Późną
jesienią tegoż roku odbył się ślub Borowieckiego z
Madą Mullerówną.
Wracali
właśnie od ołtarza szeroką ulicą, wysłaną
dywanami i obsadzoną rzędami palm i świateł, poza którymi tłoczył
się tłum.
Kościół
literalnie był zapchany ludźmi.
Borowiecki
spokojnie, z podniesioną głową szedł, wlekąc
spojrzeniem po znajomych twarzach, uśmiechających się do niego,
ale nie spostrzegał nikogo, bo był głęboko znudzony
długością ceremonii i tą wystawną,
dorobkiewiczowską pompą ślubu.
Przed
kościołem nikt nie przystąpił z życzeniami z tych
znajomych, którzy nie byli zaproszeni na ślub, nikt nie śmiał
przerywać tego sznura milionów, jakie go otaczały, tej jasnej,
wystrojonej, obsypanej brylantami girlandy kobiet, którym już w kruchcie
służba ugalonowana podawała okrycia.
Wsiadł z
Madą do karety i pierwszy ruszył sprzed kościoła.
Mada była
zapłakana z radości i szczęścia i nieśmiała,
płonąca, zdenerwowana, tuliła się do jego boku.
Nie zwracał
i na to uwagi, spoglądał oknem karety po głowach rojących
się tłumów, biegł po dachach, ślizgał się po
kominach buchających dymami i po fabrykach z hukiem pracujących i
powracał myślą w głąb samego siebie, i
myślał, że oto jedzie do ślubu, że nareszcie jest
już panem miliona - że jest u progu tego wymarzonego
szczęścia - bogactwa.
Przeżuwał
wolno te błyskawice myśli i obrazów i ze zdumieniem czuł,
iż nie ma w nim żadnej radości, że jest zupełnie
spokojny, zimny, obojętny, znudzony tylko porządnie.
- Karol! -
szepnęła Mada cichutko, podnosząc
zarumienioną
twarz i porcelanowe, bardziej jeszcze niebieskie oczy.
Spojrzał na
nią pytająco.
- Taka
szczęśliwa jestem taka szczęśliwa. - szeptała i
nieśmiało jak dziecko przysunęła głowę do jego
ramienia i wyciągnęła usta chciwe jego pocałunków, ale
odsunęła się szybko, bo spostrzegła, że z ulicy
wszystko widać.
Ścisnął
mocno jej rękę i jechał dalej w milczeniu. Cała ulica,
prowadząca do fabryki Mullera, zapchana była robotnikami, którzy
ustawieni w szpaler, ubrani odświętnie, wznosili gromkie okrzyki na
cześć zaślubionych, a w końcu szpaleru, przed wjazdem do
dziedzińca fabrycznego, wznosiła się olbrzymia brama tryumfalna,
obciągnięta kolorowymi draperiami, przetykana godłami pracy, a
na szczycie na wielkim transparencie jaśniał wypisany elektrycznymi
lampkami napis: "Willkommen."
Za bramą
ciągnął się znowu sznur ludzi, przez wszystkie
dziedzińce, przez wielki ogród, aż do podjazdu pałacowego.
Przejazd ten
trwał tak długo, że gdy weszli do pałacu, wszyscy
goście już tam byli zebrani. Towarzystwo było przeważnie
niemieckie, mała garstka Polaków tonęła niepostrzeżenie.
Muller
wystąpił, jak przystało na łódzkiego milionera. Taki
był przepych dywanów, mebli, sreber, kwiatów i dekoracyj, bo
berlińscy tapicerzy dekorowali cały pałac, że
zdumiewał wszystkich.
Muller miał
dzisiaj święto rzetelne, wydawał jedynaczkę i zdobywał
pomocnika w zięciu, więc tak był zadowolony, że
jaśniała radością jego okrągła, czerwona,
zatłuszczona twarz.
Częstował
wszystkich najlepszymi cygarami, klepał Karola po łopatkach,
brał go wpół, poklepywał po kolanach, sypał rubasznymi
dowcipami i zapraszał najusilniej do przekąsek, zastawionych w sali
bufetowej.
Gdy miał
czas, brał którego z gości pod ramię i pokazywał mu z
dumą salony.
- Panie
Kurowski, patrz pan, to jest pałac moich dzieci, oni będą sobie
tutaj mieszkali, co, ładnie?
Kurowski
potakiwał i uśmiechał się pobłażliwie na
objaśnienia, pełne cyfr kosztu, a potem przysunął się
do Meli Grunspan, obecnie Morycowej Welt, która otoczona
młodzieżą królowała w jednym z salonów.
Dosyć
długo słuchał jej rozmowy błyskotliwej, jej śmiechów
sztucznych i niesmacznego szastania się po salonie. Odszedł zdumiony,
bo nie poznawał dawnej Meli, o której sam kiedyś powiedział,
że jest jedyną kobietą wśród Żydówek łódzkich.
- Moryc,
coś pan zrobił ze swojej żony? - zagadnął Welta.
