziała prędko, sama zapaliła lampę i
drżącymi rękami zapuściła rolety.
-
Panienko... laboga... adyć... - wrzasnęła służąca
wbiegając.
- Cicho...
- krzyknęła gwałtownie. - Zapal lampę, bo tu za ciemno...
-
Adyć się już pali...
-
Prawda... dobrze... idź... zawołam cię... Głucha,
splątana wrzawa pożaru podnosiła się coraz bardziej,
potężniała i zaczęła się już wdzierać
przez okna i drzwi.
-
Boże! Boże! - szeptała bezradnie, nie wiedząc, co
robić, jak przytłumić te szumy, aby ich nie usłyszał
pan Adam.
- Anka,
poproś pana Maksa na herbatę.
- A dobrze.
Zaraz napiszę do niego.
Rzuciła
się do biurka, odsuwała krzesła, trzaskała szufladami,
rzuciła na ziemię jakiś wazon, potem ciężką
tekę z papierami, przy podnoszeniu której przewróciła kilka
krzeseł, to szukała atramentu, stąpała głośno,
hałaśliwie uderzała drzwiami.
- Co ty wyrabiasz
dzisiaj! - mruknął chory, który jakoś niespokojnie
nastawiał uszów i chwytał pomimo pewnej głuchoty te dziwne
drgania krzyków napełniających coraz więcej pokój.
- Niezgrabna
jestem... bardzo niezgrabna... to nawet już Karol zauważył!... -
tłomaczyła się i wybuchnęła długim,
bezprzyczynowym śmiechem.
Zajrzała do
drugiego pokoju, aby spojrzeć na fabrykę.
Krzyk
wydarł się jej z piersi, krzyk bezwiedny, bo ujrzała falę
ognia, piętrzącą się nad fabryką coraz wyżej,
coraz szerzej, coraz straszniej.
- Co ci się
stało? - zapytał chory, usłyszał bowiem.
- Nic... nic...
uderzyłam się o drzwi... - szeptała chwytając się za
głowę, aby ukryć pomieszanie, aby się choćby na
chwilę opanować.
Trzęsła
się jak w febrze, wszystko w niej tak dygotało, że stać nie
mogła.
Straż ogniowa,
poprzedzana chrapliwymi głosami trąbek, w największym galopie
przeleciała ulicą.
- Anka, co to?
- Wozy
jakieś przejechały tak prędko... - odpowiedziała.
- Zdaje mi
się, że jakąś muzykę było słychać?
- To
dzwonki od sanek!... dzwonki!... Może ojcu przeczytać co, dobrze?
Skinął głową potakująco. Przyciszyła w sobie
burzę, nadludzkim wysiłkiem zapanowała nad sobą i
zaczęła czytać.
Czytała
bardzo głośno.
-
Słyszę... słyszę... - szepnął niecierpliwie pan
Adam.
Nie
zważała na to, czytała dalej. Nie wiedziała, co
czyta, nie
rozumiała ani jednego słowa, nie widziała ani jednej litery,
rozgorączkowany mózg snuł jakąś improwizację, a
całą duszą, resztkami świadomości chwiała
się na fali krzyków, trzasków i odgłosów, jakie się rwały
od płonącej fabryki.
Krwawe
odblaski pożaru, pomimo światła wewnątrz pokoju,
zaczęły już zabarwiać rolety.
Czytała
jednak dalej. Serce przestawało bić. trwoga niewypowiedziana
rozsadzała jej mózg, pot wysiłku okrył twarz pobladłą,
jakby nagle zastygłą w masce strachu, ściągnięte brwi
pokrywały rozgorączkowane oczy, głos się rwał co
chwila, zmieniał brzmienia i taki ostry, taki okropny ból gryzł jej
serce, tak ją łamał, tak dusił, że była
bliską szaleństwa.
Jeszcze
panowała nad sobą. Krzyki już bardzo wyraźnie
dolatywały do pokoju, a łoskot padających murów i walących
się sufitów co chwila wstrząsał całym domem...
