- Murray,
dzień dobry! - krzyknął Borowiecki. Murray, okręcony w
długi, niebieski fartuch, wysunął się spoza rzędów
ruchomych kotłów, w których się gotowały i robiły farby. W
mdłym świetle elektrycznym, przesyconym kolorowymi parami, jego
długa, koścista twarz, starannie wygolona i świecąca
bladoniebieskimi, jakby wypełzłymi oczami, robiła wrażenie
karykatury z "Puncha".
- A, Borowiecki!
Chciałem widzieć pana, byłem u was wieczorem, zastałem
Moryca, ale że ja go nie cierpię, nie czekałem.
- Dobry
chłopak.
- Co mi do jego
dobroci! Nie cierpię jego rasy.
- Drukują
już pięćdziesiąty siódmy numer?
- Drukują,
Wydawałem farbę.
- Trzyma
się?
- Pierwsze metry
nieco lakowała. Przysłali z centrali zamówienie na pięćset
sztuk tej pańskiej lamy.
- Aha,
dwudziesty czwarty numer, seledynowa.
- Iz filii
Bech telefonował o to samo. Czy będziemy robić?
- Dzisiaj
już nie. Mamy bójki pilne, mamy jeszcze pilniejsze do drukowania te letnie
korty.
- Telefonowali o
barchan numer siódmy.
- W apreturze.
Muszę tam zaraz iść.
- Chciałem
panu coś powiedzieć...
- Słucham,
słucham! - szepnął grzecznie, ale z pewną
niechęcią.
Murray
ujął go pod rękę i odprowadził w kąt za wielkie
beczki, z których co chwila czerpano farby.
"Kuchnia",
bo tak nazywano tę salę, tonęła w zmroku. Pod okapami
wiszącymi nisko, niby pod stalowymi parasolami, kręciły się
wolno, automatycznie szerokie miedziane mieszadła, przegarniające
farby w wielkich kotłach, błyszczących miedzią
polerowaną. Budynek cały drżał od ruchu maszyn. Długie
transmisje, niby węże bladożółte nieskończonej
długości, goniły się z szaloną szybkością
pod sufitem, przewijały się nad podwójnym szeregiem kotłów,
pełzały wzdłuż ścian, krzyżowały się
wysoko, ledwie dojrzane w obłoku gryzących kolorowych par, co
buchały ustawicznie z kotłów i przyciemniały światło,
i uciekały wskroś murów, przez wszystkie otwory, do innych sal.
Sylwetki robotników w koszulach umazanych farbami przemykały cicho i jak
cienie ginęły w zmroku; wózki z łoskotem
wjeżdżały i wyjeżdżały obładowane farbami
gotowymi, które wiozły do drukarni i far-biarni.
Ostry
straszliwie zapach siarki rozchodził się wszędzie.
- Kupiłem
wczoraj meble - szeptał cicho do
ucha
Borowieckiemu. - Uważasz pan, do saloniku kupiłem żółte
jedwabne w stylu empire. Do jadalnego obstalowałem dębowe w stylu
Henryka IV, a do buduaru...
- A
kiedyż się pan żeni? - przerwał mu dosyć
niecierpliwie.
- No, nie
wiem jeszcze. Chociaż ja chciałbym jak najprędzej.
- To
już po oświadczynach? - spojrzał dosyć ironicznie na
zgarbionego i dosyć śmiesznie wyglądającego Anglika; jego
garb wydał mu się teraz potwornym, a on sam przypominał
małpę tą długą wystającą szczęką i
szerokimi ustami, niezmiernie ruchliwymi.
- Tak
jakby już. W niedzielę właśnie powiedziała mi, jak by
chciała mieć urządzone mieszkanie. Wypytałem się
szczegółowo, odpowiadała tak, jak odpowiadają kobiety, gdy idzie
o ich przyszłe gospodarstwo.
- Ostatnim
razem myślałeś pan tak samo.
- Tak, ale
nie miałem takiej pewności ani w połowie! - zaręczał
gorąco.
- No,
kiedy tak, to winszuję panu szczerze, kiedyż poznam narzeczoną?
- Na
wszystko przyjdzie czas, na wszystko.
- Dlatego
też wierzę, iż się pan w końcu ożeni -
szepnął drwiąco.
-
Może byś pan przyszedł jutro do mnie, dobrze? Chciałem
koniecznie usłyszeć pańskie zdanie o tych meblach.
- Przyjdę.
- Ale kiedy?