- Znajdujesz pan
zmianę?
- Wprost nie
poznaję.
- To moje
dzieło, ale prawda, że piękna kobieta? - pytał
wciskając binokle.
-Kurowski nic
nie odrzekł, śledził Karola, któremu ta rola zięcia nie
bardzo smakowała, bo chodził znudzony, apatyczny i pogardliwie
traktował rodzinę żony i fabrykantów, a jak tylko mógł,
uciekał do Maksa Bauma, nawet do Welta, z którym się pogodził,
byle nie być z tamtymi.
- No, cóż,
zdobyliśmy już wszyscy tę "ziemię obiecaną"
- zagadnął Kurowski.
-
Jeśli tę ziemię stanowią miliony, to tak. Wy idziecie do
nich, Moryc będzie je miał z pewnością, a Maks je sobie
zrobi, jeśli mu ich Wilczek nie wydrze.
- O mnie
mowa! - zawołał podchodząc Stach Wilczek, który jako spólnik
Maksa miał już wstęp do towarzystwa, więc porzucił
dotychczasowe stosunki i pchał się siłą pieniędzy i
bezczelności ciągle naprzód.
- Mówimy
właśnie, że Maks może zrobi majątek, jeśli mu pan
nie zabierze go sprzed nosa - powiedział żartobliwie Kurowski.
-
Jeśli tylko będzie można! - szepnął, oblizał
się jak pies przed pełną miską i poszedł
emablować brzydką, ordynarną pannę Knaabe, która mogła
mieć ze dwieście tysięcy posagu.
Siedział
przy niej Murray i tak się komicznie wdzięczył i takie zabawne
prawił komplementy, że panna śmiała się na cały
głos.
Muzyka,
usadowiona w głównym salonie, na estradzie wspaniale udekorowanej
czerwonym barchanem naśladującym aksamit, zaczęła grać
walca.
Wtedy
nikłe sylwetki urzędników fabrycznych, zaproszonych jedynie do
ożywienia zabawy, zaczęły się wysuwać z bufetu, z
bocznych pokojów, z przysłoniętych draperiami nisz i
rozpoczęły się tańce.
Karol
samotnie przechodził salony zalane światłem, zapchane bogactwem.
Kilkadziesiąt zebranych osób ginęło zupełnie w ogromie
mieszkania, z którego kątów, spod kwiatowych festonów i barchanowych
draperyj, szczerzyła żółte zęby nuda i pustka.
Miał
wielką ochotę uciec, zamknąć się w mieszkaniu lub jak
dawniej iść z Maksem, z Morycem, z Kurowskim do knajpy jakiej i przy
piwie, pogawędce zapomnieć o wszystkim.
Było
to ciche pragnienie, a tymczasem musiał robić honory domu i
pilnować, żeby kochany teść, o ile można, najmniej
się ośmieszał; musiał rozmawiać, uśmiechać
się, prawić komplementy damom, rozmawiać czasem z Madą,
czuwać nawet nad służbą, bo nikt się tym
zająć nie umiał.
Matka
kryła się po kątach, nie śmiejąc chodzić w swojej
wspaniałej jedwabnej sukni, nie wiedząc, co mówić,
onieśmielona tym przepychem i masą pierwszy raz widzianych ludzi,
przesuwała się jak cień przez salony, nie zauważona przez
nikogo.
Wilhelm
siedział tylko w bufecie, pił z przyjaciółmi i całował
się co chwila z Karolem, w którym od pewnego czasu był rozkochany.
A Mada?
Mada była tak szczęśliwą i zatopioną w radości,
że nic nie widziała dookoła siebie prócz męża, którego
ciągle szukała, a odnalazłszy, nudziła czułostkami.
O
północy Borowiecki tak się już czuł zmęczonym że
zwrócił się do Jaskólskiego, który, odświętnie wystrojony,
był czymś w rodzaju marszałka domu na dzień dzisiejszy.
-
Może pan poleci, aby przyspieszyli podanie kolacji, wszyscy się
nudzą.
- Nie
może być wcześniej, niż naznaczono - od parł
poważnie szlachcic, który był już mocno pijany, ale trzymał
się sztywno, pokręcał wąsów i z góry traktował
milionerów.
-
Pludraki! - mruczał usługując równocześnie ze
skwapliwością.
Wreszcie
podano kolację w wielkiej wspaniałej jadalni.
Stoły
uginały się pod srebrem, kryształami i kwiatami.
Karol
siedział przy żonie rozczerwienionej jak piwonia, cierpliwie
słuchał toastów, przemówień i tłustych dowcipów,
wysyłanych pod swoim adresem.
Przy
końcu wieczerzy, gdy ochota wzrosła i humory były
szampańskie, musiał się całować i ściskać z
tymi grubasami, kapiącymi tłuszczem, którzy jedli jak wilki i pili
jak smoki, a potem, gdy pannę młodą czepili, wzięty go
pomiędzy siebie różne kuzynki, ciotki itp. inwentarz familijny.