-
Ciszej... ciszej... ciszej... Jezus! litości!... - myślała
błagalnie i padała przed tym Imieniem, i wszystkimi potęgami
żebrała zmiłowania.
Pan Adam
przerywał czytanie i słuchał coraz niespokojniej.
-
Krzyczą! jakby w fabryce Karola... Zobacz, Anka.
Zobaczyła...
Zobaczyła
z drugiego pokoju, że już cała fabryka w ogniu, że
pożar jak burza srożył się nad wszystkimi pawilonami i
rzygał ognistymi falami ku niebu...
- Nic...
nic... ojcze... Wiatr tak szumi.. ogromny wiatr... - wyszeptała z
największym wysiłkiem.
Brakowało
jej powietrza... dusiła ją rozpacz... bezradność...
obawa... Czuła dobrze, że ten pożar zabiłby ojca...
- Co
robić?... Czemu nie ma Karola?... a jeśli i dom zacznie się palić?...
Jak
błyskawice palące przebiegały te myśli, hipnotyzowały
ją strachem bezbrzeżnym i obezsilały do reszty.
Nie, nie
mogła więcej czytać.
Chodziła po
pokoju, zataczała się prawie, ustawiała hałaśliwie
stolik do herbaty.
- To wiatr...
Pamięta ojciec ten wiatr w Kurowie?... A ta nasza aleja topolowa,
którą wicher wtedy wyrwał i połamał?... Boże!... tak
się bałam wtedy... Jeszcze... dzisiaj... teraz... słyszę
ten straszny szum... ten trzask... te jęki drzew łamanych... to
okropne wycie... Boże... Boże... jakie to jest straszne...
Nic już
mówić nie mogła, głos się jej zerwał, stała przez
mgnienie nieruchoma, zasłuchana w potężniejący krzyk
pożaru, zmartwiała grozą.
- Tam się
coś dzieje - zauważył chory usiłując się
podnieść.
Zbudziła
się, zapewniała go, że nie, poszła do saloniku i
siłą nadzwyczajną przysunęła fortepian pod drzwi
otwarte i zaczęła grać jakąś szaloną, dziką
galopadę.
Dźwięki
pełne szału i wesołości zalały mieszkanie, drgały
takim potężnym rytmem, tak się skrzyły i chichotały w
szalonym wirze, że istotnie przytłumiły odgłosy ognia i
powróciły na twarz pana Adama spokój, a nawet pewną
wesołość.
Anka grała
coraz gwałtowniej, struny pękały co chwila z bolesnym
brzękiem, nic nie słyszała; łzy płynęły
strumieniami po jej twarzy, nie wiedziała, że płacze, nie
widziała nic, nie rozumiała nic, grała bezprzytomnie, trzymana
jedynie myślą uratowania ojca.
Naraz dom
zadrżał, obrazy pozlatywały ze ścian, rozległ się
taki huk, jakby pół świata runęło.
Pan Adam
rzucił się do okna, zerwał rolety i łuna pożaru niby
krwawa rzeka uderzyła w niego i zalała cały pokój.
- Fabryka!
Karol! Karol!... - wyszeptał i upadł na wznak chwytając się
za gardło, drgał konwulsyjnie, wyrzucał nogami, szarpał
kołdrę sztywniejącymi palcami i charczał jak duszony.
Anka rzuciła
się do niego, wołała na służbę, dzwoniła,
ale nikogo nie było, próbowała go cucić, ratować, wszystko
było na próżno, nie dawał znaku życia, a ona,
oszalała, wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć o
pomoc.
Wkrótce zjawili
się ludzie z Wysockim, który zajęty był ratowaniem poparzonych
robotników, ale było już za późno, pan Adam nie żył, a
Anka leżała przy nim na podłodze bezprzytomna.
Fabryka
paliła się dalej.
Huk, który
odkrył panu Adamowi pożar i zabił go, był to wybuch
kotła, który wyleciał w powietrze, wyrwał ze sobą pół
pawilonu i niby meteor ognisty zatoczył wielką elipsę i
spadł na frontowy pawilon fabryki starego Bauma, przebił dach,
rozbił sufit, zdruzgotał drugie i pierwsze piętro i zarył
się w dolnej sali zasypany gruzami budynku, który również zaczął
się palić.