- Po obiedzie,
Murray
wrócił do farb i laboratorium, a Borowiecki pobiegł dalej do
farbiarni przez korytarze i przejścia zapchane wózkami naładowanymi
towarem ociekającym wodą, ludźmi i stosami towaru,
leżącego na ziemi w wielkich kupach, oczekującego swojej kolei.
Co chwila
zastępowano mu drogę z najrozmaitszymi interesami.
Wydawał
krótkie rozkazy, szybko decydował, pospiesznie informował, czasem
obejrzał próbkę z farby, jaką mu przynosił robotnik,
rzucał stanowczo: "Dobre" lub "Jeszcze" - i
leciał dalej wśród spojrzeń setek robotniczych i szumu fabryki,
co niby piekło wrzała chaosem.
Wszystko
się trzęsło: ściany, sufity, maszyny, podłogi,
huczały motory, świszczały przenikliwie pasy i transmisje,
turkotały po asfaltowej podłodze wózki, szczękały czasem
koła rozpędowe, zgrzytały tryby, leciały wskroś tego
morza rozbitych drgań jakieś krzyki lub rozlegał się
potężny, huczący oddech maszyny głównej.
- Panie
Borowiecki!
Wytężył
oczy, bo wśród par, jakie zalegały całą farbiarnię,
nie było nic prawie widać prócz słabych zarysów maszyn. Nie
wiedział, kto wola.
- Panie Borowiecki?
Drgnął, bo go ujęto pod ramię.
- A, pan prezes
- szepnął, poznawszy właściciela fabryki.
- Ja pana
gonię, ale pan dobrze uciekasz.
- Robota, panie
dyrektorze.
- Tak, tak, ja
to rozumiem. Zmęczyłem się na śmierć - trzymał go
silnie za ramię, zamilkł i dyszał ciężko ze
zmęczenia.
- Idzie, co? -
zapytał po chwili.
- Robi się
- rzucił krótko i szedł naprzód. Fabrykant uczepiony u jego ramienia
wlókł się ciężko, podpierał się grubą
laską i zgarbiony prawie we dwoje, podnosił okrągłe,
czerwone oczy jastrzębie i twarz dużą, świecącą,
okrągłą, ozdobioną małymi baczkami i wąsami
przyciętymi równo.
- Cóż, te
watsony dobrze działają?
- Po
piętnaście tysięcy metrów dziennie drukują.
- Mało -
mruknął cicho, puścił jego ramię i przysiadł na
wózku pełnym surowego perkalu, obciągnął
gruby kaftan, w
jaki był ubrany, podparł się laską i siedział.
Borowiecki
pobiegł do wielkich kadzi farbiarskich, nad którymi na wielkich
wałach rozwinięte zwoje materiałów kręciły się w
kółko i kąpały w farbie rozpryskując ją na twarze i koszule
robotników, którzy stali nieruchomie, co chwila czerpiąc z kadzi wodę
dłonią i patrząc, czy jest w niej jeszcze farba, którą
wyciągał materiał.
Kilkadziesiąt
tych wałów, ustawionych rzędem, toczyło się wciąż
w kółko, z męczącą jednostajnością, długie,
poskręcane zwoje materiałów pławiły się w farbach i
błyskały w mgle matowymi plamami czerwieni. błękitu i
ochry.
Z drugiej
strony, za podwójnym rzędem żelaznych słupów,
podtrzymujących wyższe piętra fabryki i rozrośniętych
gęsto po olbrzymiej sali, stały płuczkarnie; długie
skrzynie, pełne wrzącej wody pieniącej się sodą,
praczek mechanicznych, wyżymaczek, mydła, przez które przesuwał
się surowy materiał; bryzgi rozbitej trzepaczkami wody rozsypywały
się na salę i tworzyły nad praczkarniami tak gęsty tuman,
że światła paliły się zaledwie jakby odbite w lustrze.
Mechaniczne
odbieracze szczękały odbierając wyprany już towar na siebie
niby na rozkrzyżowane ręce i oddawały go robotnikom, którzy
prętami układali go w wielkie fałdy na wózki, podsuwane co
chwila.
- Panie
Borowiecki - zawołał fabrykant do jakiegoś cienia, co się
wychylił z mgieł, ale to nie był Borowiecki.
Podniósł
się i wlókł swoje chore zreumatyzmowane nogi po sali, kąpał
się z rozkoszą w tej rozpalonej atmosferze. Zatapiał swoje
schorowane ciało w sali pełnej oparów, ostrych zapachów farb, wody
pryskającej z płuczkarek i z kadzi, ściekającej z wózków,
chlupiącej pod nogami, lejącej się ze sufitów, z których
skroplona para opadała prawie strumieniami.