Męki
prawdziwe cierpiał, bolała go głowa, więc skoro tylko
mógł, wyrwał się z czułych, kochających szpon i
uciekł do oranżerii, aby trochę ochłodnąć i
wytrzeć twarz oślinioną słodkimi pocałunkami rodziny.
Ale
trafił nieszczęśliwie, bo zaledwie usiadł na jakiejś
kanapce, osłoniętej zielonymi krzewami, zaczęli się
wsuwać cichaczem różni ludzie i fabrykanci i rozpraszali się
bardzo dyskretnie po gąszczach.
W
końcu przybiegł pośpiesznie stary Muller i melancholijnie
zwracał zbyt obfitą libację na cudny klomb rozkwitłych
cynerarii świecących barwami drogich kamieni.
Borowiecki
spiesznie wyszedł.
Ale w
jadalni, zapełnionej już tylko służbą, wpadł na
inną scenę; Mateusz zupełnie pijany kłócił się z
Mullerową, która dosyć nieśmiało, wobec jego groźnej
miny, polecała resztki kolacji i nie dopite butelki pochować do
kredensów.
- Takie gadanie,
psze... pani... to je... insza para mankietów... Nasze wesele dzisiaj... to
nasza uciecha... Ożeniliśmy się, to dojadać ani
dopijać resztek po Szwabach nie będziemy, psze... pani!
Huknął
pięścią w stół i pokazał jej drzwi.
- Niech...
psze... pani... spać idzie... my tu sobie radę z winem damy... i ja
się napiję... i chłopcy się napiją... bo nasze
wesele... to nasza frajda... Służba, nalać wina... słuchać
pana Mateusza, bo jak nie, to pięścią w pysk, i będzie
fertig, na glanc... cholera z buraczkami... za zdrowie mojego pana... a
resztę o piec i za drzwi...
Mullerowa
uciekła ze strachem szukać Karola, a Mateusz rozsiadł się w
fotelu i nieprzytomnym głosem gadał bijąc w stół
pięścią:
-
Ożeniliśmy się, psze... pana dyrektora... mamy fabryki... mamy
żony... mamy pałace... a Szwaby won... a jak nie, to
pięścią w pysk... nogi do okapu... i fora ze dwora... i wszystko
będzie fertig, na glanc... cholera z buraczkami...
A potem?
Potem szły
tygodnie, miesiące, lata i kładły się w grobie zapomnienia
- odchodziły tak cicho, jak cicho a nieubłaganie szły nowe
wiosny, nowe śmierci i nowe istnienia, jak cicho snuje się
przędza życia splątana z włókien wczoraj, dziś i jutro.
W Łodzi i
wpośród naszych znajomych te kilka lat, jakie upłynęły od
ślubu Borowieckiego, zmieniły wiele.
Łódź
żyła teraz szalonym życiem, tętniała
gorączką rozrostu, budowała się z pośpiechem,
zdumiewała nieustającą potęgą, nagromadzeniem
sił, wylewających się niepowstrzymanym potokiem aż w pola,
bo tam, gdzie przed kilku laty jeszcze rosły zboża i pasły
się krowy - zaczynały wyrastać całe ulice nowych domów,
fabryk, interesów, nowych szachrajstw i wyzysków.
Miasto było
podobne do potężnego wiru, w którym kotłowali ludzie, fabryki,
materiały i namiętności, miliony i nędza, rozpusta i
głód wieczny, a wszystko to wirowało z szalonym pośpiechem, z
rykiem maszyn, pożądań, głodu, nienawiści; z rykiem
walki wszystkich przeciwko wszystkim i wszystkiemu.
Wszystko
pchało się z siłą rozpętanego żywiołu
naprzód, po trupach fabryk i ludzi - byle zdążyć prędzej do
milionów, których źródła zdawały się wytryskiwać z
każdego cala tej "ziemi obiecanej".
Kurowski
szedł pełną parą do majątku; Maks Baum et Stach
Wilczek byli już firmą mocną i jeszcze rnocniej
podrywającą swoimi tandetnymi chustkami firmę Grunspan, Welt et
Grosman.
Moryc Welt,
jeden z firmowych, jeździł tylko powozem i już nie poznawał
na ulicy ludzi mających mniej niż pół miliona.
Firma Bucholc,
prowadzona ongi przez Karola, szła wciąż na czele wszystkich.
Nie
prześcignął jej Szaja Mendelsohn, który znowu się
spalił i po pożarze powiększył fabrykę o dwa
tysiące robotników, ale równocześnie stawał się coraz
filantropijniejszym, bo wyciskał do ostatnich granic pracujących i za
to budował dla nich wspaniały szpital i przytułek dla
okaleczonych i niezdatnych już do pracy.
Grosglik
szachrował w dalszym ciągu, a nawet ze zdwojoną energią, bo
wydał swoją Mery za jakieś nadgryzione mocno rozpustą
hrabiątko, które musiał wciąż leczyć i
utrzymywać.