Po wybuchu
pożar fabryki Borowieckiego rozszerzał się coraz
gwałtowniej.
Przez rozerwane
wybuchem mury, niby przez straszną ranę, buchnęły potoki
ognia i dymów i z dziką wrzawą szału ogarnęły wszystko
krwawymi objęciami.
Pomimo wysilonej
pracy straży ogniowej pawilony zapalały się od pawilonów,
ogień jak żywa istota pełzał po murach, darł się
po dachach, przesuwał się krwawymi pręgami nad dziedzińcem,
aż się połączył i zwichrzonymi falami przewalał
się po fabryce.
Grozę
potęgowała noc bardzo ciemna i wiatr silny,
który
podsycał płomienie i targał je jak włosy ogniste na
wszystkie strony.
Dachy się
zapadały, a wtedy słupy krwawej kurzawy, oślepiający deszcz
ognia wytryskiwał w górę i leciał na domy sąsiednie, na
miasto, w noc czarną.
Kłęby
gryzącego dymu napełniały dziedziniec i okrywały mury jakby
mgłą czarną, wskroś której wiły się z rykiem
ogniste węże, goniły się potwory krwawe, wychylały
rozwichrzone łby płomienie. Piętra się waliły,
wypalone wnętrza z hukiem
wstrząsającym
padały w morze ognia, mury pękały i sypały się w
gruzy.
Ogień
tryumfował, ludzie już odstępowali, bo musieli bronić
sąsiedniej fabryki Trawińskiego i gasić pożar w fabryce
Bauma.
Moryc,
ochrypnięty, spocony, rozgorączkowany, jeszcze biegał i
krzyczał, ale nikt go nie słyszał w tym chaosie dzikich krzyków,
a przy tym w podwórzu, pełnym jeszcze rumowisk niedawnego budowania,
gorąco było nie do wytrzymania, ogień był ze wszystkich
stron i niby morze wzburzone huczał, opadał na chwilę,
podnosił znowu straszną głowę, potrząsał nią
z wyciem radosnym, a wtedy żagwie ogniste, płonące
kłęby przędzy, przepalone szmaty materiałów wylatywały
z głębin i jak złowrogie ptactwo ogniste leciały z szumem w
powietrze.
Taka była
moc pożaru, że ludzie milkli i stali w osłupieniu, bezradni, ogłupiali,
i z trwogą niewytłumaczoną cofali się, i coraz to
zrywał się ze wszystkich piersi okrzyk zgrozy, ale ginął w
chaosie szumów i trzasków, w bolesnym jęku maszyn zapadających
się razem z salami, w huku murów pękających i w tej dzikiej,
rozszalałej, syczącej muzyce ognia.
Pożar
wył tryumfalny hymn zwycięstwa, powiewał czerwonymi
płachtami w ciemności nocy i tarzał się oszalały po
budynkach, ryczał, świstał, huczał i gryzł krwawymi
kłami mury, rozrywał maszyny, lizał żelaza, przepalał,
targał, deptał jeszcze szczątki.
Nad ranem, gdy
śnieg zaczął padać, ogień wyczerpał się z
sił, stały już tylko gołe mury, bez dachów, bez
pięter, bez okien, nagie szkielety o czarnych, rozsypujących się
ścianach, wielkie kwadraty podobne do skrzyń podziurawionych,
dymiących wszystkimi otworami, na dnie których czołgały się
jeszcze resztki ognia i niby polipy ssały krwawymi językami ostatki
sił z trupa fabryki.
O szarym,
smutnym poranku, zasypywanym coraz gęstszym śniegiem, przyjechał
Borowiecki.
Wyskoczył z
dorożki i pobiegł prosto na dziedziniec.