Szalony, podobny
do drgającego Jęku szczęk centryfugi, wyciągającej
wodę z materiałów, przenikał całe sale,
wświdrowywał się w nerwy robotników pilnujących,
wpatrzonych w robotę i pochłoniętych zupełnie czuwaniem nad
maszynami i rozbijał się o kolorowe, powiewające niby sztandary
materiały na "odbieraczach".
Borowiecki teraz
był w sąsiedniej sali, gdzie na niskich angielskich maszynach starego
systemu farbowano ordynarny czarny towar na męskie ubrania.
Dzień
wlewał się setkami okien i kładł zielonawy ton na czarne
opary i na robotników, co niby kolumny z bazaltu stali nieruchomi, z
założonymi rękami, wpatrzeni w maszyny, przez które
przesuwały się dziesiątki tysięcy metrów gryzione przez
spienione, bryzgające, czarne farby.
Mury
drżały ciągle. Fabryka pracowała wszystkimi
mięśniami.
Windy, osadzone
w murach, łączyły dół fabryki z jej czterema piętrami
wierzchu. Co chwila rozlegał się głuchy szczęk w innej
stronie sali, to winda brała lub wyrzucała z siebie wózki, towary,
ludzi...
Dzień i do
wielkiej sali zaczął zaglądać, brudne światło
wciskało się przez małe zapocone szybki, zasnute brudem i
parą, wyłaniając z nich zarysy pełniejsze maszyn i ludzi,
ale w tym szarozielonawym świetle, po którym pływały długie
smugi czerwonych oparów i gdzie pyliły się nimby gazowych
świateł - i ludzie, i maszyny wyglądali jak nieprzytomni, jak
widziadła porwane straszną siłą ruchu; jak jakieś
strzępy pyły, drzazgi, skłębione, splątane, rzucone w
wir, który z hukiem się przewalał.
Herman Bucholc,
właściciel fabryki, gdy obejrzał farbiarnię, powlókł
się dalej.
Przechodził
pawilony, podnosił się w górę windami, schodził schodami,
sunął się długimi korytarzami, przyglądał
się maszynom, oglądał towar, rzucał czasem posępnym
okiem na ludzi, czasem rzekł jakieś krótkie słowo, które jak
błyskawica oblatywało całą fabrykę, odpoczywał na
stosach sztuk, czasem na progach; niknął, aby za chwilę
pokazać się w innej
Stronie fabryki,
przy składach węgla, pomiędzy wagonami, których rzędy
stały z jednej strony olbrzymiego czworoboku dziedzińca, ogrodzonego
niby parkanem murami fabryki.
Był wszędzie,
a chodził jak noc jesienna ponury i milczący; gdzie się tylko
zjawił, gdzie przeszedł, rozmowy milkły, twarze się
pochylały, oczy przestawały widzieć, postacie się
zginały i kurczyły, jakby chcąc ujść spod promienia
jego oczów.
Spotykał
się kilkakrotnie z Borowieckim, biegającym ustawicznie po oddziale.
Spoglądali
na siebie przyjaźnie.
Herman Bucholc
lubił swojego dyrektora drukarni, więcej, on go szacował na
całe te 10 000 rubli, jakie mu płacił rocznie.
- To jest
najlepsza moja maszyna w tym oddziale - myślał patrząc na niego.
Sam już
się nie zajmował niczym, zięć prowadził fabrykę,
a on wskutek przyzwyczajenia całego życia no przychodził do niej
razem z robotnikami. fabryce jadał śniadanie i przesiadywał do
południa, a po obiedzie, jeśli nie jeździł do miasta, to
łaził po kantorach, składach, magazynach bawełny.
Nie mógł
żyć z dala od tego potężnego królestwa, które stworzył
pracą własną całego życia i mocą swojego geniuszu
przemysłowego; musiał czuć pod nogami, w sobie, te roztargane,
trzęsące się mury; czuł się dopiero dobrze
przedzierając się przez przędzę transmisji i pasów,
rozwleczoną po całej fabryce, wśród ostrych zapachów farb,
blichowni, surowego materiału i smarów rozgrzanych w tym upale strasznym.
Siedział
teraz w drukarni i przysłoniętymi oczyma Patrzył na salę,
jasno oświetloną wielkimi oknami. na maszyny drukarskie w ruchu, na
te piramidy żelazne pracujące pospiesznie i w jakiejś
groźnej ciszy.
Przy każdej
"drukarce" osobna maszyna parowa świstała swym kołem
pociągowym, które niby srebrne wypolerowane tarcze migotały z
taką szaloną szybkością, że nie można było
pochwycić konturów,
a tylko
jakiś nimb srebrny wirował dokoła swojej osi i rozpylał
świetlany, roziskrzony tuman.