Trawiński,
który zmógł wytrwaniem i cierpliwością dawne niepowodzenia, od
dwóch lat już stał znakomicie, był firmą bardzo
poważaną.
Muller
usunął się zupełnie z Łodzi, oddał fabrykę
Borowieckiemu, a sam z żoną wypoczywał przy synu, któremu
kupił wielki majątek na Kujawach. Wilhelm chorował na
szlachcica, miał się żenić z jakąś
hrabianką, pisał się de Meller, do Łodzi
przyjeżdżał ze służbą uliberionowaną, na
karetach używał połączonych herbów przyszłej żony
i Borowiec-kiego; do fabryki nie wtrącał się zupełnie,
dzieląc się tylko sumiennie jej ogromnymi dochodami.
Borowiecki
był zupełnym panem olbrzymiej fabryki.
Przez te cztery
lata rozwinął ją olbrzymie; zreformował fabrykację
barchanów, podniósł swoje wyroby do stopnia doskonałości,
dobudował nowe oddziały, rozszerzył rynki zbytu i
wciąż szedł naprzód.
Te cztery lata,
jakie upłynęły od jego ślubu z Madą Mullerówną i
od objęcia fabryki, to cztery lata pracy wprost nadludzkiej.
Wstawał o
szóstej rano, kładł się o północy, nie wyjeżdżał
nigdzie, nie bawił się, nie używał życia ani milionów,
nie żył prawie - pracował tylko, pochlonięty wirem
interesów i tą rzeką pieniędzy, jaka przepływała przez
jego ręce - fabryka oplotła go jak polip tysiącami ramion i
ssała bezustannie wszystkie myśli - wszystek czas - wszystkie
siły.
Miał
już te upragnione miliony, dotykał się ich codziennie,
oddychał nimi, żył z nimi, widział je dokoła siebie.
Ale ta praca nad
siły, trwająca już lata całe, wyczerpywała go
fizycznie, a miliony nie radowały zupełnie - przeciwnie, czuł
się coraz głębiej znużonym, obojętnym i smutnym.
Coraz
częściej nuda zaglądała do jego duszy, coraz
częściej zaczynał uczuwać, że jest mu źle i
że jest bardzo, bardzo osamotnionym.
Mada była
dobrą żoną, jeszcze lepszą mamką i piastunką jego
syna, doskonale go obsługiwała - ale niczym więcej być nie
mogła i nie umiała. Łączyło ich tylko dziecko i
wspólne mieszkanie, nic więcej; - ona czciła go jak fetysza nie
śmiejąc zbliżyć się, jeśli ją do tego nie
zachęcił, nie śmiejąc mówić, jeśli on nie
był dobrze usposobiony - a on pozwalał się czcić i
uwielbiać, rzucając jej czasem w nagrodę jakieś słowo
dobre lub uśmiech życzliwy, a rzadziej już
czułość jaką lub jakiś okruch serca.
Przyjaciół
nie miał nigdy, ale zawsze miał wielu znajomych i życzliwych
wpośród kolegów dawnych - ale teraz, w miarę wzrostu jego
potęgi, wszyscy się odsuwali i ginęli w szarym tle ludzkim,
odgrodzeni nieprzebytym wałem milionów, jakie go otaczały; z
milionerami również nie żył, brakło mu przede wszystkim
czasu, a potem zbyt nimi pogardzał i zbyt wiele było pomiędzy
nimi konkurencyjnych antagonizmów.
Pozostało
mu tylko kilku najbliższych. Ale Kurowskiego unikał, bo tamten nie
mógł mu darować Anki i przy każdej sposobności ranił
go bardzo boleśnie. Z Morycem Weltem żyć nie mógł, bo mu
obrzydł zupełnie.
Z Maksem Baumem
żyć nie umiał; spotykali się bardzo często, Maks
był nawet chrzestnym ojcem jego syna, ale pomimo to byli ze sobą na
chłodno, na stopie dawnego koleżeństwa, a nie przyjaźni...
Maks miał do niego stary żal, również jak i Kurowski, za
Ankę i nie mógł mu tego zapomnieć.
Ale Borowiecki
coraz częściej czuł swoją samotność i tę
przeraźliwą pustkę, jaką był otoczony - pustkę,
której nie mogły zapełnić miliony ani zabijająca praca.
A teraz w
ostatnich czasach zaczynał uczuwać coraz częściej szalony,
nieopowiedziany głód duszy. I nie wiedział jeszcze dobrze, co mu
jest!
Wiedział
tylko, że nudzi go fabryka, interesy, ludzie, pieniądze - że
nudzi go wszystko. Rozmyślał właśnie o tym wchodząc do
fabryki.
Olbrzymie
czworoboki murów trzęsły się i huczały pracą.