Stanął
na środku wśród rumowisk i dymiących się głowni, które
zalewano wodą, ogarnął wolno oczami te mury podarte, podobne do
łachmanów przepalonych, prawdziwe cmentarzysko pracy jego i marzeń, kupy
zgliszcz rozpalonych i patrzył długo i spokojnie. Ani jeden nerw nie
drgnął mu żalem; zdenerwowanie, wszystkie obawy i niepokoje,
którymi szalał w pociągu, pierzchnęły wobec
rzeczywistości, na którą patrzył teraz oko w oko, patrzył
coraz zimniej, twarz mu się powlekała surowością, a serce
napełniać zaczęło uczucie złości, nienawiści
i uporu.
Moryc
przyszedł do niego z gromadą różnych ludzi, witał ich
obojętnie i spokojnie, słuchał opowiadań o początku i
przebiegu pożaru.
Nie pytał
się o nic i poszedł do kantoru, który ocalał razem ze składami
gotowego towaru, prawie pustymi.
Dach był
tylko zerwany na tych niskich parterowych budynkach.
W kantorze
jęczał stary Jaskólski, poparzony przy ogniu, opatrywał go
Wysocki.
Borowiecki przez
wybite okno patrzył jeszcze na dymiące gruzy, a potem powiedział
przyciszonym, ale mocnym głosem do Moryca:
- No i cóż!
trzeba zacząć na nowo.
- Tak, tak!
Ażebyś ty wiedział, co ja przeszedłem! Jestem zupełnie
chory, boję się o siebie... Co za nieszczęście, co za
nieszczęście... Byłem w mieście, patrzę, jedzie straż,
no, niech jedzie zdrowo, niech się spóźni, a tu ktoś mówi:
"Borowiecki się pali..." Przyjechałem, już cała
przędzalnia była w ogniu! Co ja przeżyłem, co ja
przeżyłem!
Narzekał
dalej płaczliwym głosem, symulował rozpacz i wielką
boleść, a bystrymi oczami nieznacznie obserwował twarz Karola.
Borowiecki
słuchał długo, aż w końcu, znudzony tym opowiadaniem w
kółko, nachylił się i szepnął mu bardzo cicho do ucha:
- Nie blaguj, to
twoja robota!
Moryc
odskoczył gwałtownie i zaczął krzyczeć:
- Ty jesteś
wariat! Ty masz bzika, ty!...
-
Powiedziałem.
Odwrócił
się do Mateusza, który zapłakany, ubrudzony, całował go po
rękach i bełkotał coś niewyraźnie.
Karol tyle
zrozumiał, że ktoś umarł.
- Kto
umarł, gadaj po ludzku! - krzyknął zniecierpliwiony.
- Starszy pan!
O, mój Boże, przylatujemy, a tu pan nieżywy, a panienka na ziemi...
- Słuchaj,
błaźnie, nie bredź, bo ci łeb rozbiję o drzwi! -
zawołał Karol przyskakując do niego.
- Pan Adam
umarł na anewryzm serca, spowodowany prawdopodobnie nagłym
przestrachem, byłem tam... Idź pan do panny Anki, bo i ona na
pół żywa! - powiedział mu Wysocki.
Borowiecki,
który ojca kochał bardzo, był przerażony tą
wiadomością i jakby nie wierząc zapewnieniom doktora
pobiegł do domu.
W progu już
spotkał Ankę, którą przenoszono do Trawińskich.
- Panie Karolu!
panie Karolu! - wyszeptała dziewczyna, chwyciła jego rękę i
strumień łez popłynął po jej mizernej twarzy,
- Cicho! nie
płacz!... Fabrykę odbuduję na nowo... Wszystko będzie
dobrze...
- Ojciec...
ojciec...
Nie mogła
mówić więcej, tylko płakała spazmatycznie.
- Przyjdę
po południu do pani! - powiedział prędko i skinął na
robotników, żeby ją ponieśli, bo przypomnienie ojca
ścisnęło mu serce jakby obręczą.
Poszedł do
niego i długo patrzył w dobrą, szlachetną twarz starca, tak
zmienioną strasznie przez śmierć i tak zastygłą w
jakimś nie dokończonym krzyku, w jakiejś męce, która
pokrzywiła mu rysy, że zadrżał z przerażenia.