Maszyny
działały z nie ustającym ani na chwilę pośpiechem;
długie nieskończenie pasy materiałów, co się
przewijały pomiędzy walcami miedzianymi, odciskającymi na nich
barwy deseni, ginęły w górze, na wyższym piętrze w
suszarni.
Ludzie, z
tyłu maszyn podkładający towar do drukowania, poruszali się
sennie, a majstrowie stali przed maszynami, co chwila któryś się
pochylił, przypatrywał walcom, dolewał farby z wielkich kadzi,
patrzył na materiał i znowu stał zapatrzony w te tysiące
metrów, biegnących z szalonym pośpiechem.
Borowiecki
wpadał do drukarni, aby śledzić działanie świeżo
umontowanych maszyn, porównywał próbki ze świeżo drukowanymi
materiałami, wydawał polecenia, czasem na jego skinienie zatrzymano
działający kolos, oglądał szczegółowo i szedł
dalej znowu, bo ten potężny rytm fabryki - te setki maszyn,
tysiące łudzi śledzących z najwyższą, prawie
pobożną uwagą za ich działaniem, te góry towarów
leżących, przewożonych wózkami, snujących się przez
sale z pralni do farbiarni, z farbiarni do suszarni, stamtąd do apretury i
w dziesięć jeszcze innych miejsc, nim wyszły gotowe -
porywał go.
Chwilami tylko
siadał w swoim gabinecie, położonym przy ,,kuchni", i tam,
w przerwie pomiędzy kombinowaniem nowych deseni, oglądaniem
przysłanych z zagranicy próbek, których olbrzymie, naklejone w albumy
stosy leżały po stołach - zamyślał się, a raczej
próbował myśleć o sobie, o tym projekcie fabryki planowanej
łącznie z przyjaciółmi - ale nie mógł zebrać
myśli, nie mógł ani na chwilę zamknąć się w
sobie, bo ta fabryka, której szum huczał w jego gabinecie, której ruch i
pulsowanie czuł we własnych nerwach, w tętnie krwi nieomal, nie
pozwalała się odosobnić, ciągnęła nieprzeparcie,
zmuszała do służby i warowania każdego, który
krążył w jej orbicie.
Zrywał
się i biegł znowu, ale dzień mu się strasznie
dłużył,
tak że około czwartej poszedł do kantoru, który był w innym
oddziale, aby wypić herbaty i zatelefonować do Moryca, aby był
dzisiaj w teatrze, gdzie dawano przedstawienie amatorskie na jakiś cel
dobroczynny.
- Pan Welt
dopiero z pół godziny jak od nas wyszedł.
- Tutaj
był?
- Brał
pięćdziesiąt sztuk białego towaru.
- Dla siebie?
- Nie, na
zlecenie Amfiłowa, do Charkowa. Cygarem można służyć?
- Owszem,
zapalę, bo jestem diablo zmęczony.
Zapalił i
siadł na wysokim taburecie, przed pustym biurkiem.
Główny
buchalter kantoru, który go z uniżonością traktował
cygarem, stał przed nim, napychając sobie fajkę tytoniem, kilku
młodych chłopaków, usadowionych na wysokich kobyłkach,
pisało w wielkich czerwono poliniowanych książkach.
Cisza, jaka
tutaj panowała, drażniący skrzyp piór, monotonne cykanie zegaru,
denerwująco działały na Borowieckiego.
- Cóż
słychać, panie Szwarc? -- zapytał.
- Rozenberg
się załamał.
- Zupełnie?
- Nie wiadomo
jeszcze, ale ja myślę, że się będzie
Układał, no, bo co za interes robić zwykłą
klapę?- zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny
tytoń w fajce.
- Firma traci?
- To zależy
od tego, ile będzie płacił za sto.
- Bucholc wie?
- Nie był
jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest
czuły na straty.
- Jego szlag
może trafić - szepnął któryś z pochylonych przy
robocie.
- Byłaby
szkoda!
- Bardzo wielka,
niech Bóg broni!
- Niecn
żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.
- I niech go
razem sto choler ciśnie! - szepnął cicho któryś.
Cisza się
zrobiła.
Szwarc
patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby
chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale
Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno.
W kantorze
panowała atmosfera przytłaczającej nudy.
Ściany
aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne
półek i ksiąg rozstawionych systematycznie, żółciły
się smutnie.
Na prost okien
stał wielki, czteropiętrowy budynek z nagiej czerwonej cegły i
rzucał szarordzawy, przygnębiający refleks do kantoru.