Borowiecki
przechodził mroczny przez sale, nie witał się z nikim, nie
rozmawiał, nie oglądał nic, nie patrzył nawet na nikogo -
szedł jak automat i błądził zgaszonym wzrokiem po maszynach
w ruchu, po robotnikach pracujących w skupieniu, po oknach, przez które
wlewało się wiosenne słońce; podniósł się
windą do suszarni gotowego towaru, gdzie na długich stołach, na
ziemi, na wózkach leżały miliony metrów, przechodził po nich,
deptał je z jakąś bezwiedną a zimną wzgardą i stanął
przy oknie, z którego widać było smugę pól zakończonych
lasami, zapatrzył się w jasny, słoneczny dzień kwietniowy,
pełen wielkiej radości, słońca, ciepła, młodej
zieleni traw - na przeczyste stada chmur leżących w
głębiach seledynowego nieba...
Ale odszedł
rychło, targnięty jakąś głuchą,
nieokreśloną tęsknotą.
I znowu
szedł z pawilonu do pawilonu i z sali do sali - przez to piekło
turkotów, huków, warczeń, pracy, zapachów straszliwych i gorąca
piekielnego, ale szedł wolniej i uświadamiał sobie, że to wszystko,
co go otacza - to jego własność, jego królestwo wymarzone.
Przypominał
sobie dawne marzenia - o takiej potędze, jaką władał.
Miał to
wszystko i uśmiechnął się gorzko na wspomnienie
przeszłości, na wspomnienie złudzeń dawnych -
złudzeń, bo wierzył kiedyś, nic nie mając, że
miliony dadzą mu nadzwyczajne, ekstatyczne jakieś
szczęście.
- Cóż mi
dały? - myślał teraz. Tak, cóż mu dało to królestwo?
Znużenie
i nudę. I ten dziwny głód duszy, i tę nieokreśloną, a
tak mocną, a tak szarpiącą, a tak bezcelową tęsknotę,
która coraz silniej ściskała mu duszę.
Ach! a
tam, za oknami farbiarni, w której teraz siedział, taka wiosna szła
nad polami, tak się lśniło wszystko, takie radosne krzyki dzieci
leciały, tak wesoło krzyczały wróble, tak lekko biły w
górę kłęby różowych dymów; tak tam było jasno,
rzeźwo, młodo - taka potężna radość
zmartwychwstającej przyrody drgała w przestrzeniach, przenikała
wszystko - że chciało się iść, śpiewać,
krzyczeć, tarzać po murawach, płynąć z chmurami,
lecieć z wiatrem, chwiać z drzewami w rozsłonecznionym powietrzu
i żyć całą piersią, wszystkimi władzami,
wszystkimi uniesieniami, żyć! żyć!...
- A
cóż dalej? - myślał posępnie, wsłuchując się
w szum fabryki. Nie znalazł w sobie odpowiedzi.
-
Chciałem tego, pożądałem i mam, mam! - pomyślał z
nienawiścią niezgłębioną niewolnika,
spoglądając za czerwone mury fabryk swoich, na tego potwornego
tyrana, który radośnie spoglądał tysiącami okien i
pracował tak zawzięcie, aż się wszystko w nim
trzęsło, i śpiewał tysiącami maszyn głęboki
hymn nasycania się.
Poszedł
do kantoru, miał już dosyć fabryki. Interesanci, kupcy,
komisjonerzy, urzędnicy, robotnicy szukający pracy, tysiące
spraw czekało w jego przedpokoju i wrzało niecierpliwością,
ale on bocznymi drzwiami wyszedł i powlókł się wolno do miasta.
Nie
widział nikogo, bo niósł w sobie straszną,
pożerającą nudę i ten niezaspokojony głód duszy.
Miasto
zalane było potokami słońca i wrzawą szalonego ruchu.
Tysiące fabryk, podobnych do twierdz warownych, huczało pracą.
Ze wszystkich ulic, ze wszystkich domów, ze wszystkich zaułków, z pól
nawet uderzały w niego twarde echa pracy, krzyki maszyn, gwar tej walki,
toczonej z całą namiętnością - dyszenia wysiłków,
tryumfujące wy krzyki zwycięzców.
Jak jego
strasznie nudziło to wszystko!
Z
nieopowiedzianą ironią przyglądał się baronowi
Meyerowi, który w pysznym powozie rozparty, dumny, jaśniejący
potęgą, przejeżdżał ulicą i był podobny do
czerwonego spasionego wieprza, nadzianego bogactwem.
-
Bydlę, dla którego jest szczęściem najwyższym legowisko z
tytułów własności. Czemuż ja nie mogę w ten sam sposób
używać bogactwa? Oni są jednak tak szczęśliwi! -
myślał.
Niestety, nie
umiał używać życia na sposób łódzkich milionerów.
Bo i cóż go
miało bawić?
Kobiety! Ach,
kochał ich tyle i był tak kochanym, i tak miał już tego
dosyć!
Zabawy!
Jakież? Gdzież są takie, aby były warte wysiłku, aby
po nich nuda nie była tym przykrzejszą?
Wino! Od dwóch
lat z powodu przepracowania był na surowej diecie i żył prawie
samym mlekiem.
I otaczania
się przepychem nie lubił, a popisywać się przed drugimi nie
chciał ani czuł potrzeby.