Przy
zwłokach ojca przeżył najboleśniejsze chwile życia.
Długie
godziny siedział w największym skupieniu i rozsnuwał wszystkie
pasma swojego życia, obnażał się przed samym sobą,
przyglądał się nagiej duszy swojej. To go uspokoiło
zupełnie, ale i przeniknęło mu serce dziwnym smutkiem, który
już w nim pozostał.
Poszedł
spać i spał bardzo długo; obudził się zupełnie
rzeźwy i zdecydowany do schwytania się za bary z losem, do walki, ale
zaraz na wstępie uderzył się o pierwszą zaporę.
Moryc
oświadczył wśród najczulszych zapewnień przyjaźni,
że cofa swój wkład i kapitały, że już zrobił
zastrzeżenie w towarzystwie asekuracyjnym.
- Rozumiem
cię, urządziłeś się sprytnie, aby mnie zgubić,
ale czy myślisz, że ci się uda, że ja nie powstanę?
- Ty jesteś
rozżalony, nie wiesz, co mówisz, krzywdzisz mnie posądzeniami. Ja
się cofam, bo nie mogę trzymać pieniędzy w martwym
interesie, ty dasz sobie radę i beze mnie, a ja muszę żyć,
robię interes z teściem, mnie zaraz potrzeba gotówki!
Zaczął
mu z wielką skwapliwością opowiadać swoje interesy, które
go zmuszają do tego wycofania się ze spółki, tłumaczył
się gorąco, rzucił mu się w końcu na szyję.
- Karol, ty nie
patrz tak na mnie, ja cię kocham jak brata, mnie aż serce boli, kiedy
myślę nad twoimi stratami, mnie cię tak żal, tak
chciałbym pomóc ci czymkolwiek, że chociaż mi to na nic,
kupiłbym od ciebie te place po fabryce i te resztki, jakie zostały.
Ty wiesz, jakie ja mam serce dla przyjaciół. Zapłaciłbym
gotówką, pożyczyłbym, a zapłacił zaraz,
miałbyś z czym zaczynać.
Karol, oburzony
tym projektem, otworzył mu drzwi.
- Masz moją
odpowiedź! Interesy załatwiam w kantorze...
- Co! co!
mnie?... Za moją przyjaźń, za moją
życzliwość - wrzeszczał Moryc.
- Wynoś
się, bo cię każę wyrzucić - zawołał porywczo
i zadzwonił na Mateusza.
Moryc
wyniósł się, a on usiadł do obliczań, które długo
trwały.
Wstał od
nich blady i zdenerwowany, bo asekuracja pokrywała tylko długi
największe, a miał jeszcze do pokrycia masę drobnych, które
mogły zjeść wartość placów, jakie miał, tak
że w rezultacie nie pozostawało mu nic.
Pójdzie znowu do
służby, znowu będzie musiał słuchać, znowu
zostanie maszyną w jakim wielkim organizmie, znowu będzie się
wić długie lata w męce bezsilności, w marzeniach
bezpłodnych o swobodzie, będzie się targać na
łańcuchu zależności i przez kraty, z nizin, będzie
znowu patrzeć na tych, którzy budują fabryki, tworzą ruch,
zgarniają miliony i żyją całą pełnią
władz swoich, pragnień, namiętności!...
- Nie... nie...
nie... - syczał przez zaciśnięte zęby i odpychał te
obrazy przeszłości z pogardą i z nienawiścią.
Dosyć
się już najadł dotychczasowego życia i żeby nie wiem
co, nie powróci do niego.
Mózg
zaczął gorączkowo pracować nad sposobami wydobycia się
z tej matni, ani na mgnienie nie myślał o poddaniu się.
Na drugi
dzień przyszedł Maks, był bardzo blady i miał
zapuchnięte od płaczu oczy, ledwie się trzymał na nogach,
ale zaraz prosto mu oświadczył, że i on wycofuje swój
wkład, że również kazał zrobić zastrzeżenie.
Wtedy Borowiecki
nie mógł już wytrzymać.