Przez podwórko,
wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i
przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości
pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje warcząc
głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały.
Wysoko nad
fabryką wisiało niebo ciężką, brudną
płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał
po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniej szy-mi i sączył
się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i
bawełnianym, niby wstrętne plwociny.
W kącie
kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.
- Panie Horn,
może pan dać mi herbaty?
- A może
pan dyrektor zechce butersznicik! - ofiarowywał uprzejmie Szwarc.
- Tylko
trochę koszerny.
- To znaczy,
że lepszy, niźli pan jadasz, panie von Horn!
Horn
przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.
- Co panu jest?
- zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.
- Nic -
odparł krótko i powlókł nienawistnym spojrzeniem po Szwarcu, który
rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.
- Wyglądasz
pan bardzo źle.
- Panu Horn nie
służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do
kantoru i do roboty.
- Bydlę
albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma,
ale człowiekowi trudniej - syknął ze złością, ale
tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał
uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął:
- Panie von Horn!
Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z
pular-dą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego.
Horn
odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po
murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej
do przędzenia bawełny,
- Daj mi pan
jeszcze herbaty. Borowiecki chciał go wybadać.
Horn
herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się
do odejścia.
- Panie Horn,
może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie?
- Dobrze, panie
dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się
wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać?
Chciał
coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo
dzieci wpychając przed sobą.
- Niech
będzie pochwalony Jezus Chrystus! - szepnęła cicho,
ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły
znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo
stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz.
- Wielmożny
panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu
mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota
biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła
dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał
wspomożenie, jako mojemu mężowi urwało głowę w
maszynie.
Wielmożny
panie dziedzicu - i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego,
wybuchając płaczem.
- Za drzwi,
wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! -
krzyknął Szwarc.
- Cicho pan
bądź! - zawołał na niego Borowiecki po niemiecku.
- Proszę
pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory
nasze, nie można się jej pozbyć niczym.
- A dlaczego nie
załatwione?
- Pan się
pyta? Ten cham umyślnie podłożył łeb pod koło,
jemu się nie chciało pracować, a jemu się chciało
okraść fabrykę! My teraz mamy płacić na jego babę
i bękarty!
- A ty parchu
jeden, to moje dzieci bękarty! - wykrzyknęła kobieta, w pasji
przyskakując do Szwarca, który cofnął się za stół.
- Cicho,
kobieto! Niech pani uspokoi się i coby te małe panowie nie
płakali - zawołał przestraszony, wskazując na dzieci, które
uczepiły się matki i krzyczały wniebogłosy.
- Wielmożny
dziedzicu, jużci że prawda, co od samych kopań chodzę i
cięgiem mi obiecują, że zapłacą, cięgiem
chodzę i proszę, to mnie cyganią ino i wyciepują kiej
sukę za drzwi.
- Uspokójcie
się, pomówię dzisiaj z właścicielem, przyjdźcie tutaj
za tydzień, to wam zapłacą.
- Ażeby ci
Pan Jezus i ta Częstochowska szczęściła na zdrowiu, na
majątku, na honorze, o mój dziedzicu kochany! - wykrzykiwała
przypadając mu do nóg, całując go po rękach.
Wydarł
się jej i wyszedł, ale przystanął w wielkiej sieni i gdy
wychodziła, zapytał:
- Z których wy
stron?
- Adyć,
panie, jaże spod Skierniewic.
- Dawno w
Łodzi?
- A będzie
ze dwa roki, jak my się tutaj przenieśli na swoje zatracenie.
- Chodzicie
gdzie do roboty?
- A bo mnie to
chcą gdzie przyjąć te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po
drugie, kaj ja ostawię swoje sieroty? .- Z czegóż żyjecie?
- Bidujem,
wielmożmy panie, bidujem. Mieszkam na Bałutach z jednymi weberami i
jaże całe trzy ruble płacę za pomieszkanie miesięczne.
Póki mój nieboszczyk żył, to choćby często gęsto
było ze solą albo i z głodem, ale się ta żyło, a
teraz, kiej jego nie stało, to chodzę na Stare Miasto do
posługi, czasem kto zawoła do prania i tak jest - gadała
prędko, okręcając dzieci w jakieś ohydnie brudne
strzępy chustek.
- Czemu nie
wrócicie na wieś do domu?
- Wrócę,
kiej mi tylko zapłacą za chłopa, to juści, że
wrócę, a niech tam to miasteczko Łódź mór nie minie, niech
ją ta ogień spali, niech ich tam Pan Jezus niczego j nie
żałuje, coby wszystkie wy zdychały, co do jednego.