Robienie
milionów! Po co? nie wydawał nawet dochodów. Po co?
Nie
dośćże już był ich niewolnikiem, nie
dośćże już zabrały mu sił, życia; nie
dośćże mu już ciężą te złote kajdany!
- A jednak
Myszkowski miał wiele racji! - pomyślał przypominając sobie
jego przeklinania nadmiernej pracy i gromadzenia bezmyślnego
pieniędzy.
I
myślał coraz smutniej o swoim położeniu, o tych
długich, długich latach nudy i męki, jakie stały jeszcze
przed nim.
Szedł tak
długo, aż znalazł się w helenowskim parku, nie wiedząc
prawie o tym.
Chodził po
rozmiękłych jeszcze alejach i z ciekawością patrzył na
młode trawy, na bladozielone listki trzepoczące cicho w dosyć
ostrym, przesłonecznionym powietrzu.
Cisza
głęboka leżała w alejach pustych, po których tylko wrony
spacerowały lub wróble świergotały.
Chodził do
zmęczenia, chodził uparcie i bezwiednie prawie wciąż
wracał do miejsc, w których spotykał się kiedyś z Lucy...
- Lucy...
Emma!... - powiedział półgłosem i jakby z żalem
powlókł oczami po parku - po pustym parku. Z wielką goryczą
myślał, że przecież nie czeka na nikogo, że nikt nie
przyjdzie, że jest sam...
- Jak to
niedawno, a jak to daleko!
Tak, kiedyś
żył naprawdę, kochał, umiał szaleć.
A teraz?... A
teraz za młodość całą ze wszystkimi jej burzami miał miliony i - nudę - nudę.
Skrzywił
usta do pogardliwego uśmiechu nad sobą, nad własnym stanem duszy
i poszedł dalej.
Obszedł
park, a wracając spotkał przy bramie długi szereg dziewczynek,
za którymi szły jakieś dwie panie, usunął się na bok i
spojrzał.
- Anka! -
wyrwało mu się z piersi i bezwiednie zdjął kapelusz.
Tak, to
była Anka.
Przystąpiła
natychmiast do niego z wyciągniętą ręką.
- Dawno pana nie
widziałam, dawno! - powiedziała z radością.
Pocałował
ją w rękę i nie mógł się na nią napatrzeć.
Tak, to
była Anka, ta jego dawna Anka z Kurowa, młoda, piękna,
pełna sił i pełna czarującego wdzięku, prostoty i
szlachetności.
- Pójdźmy
za dziećmi, jeśli ma pan chwilę czasu.
- Cóż to za
gromada? - odezwał się cicho.
- Z mojej
ochrony.
- Pani ochrony?
- Musiałam
coś robić, a przy tym ta praca daje mi tak wiele zadowolenia, że
staram się o pozwolenie na otwarcie drugiej.
- Zajmowanie
się tymi dziećmi daje pani zadowolenie?
- A nawet
zupełne szczęście, szczęście spełnianego
obowiązku i czynienia dobrze, chociaż w tak małym zakresie. A
pan... zadowolony? - spytała ciszej.
Głos jej
zadrgał i oczy szybko się przesunęły po jego
zżółkłej, bardzo mizernej twarzy.
- Tak... tak...
bardzo... - odpowiedział prędko i szorstko; tak mu serce biło
gwałtownie, że nie mógł oddychać.
Szli przy sobie
w milczeniu, dziewczynki skręcały nad stawy i zaczęły
pisklęcymi głosami śpiewać jakąś dziecinną
piosenkę, która dźwięczała złotem i jakby szmerem
młodych listków i traw.
- Pan taki
bardzo mizerny... taki... - szepnęła przymykając oczy, aby
ukryć łzy głębokiego współczucia, i z wielką,
jakby siostrzaną miłością i bólem spostrzegła jego
wpadnięte oczy, wystające kości policzkowe, głębokie zmarszczki
i siwiznę na skroniach.
- Niech mnie
pani nie żałuje... Mam to, czego chciałem... Chciałem
milionów - mam, a że mi do życia nie wystarczają - to moja wina.
Tak, to moja wina, że zdobyłem w tej "ziemi obiecanej"
wszystko - prócz szczęścia. To moja wina, że cierpię
głód.
Powstrzymał
nagle gwałtowny potok goryczy, jaki mu się wyrwał z serca, bo
spostrzegł, że po jej twarzy sączą się łzy, a
usta drgają z trudem powstrzymywaną boleścią.
I nie mógł
mówić widząc te łzy, bo taki żal - taki dziki żal
uwiesił mu się ostrymi kłami u serca, że
uścisnął jej rękę i odszedł spiesznie, aby
się nie zdradzić z tym, co się w nim działo.
- Za miasto,
prędko! - krzyknął szorstko, siadając w dorożkę.