- I ty mnie
opuszczasz, Maks? - szepnął z goryczą i łzy, pierwsze
łzy w życiu, zapełniły jego oczy i zalały mu
duszę straszną goryczą.
Ale
zapanował nad sobą i zaczął przed nim rozwijać nowy
plan fabryki, rozgrzewał się powoli, zwyciężał
trudności, nie widział już niepodobieństw, tylko do tej
nowej, zaciętej walki z losem potrzebował nie jego kapitałów, a
jego samego, jego uczciwości i zdolności, zaklinał go na
wszystko, aby z nim został.
- Nie mogę.
Nie gniewaj się na mnie, nie miej do mnie żalu, ale nie mogę.
Widzisz, ja w tę fabrykę włożyłem całą
swoją duszę, ja się nią cieszyłem jak dzieckiem,
żyłem jej życiem, wszystko poszło z dymem. Już bym nie
miał ani sił, ani wiary do drugiej takiej roboty. Zrozum mój stan, a
przebaczysz mi. Bądź zdrów, Karol, będę zawsze twoim
przyjacielem, zawsze licz na mnie, ale interesy muszę prowadzić
osobno. Sam jeszcze nie wiem, co będę robić. Bądź
zdrów, Karol.
- Bądź
zdrów, Maks!
Ucałowali
się serdecznie na rozstanie.
Borowiecki nie
miał do niego żalu, bo odczuwał jego stan, już mu
zresztą opowiedzieli robotnicy, że gdy już fabryce żadna
pomoc nie mogła poradzić, Maks zamknął się w kantorze
i płakał jak dziecko nad ruinami pracy swojej.
- Jestem
zupełnie na czysto! Dobrze, dobrze! - odpowiedział, jakby
wyzywając świat cały do walki,
Kazał
zająć się pogrzebem ojca, a sam poszedł do fabryki, bo
już tam prowadzili roboty urzędnicy towarzystwa asekuracyjnego.
Ale wkrótce
przyleciał Mateusz z wiadomością, że stary Muller czeka na
niego.
Jakoż
już od progu fabrykant zaczął go ściskać i mówił
pospiesznie:
- Byłem w
Sosnowcu, dali mi depeszą znać dzisiaj dopiero, dlatego się
spóźniłem. Bardzo się zmartwiłem, mnie żal, bo
widziałem, jak pan pracował, ale co pan będzie robić dalej?
- Jeszcze nie
wiem.
- Wszystko pan
stracił? - zapytał żywo.
- Wszystko -
odpowiedział szczerze.
- Głupstwo,
ja panu pomogę, pan mi zapłaci procent zwykły, a wybuduje
fabrykę jeszcze większą, ja pana kocham, pan mi się bardzo
podoba, no, co?
Karol
zaczął przedstawiać z dziwnym uporem, że nie będzie
miał zabezpieczenia jego kapitał: rysował mu swoje
położenie materialne w nadzwyczaj ponurych barwach, ale fabrykant
roześmiał się na te dowodzenia.
- Keine gadanie!
Masz pan rozum, to jest największy kapitał. Stracił pan dzisiaj,
za parę lat wszystko się odbije. Ja byłem majstrem tkackim, ja
nie umiem dobrze czytać, a mam fabrykę, mam miliony. Pan się
ożeń z moją Madą i bierz sobie wszystko, dawno już
chciałem panu o tym powiedzieć. To jest dobra dziewczyna! A nie chce
pan się z nią żenić, to i tak pożyczę panu
pieniędzy. Mój Will nie na fabrykanta, jemu muszę kupić na wsi
majątek, bo on ma w głowie wielkie państwo, a mnie potrzeba
zięcia takiego jak pan. No, cóż? - mówił prędko,
obcierał rękawem spoconą, zatłuszczoną twarz i
śledził z niepokojem Karola.
- Powiedz
prędko, bo ja się śpieszę...
- Dobrze! -
odpowiedział Karol zimno - dawno przecież myślał, że
na tym się skończy.
Muller,
uradowany, uściskał go, wyklepał po łopatkach i
pobiegł do domu.
|