- Cicho
bądźcie, nie macie za co przeklinać - szepnął nieco
podrażniony.
- Ni mam za co?
- wykrzyknęła zdumiona, podnosząc na niego bladą,
brzydką, przegryzioną przez nędzę twarz i zapłakane,
wyblakłe, niebieskie oczy. - A to, wielmożny panie, my na wsi byli
ino komorniki, bo mój miał trzy morgi grontu, co mu przyszły w
schedzie po ojcu, to że nie było za co postawić chałupy,
tośwa mieszkali u stryjecznych swoich. Myśwa żyli z wyrobku ino,
ale zawżdy człowiek mieszkał po ludzku i kartofli gdzie
przysądził na odrobek, i gąskę się uchowało albo
i świniaka, i jajko miał swoje, i krowę mieliśwa, a tutaj
co? Harował nieborak od świtu do nocy i jeść nie było
co, żyliśmy kiej te dziady ostatnie, a nie kiej krześcianie,
kiej psy, a nie kiej gospodarze poczciwi.
- Po
cóżeście tutaj przyjechali, trzeba było siedzieć na wsi.
- Po co? -
zawołała boleśnie. - A bo ja wiem! Szły wszystkie, to i
myśwa poszły. Na wiosnę poszedł
Jadam,
ostawił kobitę i poszedł. Przyjechał po żniwach taki
wystrojony, co go nikt nie mógł poznać, cały w kortacn i zygarek
miał śrybny, i piestrzonek, i tyla piniędzy, coby na wsi i bez
trzy roki nie zarobił. Ludzie się dziwowali, a ten zapowietrzony
cyganił, bo mu za to zapłacili, żeby ludzi wieskich
sprowadził, obiecywał Bóg wie nie co. Tak zaraz poszło z nim
dwóch parobków, Janków syn i Grzegorza spod lasu, a potem to już kto ino
mógł, to leciał do tego miasteczka Łodzi, kużdymu się
chciało kortów, zygarka i rozpusty! Ja mojego strzymywałam, bo po co
nam było tutaj iść, do obcych w tyli świat, to me
sprał kiej bydlaka i poszedł, a potem przyjechał i zabrał
ze sobą. Mój Jezu kochany, mój Jezu! - szeptała chlipiąc
boleśnie i rozcierając sobie nos i łzy brudnymi rękami i
tak się zaczęła trząść w tym rozpaczliwym
płaczu, że dzieci przytuliły się do niej i także
zaczęły płakać cicho.
- Macie
tutaj pięć rubli i zróbcie tak, jak wam mówiłem.
Miał
tego już dosyć, odwrócił się spiesznie i wyszedł, nie
czekając podziękowań.
Nie
cierpiał roztkliwiań i czułości, a ta kobieta
poruszyła w nim zamierającą z wolna, duszoną świadomie
- uczuciowość.
Stał
czas jakiś przy kotle "oksydacyjnym" Mather-Platta, przez który
przechodził towar suchy i już drukowany, i z pewnym roztargnieniem
przyglądał się barwom świeżo wytworzonym, a raczej
rozwiniętym w przesunięciu się towaru przez kocioł.
Żółte, nałożone "bejcem" kwiatki zmieniły
się na pąsowe pod wpływem wysokiej temperatury i skomplikowanych
roztworów soli anilinowej.
Fabryka po
chwilowym odpoczynku podwieczorkowym pracowała znowu z jednaką
energią.
Borowiecki
wyjrzał na świat z okien swojego gabinetu, bo poszarzało nagle i
zaczął padać śnieg nadzwyczaj gęstymi płatami i
pobielił ściany fabryk i dziedziniec. Spostrzegł Horna
stojącego za domkiem szwajcara, przez który było jedyne wyjście
z fabryki.
Horn
rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś
dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik.
- Panie
Horn! - krzyknął wychylając przez lufcik głowę.
-
Miałem przyjść właśnie do pana - ozwał się
Horn zjawiając się po chwili.
- Coś
pan radził tej babie? - zapytał surowym dosyć głosem,
patrząc w okno.
Horn
zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego
dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach
zamigotał płomień.
-
Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o
odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia.
- Co to
pana obchodzi? - zaczął lekko bębnić palcami po szybie i
przygryzać usta.
- Co mnie
obchodzi? - zamilkł na chwilę. - Bardzo mnie obchodzi wszelka
nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo...
- Czym pan
tutaj jesteś? - przerwał mu ostro i usiadł przed długim
stołem.
- No,
jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej -
odpowiedział zdumiony.
- No to,
panie Horn, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje.