Drżał
ze wzruszenia, duszę mu obsiadły mary przypomnień,
wypełzłe gdzieś z ciemni mózgu, z najbujniejszych
głębin serca, i przesunęły mu się przez mózg w obrazach
tak pięknych, tak opromienionych radością, uniesieniem, że
całą siłą potężnej woli chciał je
powstrzymać, chciał nasycić zgłodniałą
duszę, chciał w nich utopić pamięć dnia dzisiejszego,
pamięć swojej obecnej nędzy - ale nie powstrzymał, bo na
ekranie świadomości z błyskawiczną szybkością
rysowały się już i inne obrazy, inne przypomnienia -
przypomnienia wszystkich krzywd, jakie zrobił Ance, wszystkie swoje winy
wobec niej popełnione. Siedział odurzony z przymkniętymi oczyma,
martwy prawie i wytężał wszystkie siły, aby zdusić w
sobie jakiś głośny krzyk, którym miał zapchane serce; aby
zmóc i to serce, przebudzone jej widokiem; te wszystkie pragnienia
szczęścia, jakie się w nim nagle ocknęły z siłą
niepowstrzymaną.
- Dobrze mi tak,
dobrze! dobrze! - myślał chwilami z jakąś dziką
rozkoszą, tarzając się we własnym bólu, w poznaniu
własnego stanu i win własnych. Zmógł się wreszcie,
pokonał sam siebie, ale to zwycięstwo gorzkie kosztowało go tyle
sił, że nie poszedł nawet do żony i syna, tylko
zamknął się w swoim gabinecie, odprawił czekającego
Mateusza i pozostał sam.
Długo
leżał bez ruchu i bez myśli, bo tylko jakaś mgławica,
jakieś zaczyny myśli wirowały mu pod czaszką i
zatapiały go w stan półświadomości.
-
Zmarnowałem życie - powiedział naraz, bezwiednie zrywając
się z otomany, ta myśl wyłoniła mu się z ciemnej pracy
mózgu i szarpnęła go jak hakiem, i olśniła strasznie
bolesnym światłem.
Rozglądał
się po ciemnym pokoju, jakby nagle oprzytomniał i wszystko
ujrzał w nowym świetle.
- Dlaczego? -
rzucił zapytanie własnej duszy. Otworzył okno i zaczął
rozmyślać.
Gwar coraz
cichszy dobiegał słabymi echami, miasto milkło
pogrążone w odpocznieniu i w tej słodkiej kwietniowej nocy
wiosennej.
Zielonawa
ciemność, rozdzierana rozdrganymi błyskami gwiazd, otuliła
miasto jakby w całun.
Z okien gabinetu
widać było ogromny, ciemny rozlew miasta usypiającego,
gdzieniegdzie tylko wznosiły się świetliste wyspy fabryk
pracujących, których głuchy huk, podobny do dalekiego szumu lasów,
przynosił wiatr.
- Dlaczego? -
myślał znowu skupiając się cały jakby do walki,
zwłaszcza z duszą, która mu zaczynała odpowiadać
przypomnieniami całego życia, rozsnuwaniem wszystkich zwojów dawno
zapadłych w niepamięć - a zmartwychwstających teraz, w tej
chwili. Nie chciał, uciekał, rwał się, ale w końcu
musiał ulec, musiał patrzeć, musiał słuchać tych
wszystkich głosów, jakie się w nim podnosiły, więc
pochylił się i z bolesną, okropną ciekawością -
przyglądał się samemu sobie. Przeglądał całe
istnienie swoje, całe czterdzieści lat - które niby przędza
nawinięta na wrzeciono czasu odwijała się przed nim, że
mógł rozpatrywać szczegółowo, i rozpatrywał.
Miasto już
spało, przyczaiło się w cieniach i przywarło do ziemi jak
polip wszystkimi mackami fabryk, a dalekie, porozrzucane elektryczne
słońca błękitnawymi źrenicami patrzyły w noc,
stróżowały śpiącego molocha, jak stado żurawi o
głowach ognistych.
- No i cóż,
jestem, jaki jestem, jaki być musiałem - szepnął hardo i
wyzywająco, ale nie pozbył się tym rozbudzonego sumienia, nie
stłumił tym głosów podeptanych wierzeń, zdradzonych
ideałów, splugawionego egoizmem życia - które krzyczały w nim,
że żył tylko dla siebie, że wszystko deptał, aby
zadowolnić próżność, aby napaść własną
pychę, aby dojść do milionów.
- Tak, jestem
egoista, tak, poświęcałem wszystko dla kariery... -
powtarzał te słowa tak dobitnie, jakby się nimi sam
policzkował, i fala okropnej goryczy, wstydu, poniżenia zalała
mu serce.
Poświęcił
wszystko i cóż ma teraz? Garść pieniędzy
bezużytecznych i ani przyjaciół, ani spokoju, ani zadowolenia, ani
szczęścia, ani chęci do życia - nic... nic...
- Człowiek
nie może żyć tylko dla siebie - nie wolno mu tego pod grozą
własnego nieszczęścia. On o tej prawdzie wiedział, ale
teraz dopiero ją odczuł i pojął w całej
głębokości.