-
Wreszcie, to mi jest już wszystko jedno-szepnął dosyć
twardo.
- Ale nam
nie jest wszystko jedno, nam - fabryce, w której pan jesteś jednym z
miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj
produkował się ze swoją filantropią, a tylko, abyś
robił. Pan wprowadzasz zamęt, gdzie wszystko polega na
najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawidłowości i zgodności.
- Nie jestem
maszyną, jestem człowiekiem.
- W domu. W
fabryce od pana nie wymaga się egzaminów na człowieczeństwo ani
egzaminów na humanitarność, w fabryce potrzebne są pańskie
mięśnie i mózg pański i tylko za to płacimy panu -
rozdrażniał się coraz bardziej. - Jesteś pan tutaj
maszyną taką samą jak my wszyscy, więc pan rób tylko to, co
do pana należy. Tutaj nie miejsce do rozanieleń, tutaj...
- Panie
Borowiecki! - przerwał mu szybko.
- Panie von
Horn! Słuchaj pan, kiedy mówię do pana - zawołał
groźnie, zrzucając gniewnie wielkie album próbek na ziemię. -
Bucholc przyjął pana na moje zaręczenie, znam pańską
rodzinę, pragnę dla pana najlepiej, ale pan jesteś, jak
widzę, chory na dziecinną demagogię.
- Jeżeli
pan tak nazywasz współczucie zwykłe u ludzi.
- Pan mnie
kompromitujesz takimi radami dawanymi wszystkim, mającym jakie
bądź pretensje do fabryki. Trzeba było zostać panu
adwokatem, byłbyś się wtedy mógł opiekować
nieszczęśliwymi i pokrzywdzonymi, ma się rozumieć, za
dobrą zapłatą - dorzucił drwiąco, bo jego gniewny
nastrój przepadł gdzieś pod wpływem tych dobrych oczów Horna,
wpatrzonych w niego. - Zresztą, dajmy tej sprawie spokój. Będziesz
pan dłużej w Łodzi, rozpatrzysz się w stosunkach,
przyjrzysz się lepiej tym uciśnionym, to pan zrozumiesz, jak trzeba
postępować. A weźmiesz pan interes po ojcu, to wtedy przyznasz
mi zupełną rację.
- Nie, panie, ja
w Łodzi dłużej nie wytrzymam ani interesu po ojcu nie
obejmę.
- Cóż pan
chcesz robić? - wykrzyknął zdumiony.
- Jeszcze nie
wiem. Przyznaję się panu szczerze, chociaż tak ostro, za ostro
pan mówi do mnie, ale mniejsza z tym, bo wiem, że pan, jako dyrektor
takiej wielkiej drukarni, mówić inaczej nie może.
- Więc pan
odchodzisz od nas? tyle zrozumiałem, ale nie wiem dlaczego?
- Dlatego,
że już wytrzymać nie mogę w tym podłym chamstwie
łódzkim. Pan, jako człowiek pewnej sfery, rozumie mnie chyba.
Dlatego, że ja całą duszą nienawidzę zarówno fabryk,
jak i wszystkich Bucholców, Rozensztejnów, Entów, całej tej ohydnej,
przemysłowej bandy - wybuchnął gwałtownie.
- Ha, ha, ha,
pan jesteś wspaniały "fioł", nieporównany! -
śmiał się Borowiecki serdecznie.
- To już
nic więcej nie powiem - rzekł mocno dotknięty.
- Jak pan chce,
a zawsze lepiej głupstw mówić mniej.
- Do widzenia.
- Żegnam
pana. Ha, ha, ha, pan masz zdolności aktorskie!
- Panie
Borowiecki - zaczął prawie ze łzami w oczach Horn
zatrzymując się i chciał coś mówić.
- Co?
Horn
skłonił głowę i wyszedł.
-
Kapitalny mazgaj - szepnął za nim Borowiecki i także
poszedł do suszarni.
Owionęło
go suche, rozpalone powietrze.
Olbrzymie
czworoboki z blachy, wypełnione straszliwie rozpalonym i suchym
powietrzem, brzęczały niby oddalone grzmoty, wymiotując nie
kończący się pas materiałów kolorowych, suchych i
sztywnych.
Na niskich
stołach, na ziemi, na wózkach, które suwały się cicho,
leżały całe sterty materiałów i w tym suchym, jasnym
powietrzu sali, której ściany były prawie ze szkła, paliły
się przyćmionymi barwami złota przykopconego, purpury o fioletowym
odcieniu, błękitu marynarskiego, starego szmaragdu - niby stosy blach
metalowych o matowym, martwym blasku.