- Dlatego ja
przegrałem własne szczęście - myślał
wspominając Ankę i pod wpływem tego przypomnienia napisał
do niej długi list prosząc o wskazówki, potrzebne mu do
założenia ochrony dla dzieci swoich robotników.
Począł
znowu rozmyślać, ale już szukał dróg wyjścia z
dzisiejszego stanu do celu jakiegoś na to długie jutro - o którego
nudzie myślał z przerażeniem. Godziny płynęły
wolno, miasto spało, ale spało niespokojnie, gorączkowo - bo
przez pohaftowany światłami nocny tuman, jaki je oblał,
przebiegał czasem dreszcz jakiś, to znowu rozlegał się
jęk głęboki, przeciągły, bolesny - jakby jęk
maszyn spracowanych, ludzi mordowanych lub drzew skazanych na
zagładę;
to jakiś
krzyk zrywał się z głębi pustych ulic, drgał
chwilę i roztapiał się w milczeniu - to jakieś
nieodgadnione drganie, pełne błysków tajemniczych, głosów,
płaczów, szlochań, śmiechów - cała gama przeszłego czy
jutrzejszego życia rozlewała się po mieście i była
niby marzeniem sennym tych murów, drzew spowitych w mroki, ziemi zmordowanej...
To chwilami
panowała tak głęboka, przerażająca cisza, że
można było wyczuć pulsację tego uśpionego olbrzyma,
który przywarł do ziemi i spał tak ufnie jak dziecię na
piersiach matki.
Tylko daleko,
poza murami, hen w polach, dookoła tej "ziemi obiecanej", w
głębiach nieodgadnionych nocy wrzał ruch jakiś,
rozlegały się szmery głosów, turkoty, szumy, echa śmiechów,
łkań, przekleństw.
Wszystkimi
drogami, połyskującymi kałużami wód wiosennych, które
biegły ze wszystkich krańców świata do tej "ziemi
obiecanej", wszystkimi ścieżkami, co się wiły
wskróś pól zieleniejących i sadów kwitnących, wskroś lasów
pełnych zapachów brzóz młodych i wiosny, wskróś wiosek
zapadłych, moczarów nieprzebytych - ciągnęły tłumy
ludzi, setki wozów skrzypiało, tysiące wagonów leciało jak
błyskawice, tysiące westchnień wznosiło się j
tysiące rozpalonych spojrzeń rzucało się w
ciemność z upragnieniem i gorączką szukając konturów
tej "ziemi obiecanej".
Z równin
odległych, z gór, z zapadłych wiosek, ze stolic i z miasteczek, spod
strzech i z pałaców, z wyżyn i z rynsztoków ciągnęli ludzie
nieskończoną procesją do tej "ziemi obiecanej".
Przychodzili użyźniać ją krwią swoją, przynosili
jej siły, młodość, zdrowie, wolność swoją,
nadzieje i nędze, mózgi i pracę, wiarę i marzenia.
Dla tej
"ziemi obiecanej", dla tego polipa pustoszały wsie,
ginęły lasy, wycieńczała się ziemia ze swoich skarbów,
wysychały rzeki, rodzili się ludzie, a on wszystko ssał w siebie
i w swoich potężnych szczękach miażdżył i
przeżuwał ludzi l rzeczy; niebo i ziemię, i dawał w zamian
nielicznej garstce miliony bezużyteczne, a całej rzeszy głód i
wysiłek.
Karol
rozmyślając chodził i często, i długo patrzył na
miasto i w noc, która już na wschodzie poczynała blednąc. Zorze
rozsączały się z wolna w zielonawym zmroku, jaskółki
zaczęły świergotać pod dachem oranżerii, a chłodny,
świeży powiew poranku poruszał z wolna drzewami. Stawało
się coraz jaśniej, już najbliższe dachy
połyskiwały zamalowaną blachą spod zwojów mgieł, a
ruiny fabryki Bauma starego stawały się coraz widoczniejsze, porwane
ściany, wybite okna, zrujnowane kominy wyłaniały się jakby
z ziemi i czerniały smutno połamanym szkieletem.
Borowiecki
się uspokoił, już znalazł drogę na jutro, już
widział jasno cel dalszego życia - zerwał z samym sobą,
podeptał całą swoją przeszłość, czuł
się teraz jakby nowym człowiekiem, smutnym, ale silnym i gotowym do
walki.
Był bardzo
blady, postarzał się znacznie przez tę noc jedną,
głęboka zmarszczka ryła mu się przez czoło, a na
twarzy osiadł i jakby zastygł wyraz determinacji wykutej dłutem
bolesnego poznania.
-
Przegrałem własne szczęście!... Trzeba je stwarzać dla
drugich - szepnął wolno i mocnym, męskim spojrzeniem, jakby
ramionami niezłomnych postanowień, ogarnął miasto
uśpione i te obszary nieobjęte, wyłaniające się z
mroków nocy.
Ouarville - Paryż 1897/8
KONIEC
|