Robotnicy,
w koszulach tylko i boso, z szarymi twarzami, z oczami zagasłymi i jakby
wypalonymi tą orgią barw, jaka się tutaj tłoczyła,
poruszali się cicho i automatycznie, tworzyli tylko dopełnienie
maszyn.
Czasem,
który patrzył przez szyby w świat, na Łódź, która z tej
wysokości czwartego piętra majaczyła w mgłach i dyniach
poprzecinanych tysiącami kominów, dachów, domów, drzew ogołoconych z
liści; to znów na drugą stronę, na pola, co szły w
głąb horyzontu - na szarobiałe, brudne, zalane wiosennymi
roztopami przestrzenie, majaczące gdzieniegdzie czerwonymi gmachami
fabryk, które z oddalenia czerwieniły się wskroś mgieł
bolesnym tonem mięsa odartego ze skóry; na odległe linie wiosek
małych, przywartych cicho do ziemi, na drogi, co się wywijały
wskroś pól czarną, cieknącą błotem wstęgą,
migającą pomiędzy rzędami nagich topoli.
Maszyny
huczały bezustannie i bezustannie świstały transmisje, uczepione
pod sufitem i niosące siłę do innych sal, wszystko się
poruszało w rytm tych olbrzymich pudeł, metalowych suszarń,
które odbierały towar mokry z drukarni i wypluwały go suchym i
stały w tej olbrzymiej, czworokątnej sali, pełnej smutnych barw
i smutnego światła dnia marcowego, smutnych ludzi, niby kapliczki
boga-siły, rządzącego wszechwładnie.
Borowiecki
czuł się rozstrojonym i z roztargnieniem oglądał towar, czy
nie jest zbytnio przesuszony lub spalony.
-
Głupi chłopak - myślał o Hornie i chwilami stawała mu w
pamięci ta młoda, szlachetna twarz i te oczy niebieskie,
patrzące na niego z jakimś niemym żalem zawodu i wyrzutu.
Czuł w sobie jakieś ciemne zaniepokojenie. Niektóre słowa Horna
przychodziły mu na myśl, gdy patrzył na te tłumy ludzi w
milczeniu pracujących.
- Byłem
takim - poleciał myślą do tamtych dawnych czasów, ale nie
dał się ująć wspomnieniom w swoje szarpiące szpony,
drwiący uśmiech wił mu się po ustach, a oczy
świeciły zimno i rozważnie.
- To
przeszło! przeszło! - myślał z jakimś dziwnym uczuciem
pustki, jakby mu żal było tamtych czasów, żal tych
złudzeń niepowrotnych, porywów szlachetnych, zszarganych przez
życie - ale to krótko trwało i znowu siebie odzyskiwał; był
tym, czym był, dyrektorem drukarni Hermana Bucholca, chemikiem,
człowiekiem zimnym, mądrym, obojętnym, gotowym do wszystkiego,
prawdziwym Lodzermenschem, jak go nazwał Moryc.
W takim był
właśnie nastroju przechodząc przez apreturę, gdy mu jeden z
robotników zastąpił drogę.
- Czego? -
zapytał krótko, nie zatrzymując się.
- A to nasz majster,
pan Pufke, powiedział, że od pierwszego kwietnia będzie nas
piętnastu ludzi mniej robiło.
- Tak. Ustawi
się nowe maszyny, które tylu ludzi nie potrzebują do obsługi co
stare.
Robotnik
miął czapkę w ręku, nie wiedząc, co powiedzieć i
nie śmiejąc, ale zachęcony spojrzeniami, które
błyskały zza maszyn, zza sągów materiałów, zapytał
idąc za nim:
- A co my
będziemy robili?
-
Poszukacie sobie roboty gdzie indziej. Pozostaną tylko ci, którzy dawniej
u nas pracują.
- A i my
robimy już po trzy roki.
- Cóż
ja wam poradzę, kiedy maszyna was nie potrzebuje, bo zrobi sama.
Zresztą, do pierwszego może się jeszcze co zmieni, jeśli
będziemy powiększali blich - odpowiedział spokojnie i
wszedł na windę, która zaraz z nim zapadła się w
głębi ściany.
Robotnicy
spoglądali na siebie w milczeniu, niepokój świecił im w oczach,
niepokój przed jutrem bez roboty, przed nędzą.
-
Ścierwy nie maszyny. Psy, psiakrew - szepnął robotnik i
kopnął z całą nienawiścią w bok jakiejś
maszyny.
- Towar
idzie na ziemię! - krzyknął majster. Chłop prędko
nadział czapkę, przygiął się nieco i ze spokojem
automatu odbierał barchan czerwony z maszyny.
|